Wikiźródła
plwikisource
https://pl.wikisource.org/wiki/Wiki%C5%BAr%C3%B3d%C5%82a:Strona_g%C5%82%C3%B3wna
MediaWiki 1.39.0-wmf.23
first-letter
Media
Specjalna
Dyskusja
Wikiskryba
Dyskusja wikiskryby
Wikiźródła
Dyskusja Wikiźródeł
Plik
Dyskusja pliku
MediaWiki
Dyskusja MediaWiki
Szablon
Dyskusja szablonu
Pomoc
Dyskusja pomocy
Kategoria
Dyskusja kategorii
Strona
Dyskusja strony
Indeks
Dyskusja indeksu
Autor
Dyskusja autora
Kolekcja
Dyskusja kolekcji
TimedText
TimedText talk
Moduł
Dyskusja modułu
Gadżet
Dyskusja gadżetu
Definicja gadżetu
Dyskusja definicji gadżetu
Wikiźródła:Brudnopis
4
1341
3148866
3147931
2022-08-10T17:24:17Z
83.27.147.236
/* Alfabet chantyjski */Nowa sekcja
wikitext
text/x-wiki
<!-- Prosimy o nieusuwanie tej linii -->{{/Nagłówek}}
==Zabawa literacka==
Chciałem Was zaprosić do wspólnej literackiej zabawy. Kiedyś czytałem, że Ken Kesey nad powieścią Jaskinie pracował ze swoimi studentami uczestniczącymi w warsztatach literackich. Studenci ciągnęli losy i przygotowywali w domu kolejne fragmenty książki. Tak powstała wydana pod psuedonimem O. U. Levon i S-ka "zbiorowa powieść". Może nam uda się coś podobnego, jakieś opowiadanie, stworzyć na podstawie naszych sproofreadowanych tekstów. Można dodać kolejne fragmenty opisów, dialogi, co Wam przyjdzie do głowy. Byłoby świetnie gdyby były to już teksty sproofreadowane, bez względu na stopień korekty. [[Wikiskryba:Tommy Jantarek|''Tommy J.'']] ([[Dyskusja wikiskryby:Tommy Jantarek|pisz]]) 12:27, 4 cze 2013 (CEST)
{{tab}}[[Julianka|Za oknem ciemno było, deszcz padał i lipy szumiały. W pokoju téż panowała ciemność]]. [[Z różnych sfer/Bańka mydlana/II|Ożymski porwał się od okna i śpiesznie zapalił lampę]].<br />
{{tab}}— [[Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/II|Czém jest człowiek?]] [[Mój stosunek do Kościoła/Rozdział 3. Moje dotychczasowe wystąpienia przeciw Kościołowi|Chodzi nie o metrykę, nie o świadectwo policyjne, ale o to, czem jest człowiek we własnem przekonaniu; chodzi o jego istotę psychiczną, o jego indywidualność.]]<br />
{{tab}}— [[Westalka/I|Przenikliwym nazywa się ten, kto rozpoznać zdołał cząstkę istoty człowieka, zawartej w jego formie]] — [[Gasnące słońce/Część pierwsza/I|odpowiedział Zygfryd wymijająco.]]
==Alfabet abchaski==
Alfabet składa się z 43 liter: А Б В Г Ҕ Д Е Ж З Ҙ Ӡ Ӡ’ И К Қ Ҟ Л М Н О П Ҧ Р С Ҫ Т Ҭ У Ф Х Ҳ Ц Ҵ Ч Ҷ Ҽ Ҿ Ш Ы Ҩ Ь Џ Ә. W alfabecie występuje 17 dodatkowych liter: Ҕ Ҙ Ӡ Ӡ’ Қ Ҟ Ҧ Ҫ Ҭ Ҳ Ҵ Ҷ Ҽ Ҿ Ҩ Џ Ә. Rosyjskie litery Ё Й Щ Ъ Э Ю Я nie występują w alfabecie abchaskim.
==Alfabet liwski==
Alfabet składa się z 51 liter: Aa Āā Bb Cc Čč Dd Ḑḑ Ee Ēē Ff Gg Ģģ Hh Ii Īī Jj Kk Ķķ Ll Ļļ Mm Nn Ņņ Oo Ōō Ȯȯ Ȱȱ Pp Qq Rr Ŗŗ Ss Šš Zz Žž Tt Țț Uu Ūū Vv Ww Õõ Ȭȭ Ää Ǟǟ Öö Ȫȫ Üü Xx Yy Ȳȳ.
== litera ==
Ё
== 2 ==
Й
== Alfabet rusiński ==
Alfabet składa się z 36 liter: А Б В Г Ґ Д Е Є Ё Ж З І Ї И Ы Й К Л М Н О П Р С Т У Ф Х Ц Ч Ш Щ Ю Я Ь Ъ.
== Alfabet jakucki ==
Alfabet składa się z 26 liter: А Б Г Ҕ Д И Й К Л М Н Ҥ О Ө П Р С Һ Т У Ү Х Ч Ы Ь Э. Litery В Е Ё Ж З Ф Ц Ш Щ Ъ Ю Я występują wyłącznie w zapożyczeniach.
== Alfabet tadżycki ==
Alfabet składa się z 35 liter: А Б В Г Ғ Д Е Ё Ж З И Ӣ Й К Қ Л М Н О П Р С Т У Ӯ Ф Х Ҳ Ч Ҷ Ш Ъ Э Ю Я. Litery Ц Щ Ы Ь występują wyłącznie w zapożyczeniach.
== Alfabet ukraiński ==
Alfabet składa się z 33 liter: А Б В Г Ґ Д Е Є Ж З И І Ї Й К Л М Н О П Р С Т У Ф Х Ц Ч Ш Щ Ь Ю Я.
== Alfabet rosyjski ==
Alfabet składa się z 33 liter: А Б В Г Д Е Ё Ж З И Й К Л М Н О П Р С Т У Ф Х Ц Ч Ш Щ Ъ Ы Ь Э Ю Я.
== Alfabet białoruski ==
Alfabet składa się z 32 liter: А Б В Г Д Е Ё Ж З І Й К Л М Н О П Р С Т У Ў Ф Х Ц Ч Ш Ы Ь Э Ю Я.
== Alfabet uzbecki (cyrylicki) ==
Alfabet składa się z 34 liter: А Б В Г Ғ Д Е Ё Ж З И Й К Қ Л М Н О П Р С Т У Ў Ф Х Ҳ Ц Ч Ш Ъ Э Ю Я.
== Alfabet mołdawski (cyrylicki) ==
Alfabet składa się z 31 liter: А Б В Г Д Е Ж Ӂ З И Й К Л М Н О П Р С Т У Ф Х Ц Ч Ш Ы Ь Э Ю Я. Wszystkie litery możemy spotkać w alfabecie rosyjskim oprócz Ӂ. Rosyjskie litery Ё Щ Ъ nie występują w cyrylicy mołdawskiej.
== Alfabet grecki ==
Alfabet składa się z 24 liter: Α Β Γ Δ Ε Ζ Η Θ Ι Κ Λ Μ Ν Ξ Ο Π Ρ Σ Τ Υ Φ Χ Ψ Ω.
==Wersja łacińska alfabetu greckiego==
A B G D E Z I Th I K L M N X O P R S T U V Ch Ps W.
==Porządek zgodnie z kolejnością liter w alfabecie łacińskim==
A B Ch D E G H I K L M N O P Ps R Rh S T Th U V W X Y Z.
== Stary alfabet ==
Alfabet składa się ze 103 liter: А Ӕ Б В Г Ғ Ҕ Д Ꙣ Ђ Ѓ Ҙ Е Є Ё Ж Җ З Ӡ Ѕ И І Ї Й Ј К Қ Ҟ Ԛ Л Ꙥ Љ М Ꙧ Н Ҥ Њ Ң О Ӧ Ө Ӫ Ꙩ Ꙫ Ꙭ ꙮ Ꚙ Ҩ П Ҧ Р С Ҫ Һ Т Ҭ Ћ Ќ У Ӱ Ў Ү Ф Х Ҳ Ѡ Ц Ҵ Ꙡ Ч Ҷ Ҽ Ҿ Ш Щ Ъ Ы Џ Ь Ѣ Э Ә Я Ԙ Ꙗ Ѥ Ю Ꙕ Ԝ Ѧ Ѩ Ꙙ Ꙝ Ѫ Ѭ Ꙛ Ѯ Ѱ Ꙟ Ѳ Ѵ Ѷ Ҁ.
== Byłe republiki radzieckie ==
Rosja, Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan, Kirgistan, Tadżykistan, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, Ukraina, Mołdawia, Białoruś, Litwa, Łotwa, Estonia.
== Państwa powstałe po rozpadzie Jugosławii ==
Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, częściowo uznawane Kosowo, Serbia, Macedonia Północna.
== Języki urzędowe nieistniejącego już ZSRR ==
Rosyjski (język ogólnozwiązkowy), lokalnie: Kazachski, Uzbecki, Turkmeński, Kirgiski, Tadżycki, Gruziński, Ormiański, Azerski, Ukraiński, Rumuński (Mołdawski), Białoruski, Litewski, Łotewski, Estoński.
== Grupy języków urzędowych nieistniejącego już ZSRR ==
Słowiańskie (Rosyjski, Ukraiński, Białoruski), Turkijskie (Kazachski, Uzbecki, Turkmeński, Kirgiski, Azerski), Indoirańskie (Tadżycki), Kartwelskie (Gruziński), Ormiańskie (Ormiański), Romańskie (Rumuński (Mołdawski)), Bałtyckie (Litewski, Łotewski), Ugrofińskie (Estoński)
== Języki urzędowe nieistniejącej już Jugosławii ==
Słoweński, Chorwacki, Bośniacki, Czarnogórski, Albański, Serbski, Węgierski, Słowacki, Rumuński, Rusiński, Macedoński.
== Grupy języków urzędowych nieistniejącej już Jugosławii ==
Słowiańskie (Słoweński, Chorwacki, Bośniacki, Czarnogórski, Serbski, Słowacki, Rusiński, Macedoński), Albańskie (Albański), Ugrofińskie (Węgierski), Romańskie (Rumuński)
== Alfabet estoński ==
Alfabet składa się z 32 liter: Aa Bb Cc Dd Ee Ff Gg Hh Ii Jj Kk Ll Mm Nn Oo Pp Qq Rr Ss Šš Zz Žž Tt Uu Vv Ww Õõ Ää Öö Üü Xx Yy.
== Alfabet chantyjski ==
Alfabet składa się z 57 liter: А Ӓ Ӑ Ә Ӛ Б В Г Д Е Ё Ж З И Й К Қ Ӄ Л Ӆ Ԓ М Н Ң Ӈ Н’ О Ӧ Ŏ Ө Ӫ П Р С Т У Ӱ Ў Ф Х Ҳ Ӽ Ц Ч Ҷ Ш Щ Ъ Ы Ь Э Є Є̈ Ю Ю̆ Я Я̆.
== Alfabet ewe ==
Alfabet składa się z 30 liter: A B D Ɖ E Ɛ F Ƒ G Ɣ H X I K L M N Ŋ O Ɔ P R S T U V Ʋ W Y Z.
ijz523fev9d7ilwhsyxkcaf162hzugg
Wikiskryba:Mateusz War.
2
23622
3149246
1746128
2022-08-11T11:12:59Z
Minorax
25779
([[c:GR|GR]]) [[File:Flag Gotland.png]] → [[File:Flag of Gotland.svg]] vva
wikitext
text/x-wiki
{| style="float: right; margin-left: 1em; margin-bottom: 0.5em; width: 242px; border: #99B3FF solid 1px; text-align: center"
|-
| colspan="2" style="text-align:center; background-color:#fff; font-size:120%; color:#069;" | '''Mateusz War.'''
|-
|
|-
|{{User language|pl|N}}
|-
|{{User language|en|1}}
|-
|<div style="width:238px; height:15px; border: 1px solid silver; background-color:#fff;"></div>
|}
'''Mateusz War.''' - polish user.
Interested in:
{|
|-
|valign="top"|
* [[:Category:Szczecin|History of Szczecin]]
* [[Pomerania|History of Pomerania]]
* [[:Category:Tourism|Tourism]]
|valign="top"|
* [[Sailing]]
* [[Ship|Shipping]]
|valign="top"|
* [[:Category:Photography|Digital photography]]
|valign="top"|
* and...
|}
=== Come from ===
...
{|
|-
|valign="top"|
* [[Europa]]
|valign="top"|
* [[Image:Flaga z godlem Rzeczypospolitej Polskiej.PNG|20px]] [[Polska]] • [[Poland]] • [[Polen]]
|valign="top"|
* [[Image:POL Szczecin flag.svg|20px]] [[Szczecin]] • [[Szczecin|Stettin]]
|}
=== He travelled to ===
Countries and Dependent territories:
{|
|-
|valign="top"|
* [[File:Flag of East Germany.svg|20px]] [[DDR|NRD]] • [[DDR|GDR]] • [[DDR]]
* [[File:Flag_of_Denmark.svg|20px]] [[Danmark|Dania]] • [[Danmark]] • [[Danmark|Dänemark]]
* [[File:Flag of Denmark Bornholm.svg|20px]] [[:Category:Bornholm|Bornholm]]
|valign="top"|
* [[File:Flag of Germany.svg|20px]] [[Niemcy]] • [[Germany]] • [[Deutschland]]
* [[File:Flag of Sweden.svg|20px]] [[Sverige|Szwecja]] • [[Sverige|Sweden]] • [[Sverige|Sweden]]
* [[File:Flag of Gotland.svg|20px]] [[:Category:Gotland|Gotladia]] • [[:Category:Gotland|Gotland]] • [[:Category:Gotland|Gotlands län]]
|valign="top"|
* [[File:Flag of Norway.svg|20px]] [[Norge|Norwegia]] • [[Norge|Norway]] • [[Norge|Norwegen]]
* [[File:Flag of Norway.svg|20px]] [[Svalbard]]
* [[Image:Flag of Poland.svg|20px]] [[Polska]] • [[Poland]] • [[Polen]]
|}
== See also ==
* [http://pl.wikipedia.org/wiki/Wikipedysta:Mateusz_War. This user (Mateusz War.) has his own account on Polish Wikipedia].
<nowiki>
[[Category:Wikipedians in Poland|Mateusz War.]]
[[Category:Users in Poland|Mateusz War.]]
[[Category:Users in Europe|Mateusz War.]]
[[Category:Wikipedians in the European Union|Mateusz War.]]
</nowiki>
els80mh04u775g4c836gol31uybouj4
Chłopi (Reymont)/całość
0
29042
3149129
3144784
2022-08-11T02:28:21Z
AkBot
6868
robot aktualizuje stronę *** aktualny tekst nadpisany ***
wikitext
text/x-wiki
{{Strona generowana automatycznie}}
{{Dane tekstu
| autor = Władysław Stanisław Reymont
| tytuł = [[Chłopi (Reymont)|Chłopi]]
| podtytuł =
| wydawnictwo = Gebethner i Wolff
| okładka = Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu
| strona z okładką = 9
| druk = Tłocznia Wł. Łazarskiego
| wydanie = szóste popularne
| rok wydania = 1925
| miejsce wydania = Warszawa
| strona indeksu = Chłopi (Reymont)
| źródło = [[commons:Category:Chłopi (Reymont)|Skany na Commons]]
| poprzedni = Chłopi (Reymont)
| następny =
| inne = {{epub}}
| wikipedia = Chłopi (powieść)
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/009" onlysection="s1"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/009"/>
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/009" onlysection="s3"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/009"/>
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/014"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/014"/>
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/008"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/008"/>
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/015"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/329"/>
<pages index="Chłopi (Reymont)"
from="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/005"
to="Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/310"/>
<span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_311" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/311"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/311|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/311{{!}}{{#if:311|311|Ξ}}]]|311}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ziąb przytem był przykry i do żywego przejmujący, to i mało kiedy dojrzał kogo na drogach, deszcz jeno trzepał, wiatry przemiatały, drzewiny się trzęsły i smutek wiał światem całym, pustka była naokół i cichość w całej wsi jakby wymarłej, tyle jeno było żywych głosów, co tam jakieś bydlątko zaryczało przy pustym żłobie, to kury zapiały od czasu do czasu albo gąsiory, odsadzone od gęsi, siedzących na jajach, rozkrzykiwały po podwórcach.<br>
{{tab}}A że dnie były coraz dłuższe, to i barzej się mierziło ludziom, bo nikto roboty żadnej nie miał, paru robiło na tartaku, paru zwoziło z lasu drzewo dla młynarza, a reszta wałęsała się po chałupach, wysiadywała w sąsiedztwach, by jakoś ten dzień się przewlókł — a jaki taki, co starowniejszy, brał się narządzać pługi, to brony lub inszy sprzęt gospodarski sposobił na zwiesnę, do roli przydatny, jeno niesporo to szło i ciężko, bo wszystkim zarówno dokuczały pluchy i frasunki przejmowały serca; oziminy bowiem srodze cierpiały od tych wycinków, że już miejscami na niższych polach widziały się docna wymarzłe, to niejednemu kończyła się pasza i głód zaglądał do obór, gdzie znów ziemniaki pokazały się przemrożone, owdzie choroby zagnieździły się w chałupie, a do wielu przednówek się dobierał.<br>
{{tab}}Nie w jednej bo już chałupie jeno raz w dzień warzyli jadło a sól za jedyną okrasę mieli — to i coraz częściej ciągnęli do młynarza, brać ten jaki korczyk na krwawy odrobek, bo zdzierus był srogi a nikto gotowego grosza nie miał ni co wywieźć do miasteczka; <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_312" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/312"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/312|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/312{{!}}{{#if:312|312|Ξ}}]]|312}}'''<nowiki>]</nowiki></span>drudzy zasie to i do Żyda do karczmy szli, skamląc, by ino na bórg dał tę szczyptę soli, jaką kwartę kaszy, albo i ten chleba bochenek!<br>
{{tab}}Juści koszula nie rządzi, kiej brzuch błądzi.<br>
{{tab}}A narodu potrzebującego było tyla, zarobków zaś żadnych i u nikogo, gospodarze sami nie mieli co robić, dziedzic jak się był zawziął, że żadnemu Lipczakowi grosza zarobić w lesie nie da, tak i nie ustąpił mimo próśb, choć całą gromadą do niego chodzili, to juści, że i bieda u komorników i co biedniejszych gospodarzy robiła się taka, że dobrze stojał niejeden i Bogu dziękował, jeśli miał choć ziemniaki ze solą i te gorzkie łzy za przyprawę.<br>
{{tab}}To juści że z tych różnych różności rodziły się we wsi ciągłe biadania, swary, a kłótnie, a bijatyki, boć naród cierzpiał, chodził strapiony, niepewny jutra, struty niepokojem, że jeno szukał okazji, by na drugich wywrzeć z nawiązką to, co go na wnątrzu jadło — toć i bez to aż się chałupy trzęsły od plotek, kłyźnień, a przemówień.<br>
{{tab}}A kieby na tę przykładkę djabelską zwaliły się choroby różne na wieś, jak to zresztą zwyczajnie bywa przed zwiesną, w niezdrowy czas, kiej wapory smrodliwe biją z tającej ziemi, to i najpierwej spadła ospica kiej ten jastrząb na gąsięta i dusiła dzieciątka, biorąc kaj niekaj i starsze, że nawet dwoje wójtowych, najmłodszych, nie odratowały sprowadzone dochtory i powieźli je na cmentarz, potem zaś febry i gorączki, to insze choróbska zwaliły się na starszych, iż co drugi dom ktosik kwękał, na księżą oborę patrzył i {{pp|zmi|łowania}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_313" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/313"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/313|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/313{{!}}{{#if:313|313|Ξ}}]]|313}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|zmi|łowania}} Pańskiego wyglądał — aż Dominikowa nie mogła nastarczyć lekować, a że przytem i krowy zaczynały się cielić i niektóra kobieta też zległa, to rwetes we wsi stawał się coraz większy i zamieszanie jeszcze narastało.<br>
{{tab}}Bez takie ano sprawy naród burzył się w sobie i coraz niecierzpliwiej wyglądał zwiesny, boć wszystkim się widziało, że niech jeno śniegi spłyną, ziemia odtaje i przeschnie, słońce przygrzeje, by można wyjść z pługiem na role, to i biedy a frasunki się skończą.<br>
{{tab}}Ale wszystkim się widziało, że wiosna wolniej nadchodzi latoś niźli po drugie roki, bo wciąż lało i ziemia wolniej puszczała i wody leniwiej spływały, a co gorsza, że ano krowy jeszcze się nie leniły i włos mocno siedział, co znaczyło, że zima potrzyma dłużej.<br>
{{tab}}Więc niech jeno nastała jaka godzina suchsza i słońce zaświeciło, roiło się zaraz przed chałupami, ludzie z zadartemi głowami tęskliwie przepatrywali niebo, wymiarkowując, zali to nie na dłuższą odmianę idzie, staruchy zaś wyłazili pod ściany nagrzewać struchlałe kości, a co było dzieci, wszystkie biegały z wrzaskiem po drogach, kiej te źrebaki, wypuszczone na pierwszą trawę.<br>
{{tab}}I co w taki czas było radości, wesela, śmiechów!<br>
{{tab}}Świat cały zajmował się płomieniami od słońca, gorzały światłością wody wszelkie, rowy były, kiejby je kto roztopionem słońcem napełnił po brzegi, drogi zaś widziały się jakby z topionego złota uczynione, lody na stawie, przemyte deszczami, pobłyskiwały jako ta misa cynowa, czarniawo, drzewa nawet skrzyły się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_314" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/314"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/314|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/314{{!}}{{#if:314|314|Ξ}}]]|314}}'''<nowiki>]</nowiki></span>od rosy nieobeschłej, a pola, pobróżdżone strugami, leżały jeszcze oniemiałe, czarne, martwe a już jakby dychające ciepłem i wezbrane wiosną i pełne skrzeń i bełkotliwych głosów wód, a tu i owdzie niestopione śniegi jarzyły się ostrą białością, kiej te płótna, rozciągnięte do blichu; niebo zmodrzało, odsłoniły się dale przymglone, ździebko jakby osnute pajęczynami, że oko szło nawskroś i leciało hen, na pola nieobjęte, na czarne linje wsi, na stoki borów, we świat ten cały dyszący radością, a powietrzem szły takie lube, wiośniane tchnienia, że w sercach człowieczych stawał radosny krzyk, dusze się rwały, we świat ponosiło, że kużdenby leciał w to słońce, jako te ptaki, co nadciągały gdziesik od wschodu i pławiły się w czystem powietrzu; każden rad wystawał przed domem i rad rozprawiał nawet z nieprzyjacioły.<br>
{{tab}}Milknęły wtedy kłótnie, przygasały spory, dobrość przejmowała serca i wesołe pokrzyki leciały po wsi, przepełniały domy radością i drżały świegotliwemi głosami w powietrzu ciepłem.<br>
{{tab}}Wywierano narozcież chałupy, odbijali okna, by wpuścić do izb nieco powietrza, kobiety wyłaziły na przyzby z kądzielami, nawet dzieciątka wynoszono w kołyskach na słońce, a z otwartych obór rozlegały się raz po raz tęskliwe poryki bydlątek, konie rżały, rwąc się z uździenic na świat, gęsi zaś uciekały z jaj i przekrzykiwały się z gęsiorami po sadach, koguty piały po płotach, a psy kiej oszalałe szczekały po drogach, ganiając wraz z dziećmi po błocie.<br>
{{tab}}Naród zaś postawał na opłotkach i, mrużąc od <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_315" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/315"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/315|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/315{{!}}{{#if:315|315|Ξ}}]]|315}}'''<nowiki>]</nowiki></span>blasków oczy, spozierał radośnie na wieś, taplającą się w słońcu, że jeno szyby grały ogniami, kobiety rozprawiały po sąsiedzku, przez sady, że głosy szły na całą wieś, powiedali sobie, że ktosik ano już słyszał skowronka, że i pliszki widzieli na topolowej drodze; to znowu któryś dojrzał na niebie, wysoko pod chmurami sznur dzikich gęsi, że wnet pół wsi wybiegło na drogę patrzyć, a inszy potem rozpowiadał jako i boćki już spadły na łęgach za młynem. Nie dawano temu wiary, boć dopiero marzec dobiegał do połowy! A któryś, bodaj Kłębowy chłopak, przyniósł pierwszą przylaszczkę i latał z nią po chałupach, że oglądali ów blady kwiatuszek z podziwem głębokim, by tę świętość najwyższą, i dziwowali się wielce!<br>
{{tab}}Tak ano to ciepło zwodne czyniło, że się już ludziom widziało, jako zwiesna się zaczyna, jako wnet z pługami ruszą na pola, więc z trwogą tem większą spoglądano na chmurzące się znagła niebo, a ze smutkiem głębokim, gdy słońce się skryło i zimny wiatr powiał, brzaski pogasły, świat ściemniał i drobny deszcz począł mżyć!.. A z wieczora mokry śnieg tak jął walić, że może w jakie dwa pacierze przybielił znowu wieś całą i pola...<br>
{{tab}}Wszystko powróciło do dawnego tak prędko, że w nowych dniach deszczów, wycinków i błotnej taplaniny niejednemu się widziało, jako tamte słoneczne godziny były jeno snem rychło przespanym.<br>
{{tab}}W takich to ano sprawach, radościach, smutkach a tęsknicach przechodził czas narodowi, to juści nie dziwota, że Antkowe sprawki, Borynowe pożycie czy <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_316" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/316"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/316|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/316{{!}}{{#if:316|316|Ξ}}]]|316}}'''<nowiki>]</nowiki></span>tam jakie insze historje, albo śmiercie czyje i co drugiego, jako te kamienie padały na dno pamięci, boć każden miał dosyć swojego — że ledwie uradził.<br>
{{tab}}A dnie przechodziły niepowstrzymanie, narastały, kiej te wody płynące z morza wielgachnego, że ani im początku ni końca wymiarkować, szły i szły, iż ledwie człowiek ozwarł oczy, ledwie się obejrzał, ledwie się niecoś wyrozumiał a już nowy zmrok, już noc, już nowe świtanie i dzień nowy i turbacje nowe i tak ano wkółko, by się jeno woli Boskiej stało zadość!<br>
{{tab}}Któregoś dnia, bodaj w samo półpoście, czas się zrobił jeszcze gorszy, niźli kiej indziej, bo chociaż jeno mżył drobny deszcz, ale ludzie czuli się tak źle jak nigdy dotela, łazili po wsi kiej spętani, poglądając żałośnie na świat, zatkany chmurzyskami tak gęsto, że darły się ano napęczniałemi brzuszyskami o drzewa. Smutno było, mokro i zimno i tak mroczno na świecie, że płakać się ano chciało z tęskności niezmożonej, nikto się już dzisiaj nie kłócił i nie przemawiał, każdemu zarówno wszystko było, bo każden jeno cichego kąta patrzał, by lec i o niczem nie baczyć.<br>
{{tab}}Dzień był posępny jak to patrzenie chorego, co ledwie oczy rozewrze i coś niecoś rozpozna i znowu pada w mrok chorobny, bowiem ledwie przedzwonili południe, zmroczało nagle, podniósł się głuchy wiatr i bił wraz z deszczem w poczerniałe chałupy.<br>
{{tab}}Na drogach było pusto i cicho od ludzi, tylko wiater z szumem przemiatał po błocie, to deszcz pluskał, jak kieby kto tem ziarnem ważnem ciepał na drzewiny roztrzęsione i poczerniałe ściany, to znowu staw barował <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_317" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/317"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/317|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/317{{!}}{{#if:317|317|Ξ}}]]|317}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się ano z pękającemi lodami, bo raz po raz trzask się rozlegał i grochot, i wody z krzykiem wychlustywały na wybrzeża.<br>
{{tab}}W taki to dzień, jakoś na samem odwieczerzu, gruchnęła po wsi nowina, że dziedzic rąbie chłopski las.<br>
{{tab}}Nikt temu zrazu wiary nie dawał, bo skoro dotela nie rąbał, to jakże, terazby, w połowie marca, kiej ziemia odmarza i drzewa soki ciągnąć zaczynają, ciął będzie?<br>
{{tab}}Szła juści w boru robota, ale każden wiedział, iż przy obróbce drzewa.<br>
{{tab}}Jaki ta dziedzic był, to był, ale za głupiego nikto go nie miał.<br>
{{tab}}A jeno głupi w marcu spuszczałby budulec...<br>
{{tab}}I nawet niewiada, kto taką nowinę rozgłosił, ale mimo to zakotłowało się we wsi, że ino drzwi trzaskały i błoto się otwierało pod trepami, tak biegali z tą wieścią po chałupach, przystawali z nią po drogach, schodzili się do karczmy medytować i Żyda przepytać, ale żółtek jucha zapierał się i przysięgał, że nic nie wie, to już i gdzie niegdzie krzyki powstawały i to złe słowo padało i lament babi się rozlegał, wzburzenie zaś rosło niepomiernie, niepokój a złość i trwoga zarazem opanowywały naród cały.<br>
{{tab}}Dopiero stary Kłąb zarządził, by sprawdzić tę nowinę, i, nie bacząc na pluchę, pchnął konno swoich chłopaków do lasu na zwiady!<br>
{{tab}}Długo ich widać nie było zpowrotem, nie było chałupy, żeby z niej ktosik nie wypatrywał pod las na dróżki, którędy pojechali, ale już i mrok dobry zapadł, a oni nie wrócili jeszcze, na wieś zaś całą padła <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_318" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/318"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/318|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/318{{!}}{{#if:318|318|Ξ}}]]|318}}'''<nowiki>]</nowiki></span>cichość wzburzona i przez moc przytłumiana i groźna wielce, złości bowiem, kiej te dymy gryzące, osnuwały duszę, bo chociaż jeszcze nikto wiary pełnej nie dawał, ale wszyscy byli pewni potwierdzenia tej wieści złowróżbnej, więc jaki taki jeno klął, drzwiami trzaskał i szedł na drogę wyglądać, czy nie wracają...<br>
{{tab}}Kozłowa zaś podjudzała naród, co ino mogła, biegała ano z pyskiem i, kaj jeno chcieli dać ucha, przytwierdzała, zaklinając się na wszystkie świętości, jako na własne oczy sprawdziła, że już z dobre pół włóki chłopskiego wyboru wycięli, powołując się na Jagustynkę, z którą się była sielnie stowarzyszyła w ostatnich czasach. Juści, że stara przytakiwała wszystkiemu, rada będąc wielce mętowi, a nazbierawszy przytem nowinków różnych po chałupach, poszła z niemi do Borynów.<br>
{{tab}}Właśnie byli tam co ino zaświecili lampkę w izbie czeladnej, Józka z Witkiem obierali ziemniaki a Jaguś krzątała się kole wieczornych obrządków, stary zaś przyszedł nieco później; Jagustynka jęła mu wszystko opowiadać pilnie i z dobrą przykładką.<br>
{{tab}}Nie ozwał się na to, a jeno do Jagny rzekł:<br>
{{tab}}— Weź łopatę i bieżyj pomóc Pietrkowi, trza wodę spuścić ze sadu, bo może wleźć do kopców... Ruszaj-że się prędzej, kiej mówię! — krzyknął.<br>
{{tab}}Jagna cosik zamamrotała naprzeciw, ale tak na nią srogo gembę wywarł, że w dyrdy pobiegła, on zaś sam również poszedł w podwórze naglądać, że raz po raz rozlegał się jego gniewny głos w stajni, to w oborze, to przy kopcach, że aż w chałupie było słychać...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_319" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/319"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/319|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/319{{!}}{{#if:319|319|Ξ}}]]|319}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cięgiem to taki sprzeciwny? — spytała stara zabierając się do zniecenia ognia.<br>
{{tab}}— A cięgiem — odparła Józka, trwożnie nasłuchując.<br>
{{tab}}Jakoż i tak było, bo ano od dnia pogodzenia się z żoną, na co tak rychło się zgodził, aż się temu dziwowano, przemienił się do niepoznania. Zawżdy był kwardy i niełacno ustępliwy, ale teraz to już się zgoła na kamień przemienił. Jagnę do domu przyjął, niczego jej nie wymawiał, ale miał ją teraz zgoła za dziewkę i tak ją też uważał i honorował. Nie pomogło jej przymilanie się, ni uroda, ni nawet złości, ni te rzekome dąsy i gniewy, któremi to kobiety chłopów wojują. Całkiem na to nie zważał, jakby mu obcą była a nie żoną ślubną, że nawet już nie baczył, co ona wyrabia, choć dobrze pewnikiem wiedział o jej schodzeniach się z Antkiem.<br>
{{tab}}Nie pilnował jej nawet i jakby całkiem nie stał o nią. Jakoś w parę dni po zgodzie pojechał do miasta i aż drugiego dnia powrócił; powiadali sobie we wsi na ucho, że u rejenta jakieś zapisy robił, a jensi jeszcze przebąkiwali zcicha, że pewnie zapis Jagusi odebrał. Juści, że nikto prawdy nie wiedział kromie Hanki, która w takich łaskach u ojca teraz była, że ze wszystkiem się przed nią zwierzał i radził, ale ona i tej pary z gemby nie puściła przed nikim, co dnia zaglądała do starego, a dzieci to już prawie nie wychodziły z chałupy, że nieraz i sypiały razem z dziadkiem, tak je bowiem miłował.<br>
{{tab}}Boryna zaś jakby pozdrowiał od tej pory, chodził <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_320" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/320"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/320|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/320{{!}}{{#if:320|320|Ξ}}]]|320}}'''<nowiki>]</nowiki></span>po dawnemu prosto i hardo na świat spoglądał, jeno się tak ozeźlił w sobie, że o byle co gniewem buchał i ciężki był la wszystkich, prosto nie do wytrzymania, bo na czem swoją rękę położył, to juści, że do ziemi przygiąć się musiało i tak być, jako chciał, a nie, to fora ze dwora.<br>
{{tab}}Juści, krzywdy nie czynił nikomu, ale też i dobrości społecznie nie posiewał, nie, dobrze to czuły sąsiady. Rządy wziął w swoje ręce i nie popuszczał ni na pacierz, komory pilnie strzegł a kieszeni jeszcze barzej, sam ano wszystko wydawał i srogo stróżował, by dobra nie marnowali, la wszystkich w domu był twardy, ale już szczególniej dla Jagusi, boć nigdy tego użyczliwego słowa jej nie dał a tak napędzał do roboty, kiej tego zwałkonionego konia, i w niczem nie folgował, że i nie było dnia bez swarów, a często i gęsto rzemień bywał w robocie, albo i co twardziejsze, bo i w Jagnę wlazł jakiś zły duch i ciskał ją naprzeciw.<br>
{{tab}}Ulegać bowiem ulegała, niewolił ją, to i cóż było począć, mężowy chleb, mężowa wola, ale na słowo przykre miała swoich dziesięć, na krzyk zaś każden podnosiła taki wrzask, takie piekło wyprawiała, że na całą wieś się roznosiło. Piekło też wrzało w chałupie cięgiem, jakby sobie oboje w niem upodobali, zmagając się we złości całą mocą dotela, kto kogo przeprze, a żadne ustąpić pierwsze nie chciało.<br>
{{tab}}Próżno Dominikowa chciała łagodzić i zgodę sprząc między nimi, nie poredziła przemóc zawziętości, ni żalów, ni krzywd, jakie im w sercach narastały.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_321" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/321"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/321|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/321{{!}}{{#if:321|321|Ξ}}]]|321}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Borynowe miłowanie przeszło jako ta łońska zwiesna, o której nikto nie pamięta, a ostała się jeno żywa pamięć przeniewierstwa jej i krwawiący wstyd i luta, nieprzebłagana złość — w Jagnie się też dusza znacznie przemieniła, źle jej było, ciężko i tak przykro, że i nie wypowiedzieć: win swoich jeszcze nie miarkowała a kary czuła boleśniej, niźli drugie kobiety, że to i serce miała barzej czujące i chowana była pieściwiej i już w sobie była zgoła delikatniejsza od inszych.<br>
{{tab}}Męczyła się też, mój Jezus, męczyła!<br>
{{tab}}Juści, że robiła staremu wszystko na złość, nie ustępowała bez musu, broniła się, jak mogła, ale to jarzmo i tak coraz ciężej i boleśniej przyginało jej kark, a poratunku nie było znikąd. Ileż to razy chciała wrócić do matki — stara się nie godziła, pograżając jeszcze, że przez moc odeśle ją mężowi, na postronku...<br>
{{tab}}To i cóż miała począć ze sobą? co? Kiej nie poredziła żyć jak drugie kobiety, co to i parobków se nie żałują i uciechy żadnej i rade znoszą domowe piekło, co dnia się bijają z chłopami i co dnia razem spać chodzą pogodzeni.<br>
{{tab}}Nie, nie poredziła tego, mierziło się jej życie coraz barzej i jakaś nieopowiedziana tęskność rozrastała się w duszy, wiedziała to za czem?<br>
{{tab}}Za zło płaciła złem, prawda, ale w sobie była zestrachana cięgiem, pokrzywdzona wielce i tak rozżalona, że nieraz przepłakała całe długie noce, aż poduszka była mokra, a nieraz te dnie swarów, kłótni tak się jej przykrzyły, iż była gotowa uciekać choćby w cały świat.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_322" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/322"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/322|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/322{{!}}{{#if:322|322|Ξ}}]]|322}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ale gdzie to pójdzie, dokąd?<br>
{{tab}}Dookoła stał świat otwarty, ale tak straszny, tak nieprzenikniony, tak obcy i głuchy, że zamierała w bojaźni! jako ten ptaszek, kiej go chłopaki przychwycą i pod garnczek wsadzą.<br>
{{tab}}To i nie dziwota, że z tego wszystkiego garnęła się do Antka, choć go miłowała jakby jeno ze strachu i rozpaczy: bo wtedy, po onej nocy strasznej, po ucieczce do matki cosik pękło w niej i pomarło, że się już nie wyrywała do niego całą duszą jak przódzi, nie biegła na każde zawołanie z bijącem sercem a radością, a jeno szła jakby z musu niewolenia, a i bez to, że w chałupie źle było i nudno, a i bez to, że na złość staremu, a i bez to, iż się jej widziało, że wróci to dawne, wielkie miłowanie — ale na dnie głębokiem serca krzewił się zjadliwy kiej trutka żal do niego, iż to wszystko, co ją spotyka, te smutki, zawody, to całe ciężkie życie, to przez niego; i ten jeszcze boleśniejszy, cichszy i nigdy niewypowiadany żal, że on nie jest tym, jakiego w sobie umiłowała — dziki, szarpiący żal zawodu i rozczarowania. Przecież się jej widział raniej jakimś inszym, takim, któren do nieba unosił umiłowaniem, zniewalał dobrością i był ponad wszystko na świecie najmilszy, a tak różny od drugich, że zgoła do nikogo niepodobien we wszystkiem — a teraz widział się jej takim samym jak i drugie chłopy, gorszym nawet, bo się go barzej bojała, niźli Boryny, bo ją straszył ponurością swoją i cierpieniem, a przerażał zawziętością. Bojała się go, wydawał się jej dzikim i strasznym, kiej ten zbój z lasów; jakże, sam ksiądz <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_323" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/323"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/323|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/323{{!}}{{#if:323|323|Ξ}}]]|323}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wypominał go w kościele, wieś cała odstąpiła, ludzie palcami wytykali, jako tego najgorszego; biła od niego jakaś zgroza śmiertelnego grzechu, że nieraz, słuchając jego głosu, zamierała z przerażenia, bo widziało się jej, że zły jest w nim i całe piekło dookoła; robiło się jej wtedy tak straszno w duszy, jak wtedy, gdy dobrodziej naród napomina i mękami straszy!<br>
{{tab}}Ani jej nawet na myśl nie przyszło, że i ona winowata tych grzechów jego, gdzie zaś, jeśli czasem rozmyślała, to jeno o jego odmienności, nie poredziła tak jasno kalkulować, ale czuła ją tylko mocno, że traciła coraz barzej serce do niego, iż sztywniała mu nieraz w ramionach, jakby piorunem znagła rażona, pozwalała się brać, bo jakże opierać się takiemu smokowi... a przytem młoda przecież była, o krwie gorącej, mocna, a on dziw nie zduszał w uściskach, to mimo wszystko, co myślała, oddawała mu się również potężnie, tym rzutem ziemi spragnionej wiecznie ciepłych dżdżów i słońca, jeno że już ni razu dusza jej nie padała mu do nóg z onej uciechy niepowściągliwej, ni razu nie omraczało jej czucie takiego szczęścia, co to aż do progu śmierci z lubością wiedzie, ni razu nie zapamiętała się już docna, nie; myślała wtedy o domu, o robotach, i o tem, by staremu co nowego na złość zrobić, a czasem, aby jak najprędzej ją puścił i poszedł sobie.<br>
{{tab}}Właśnie teraz snuło się jej to wszystko po głowie, spuszczała wody od kopców na podwórze, robiła odniechcenia, z przykazu jeno, spoglądając pilnie za głosem starego i doszukując się go w podwórzu; {{pp|Pie|trek}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_324" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/324"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/324|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/324{{!}}{{#if:324|324|Ξ}}]]|324}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|Pie|trek}} robił zawzięcie, że ino warczała gruda i błoto wyrzucane, a ona zaś chyba tyla, by jeno słychać było, że robi, a skoro stary poszedł do domu, naciągnęła zapaskę na głowę i ostrożnie przebrała się za przełaz, pod Płoszkową stodołę.<br>
{{tab}}Już tam Antek był.<br>
{{tab}}— Dyć czekam na cię z godzinę — szepnął z wymówką.<br>
{{tab}}— Mogłeś nie czekać, kiej ci było gdzie indziej potrza — burknęła niechętnie, rozglądając się dokoła, noc bowiem była dość widna, deszcz ustał, ino zimny, suchy wiatr pociągał od lasów i szumem bił w sady.<br>
{{tab}}Przygarnął ją do siebie mocno i zaczął całować po twarzy.<br>
{{tab}}— Gorzałka jedzie od ciebie kiej z kufy! — szepnęła, odchylając się z obrzydzeniem.<br>
{{tab}}— Bom pił, śmierdzi ci już moja gemba.<br>
{{tab}}— Hale, o gorzałce myślałam jeno! — powiedziała miękciej i ciszej.<br>
{{tab}}— Byłech i wczoraj, czemuś to nie wyszła?<br>
{{tab}}— Ziąb był taki a i roboty przecie mam niemało.<br>
{{tab}}— Prawda, a i starego też musisz pieścić i pierzyną przyokrywać — syknął.<br>
{{tab}}— A przecie, bo to nie mój chłop! — rzuciła twardo i niecierpliwie.<br>
{{tab}}— Jagna, nie drażnij!<br>
{{tab}}— Kiej ci się nie podoba — nie przychódź, płakała po tobie nie będę.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_325" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/325"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/325|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/325{{!}}{{#if:325|325|Ξ}}]]|325}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przykrzy ci się już wychodzić do mnie, przykrzy...<br>
{{tab}}— Jakże, bo ino na mnie cięgiem huru-buru, kiej na tego łyska...<br>
{{tab}}— Baczysz mi to, Jaguś, dyć mam swojego tylachna, że i nie dziwota, jak się człowiekowi wypśnie to jakie słowo twarde, nie przez złość przecie, nie — szeptał pokornie i, objąwszy ją, tulił do siebie serdecznie, ale sztywna była, zadąsana i jeśli oddała całunki, to jakby z musu, i jeśli odrzekła to jakie słowo, to ino tak, by coś mówić, a cięgiem się rozglądała, chcąc już wracać.<br>
{{tab}}Czuł ci to dobrze, czuł, to jakby mu pokrzyw nakładli za pazuchę, tak to zapiekło, aż szepnął z wyrzutem bojaźliwym:<br>
{{tab}}— Przódzi nie bywało ci tak pilno...<br>
{{tab}}— Bojam się, wszyscy w chałupie, mogą mnie szukać...<br>
{{tab}}— Juści, przódy to choćby na całą noc się nie bojałaś, przemieniłaś się docna...<br>
{{tab}}— Nie pleć, co się ta miałam przemienić...<br>
{{tab}}Przymilkli, obejmując się mocno, czasem cisnęli się do się goręcej, sprzągani nagłem pożądaniem, szukając ust swoich chciwie, porwani wspólną falą przypominków, poczuciem win czynionych względem siebie, żalem nad sobą, litością, głębokiem pragnieniem utopienia się w sobie — ale nie poredzili, bo dusze odbiegały od siebie daleko, nie znajdowali słów pieszczonych i kojących, bo w sercach wrzały gorzkie urazy, tak żywe, iż bezwolnie rozplątały się im {{pp|ra|miona}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_326" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/326"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/326|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/326{{!}}{{#if:326|326|Ξ}}]]|326}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ra|miona}}, chłodli do siebie i stali kiej te zimne słupy, że jeno serca biły im kołatliwie a na wargach plątały się słowa czułości i pocieszenia, jakie chcieli sobie powiedzieć i nie poredzili.<br>
{{tab}}— Miłujesz to mnie, Jaguś? — szepnął cicho.<br>
{{tab}}— A bo raz ci to powiadałam, abo nie wychodzę do cię, kiej jeno chcesz... — odparła unikliwie, przysuwając się doń biedrem, bo żal jakiś ściskał jej duszę i napełnił oczy łzami, że zachciało się jej płakać przed nim a przepraszać, że go już miłować nie poradzi, ale on to wnet pomiarkował, bo ten głos padł mu lodem na serce, aż się zatrząsł cały z bólu i złość pełna wyrzutów i żalów niewstrzymanych zalała mu serce.<br>
{{tab}}— Cyganisz jak ten pies; wszyscy mnie odstąpili, to i tobie pilno za drugimi. Miłujesz mnie, juści, jak tego psa złego, któren ugryźć może i przed którym ognać się trudno! juści! Przejrzałem cię nawylot, znam ja cię dobrze i wiem, by mnie powiesić chcieli, pierwszabyś troków nie żałowała, by ubić kamieniami, pierwszabyś rzuciła za mną — gadał prędko.<br>
{{tab}}— Jantoś — jęknęła przerażona.<br>
{{tab}}— Cicho, póki swoje powiedam — krzyknął groźnie, podnosząc pięście. — Prawdę powiadam. A kiej do tego przyszło, to mi już wszystko zarówno, wszystko!<br>
{{tab}}— Trza mi lecieć, wołają mnie ano! — jąkała, chcąc uciekać zestraszona wielce, ale ją pochwycił za rękę, że ni drgnąć nie mogła, i chrypliwym, złym, pełnym nienawiści głosem gadał:<br>
{{tab}}— A to ci jeszcze powiem, bo swoją głupią głową nie miarkujesz, że jeślim na takie psy zeszedł, to i bez <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_327" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/327"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/327|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/327{{!}}{{#if:327|327|Ξ}}]]|327}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ciebie, bez to, żem cię miłował, rozumiesz, bez to! Za cóż to mnie ksiądz wypomniał i wygnał z kościoła kiej zbója, za ciebie! Za cóż to wieś cała mnie odstąpiła, kiej parszywego, za ciebie! Wycierzpiałem wszyćko, przeniosłem, nawet i na to nie pomstowałem, że ci stary mojego rodzonego grontu zapisał tylachna... A tobie się już mierzi ze mną, wywijasz się kiej ten piskorz, cyganisz, uciekasz, bojasz się mnie i patrzysz na mnie jak wszystkie, kiej na tego mordownika i najgorszego!<br>
{{tab}}Innego ci już potrza, innego, radabyś, by parobki za tobą ganiały kiej te psy na zwiesnę, ty!.. — krzyczał zapamiętale i te wszystkie krzywdy, złoście, jakiemi się karmił oddawna, jakiemi jeno żył, zwalał na jej głowę, ją winił o wszystko, ją przeklinał zato, co przecierpiał, aż wkońcu brakło mu już głosu i taka go złość porwała, że rzucił się do niej z pięściami, ale opamiętał się w ostatniej chwili, pchnął ją tylko na ścianę i śpiesznie poszedł.<br>
{{tab}}— Jezus mój, Jantoś! — krzyknęła z mocą, zrozumiawszy znagła, co się stało, ale nie nawrócił, rzuciła się za nim z rozpaczą, zabiegła drogę i czepiła mu się szyi, to ją oderwał od siebie kiej pijawkę, rzucił na ziemię i bez jednego słowa poleciał, a ona padła z płaczem okropnym, jakby się świat cały nad nią zawalał.<br>
{{tab}}Dopiero w dobre parę pacierzy przyszła niecoś do siebie, nie mogąc jeszcze wyrozumieć wszystkiego, to jeno czuła okropnie, że stała się jej krzywda, stała się jej straszna niesprawiedliwość, iż serce rozpękało z bólu, dusiła się w sobie i chciało się jej krzyczeć ze <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_328" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/328"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/328|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/328{{!}}{{#if:328|328|Ξ}}]]|328}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wszystkich sił, na cały ten świat — jako niewinowata, niewinowata!<br>
{{tab}}Wołała za nim, choć już i kroki jego ucichły, wołała w całą tę noc — napróżno.<br>
{{tab}}Głęboka, ciężka skrucha i ten żal serdeczny i ten strach głuchy, gnębiący, okropny, że może on już nie powróci, i to miłowanie dawne, znagła zmartwychwstałe, zwaliły się na nią ciężkiem, twardem brzemieniem nieutulonych smutków, że, już i na nic nie bacząc, ryczała na głos, idąc do chałupy...<br>
{{tab}}Na ganku zetknęła się z Kłębiakiem, któren jeno wsadził głowę do izby i krzyknął:<br>
{{tab}}— Chłopski las rąbią! — i dalej poleciał.<br>
{{tab}}Migiem ta wieść rozlała się po wsi, buchnęła kiej pożar, ogarniając wszystkie serca strapieniem a gniewem srogim, że już drzwi się nie zamykały, tak biegali po chałupach z nowiną.<br>
{{tab}}Juści, rzecz była wielka la wszystkich i tak groźna, że cała wieś przycichła znagła, jak kieby piorun uderzył; chodzili lękliwie, na palcach, gadali szeptem, ważąc każde słowo, rozglądając się trwożnie i nasłuchując czająco, nikto nie krzyczał, nikto nie lamentował i nikto pomstą nie trząchał, bo każden czuł w tej minucie, że to nie przelewki a sprawa taka, na którą babie piski nie poredzą, a ino mądre pomyślenia i to społeczne postanowienie.<br>
{{tab}}Wieczór już był późny, ale śpik wszystkich odleciał, niejedni kolacji odbieżeli, zapominali o obrządkach wieczornych, zapominali zgoła o sobie, a jeno się snuli po drogach, wystawali w opłotkach, to nad <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_329" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/329"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/329|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/329{{!}}{{#if:329|329|Ξ}}]]|329}}'''<nowiki>]</nowiki></span>stawem, i szepty ciche, trwożne, przytajone drgały w mroku, kiej ten brzęk pszczelny.<br>
{{tab}}Czas też był cichszy, deszcz przestał, pojaśniało nawet ździebko, po niebie leciały chmurzyska stadami, a dołem, nisko przeciągał mroźny wiater, że ziemia jęła się ścinać w grudę i obmoknięte, czarne drzewa przybladły szroniejące, głosy zaś, choć przyduszone, szły wyraźniej.<br>
{{tab}}Naraz się rozniesło, że poniektórzy gospodarze się zebrali i walą do wójta.<br>
{{tab}}Jakoż przeszedł Winciorek z kulawym Grzelą; przeszedł Caban Michał z Frankiem Bylicą, stryjecznym Hanczynego ojca; przeszedł Socha; przeszedł Walek z krzywą gembą, Wachnik Józef, Sikora Kazimierz, a nawet stary Płoszka — jeno Boryny nikto nie dojrzał, ale mówili, że i on poszedł...<br>
{{tab}}Wójta doma nie było, bo zaraz po południu pojechał do kancelarji, to już wszystkie razem, całą kupą poszli do Kłęba, cisnęło się za nimi sporo ludzi, to bab, to dzieci, ale przywarli drzwi, nikogo już nie puszczając do środka, Kłębiak zaś, Wojtek, miał przykazane naglądanie po drogach i przy karczmie, czy się gdzie strażnik nie pokaże...<br>
{{tab}}Przed domem zaś, w opłotkach, a nawet na drodze zbierało się coraz więcej narodu, każdy był ciekaw, co tam starszyzna uradzi, a radzili długo, jeno że nikto nie wiedział co i jak? bo ino przez okna widać było ich siwe głowy w półkolu pochylone do komina, na którym się palił ogień, a zboku stojał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_330" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/330"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/330|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/330{{!}}{{#if:330|330|Ξ}}]]|330}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Kłąb, cosik im prawił, pochylał się nisko i raz wraz bił pięścią w stół.<br>
{{tab}}Niecierpliwość zaś rosła w czekających z minuty na minutę, aż wkońcu Kobus, to Kozłowa, to i parobki niektóre zaczęli szemrać i głośno powstawać na radzących, że nic nie uradzą dobrego la narodu, bo im jeno o samych siebie chodzi, jako gotowi się jeszcze z dworem pogodzić a resztę na zgubę podać...<br>
{{tab}}Kobus się już był tak rozsierdził wraz z komornikami i drugą biedotą, że już otwarcie namawiał, by, nie zważając na radzących, o sobie pomyśleć, swoje uradzić, cosik postanowić a rychło, póki czas, póki tamte ich nie sprzedadzą...<br>
{{tab}}Jawił się na to Mateusz i zaczął nawoływać do karczmy, by tam swobodnie poradzić, a nie jak te pieski pod cudzym płotem naszczekiwać...<br>
{{tab}}Trafiło to do serca narodowi, bo całą hurmą ruszyli do karczmy.<br>
{{tab}}Żyd już światła gasił, ale musiał otworzyć i z trwogą patrzył na walącą się ciżbę; wchodzili w milczeniu, spokojnie zajmując wszystkie ławy, stoły i kąty, nikto bowiem nie pił a jeno kupili się gęsto, poredzając zcicha i wyczekując, kto z czem pierwszy wystąpi...<br>
{{tab}}Nie brakowało skorych do pierwszeństwa, jeno że się jeszcze każden wagował wystąpić i na drugich oglądał, aż dopiero Antek się wyrwał, na środek skoczył i ostro, z miejsca zaczął pomstować na dwór... Ale choć wszystkim trafił prosto do serca, mało kto przytwierdzał, boczono się nań, patrzono zyzem, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_331" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/331"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/331|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/331{{!}}{{#if:331|331|Ξ}}]]|331}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niechętnie, odwracano się nawet plecami, że to jeszcze zbyt żywo pamiętano księże wypominki a i te jego grzeszne sprawki. Nie zważał na to, a że go wnet poniesła zapamiętałość i jakby dziki, bitkowy szał ogarniał, to z całej mocy krzyczał na końcu:<br>
{{tab}}— Nie dajta się chłopi, nie ustępujta, nie darujta krzywdy! Dzisiaj wama wzięli las, a jak się bronić nie będziecie, to jutro gotowi są wyciągnąć pazury po ziemię waszą, po chałupy, po dobytek! Któż im wzbroni! kto się im sprzeciwi!..<br>
{{tab}}Poruszył się nagle naród, pomruk głuchy poszedł po izbie, tłum się zakołysał gwałtownie, rozbłysły dziko oczy, sto pięści naraz wyrwało się nad głowy i sto piersi ryknęło wraz, kieby piorunami...<br>
{{tab}}— Nie damy! Nie damy! — huczeli, aż się karczma zatrzęsła od mocy.<br>
{{tab}}Na to i czekali przodownicy, bo wnet Mateusz, Kobus, to Kozłowa, to potem i drugie, rzucili się we środek i nuż krzyczeć, nuż pomstować a judzić... że wnet karczmę zalał wrzask, groźby, przekleństwa, tupania, bicie pięściami w stoły i hukliwa, sroga wrzawa zagniewanego narodu.<br>
{{tab}}Każdy wołał swoje, każdy się srożył, każden co innego radził, że ciskali się zapamiętale, kiej te pieski w sieniach przywarte, których nie ma kto na świat wypuścić i puszczać na nieprzyjacioły... To się i tumult srogi uczynił, krzyki i sprzeciwy, bo się naród ozeźlił i krzywdą swoją ostargał na wnątrzu, a na jedno zgodzić się nie mógł, bo nie było takiego, którenby swoją mocą wszystkich przeparł i do pomsty powiódł...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_332" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/332"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/332|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/332{{!}}{{#if:332|332|Ξ}}]]|332}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Kupami się zwierali a w każdej był jakowyś pyskacz, któren wrzeszczał najgłośniej i pomstował, zaś wskroś gąszczu uwijali się przodownicy, rzucając gdzie trzeba było to słowo ostre, że już wkońcu jeden drugiego nie słyszał, bo wszyscy ano wraz krzyczeli.<br>
{{tab}}— Pół lasu położyli, a takie dęby, że w pięciu chłopa nie obejmie.<br>
{{tab}}— Kłębiak widział, Kłębiak!<br>
{{tab}}— Wytną i resztę, wytną, nie będą waju prosili o przyzwoleństwo! — skrzeczała Kozłowa, przeciskając się ku szynkwasowi.<br>
{{tab}}— Zawdy naród krzywdzili, jak ino mogli.<br>
{{tab}}— Kiej takie głupie barany jezdeśta, to niech waju zapędzają, kaj chcą...<br>
{{tab}}— Nie dać się, nie dać! Gromadą iść, rozgonić, las odebrać!<br>
{{tab}}— Zakatrupić krzywdzicieli!<br>
{{tab}}— Zakatrupić! — wrzasnęli wraz i znowuj pięście się podniosły groźnie, krzyk buchnął ogromny i tłum cały zawrzał nienawiścią a pomstą, a gdy przycichło, Mateusz krzyczał przy szynkwasie do swoich:<br>
{{tab}}— Ciasno jest wszystkim kiej w tej sieci, bo dwory wszędzie, ze wszystkich stron kiej te ściany ściskają wieś i duszą, chcesz krowę popaść za wsią — w dworskie wnet utkniesz; konia wypuścisz — dworskie za miedzą; kamieniem ciepnąć nie można, bo w dworskie padnie... a zaraz zajmą, zaraz sądy, zaraz sztrafy!<br>
{{tab}}— Prawda! Prawda! Łąka dobra, dwa pokosy daje — dworska juści, najlepsze pole — dworskie, las — dworskie wszystko — przytakiwali.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_333" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/333"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/333|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/333{{!}}{{#if:333|333|Ξ}}]]|333}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A ty narodzie na piaskach siedź, łajnem się ogrzewaj i zmiłowania pańskiego czekaj!<br>
{{tab}}— Odebrać lasy, odebrać ziemię! Nie dać swojego!<br>
{{tab}}Długo tak krzyczeli, ciepiąc się w różne strony, pomstując i pograżając srogo, a że radzili głośno i z gorącością niemałą, to niejednemu trza się było napić gorzałki dla pokrzepienia, drugie zaś piwo la ochłody pili, a trzecim się przypominały niedojedzone kolacje, że krzykali na Żyda o chleb i śledzie...<br>
{{tab}}A gdy sobie podjedli, a podpili, przystygli mocno z zawziętości i zaczęli się zwolna rozchodzić, nic nie postanowiwszy.<br>
{{tab}}Mateusz zaś wraz z Kobusem i Antkiem, któren już cały czas na boku się trzymał i cosik swojego kalkulował, poszli do Kłęba i, zastawszy jeszcze gospodarzy, wspólnie z nimi uradzili coś na jutro i cicho rozeszli się po chałupach.<br>
{{tab}}Noc też już była późna, światła pogasły w izbach, cichość padła na wieś, że jeno kiejś niekiej pies zaszczekał, albo wiatr zaszumiał, że przemarzłe drzewiny tłukły się w zmrokach o siebie kiej nieprzyjacioły, a potem długo i trwożnie szemrały. Przymrozek wziął galanty, płoty pobielały od szronu, ale jakoś zaraz z północka, gwiazdy się skryły, pociemniało i zrobiło się na świecie posępnie, straszno jakoś... Cały naród leżał we śpiku, ale sen był ciężki i gorączkowy, bo raz wraz zrywał się cichy płacz dzieciątek, to ktosik budził się cały w potach i takim strachu dziwnym, że pacierzem duszę krzepić musiał; gdzie znowu huki jakieś <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_334" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/334"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/334|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/334{{!}}{{#if:334|334|Ξ}}]]|334}}'''<nowiki>]</nowiki></span>spać nie dawały, że zrywali się wyglądać, czy nie złodzieje; niejeden zaś krzyczał przez sen, powiedając potem, że zmora go dusiła; to gdziesik psy zawyły tak żałośnie, aż serca truchlały z trwogi, przerażających przeczuć i obaw...<br>
{{tab}}Noc się wlekła długo i ciężko, oprzędzając duszę trwogą, niepokojem i strasznemi snami, pełnemi mar i widzeń gorączkowych.<br>
{{tab}}A skoro się jeno uczynił świt, że chyla tyla rozedniało i jaki taki oczy ozwarł i ciężką senną jeszcze głowę podnosił, Antek pobiegł na dzwonnicę i zaczął bić w dzwon, kieby na pożar...<br>
{{tab}}Próżno mu bronił Jambroży wespół z organistą, klął ich, chciał nawet bić i swoje robił z całej {{Korekta|mocy|mocy.}}<br>
{{tab}}Dzwon zaś bił wolno, bezustannie a tak ponuro, aż strach padł na serca, że ludzie strwożeni, wylękli wybiegali napół ubrani, pytać, co się stało, i ostawali już przed chałupami jakby w skamienieniu tak zasłuchani, bo dzwon wciąż bił i huczał ponurym, wielkim głosem w świtowych brzaskach, aż ziemia dygotała, aż wystraszone ptactwo uciekało ku borom, a naród przetrwożony żegnał się i skrzepiał w sobie, boć już i Mateusz, Kobus a drugie biegali po wsi, łomocząc kijami w płoty i krzycząc.<br>
{{tab}}— Na las! Na las! Wychodź, kto żyw! Pod karczmę! Na las!<br>
{{tab}}To i na łeb i szyję przyodziewali się, że niejeden jeszcze w drodze się dopinał a pacierz kończył i w dyrdy bieżał pod karczmę, gdzie już stojał Kłąb z niektórymi gospodarzami...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_335" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/335"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/335|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/335{{!}}{{#if:335|335|Ξ}}]]|335}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaroiły się wnet drogi, opłotki, obejścia, zawrzały naraz wszystkie chałupy, dzieci podniesły niemały wrzask, kobiety krzykały przez sady, rwetes powstał taki, bieganina, jakgdyby pożar wybuchnął we wsi...<br>
{{tab}}— Na las! Kto ino ma z czem, kosę, to z kosą, cepy, kłonice, siekiery a brać!<br>
{{tab}}— Na las! — krzykiem tym trzęsło się powietrze i huczała wieś cała.<br>
{{tab}}Dzień się już robił duży, a cichy był, jasny, omglony jeszcze i mroźny, drzewa stojały w osędzieliznie kiej w pajęczynach, drogi chrupały pod nogami słabą grudzią, wody się ścięły, że pełno było zamarzłych kałuż, kiej tego szkła potrzaskanego, w nozdrzach wierciło ostre, rzeźwe powietrze a tak słuchliwe, że całym światem szły te krzyki a wrzawa.<br>
{{tab}}Ale przycichało zwolna, bo zawziętość przejmowała serca i jakaś sroga, pewna siebie, nieustępliwa moc zakamieniła dusze i oblekała je w taką surową powagę, iż milkli bezwiednie, zatapiając się w sobie.<br>
{{tab}}Tłum wciąż się zwiększał, zajęli już cały plac przed karczmą aż do drogi, stojąc gęsto, ramię przy ramieniu, a jeszcze przybywali spóźnieni.<br>
{{tab}}Witano się w milczeniu, każden stawał, gdzie popadło, obzierał się naokół i czekał cierpliwie na starszyznę, która poszła po Borynę.<br>
{{tab}}Pierwszy był ano we wsi, to jemu się należało naród poprowadzić, bez niego żaden gospodarzby się nie ruszył.<br>
{{tab}}Stojali więc cierzpliwie a cicho, kiej ten bór zbity w gęstwę i zasłuchany w głosy, jakie z niego idą, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_336" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/336"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/336|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/336{{!}}{{#if:336|336|Ξ}}]]|336}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i w te bełkoty strug, co gdziesik między korzeniami płyną... czasem jeno to jakie słowo przeleciało, czasem czyjaś pięść wybuchnęła wgórę, to jakieś oczy rozgorzały bystrzej, to baranice zakolebały się mocniej, to czyjaś twarz poczerwieniała barzej i znowu nieruchomieli, że widzieli się kiej te snopy, ustawione wpodle siebie gęsto.<br>
{{tab}}Kowal przyleciał, przeciskał wskroś gęstwy i zaczął naród odwodzić, straszyć, że zato, co zamyślają, cała wieś pójdzie w kajdany i zmarnieje, a za nim młynarz powtarzał to samo, ale nikto nie zważał na nich ni słuchał — wiedziano bowiem dobrze, że obaj dworowi się wysługują i swój mają interes w przeszkadzaniu.<br>
{{tab}}I Rocho przyszedł i ze łzami przekładał podobnie — nie pomogło.<br>
{{tab}}Aż wkońcu i ksiądz przyleciał i jął swoje prawić — nie usłuchali, stali nieporuszeni, nikt czapki nawet nie zdjął, nikto go w rękę nie pocałował a ktosik nawet głośno krzyknął:<br>
{{tab}}— Płacą mu, to prawi!<br>
{{tab}}— Kazaniem krzywdy nie zapłaci — ktosik dorzucił urągliwie.<br>
{{tab}}A tak patrzyli ponuro i zawzięcie, że ksiądz się rozpłakał, nie przestając na wszystkie świętości zaklinać, by się opamiętali a do domów rozeszli, ale nie skończył, bo przyszedł Boryna i cały naród do niego się odwrócił.<br>
{{tab}}Maciej blady był kiej ściana i surowy, że aż mróz szedł od niego, ale oczy jarzyły mu się kiej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_337" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/337"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/337|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/337{{!}}{{#if:337|337|Ξ}}]]|337}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wilkowi: szedł wyprostowany, chmurny a pewny siebie, znajomków pozdrawiał skinieniem i oczami po ludziach wodził; rozstąpiali się przed nim, czyniąc wolne przejście, a on wstąpił na belki, leżące pod karczmą, lecz, nim przemówił, zaczęli tłumnie krzyczeć:<br>
{{tab}}— Prowadźcie, Macieju! Prowadźcie!<br>
{{tab}}— Na las! Na las! — darły się drugie. Dopiero kiej przycichło, pochylił się, wyciągnął ręce i jął wielkim głosem wołać:<br>
{{tab}}— Narodzie chrześcijański, Polaki sprawiedliwe, gospodarze a komorniki! Krzywda się nam wszystkim stała, krzywda równa, jakiej ni ścierpieć, ni podarować! Dwór las nasz tnie, dwór nikomu z naszych roboty nie dawał, dwór cięgiem na nas nastaje i do zaguby wiedzie! Bo i nie spamięta ni tych krzywd, tych fantowań, tych szkód a utrapień, jakie cały naród ponosi! Podawalim do sądu — co mu kto zrobi! Jeździlim ze skargą — na darmo. Ale miarka się przebrała, tnie nasz bór! Pozwolim to na to, co?<br>
{{tab}}— Nie, nie! nie dać! Rozpędzić, zakatrupić, nie dać — krzyczeli, a twarze szare, chmurne, zasępione rozbłysły wnet kiejby piorunami, sto pięści zamigotało w powietrzu i sto gardzieli zaryczało, a gniew zatrząsł sercami.<br>
{{tab}}— Nasze prawo, a nikto go nam nie przyznaje; nasz bór, a tnie go! To i cóż my sieroty poczniemy, kiej nikt na świecie o nas nie stoi a wszystkie ukrzywdzają, cóż?.. Narodzie kochany, ludzie chrześcijańskie, Polaki, to mówię wama, że rady już inszej niema, jeno sami musimy swojego dobra bronić, gromadą całą <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_338" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/338"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/338|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/338{{!}}{{#if:338|338|Ξ}}]]|338}}'''<nowiki>]</nowiki></span>iść i boru rąbać nie pozwolić! Wszystkie chodźmy, kto jeno żyw, kto jeno kulasami rucha, całą wsią, wszystkie jak jeden. Nie bójta się niczego ludzie, nie bójta, nasze prawo, to i nasza wola i sprawiedliwość nasza, a całej wsi karać nie ukarzą... Za mną ludzie, zbierać się duchem, za mną. Na las! — ryknął mocno.<br>
{{tab}}— Na las! — odwrzasnęli wraz wszyscy, rum się uczynił, tłum się zakołysał, rozpękł i z krzykiem każden w dyrdy leciał do domu, sposobić się, że powstała gorączkowa śpieszna krzątanina, przybierania się, zaprzęgi, wyciągania sań, rżenie koni, wrzaski dzieci, klątwy, to kobiece lamenty, że ino się wieś trzęsła od przygotowań, a może w jakie dwa pacierze już narychtowani ciągnęli na topolową, gdzie czekał Boryna w saniach wraz z Płoszką, Kłębem i co pierwszymi.<br>
{{tab}}Ustawili się w rzędy, jak komu popadło, chłopy, parobki, kobiety, dzieci nawet co starsze ruszyły; kto był saniami, kto konno, kto wozem, a reszta, wieś prawie cała na piechty się wybrała i zwarła się w gęstwę kieby w ten zagon długi, szumiący zbożem, przerośnięty czerwienią kobiecych przyodziewków, nad którym ino się trzęsły koły niezgorsze, to widły zardzewiałe, to cepy, a tu i owdzie, kiej błyskawica, zamigotała kosa, że jakby na rolę ciągnął naród, jeno, że nie było śmiechów, żartów i wesela. Stali w cichości, omroczeni, surowi, gotowi na wszystko, a gdy już nastał czas, Boryna wstał w saniach, ogarnął naród oczami i krzyknął, żegnając się:<br>
{{tab}}— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! Amen, w drogę!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_339" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/339"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/339|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/339{{!}}{{#if:339|339|Ξ}}]]|339}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Amen! Amen! — przywtórzyli, a że zaświegotała właśnie sygnaturka, snadź ksiądz ze mszą wychodził, żegnano się, zdejmowano czapki, bito się w piersi, a jaki taki westchnął żałośnie, i ruszali sfornie, mocno i w milczeniu i całą prawie wsią, jeno kowal przywarł gdziesik w opłotkach, przebrał się do chałupy, skoczył na konia i popędził bocznemi drogami ku dworowi, Antek zaś, któren był od samego zjawienia się ojca skrył się w karczmie, skoro ruszyli, wziął od Żyda fuzję, schował ją pod kożuch, i pognał do borów naprzełaj przez pola... nie oglądając się nawet za gromadą...<br>
{{tab}}A naród ruszył żwawo za Boryną, jadącym na przedzie.<br>
{{tab}}Tuż za nim ciągnęły Płoszki, ilu ich było z trzech chałup, ze Stachem na przedzie, naród był nieurodny, ale pyskaty, szumny i wielce w siebie dufający.<br>
{{tab}}A za nimi Sochy, których wiódł sołtys.<br>
{{tab}}A trzecie były Wachniki, chłopy drobne, suche, ale zajadłe kiej osy.<br>
{{tab}}A czwarte szły Gołębie, Mateusz im przewodził, niewiela ich było, jeno że starczyli za pół wsi, bo same zabijaki nieustępliwe i rozrosłe kiej dęby.<br>
{{tab}}A piąte Sikory, krępe niby pnie, żylaste i mrukliwe.<br>
{{tab}}A potem Kłębiaki i młódź druga, wyrosła, bujna, swarliwa i na bitki wszelkie łakoma, którą prowadził Grzela, wójtów brat.<br>
{{tab}}A wkońcu Bylice szły, Kobusy, Pryczki, Gulbasy, Paczesie, Balcerki i ktoby je tam wszystkie spamiętał.<br>
{{tab}}Szli mocno, aż się ziemia trzęsła, posępni, kwardzi a groźni, kiej ta chmura gradowa, co to jeno {{pp|po|łyskuje}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_340" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/340"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/340|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/340{{!}}{{#if:340|340|Ξ}}]]|340}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|po|łyskuje}}, nabrzmiewa piorunami, głuchnie a leda chwila spadnie i świat cały roztratuje.<br>
{{tab}}A za nimi niesły się płacze, wrzaski i lamenty pozostałych.<br>
{{kropki-hr}}
{{tab}}Świat był jeszcze zmartwiały od nocnego chłodu, pełen sennej głuszy i spowity w lute i szkliste mgły.<br>
{{tab}}Cichość zalegała bory, ziąb przeciągał ostry i słaby brzask zórz oczerwieniał czuby i sypał się gdzie niegdzie na śniegi blade.<br>
{{tab}}Jeno na Wilczych dołach grzmiały huki walących się raz po raz drzew, bicie siekier i przeszywający, zgrzytliwy pisk pił.<br>
{{tab}}Walili bór!<br>
{{tab}}Więcej niźli czterdzieści chłopa pracowało od samego świtania, kieby to stado dzięciołów spadło na bór, przypięło się do drzew i kuło tak zawzięcie i zajadle, że drzewa padały jedne po drugich, poręba rosła, pocięte olbrzymy leżały pokotem niby łan stratowany, a jeno kajś niekaj, niby te osty kwarde, sterczały smukłe nasienniki, pochylając się ciężko, jako matki żałośnie płaczące nad pobitemi, kajś niekaj szeleściły smutno krze niedocięte, to jakaś drzewina — mizerota, której topór nie chycił, dygotała trwożnie — a wszędy, na płachtach śniegów podeptanych, niby na tych całunach ostatnich, leżały pobite drzewa, kupy gałęzi, wierzchoły martwe i kloce potężne, obdartym i poćwiertowanym trupom podobne, zaś strugi żółtych trocin rozsączały się w śniegach, kieby ta żałosna krew lasu.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_341" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/341"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/341|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/341{{!}}{{#if:341|341|Ξ}}]]|341}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A wokół nad porębą, niby nad grobem otwartym, stał las zbitą, wyniosłą i nieprzeniknioną ciżbą, jako te przyjacioły, krewniaki a znajomkowie, co gęstwą stanęli pochyloną i w trwożnem milczeniu, z tłumionym krzykiem rozpaczy nasłuchują padających w śmierć i patrzą zdrętwiali na nieubłaganą kośbę.<br>
{{tab}}Bo rębacze szli naprzód nieustannie, rozwiedli się w szeroką ławę i zwolna, w milczeniu wpierali się w bór, zda się niezmożony, któren posępną, wyniosłą ścianą pni zwartych zastępował im drogę, a tak przysłaniał ogromem, że ginęli zgoła w cieniu konarów, jeno topory błyskały w mrokach i biły niestrudzenie, jeno świst pił nie ustawał ani na chwilę, a co trochę drzewo się jakieś chwiało i znagła kiej ten ptak, zdradnie pochwycony we wnyki, odrywało się od swoich, biło gałęziami i z jękiem śmiertelnym padało na ziemię — a za niem drugie, trzecie, dziesiąte...<br>
{{tab}}Padały sosny ogromne, już od starości ozieleniałe, padały jedle, kieby w zgrzebne kapoty przyodziane; padały świerki rozłożyste, padały i dęby bure, brodami siwych mchów obrosłe — kiej te starce, których pioruny nie zmogły i setki lat nie skruszyły, a topory na śmierć powiędły, a inszych zasie tyle, podlejszych drzew, któż to wypowie ile, a jakich padało!<br>
{{tab}}Las marł z jękiem, drzewa padały ciężko jako te chłopy w boju ściśnięte a parte jedne przez drugie, nieustępliwe, krzepkie, jeno że bite mocą niezmożoną, iż ni Jezus krzyknąć nie krzykną i wraz całą ławą się chylą i w lutą śmierć padają.<br>
{{tab}}Jęk jeno rozbrzmiewał po lesie, ziemia drgała <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_342" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/342"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/342|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/342{{!}}{{#if:342|342|Ξ}}]]|342}}'''<nowiki>]</nowiki></span>cięgiem od zwalonych drzew, siekiery waliły bez przestanku, zgrzyt pił nie ustawał, a świst gałęzi, niby ten wzdych ostatni, przedzierał powietrze.<br>
{{tab}}I tak szły godziny za godzinami, a coraz nowe pokosy drzew zalegały porębę, i robota nie ustawała.<br>
{{tab}}Sroki krzyczały, wieszając się po nasiennikach, to czasem stado wron przeciągnęło z krakaniem nad tem polem śmierci, to zwierz jaki wysuwał się z gęstwiny, stawał na skraju i długo wodził szklistemi oczami po skołtunionych dymach ognisk, po drzewach padających, a dojrzawszy ludzi, z bekiem uciekał.<br>
{{tab}}A chłopi rąbali zawzięcie, wżerając się w bór kiej te wilki, gdy stada dopadną, a ono się zbije w kupę i zdrętwiałe śmiertelnie, pobekujące, czeka, póki ostatnia owieczka nie padnie pod kłami.<br>
{{tab}}Dopiero po śniadaniu, gdy słońce podniosło się dotela, że osędzielina jęła skapywać, a złote pająki światła pełzały wskroś boru, dosłyszał ktosik daleką wrzawę.<br>
{{tab}}— Ludzie jakieś idą całą gromadą — rzekł któryś, przyłożywszy ucho do drzewa.<br>
{{tab}}Jakoż i gwar był coraz bliższy i wyraźniejszy, że wnet rozległy się pojedyńcze okrzyki i głuchy łopot wielu nóg, a nie wyszło i Zdrowaś, kiedy na dróżce, biegnącej od wsi, zamajaczyły sanie, które wnet wypadły na porębę, stojał w nich Boryna, a za nimi konno, wozami i piechty wysypywał się gęsty tłum kobiet, chłopów i wyrostków, a wszystko to, podniesłszy srogi krzyk, jęło gnać ku rębaczom.<br>
{{tab}}Boryna zeskoczył ze sani i pognał przodem; za nim zaś, gdzie kto ino wziął miejsce, lecieli drudzy; <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_343" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/343"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/343|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/343{{!}}{{#if:343|343|Ξ}}]]|343}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kto był z kijem, kto znów groźnie potrząchał widłami, któren cepy dzierżył mocno w garści, inszy kosą migotał, a inszy jeszcze z prostą gałęzią, a jak kobiety, to prosto z pazurami i wrzaskiem, a wszystkie runęli na przerażonych rębaczów.<br>
{{tab}}— Nie rąbać! Wara od boru! Nasz las, nie pozwalamy! — wrzeszczeli razem, że i nikto nie wyrozumiał, czego chcieli, dopiero Boryna przystanął przy struchlałych i ryknął, że na cały las się rozległo:<br>
{{tab}}— Ludzie z Modlicy! ludzie z Rzepek i skąd ta jeszcze jesteśta, słuchajta!<br>
{{tab}}Przycichło ździebko, a on znowu wołał:<br />
{{tab}}— Zabierzta co wasze i idźta z Bogiem, rąbać wzbraniamy, a którenby nie usłuchał, z całym narodem miał będzie sprawę...<br>
{{tab}}Nie opierali się, boć srogie twarze, kije, widły, cepy i tyla narodu rozgniewanego, gotowego do bitki, strachem przejmowało, to zaczęli się zmawiać, skrzykiwać, topory za pas zakładać, piły zbierać i kupić do się z pomrukiem gniewnym, a zwłaszcza Rzepczaki, że to szlachta była i od wieków w kłótniach sąsiedzkich z Lipczakami, to wyklinali na głos, trzaskali toporami, odgrażali się, ale, chcąc nie chcąc, ustępowali przed siłą, a naród zaś krzykał groźnie, następował na nich i wypierał w bór.<br>
{{tab}}Insi zaś rozbiegli się po porębie gasić ogniska i rozwalać poukładane sążnie, a baby, z Kozłową na przedzie, dojrzawszy budy, zbite z desek na kraju poręby, pognały tam, i nuż je rozdzierać a rozwłóczyć po lesie, by i śladu nie zostało.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_344" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/344"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/344|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/344{{!}}{{#if:344|344|Ξ}}]]|344}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Boryna zaś, skoro rębacze ustąpili tak łacno, skrzykiwał gospodarzy i namawiał, by całą gromadą do dworu teraz iść i zapowiedzieć dziedzicowi, aby się nie ważył lasu ruszyć, póki sądy nie oddadzą, co jest chłopskiego. Ale nim się zmówili, nim wymiarkowali, co zrobić, aby było jak najlepiej, baby podniesły krzyk i zaczęły bezładnie uciekać od bud, bo kilkanaście koni wypadłych z lasu jechało im na karkach...<br>
{{tab}}Dwór uprzedzony przybywał rębaczom na pomoc.<br>
{{tab}}Na czele parobków jechał rządca, wpadli na porębę ostro i zaraz z miejsca, dopadłszy kobiet, zaczęli je prać batami, a rządca, chłop kiej tur, bił pierwszy i krzyczał:<br>
{{tab}}— Złodzieje, wszarze! Batami ich! W postronki, do kryminału!<br>
{{tab}}— Kupą, kupą, do mnie, nie dawać się! — wrzeszczał Boryna, bo naród już się rozlatywał zestrachany, ale na ten głos powstrzymali się w miejscu, nie bacząc na baty, prażące niejednych już po łbach, w dyrdy, osłaniając rękami głowy, biegli do starego.<br>
{{tab}}— Kijami psubratów! Cepami w konie! — krzyczał rozsrożony stary i, porwawszy jakiś kół, pierwszy rzucił się na dworskich; a prał, gdzie popadło, za nim zaś, kiej ten bór wichurą gniewu przejęty, zwarły się chłopy ramię w ramię, cepy przy cepach, widły przy widłach i z krzykiem ogromnym runęli na dworskich, prażąc, czem kto ino mógł dosięgnąć, aż zadudniało, jakby kto groch na podłodze kijem wyłuskiwał.<br>
{{tab}}Podniesły się wrzaski nieludzkie, przekleństwa, kwiki przetrąconych koni, jęki rannych, głuche a gęste <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_345" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/345"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/345|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/345{{!}}{{#if:345|345|Ξ}}]]|345}}'''<nowiki>]</nowiki></span>razy kołów, szamotania chrapliwe i dzikie pokrzyki pobojowiska.<br>
{{tab}}Dworscy bronili się tęgo, wymyślali i bili niezgorzej od chłopów, ale zaczęli się wkońcu mieszać i cofać, bo konie, smagane cepami, stawały dęba i z kwikiem nawracały, ponosząc, aż rządca, widząc, co się dzieje, spiął swojego bułanka i skoczył w całą kupę narodu, ku Borynie, ale ino tyla go było widać, bo naraz zawarczały cepy i kilkadziesiąt bijaków spadło na niego, a kilkadziesiąt rąk chwyciło go ze wszystkich stron i wyrwało z konia, że kiej ten kierz, ryjem podważony, wyleciał w powietrze i padł w śnieg, pod nogi, iż ledwie go Boryna ochronił i zawlókł nieprzytomnego w przezpieczne miejsce.<br>
{{tab}}Skłębiło się wtedy wszystko znagła, jak kiedy wicher uderzy niespodzianie w kopy, zamąci, że jeno jeden kłęb nierozeznany się uczyni, tacza po polu i przewala po zagonach; krzyk się podniósł straszny i taki zamęt, taki wir, że już nic nie było widno, kromie splątanych kup, tarzających się po śniegach, kromie pięści walących z wściekłością, a czasem jakiś wydzierał się z kupy i uciekał kiej oszalały, ale nawracał wnet i z nowym krzykiem, z nową wściekłością rzucał się do bitki...<br>
{{tab}}Prali się w pojedynkę i kupami, wodzili za orzydla, to za łby, gnietli kolanami, ozdzierali do żywego mięsa, a przeprzeć się jeszcze nie mogli, bo dworscy pozeskakiwali z koni, nie ustępując ani na krok, ile że przybywała im ciągła pomoc, bo rębacze przeszli na ich stronę i tęgo wspierali; pierwsze Rzepczaki hurmą a milczkiem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_346" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/346"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/346|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/346{{!}}{{#if:346|346|Ξ}}]]|346}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kiej te złe psy rzucili się pomagać, a wiódł wszystkich borowy, któren w ostatniej chwili się zjawił, że zaś chłop był jak byk, mocarz głośny na okolicę, a przy tem zadzierzysty i swoje sprawy z Lipcami mający, to pierwszy się rzucał w pojedynkę na całe kupy, rozbijał łby kolbą fuzji, rozpędzał i tak prał, że niech Bóg broni!<br>
{{tab}}Poszedł nań Stacho Płoszka, by go wstrzymać, bo już naród zaczął przed nim uciekać, to go uchwycił za orzydle, okręcił nad sobą i rzucił na ziem, kiej ten snopek wymłócony, aż Stacho padł nieprzytomny. Skoczył doń któryś z Wachników i trzasnął go cepami gdziesik w ramię, ale dostał naodlew pięścią między oczy, że jeno ozwarł ramiona i z tem słowem Jezus rymnął na ziemię.<br>
{{tab}}Wkońcu już i Mateusz nie wytrzymał i rzucił się do niego, ale choć chłop był w mocy jednemu Antkowi równy, nie wytrzymał i pacierza, borowy go zmógł, sprał, w śniegu utytłał i do ucieczki przyniewolił, a sam ruszył ku Borynie, któren w kupie całej wodził się za łby z Rzepczakami, ale nim się doń dobrał, opadły go z wrzaskiem baby, przychwyciły pazurami, wpięły mu się w kudły, splątały i, przygiąwszy do ziemi, wodziły się z nim — jako te kundle, kiej psa owczarskiego opadną, kłami za skórę ujmą i ciepią się z nim to w tę, to w ową stronę.<br>
{{tab}}Ale już pod ten czas i naród brał górę, zwarli się i pomieszali kiej te liście, każden swojego ułapił, dusił i taczał się z nim po śniegu, a baby dopadały z boków i darły za kudły.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_347" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/347"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/347|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/347{{!}}{{#if:347|347|Ξ}}]]|347}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wrzask był ano już taki, zamęt, kotłowanina, że swój swojego ledwie rozpoznał, ale wkońcu przeparli dworskich, paru już z nich leżało pokrwawionych, a insze zaś, zmordowane, osłabłe, chyłkiem uciekały w las, tylko rębacze bronili się ostatkami sił, a nawet gdzie niegdzie prosili o miłosierdzie, ale że naród był rozsrożony jeszcze barzej na nich, niźli na dworskich, że rozgorzał kiej ta żagiew na wietrze, to próśb nie słuchał i na nic nie baczył — jeno prał z całą wściekłością.<br>
{{tab}}Porzucali kije, cepy, widły a zwarli się na moc, chłop z chłopem, pięść na pięść, siła na siłę, gnietli się tak ano, dusili, ozdzierali, kulali po ziemi, że już przymilkły wrzaski, a tylko ciężkie charczenia, klątwy, a szamotania słychać było.<br>
{{tab}}Taki się sądny dzień zrobił, że i wypowiedzieć niesposób!<br>
{{tab}}Ludzie poszaleli prawie, zawziętość nimi rzucała i gniew ponosił, a zwłaszcza Kobus z Kozłową widzieli się całkiem powściekani, że aż strach było na nich patrzeć, tak byli okrwawieni, pobici a mimo to rzucający się na całe kupy.<br>
{{tab}}Tak się ano przepierali jeszcze, a z coraz większym krzykiem Lipczaków, że już się zaczynały gonitwy uciekających i bicie w dziesięciu jednego, gdy borowy opędził się wreszcie babom, ale srodze poturbowany i przeto jeszcze wścieklejszy zaczął skrzykiwać swoich, a dojrzawszy Borynę, skoczył na niego, chwycili się wpół, opletli barami kiej niedźwiedzie i nuż się przepierać, a zataczać, a bić o drzewa, bo się już byli wywiedli w {{Korekta|bór|bór.}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_348" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/348"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/348|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/348{{!}}{{#if:348|348|Ξ}}]]|348}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Na to właśnie nadleciał Antek, spóźnił się wielce, więc przystanął na skraju boru, by złapać nieco powietrza i wnet dojrzał, co się z ojcem dzieje.<br>
{{tab}}Zatoczył dookoła jastrzębiemi ślepiami, nikto na nich nie baczył, wszystkie ano były w takiej bitce, w takiem pomieszaniu, że ni jednej twarzy nie rozeznał, więc cofnął się, chyłkiem przedostał się do Boryny i przystanął o parę kroków za drzewem.<br>
{{tab}}Borowy przemagał, ciężko mu szło, bo już był srodze zmordowany, a i stary trzymał się krzepko, padli właśnie na ziemię, tarzając się kiej dwa psy i tłukąc o ziemię, ale coraz częściej stary był na spodzie, czapa mu zleciała, że jeno ten siwy łeb podskakiwał po korzeniach.<br>
{{tab}}Antek raz się jeszcze obejrzał, wyciągnął flintę z pod kożucha, przykucnął i, przeżegnawszy się bezwiednie, zmierzył do ojcowej głowy... nim jednak spuścił kurek, porwali się obaj na nogi, Antek też się podniósł i fuzję przyłożył do oka — nie strzelał jednak, strach nagły, okropny ścisnął mu tak serce, że ledwie mógł dychać, ręce mu latały kiej w febrze, zadygotał cały, w oczach pociemniało i tak się zakręciło w głowie, że stał długą chwilę, nie wiedząc zgoła, co się z nim dzieje, naraz rozległ się krótki, przerażający krzyk:<br>
{{tab}}— Ratujta, ludzie!.. Ratujta...<br>
{{tab}}Borowy właśnie w ten mig trzasnął Borynę kolbą przez łeb, aż krew chlusnęła, a stary jeno zakrzyczał, podniósł ręce do góry i padł kiej kloc na ziemię...<br>
{{tab}}Antek oprzytomniał, rzucił fuzję i skoczył do ojca; stary jeno charczał, krew zalewała mu twarz, {{pp|gło|wę}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_349" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/349"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/349|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/349{{!}}{{#if:349|349|Ξ}}]]|349}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|gło|wę}} miał prawie napół rozłupaną, żyw był jeszcze, ale już oczy zachodziły mu mgłą i kopał nogami...<br>
{{tab}}— Ociec! Mój Jezus! Ociec! — wrzasnął strasznym głosem, porwał go na ręce, przytulił do piersi i zaczął wniebogłosy krzyczeć:<br>
{{tab}}— Ociec! Zabili go! Zabili! — wył kiej ta suka, gdy jej dzieci potopią.<br>
{{tab}}Aż kilkoro ludzi co najbliższych posłyszało i przybiegło na ratunek; złożyli pobitego na gałęziach i jęli śniegiem obwalać mu głowę i ratować, jak ino poredzili. Antek zaś przysiadł na ziemi, targał się za włosy i krzyczał nieprzytomnie:<br>
{{tab}}— Zabili go! Zabili!<br />
{{tab}}Aż myśleli, iż mu się znagła w głowie popsuło.<br>
{{tab}}Naraz ucichł, przypomniał sobie znagła wszystko i rzucił się do borowego z krzykiem przerażającym i z takiem szaleństwem w oczach, że borowy się zląkł i zaczął uciekać, ale czując, że go tamten dogania, odwrócił się raptem i strzelił mu prawie prosto w piersi, nie trafił go jednak jakimś cudem, tyle jeno, że twarz osmalił, a Antek zwalił się na niego jak piorun.<br>
{{tab}}Próżno się bronił, próżno wymykał, próżno przywiedziony rozpaczą i strachem śmiertelnym o zmiłowanie prosił — Antek porwał go w pazury, kiej ten wilk wściekły, zdusił za gardziel, aż grdyka zachrzęściała, uniósł do góry i tłukł nim o drzewo potąd, póki ostatniej pary nie puścił.<br>
{{tab}}A potem jakby się zapamiętał, że już nie wiedział, co robił, rzucił się w bitkę, a tam, kędy się zjawił, serca truchlały, ludzie uciekali ze strachem, bo straszny <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_350" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/350"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/350|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/350{{!}}{{#if:350|350|Ξ}}]]|350}}'''<nowiki>]</nowiki></span>był, umazany ojcową krwią i swoją, bez czapki, z pozlepianym włosem, siny kiej trup, okropny jakiś a tak nadludzko mocny, że prawie sam jeden zmordował i pobił tę resztę, dających opór, aż musieli go wkońcu uspokajać i odrywać, boby zabijał na śmierć.<br>
{{tab}}Bitka się skończyła, i Lipczaki, choć zmordowani, pokaleczeni, okrwawieni, napełniali las radosną wrzawą.<br>
{{tab}}Kobiety opatrywały co ciężej rannych i przenosiły na sanie, a było ich niemało, Kłębiak jeden miał złamaną rękę, Jędrzych Pacześ przetrącony kulas, że stąpić nie mógł i darł się wniebogłosy, kiej go przenosili, Kobus zaś był tak pobity, że się ruchać nie mógł, Mateusz żywą krew oddawał i na krzyż narzekał, a insi też ucierpieli niegorzej, że prawie nie było ani jednego, któryby cało wyszedł, ale że górę wzięli, to i na ból nie bacząc, pokrzykali wesoło a rozgłośnie — i zabierali się do powrotu.<br>
{{tab}}Borynę złożyli na saniach i wieźli wolno, bojąc się, by w drodze nie zamarł; nieprzytomny był, a z pod szmat wciąż wydobywała się krew, zalewając mu oczy i twarz całą, blady był jak płótno i zupełnie podobny do trupa...<br>
{{tab}}Antek szedł przy saniach, wpatrzony przerażonym wzrokiem w ojca, podtrzymywał mu głowę na wybojach i raz wraz bełkotał cicho, prosząco, żałośnie:<br>
{{tab}}— Ociec! Laboga, ociec!..<br>
{{tab}}Ludzie szli bezładnie, kupami, jak komu lepiej było, a lasem, bo środkiem drogi szły sanie z poranionymi, jaki taki jęczał i postękiwał, a reszta śmiała się głośno, pokrzykując wesoło i szumnie. Zaczęli {{pp|opo|wiadać}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_351" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/351"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/351|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/351{{!}}{{#if:351|351|Ξ}}]]|351}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|opo|wiadać}} sobie różności, a przechwalać się z przewagi {{Korekta|e przekpiwać|i przekpiwać}} z pokonanych, gdzie niegdzie już i śpiewy zaczęły się rozlewać, ktoś znów krzykał na cały bór, aż się rozlegało, a wszyscy byli pijani triumfem, że niejeden zataczał się na drzewa i potykał o lada jaki korzeń!..<br>
{{tab}}Mało kto czuł pobicie i zmęczenie, bo wszystkie serca rozpierała nieopowiedziana radość zwycięstwa, wszyscy pełni byli wesela i takiej mocy, że niechby się kto sprzeciwił, na prochby starli, na cały światby się porwali.<br>
{{tab}}Szli mocno, głośno, hałaśliwie, tocząc jarzącemi oczami po tym borze zdobytym, któren chwiał się nad głowami, szumiał sennie i sypał na nich rosisty opad osędzielizny — kieby temi łzami pokrapiał.<br>
{{tab}}Naraz Boryna otworzył oczy i długo patrzał w Antka, jakby sobie nie wierząc, aż głęboka, cicha radość rozświetliła mu twarz, poruszył ustami parę razy i z największym wysiłkiem szepnął:<br>
{{tab}}— Tyżeś to, synu?.. Tyżeś!..<br>
{{tab}}I omdlał znowu.<br>
<br><br>
{{C|KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.}}
<br><br><br>
{{c|w=150%|{{roz|WIOSN|1}}A.|po=20px}}
<span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_007" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/007"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/007|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/007{{!}}{{#if:007|007|Ξ}}]]|007}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{Centruj|I.}}<br>
{{tab}}Czas był wiosenny o świtaniu.<br />
{{tab}}Kwietniowy dzień dźwigał się leniwie z legowisk mroków i mgieł, jako ten parob, któren legł spracowany, a nie wywczasowawszy się docna, zrywać się ano musi nadedniem, by wnetki imać się pługa i do orki się brać.<br>
{{tab}}Poczynało dnieć.<br>
{{tab}}Ale cichość była jeszcze całkiem drętwa, tyle jeno, co rosy kapały rzęsiście z drzew pośpionych w mącie nieprzejrzanym.<br>
{{tab}}Niebo, kiej ta płachta modrawa, przejęta wilgotnością i orosiała, przecierało się już ździebko nad ziemią czarną, głuchą i zgoła w mrokach zagubioną.<br>
{{tab}}Mgły niby mleko wzburzone przy udoju zalewały łęgi i pola nizinne. Kokoty zaczęły piać na wyprzódki gdziesik po wsiach jeszcze niewidnych.<br>
{{tab}}Ostatnie gwiazdy gasły kiej oczy, śpiączką morzone.<br>
{{tab}}Na wschodzie zaś, jako zarzewie, roztlewające z pod ostygłych popiołów, jęły się rozżarzać zorze czerwone.<br>
{{tab}}Mgły się zakolebały znagła, wzdęły i, ruchający ciężko, niby wody roztopów wiosennych, biły w czarne <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_008" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/008"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/008|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/008{{!}}{{#if:008|008|Ξ}}]]|008}}'''<nowiki>]</nowiki></span>pola, albo zasie, kieby dymy kadzielne, wionęły sinem przędziwem ku niebu.<br>
{{tab}}Dzień się już stawał i przepierał z blednącą nocą, która przywierała do ziem grubym, przemoczonym kożuchem.<br>
{{tab}}Niebo się rozlewało zwolna światłościami, zniżając się coraz barzej nad światem, że już kajś niekaj wydzierały się na jaśnię czuby drzew, oprzędzone mgłami, a gdzie znów, na wyżach, jakieś pola szare, przesiąkłe rosą, wyleniały się z nocy; to stawy zamigotały poślepłemi lustrami, albo strumienie, kiej długachne, orosiałe przędze, wlekły się wskroś mgieł rzednących i świtów.<br>
{{tab}}Dzień się już czynił coraz większy, zorze rozsączały się w martwe siności, że na niebie poczynały gorzeć jakoby krwawe łuny pożarów jeszcze niedojrzałych, i tak się galanto rozwidniało, iż ano bory wyrastały dokoła czarną obręczą, a wielka droga, obsiadła rzędami topoli pochylonych, utrudzonych jakoby w ciężkim chodzie pod wzgórze, dźwigała się coraz widniej na światłość, zaś wsie, potopione w mrokach przyziemnych, wyzierały gdzie niegdzie pod zorze, kieby te czarne kamienie z pod wody spienionej i poniektóre już drzewa co bliższe srebrzyły się całe w rosach i brzaskach.<br>
{{tab}}Słońca jeszcze nie było, czuło się jeno, że lada pacierz wyłupie się z tych zórz rozgorzałych i padnie na świat, któren dolegiwał ostatków, ozwierał ciężko mgławicami zasnute oczy, poruchiwał się ździebko, przecykał zwolna, ale jeszcze się lenił w słodkim, odpoczywającym dośpiku, bo cichość padła barzej w uszach <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_009" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/009"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/009|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/009{{!}}{{#if:009|009|Ξ}}]]|009}}'''<nowiki>]</nowiki></span>dzwoniąca, jakoby ziemia dech przytaiła — jeno wiater, jako to dychanie dzieciątka cichuśkie, powiał od lasów, aż rosy potrzęsły się z drzew.<br>
{{tab}}Aż z tej omdlałej szarości świtów, z tych sennych jeszcze, omroczałych pól, jakoby w kościele rozmodlonym i oniemiałym, kiedy dobrodziej ma wznieść na Podniesienie Hostję Przenajświętszą — wystrzelił znagła głos skowronkowy...<br>
{{tab}}Wyrwał się gdziesik z roli, zatrzepotał skrzydłami i jął świergotać, jako ta z czystego srebra sygnaturka, jako ten wonny pęd wiośniany tlił się w bladem niebie, bił wgórę, głośniał, iż w onej świętej cichości wschodów rozdzwaniał się na świat cały.<br>
{{tab}}Wraz i drugie jęły się zrywać, skrzydełkami bić, w niebo się drzeć i śpiewać zawzięcie, a poranek głosić wszemu stworzeniu czującemu.<br>
{{tab}}A po nich wnet i czajki zakwiliły jękliwie na moczarach.<br>
{{tab}}Boćki też wzięły klekotać rozgłośnie gdziesik po wsiach, jeszcze nierozpoznanych w szarościach.<br>
{{tab}}Słońce zaś było już ino, ino...<br>
{{tab}}Aż i ono pokazało się z za lasów dalekich, wychylało się z przepaści i kieby tę ogromną, złocistą i rozgorzałą ogniami patynę wynosiły Boże, niewidzialne ręce nad sennemi ziemicami i, żegnając światłością świat, żywe i umarłe, rodzące się i struchlałe, rozpoczynało świętą ofiarę dnia, że wszystko jakby znagła padło w proch przed majestatem i zamilkło, przywierając oczy niegodne.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_010" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/010"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/010|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/010{{!}}{{#if:010|010|Ξ}}]]|010}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I oto dzień się stał, jako to nieobjęte morze weselnej światłości.<br>
{{tab}}Mgły, kiej wonne dymy, biły z łąk ku rozzłoconemu niebu, a ptactwo i stworzenie wszelkie uderzyło w wielki krzyk śpiewań, jakoby w ten pacierz serdecznych dziękczynień.<br>
{{tab}}Słońce zaś urastało wciąż, wynosiło się nad bory czarne, nad wsie nieprzeliczone, coraz wyżej, i wielkie, gorejące, ciepłe, kiej to święte oko miłosierdzia Pańskiego, brało we władną i słodką moc panowanie nad światem.<br>
{{tab}}W ten czas właśnie, na wzgórzu piaszczystem pod lasem, z pod dworskich stogów łubinowych, stojących wpodle szerokiej i wyboistej drogi, pokazała się stara Agata, powinowata czy krewniaczka Kłębów.<br>
{{tab}}Powracała ona z żebrów, na któren to chleb Jezusowy była poszła jeszcze w kopania, a teraz-ci znawrotem do Lipiec ciągnęła, jako ci ptakowie, zawżdy wracający o wiośnie do gniazd {{Korekta|swoich|swoich.}}<br>
{{tab}}Stare to było, schuchrane, słabe i ledwie dychające, iż się widziała, jako ta wierzba przydrożna, pokrzywiona, spróchniała, co to się już ledwie tli i domiera w piachach; w łachmanach juści była, z kosturem dziadowskim w ręku, z tobołkami na plecach, obwieszona różańcami.<br>
{{tab}}Wylazła z pod brogów o samym wschodzie i, śpiesznie drepcąc, podnosiła do słońca twarz szarą i wyschłą, jako te płone ugory zeszłoroczne; jeno jej siwe, zaczerwienione oczy rozbłyskiwały radością.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_011" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/011"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/011|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/011{{!}}{{#if:011|011|Ξ}}]]|011}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jakże!.. po długiej i ciężkiej zimie do swojej wsi rodzonej wracała, to biegła aż truchcikiem, że ino torbeczki wyskakiwały po bokach i dzwoniły różańce, ale iż ją spierało, a zadychliwość raz wraz chwytała się bolących piersi, to musiała przystawać, wolnieć i już szła ciężko, z utrudzeniem, jeno temi głodnemi oczyma latając po świecie i pośmiechując się do tych pól szarych, w zielonawe mgły przysłonionych, do wsi wynurzających się zwolna z mgielnych topieli, do tych nagich jeszcze drzew, stróżujących nad drogami, lebo samotne stójki odbywających po polach, do całego świata!<br>
{{tab}}Słońce się już było podniesło na parę chłopów, że dojrzał choćby i najdalsze kraje pól; wszystko błyszczało różaną rosą, czarne role połyskiwały się w słońcu, wody grały po rowach, skowronkowe głosy dzwoniły w chłodnem powietrzu, gdzie zaś, pod kamionkami tliły się ostatnie płaty śniegów, żółte bazie na poniektórych drzewach trzęsły się kieby te bursztynowe paciorki, w zaciszach zaś albo i pod nagrzanemi kałużami, z pośród rdzawych, zeszłorocznych liści, przedzierały się złotawe źdźbła traw młodych, gdzie znów patrzyły żółte oczy kaczeńców, wiaterek też wziął przygarniać leciuchno i roztrząsać wilgotne, rzeźwe zapachy pól, pławiących się leniwie w słońcu, a wszędy było tak wiośniano, rozlegle, jasno, chociaż i jeszcze ździebko szarawo, i taką lubością tchnęło, że już się dusza Agaty wyrywała, by lecieć, jako ten ptak, radością opity, niesie się z krzykiem w cały świat.<br>
{{tab}}— Jezus mój! Jezusiczku kochany! — pojękiwała <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_012" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/012"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/012|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/012{{!}}{{#if:012|012|Ξ}}]]|012}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ledwie, przysiadając nieco i jakby zgarniając ten świat wszystek w roztrzęsione radością i wielce czujące serce.<br>
{{tab}}Hej! zwiesna ci to szła przecież nieobjętemi polami, skowronkowe pieśnie głosiły ją światu, i to słońce święte, i ten wiater pieszczący, słodki a ciepły, kiej matczyne całunki, i to przytajone jeszcze dychanie ziemic, tęsknie czekających na pługi i ziarno, i to wrzenie wesela, unoszące się wszędy, i to powietrze ciepłe, orzeźwiające i jakoby nabrzmiałe tem wszystkiem, co wnetki się stanie zielenią, kwiatem i kłosem pełnym.<br>
{{tab}}Hej! zwiesna-ci to szła, jakoby ta jasna pani w słonecznem obleczeniu, z jutrzenkową i młodą gębusią, z warkoczami modrych wód, od słońca płynęła, nad ziemiami się niesła w one kwietniowe poranki, a z rozpostartych rąk świętych puszczała skowronki, by głosiły wesele, a za nią ciągnęły żórawiane klucze z klangorem radosnym, a sznury dzikich gęsi przepływały przez blade niebo, że boćki ważyły się nad łęgami, a jaskółki świegotały przy chatach, i wszystek ród skrzydlaty nadciągał ze śpiewaniem, a kędy tknęła ziemię słoneczna szata, tam podnosiły się drżące trawy, nabrzmiewały lepkie pęki, chlustały zielone pędy i szeleściły listeczki nieśmiałe, i wstawało nowe, bujne, potężne życie, a zwiesna już szła całym światem, od wschodu do zachodu, jako ta wielmożna Boża wysłanniczka, łaski i miłosierdzie czyniąca...<br>
{{tab}}Hej! zwiesna-ci to ogarniała przyziemne, pokrzywione chaty, zaglądała pod strzechy miłosiernemi oczyma, budząc struchlałe, omroczone role serc człowiekowych, że dźwigały się z utrapień i ciemnic, poczynając <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_013" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/013"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/013|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/013{{!}}{{#if:013|013|Ξ}}]]|013}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wiarę na lepszą dolę, na obfitsze zbiory i na tę wytęsknionej szczęśliwości godzinę...<br>
{{tab}}Ziemia się rozdzwaniała życiem, kieby ten dzwon umarły, gdy mu nowe serce uwieszą, serce ze słońca uczynione, że bije górnie, dzwoni, huczy radośnie, budzi struchlałe i śpiewa takie rzeczy i sprawy, takie cuda i moce, aże serca biją do wtóru weselnego, aże same łzy leją się z oczu, aże dusza człowiekowa zmartwychwstaje w nieśmiertelnych mocach i klęczący ze szczęścia ogarnia sobą oną ziemię, ów świat cały, każdą grudkę napęczniałą, każde drzewo, każden kamień i chmurę każdą, wszystko ano, co uwidzi i co poczuje...<br>
{{tab}}Tak-ci to i czuła Agata, kusztykając zwolna i żrąc spragnionemi oczyma tę ziemię kochaną, tę ziemię świętą, że szła jak pijana.<br>
{{tab}}Aż dopiero, gdy sygnaturka zaświegotała na Lipieckim kościele, kiej ten ptaszek, zwołujący na modlitwę, ocknęła stara znagła, padając na kolana.<br>
{{tab}}...iżeś swoją świętą przyczyną sprawił, jakom powróciła...<br>
{{tab}}...iżeś, Panie, pokazał miłosierdzie nad sierotą...<br>
{{tab}}Mogła to mówić! kiej łzy, jako ten deszcz rzęsisty, zalały jej serce i spływały po wynędzniałej twarzy, że jeno mamrotała cosik, a tak się trzęsła w sobie, że ani weź naleźć różańca, ni tych słów pacierza, które się rozsuły po duszy palącą rosą, to porwała się z mocą i poszła, pilnie patrząc po polach i powiadając na głos jakie słowo modlitwy, przypomniane znagła...<br>
{{tab}}Że zaś dzień był już duży i mgły całkiem spadły, Lipce jawiły się przed nią jakby na dłoni. Leżały nieco <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_014" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/014"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/014|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/014{{!}}{{#if:014|014|Ξ}}]]|014}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w dole, nad ogromnym stawem, modrzącym się kiej lustro z pod białawej a leciuchnej przysłony, obsiadły wodę kręgiem niskich, szerokich chałup, co jak kumy, w sobie wielce podufałe, przysiadły w sadach jeszcze nagich, dymy kajś niekaj rwały się nad strzechami, gdzie zaś szyby przebłyskiwały w słońcu, albo bieliły wskroś czarniawych sadów świeżo pobielone ściany.<br>
{{tab}}Każdą chałupę mogła już dojrzeć zosobna. Młyn ano, którego bełkotliwy turkot dochodził coraz żywiej, stał na kraju wsi, przy drodze, którą szła, a naprzeciw prawie, na drugim końcu, kościół wznosił wysokie, białe mury wśród drzew olbrzymich i grał oknami i złotym krzyżem na bani, a wpodle niego czerwieniły się dachówki plebanji. Wokół {{korekta|zas|zaś}}, jak jeno dojrzeć, stały sinym wiankiem lasy i rozlewały się pola nieprzejrzane, leżały wsie dalekie, wsie, kieby te szare liszki, przywarte do ziemi, a w sady pochowane; drogi kręto powyciągane, kamionki, rzędy drzew przechylonych, piaszczyste wydmy, zrzadka porosłe jałowcami, i wąska przędza rzeczki, ciekącej połyskliwie i wlewającej się do stawu, między chałupami.<br>
{{tab}}Bliżej zaś, dokoła wsi, wielgachnym kręgiem leżały Lipeckie ziemie, pokrajane w pasy, kieby te postawy zgrzebnego płótna, rozciągnięte pod wzgórza i poćwiartowane na działki. Pola wiły się i wydłużały przy polach, porozdzielane krętemi miedzami, na których gęsto rozrastały się grusze rozłożyste, górzyły się kamionki, cierniem obrosłe, w złotawem świetle ostro wyrzynały się szare i utytłane kiej ścierki ugory: to płachty zielonawe ozimin, to zeszłoroczne kartofliska <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_015" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/015"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/015|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/015{{!}}{{#if:015|015|Ξ}}]]|015}}'''<nowiki>]</nowiki></span>czerniały, albo i już latosie podorówki, miejscami zaś, po dołkach siwiały wody i wlekły się, kiej to szkliwo roztopione; za młynem rozlewały się łąki rudawe, po których brodziły bociany raz wraz poklekujące, i kapuśniska tak jeszcze pod wodą, że jeno grzbiety zagonów przemiękłych łyśniły się kiej piskorze, czajki białobrzuszne kołowały nad niemi, a po rozstajach stróżowały święte drzewa krzyżowe i jensze wyobrażenia Pańskie, zaś nad tym całym światem, zaklęsłym ździebko w miejscu, kędy wieś przywarła, wisiało rozgorzałe, złotawe słońce, pobrzmiewały skowronkowe śpiewania, rozlegały się niekiedy od obór tęskliwe ryki bydła, to gęsi gdziesik pokrzykiwały gęgliwie i leciały rozgłośne wołania ludzkie, a wraz i wiater tchnął lubym, ciepłym powiewem, zgarniając wszystkie te głosy, że ziemia stawała niekiedy w takiej cichości a zadumaniu, jakoby w tej świętej chwili rodów i poczynań.<br>
{{tab}}Jeno na polach mało gdzie dojrzał robotę, tyle tylko, co zaraz pod wsią gmerało się kilka kobiet, rozrzucających nawóz, że ostry, przenikliwie w nozdrzach wiercący zapach płynął smugą całą.<br>
{{tab}}— Zaspały próżniaki czy co, dzień taki wybrany, a na rolę mało kto ciągnie... ziemia aż się prosi pługa! — mruczała zgorszona.<br>
{{tab}}I aby być bliżej jeszcze zagonów, zlazła z drogi na ścieżkę, ciągnącą się za rowem, gdzie już czerwone rzęsy stokrotek otwierały się do słońca i gęściej zieleniła się trawa.<br>
{{tab}}Juści, że tak pusto było na polach, aże dziw <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_016" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/016"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/016|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/016{{!}}{{#if:016|016|Ξ}}]]|016}}'''<nowiki>]</nowiki></span>brał! Przecie dobrze baczyła, jako po inne lata, w tę porę to jeno się czerwieniło po zagonach od kiecek i aż się trzęsło od przyśpiewek i wrzasków dzieuszych; rozumiała też, jako przy takiej pogodzie najwyższy już czas do wywożenia gnojów, do podorówek, do siewów, a dzisiaj co? Jeden, jedyny chłop, którego dojrzała gdziesik w pośrodku pól, siał cosik, szedł pochylony i zawracał, rozrzucający w półkole jakieś ziarno.<br>
{{tab}}— Musi być, że groch sieje, kiej tak wcześnie... Dominikowej chłopaki, widzi mi się, bo akuratnie tam ich pola wypadają... A niech wama darzy i plonuje Bóg miłosierny, gospodarze kochane! — szeptała serdecznie.<br>
{{tab}}Ścieżka była ciężka, nierówna, zawalona świeżemi kretowiskami, kamieniem, a miejscami błotna, ale nie zwracała na to uwagi, wpatrując się z lubością i rozczuleniem w każden zagon, w każde {{kor|pólk o|pólko}} zosobna.<br>
{{tab}}— Księże żyto, bujne, sielnie się ruszyło!.. Prawda, kiej wędrowałam we świat, orał pod nie parobek, a dobrodziej siedzieli se gdzieś tutaj, baczę dobrze...<br>
{{tab}}I znowu kusztykała, wzdychając ciężko i łzawo wlokąc oczyma.<br>
{{tab}}— Cie, Płoszkowe żyto... musi być późne, albo i wymiękło ździebko.<br>
{{tab}}Nachyliła się z trudem, dotykając drżącemi, staremi palcami wilgotnych ździebeł i głaszcząc je z miłością, jakoby te włosy dziecińskie.<br>
{{tab}}— Borynowa pszenica, sielny kawał! Juści!.. bo to nie gospodarz pierwszy na Lipce?.. ale cosik przyżółta, musiało ją przemrozić, czy co... ciężką zimę tu przeszła... — medytowała, spostrzegając po {{pp|przypłaszczo|nych}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_017" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/017"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/017|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/017{{!}}{{#if:017|017|Ξ}}]]|017}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|przypłaszczo|nych}} zagonach i wbitych w ziemię, obwalanych mułem źdźbłach ozimin ślady wielkich śniegów i wód roztopowych.<br>
{{tab}}— Wycierpieli się ludziska niemało, nabiedowali! — westchnęła, przysłaniając oczy dłonią, bo naprzeciw, od wsi, szły jakieś chłopaki.<br>
{{tab}}— Juścić co Michał organistów z którymś organiściakiem. Po wielkanocnym spisie do Woli idą, kiej z tylachnemi koszykami... Juści, że nie kto drugi.<br>
{{tab}}Pochwaliła Boga, gdy nadeszli, rada wielce zagadać z nimi coś niecoś, ale chłopcy odburknęli pozdrowienie i przeszli prędko, rozgadani ze sobą.<br>
{{tab}}— Dyć od tylich skrzatów baczę ich, a nie poznali mnie! — Markotność ją przejęła. — Cie! a skądby i taką dziadówkę pamiętały! Ale Michał wyrósł galanto, pewnikiem już dobrodziejowi przygrywa na organach...<br>
{{tab}}Rozmyślała, wpatrując się znowu w drogę, że to wyszedł ze wsi Żyd jakiś, pchając przed sobą sporego cielaka.<br>
{{tab}}— A od kogo to kupione? — zagadnęła.<br>
{{tab}}— Od Kłębowej! — odparł, mocując się z białoczerwonym ciołkiem, któren się opierał, zawracał i pobekiwał żałośnie.<br>
{{tab}}— To ani chybi po granuli... juści... pognała się była jeszcze przed żniwami... a może i po siwej... Sielny ciołek.<br>
{{tab}}Obejrzała się za nim z gospodarską lubością, ale już ich nie było na drodze: ciołek wyrwał się z rąk, skoczył na pole i, podniósłszy ogon, rwał ku wsi, naprzełaj, a Żyd z rozwianym chałatem zabiegał mu drogę.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_018" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/018"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/018|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/018{{!}}{{#if:018|018|Ξ}}]]|018}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— W ogon go pocałuj, a poproś pięknie, to ci wróci... — szepnęła z kuntentnością, przyglądając się gonitwie.<br>
{{tab}}— A i na Kłębowych morgach ni żywej duszy! — zauważyła przytem, ale nie było już czasu na pomyślunki: wieś była już tak blisko, że poczuła zapach dymów i dojrzała po sadach wietrzące się pierzyny, to jeno ogarniała oczyma wieś całą, i najgłębsza, wdzięczna radość zatrzęsła jej sercem, że to Jezus pozwolił dożyć tej zwiesny i powraca ją oto do swoich, powraca do rodzonych.<br>
{{tab}}A przecież mogła zamrzeć zimą, między obcymi, chorzała bowiem ciężko, ale Jezus ją powrócił...<br>
{{tab}}Dyć tem ano żywiła duszę przez długą zimę, tem się jeno krzepiła w każdej godzinie i tem się broniła od mrozów, nędzy i śmierci...<br>
{{tab}}Przysiadła pod krzakami, aby się ździebko przygarnąć, nim wejdzie, ale miała to siły, kiej ją tak rozebrała radość, że każda kosteczka trzęsła się zosobna i serce tłukło się boleśnie, niby ten ptak duszony?<br />
{{tab}}— Są jeszcze dobre i miłosierne ludzie, są... — szeptała, opatrując troskliwie torbeczki. Jakże, uciułała sobie tyla, że musi starczyć na pochowek.<br>
{{tab}}Przecie od dawnych już lat o tem jeno deliberowała i w to całą duszę kładła, że skoro śmierci porę Pan Jezus spuści, aby się to mogło stać we wsi swojej, w chałupie, na łóżku, zasłanem pierzynami, pod rzędem obrazów, tak, jako umierały gospodynie wszystkie. Całe życie zbierała na chwilę oną świętą i ostatnią.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_019" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/019"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/019|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/019{{!}}{{#if:019|019|Ξ}}]]|019}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Miała ci już u Kłębów na górze skrzynię, a w niej pierzynę sporą, poduszki i prześcieradła i wsypki nowe, a wszystko czyste, nieużywane zgoła, by nie marać, zawsze mieć gotowe, no i że nie było gdzie rozłożyć tej pościeli. Miała to kiej swoją izbę albo i łóżko? Kątem zawżdy, na barłogu jakim, to w obórce, jak się zdarzyło i kaj ludzie dobre pozwolili przytulić głowę. Nie cisnęła się ta ona nigdy naprzód, między możne i władne, nie wyrzekała na dolę, bo wiedząca była dobrze, że wszystko urządzenie na świecie z woli Bożej pochodzi, a nie zmienić go człowiekowi grzesznemu.<br>
{{tab}}To se jeno tajnie, pocichuśku, przepraszając Boga za pychę, o tem jedynie marzyła, by mieć gospodarski pochowek — o to jeno prosiła lękliwie...<br>
{{tab}}Nie dziwota więc, że skoro się teraz przywlekła do wsi ostatkami sił, czując, że już ten czas ostatni przychodzi na nią, to wzięła sobie przypominać, czy aby czego nie przepomniała.<br>
{{tab}}Ale nie, wszystko miała potrzebne — gromnicę niesła z sobą, co ją ano wyprosiła, stróżując jakiegoś umarlaka, i buteleczkę z wodą święconą miała, i nowe kropidło kupiła, i obrazik poświęcany Częstochowskiej, jaki musi mieć w ręku w skonania godzinie, i te kilkadziesiąt złotych na pochowek... a może i starczy na mszę świętą przy trumnie, ze światłem i pokropieniem choćby w kruchcie! Juści, że i myśleć nie śmiała, by ją ksiądz eksportował na cmentarz.<br>
{{tab}}Gdzieby zaś to mogło być!.. Niekażden gospodarz dostępuje takiego honoru i szczęścia, a przytem i wszystkich pieniędzy na to jednoby nie starczyło!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_020" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/020"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/020|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/020{{!}}{{#if:020|020|Ξ}}]]|020}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Westchnęła żałośnie, podnosząc się na nogi.<br>
{{tab}}Dziwnie jednak zasłabła, kłuło ją w piersiach, kaszel męczył, że ledwie się mogła ruchać, odpoczywając co chwila.<br>
{{tab}}— Żeby choć do sianokosów dociągnąć, albo i do żniw pierwszych — marzyła, słodko przywierając oczyma do chałup coraz bliższych.<br>
{{tab}}— A potem już się położę i zamrę ci, Jezu kochany, zamrę... — jakby się tłumaczyła lękliwie z tych grzesznych nadziei.<br>
{{tab}}Ale wraz spadła na nią troska: kto to ją przyjmie do chałupy na ten czas skonania?<br>
{{tab}}— Poszukam se dobrych i czujących ludzi, a może i jaki grosz przyobiecam, to się łacniej zgodzą... Juści! komu ta niewola kłopotać się cudzymi, a chałupę sobie mierzić.<br>
{{tab}}Aby się to mogło stać u Kłębów, krewniaków, nawet pomyśleć nie śmiała.<br>
{{tab}}— Tylachna dzieci, w chałupie ciasno, a to i drób teraz się lęgnie, i trza mu miejsca, i nie honor byłby dla takich gospodarzy, by pod ich dachem krewniackie dziadówki pomierały...<br>
{{tab}}Rozmyślała bez żalu, wchodząc na drogę, biegnącą po grobli, wyniesionej nieco, by chronić staw od wylewów na niskie łąki a kapuśniska.<br>
{{tab}}Młyn stojał pobok grobli, jeno tak nisko, że omączone dachy wystawały nieco nad drogą, trząsł się cały i z głuchym łoskotem pracował.<br>
{{tab}}A z lewa staw świecił się ano, słońce wlekło się złotemi włosami po cichej, rozmodrzonej od nieba {{pp|wo|dzie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_021" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/021"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/021|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/021{{!}}{{#if:021|021|Ξ}}]]|021}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|wo|dzie}}, na brzegach, obrosłych przychylonemi olchami, trzepały się z krzykiem gęsi, na drogach zaś, jeszcze nieco błotnych, dzieci przeganiały stadami, pokrzykując z uciechy.<br>
{{tab}}Lipce ano siedziały z obu stron stawu jak przódzi, jak zawdy chyba od początku świata, całe w sadach rozrosłych a w opłotkach.<br>
{{tab}}Agata wlekła się z trudem, chyżo jeno biegając oczyma, a wszystko widząc. W młynarzowym domu, co stał odsunięty od drogi, a podobien się zdał choćby i do dwora jakiego, przez wywarte okna powiewały białe firanki, a sama młynarzowa siedziała przed progiem w pośrodku piskliwego stada gęsiąt żółciuchnych kiej z wosku, które przygarniała.<br>
{{tab}}Pochwaliła stara Boga i przeszła cicho, rada, że jej nie poczuły psy, wylegujące się pod ścianami.<br>
{{tab}}Przeszła most, pod którym woda z hukiem przewalała się na młyńskie koła; drogi stąd rozchodziły się kiej ręce, ogarniające cały staw.<br>
{{tab}}Kolebała się w sobie przez chwilę, ale chęć obejrzenia wszystkiego przemogła i wzięła się na lewo, dłuższą nieco drogą.<br>
{{tab}}Kuźnia, stojąca pierwsza zaraz z brzegu, była zamknięta i głucha; jakiś przodek od wozu i niecoś zardzewiałych pługów leżało pod ścianami okopconemi, ale kowala ani widu, jeno kowalowa, rozdziana do koszuli, kopała grządki w sadzie wzdłuż drogi.<br>
{{tab}}Przystawała teraz przed każdą chałupą, wspierając się o niskie, kamienne płoty i przeglądając ciekawie obejścia, opłotki, wywarte sienie i okna. Psy ujadały <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_022" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/022"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/022|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/022{{!}}{{#if:022|022|Ξ}}]]|022}}'''<nowiki>]</nowiki></span>za nią niekiedy, ale obwąchawszy i jakby snadź poznając swojaczkę, wracały legać na przyzby, w słońce.<br>
{{tab}}A ona-ci teraz szła wolniuśko, krok za krokiem, ledwie dychając z utrudzenia, a barzej i z uciechy serdecznej.<br>
{{tab}}Sunęła się tak cichuśko, jako ten wiater, któren raz po raz powiewał po stawie i gmerał w rudych baziach olch, a szara była i niewidna kiej te płoty albo ta ziemia, miejscami już przesychająca, abo zaś kieby ten chudy cień, od drzew nagich padający na ziemię, że jakby jej nikto i nie spostrzegał.<br>
{{tab}}A radowała się całem sercem, że wszystko tak znajduje, jako i była zostawiła jesienią.<br>
{{tab}}Śniadania musieli warzyć, bo kurzyło się z kominów, a gdzie niegdzie z wywartych okien buchały zapachy gotowanych ziemniaków.<br>
{{tab}}Choć to i dzieci krzykały tu i owdzie, abo i gęsi, stróżujące przy gąsiętach, podnosiły często strwożone gęgoty, a dziwnie cicho i pusto było we wsi.<br>
{{tab}}Słońce się już ano podniesło na pół drogi do południa i siało kieby tem szczerem złotem i jęło się przeglądać w stawie, a nikto się jeszcze nie kwapił w pole, żaden wóz nie turkotał z opłotków, ni poskrzypywały pługi, ciągnięte na rolę.<br>
{{tab}}— Na jarmarek musiały pojechać, abo co? — myślała, baczniej się jeszcze rozglądając po chałupach.<br>
{{tab}}Wójtowe stodoły żółciły się nowem drzewem z pośród sadów bezlistnych, a Gulbasowa chałupa, obok stojąca, miała oberwane poszycie, że łaty dachu widać było kiej te żebra nagie.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_023" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/023"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/023|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/023{{!}}{{#if:023|023|Ξ}}]]|023}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wiatry zerwały, ale wałkoniowi nie chciało się naprawić! — mruczała.<br>
{{tab}}Wpodle zaś Pryczki siedziały w starej pokrzywionej chałupinie, z powybijanych szyb wyzierały słomiane wiechcie.<br>
{{tab}}A oto i sołtysowa chałupa, szczytem do drogi, na starą modę.<br>
{{tab}}Za nim tuż Płoszków dom, na dwie strony zamieszkany.<br>
{{tab}}Potem Balcerków posiedzenie; poznałaby nie wiem gdzie, to dom był znaczny, że to dzieuchy popstrzyły wapnem szare ściany i pofarbowały ramy okien na niebiesko.<br>
{{tab}}A tam znów, w szerokim, starym sadzie rozsiadły się Boryny, pierwsze gospodarze i bogacze lipeckie. Słońce jeno grało w czystych szybach; ściany jaśniały jakby z nowa pobielone; obejście było obszerne, budynki w rząd stawiane, a proste i tak galante, że niejeden i chałupy takiej nie miał. Płoty całe i wszystko w takim porządku, kieby u jakiego Olendra na kolonjach a lepiej nie było.<br>
{{tab}}A dalej dom Gołębiów.<br />
{{tab}}I inszych, które wszystkie jako ten pacierz napamięć wiedziała. Ale wszędy jednako było cicho i pusto, jeno w sadach czerwieniły się pościele wietrzone i różny przyodziewek, a jeno gdzie niegdzie uwijały się porozdziewane do koszul kobiety, przy kopaniu grządek.<br>
{{tab}}W zacisznych miejscach sadów kapuściane wysadki puszczały zielone warkocze z ogniłych łbów, to zaś pod ścianami one lilje wyrastały w szarej ziemi <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_024" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/024"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/024|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/024{{!}}{{#if:024|024|Ξ}}]]|024}}'''<nowiki>]</nowiki></span>blademi kłami, rozsady wschodziły pod przykrywą tarniowych gałązek, drzewa stały w nabrzmiałych, lepkich pąkach, a wszędzie pod płotami burzyły się pokrzywy i chwasty różne i krze agrestowe obwiane były jasną, młodziuchną zielenią.<br>
{{tab}}A choć to i najprawdziwsza zwiesna siała się prosto z nieba i tętniąca była w każdej grudce ziemi napęczniałej, a tak jakoś smutnie się widziało w Lipcach, cicho i dziwnie pusto.<br>
{{tab}}— A chłopa to ni na lekarstwo nigdzie. Nic, jeno na sądy poszły, albo na zebranie je zwołały.<br>
{{tab}}Tłumaczyła tak sobie, wchodząc do kościoła, otwartego narozcież.<br>
{{tab}}Po mszy już było, dobrodziej spowiadał w konfesjonale, kilkanaścioro ludzi z dalszych wsi siedziało w ławkach w cichości a skupieniu, że jeno chwilami ciężkie wzdychy rwały się na kościół, albo to jakie słowo pacierza głośniejsze.<br>
{{tab}}Od lampki płonącej, uwieszonej na sznurze przed wielkim ołtarzem, wlekły się pasma dymów niebieskawych ku wysokim oknom, przez które padało słońce; za szybami ćwierkały wróble, fruwając niekiedy pod nawami ze źdźbłami w dziobach, a czasem jaskółki wpadały ze świegotem przez wielkie drzwi, pokołowały błądząco w cichościach i chłodach murów i uciekały chyżo na świat jasny.<br>
{{tab}}Zmówiła jeno krótki pacierz, tak już było jej pilno do Kłębów, ale przed kościołem zaraz spotkała się oko w oko z Jagustynką.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_025" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/025"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/025|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/025{{!}}{{#if:025|025|Ξ}}]]|025}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jagata! — krzyknęła tamta z wydziwem niemałym.<br>
{{tab}}— Dyć żywie jeszcze, gospodyni! żywie! — Chciała ją w rękę pocałować.<br>
{{tab}}— A powiedali, żeście już nogi wyciągnęli gdziesik w ciepłych krajach... Ale wama ten letki chleb Jezusowy na zdrowie nie poszedł, bo coś mi na księżą oborę patrzycie... — mówiła, szydliwie ją rozglądając.<br>
{{tab}}— Wasza prawda, gospodyni... a tom ledwie już dowlekła kosteczki... dojdę se już pomaluśku a wrychle, dojdę...<br>
{{tab}}— Do Kłębów śpieszycie?<br>
{{tab}}— A gdzieżbym to szła? Krewniaki przecie...<br>
{{tab}}— Radzi was przyjmą, torbeczki dygujecie niezgorsze, a jakiś grosz też być musi w supełkach, to juści, że chętliwie przypuszczą waju do krewniactwa.<br>
{{tab}}— Zdrowi są? nie wiecie? — markotne jej były te przekpinki.<br>
{{tab}}— Zdrowi... jeno Tomek, że słabował ździebko, to się teraz lekuje w kreminale.<br>
{{tab}}— Kłąb! Tomasz! Nie powiedajcie, bo mnie nie do śmiechu!<br>
{{tab}}— Rzekłam, a dołożę, że nie sam siedzi, a z dobrą kompanją, bo z całą wsią... I morgi nie pomogą, kiej sąd przyskrzybnie drzwiami a okratuje.<br>
{{tab}}— Jezus Marja Józefie święty! — jęknęła, jako słup stając w zdumieniu.<br>
{{tab}}— Bieżcież rychlej do Tomkowej, to się tam napasiecie nowinkami barzej drujkiemi niźli miód. Hi, hi! <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_026" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/026"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/026|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/026{{!}}{{#if:026|026|Ξ}}]]|026}}'''<nowiki>]</nowiki></span>świętują se chłopy aż miło! — zaśmiała się urągliwie, a złe jej oczy strzeliły nienawiścią.<br>
{{tab}}Agata powlekła się ogłuszona, nie mogąc jeszcze uwierzyć w słyszane, spotkała kilka znajomych kobiet, które ją przywitały dobrem słowem, zagadując o tem i owem, ale jakby nie słyszała pogwary, rozdygotana w sobie strachem coraz zjadliwszym, że już z umysłu przywalniała, by jeno opóźnić sprawdzenie tych nowin piekących. Długo siedziała pod sztachetami plebanji, bezmyślnie patrząc na księży dom. Na ganku stojał bociek na jednej nodze i jakby naglądał psów, baraszkujących po żółtych uliczkach ogrodu, a Jambroży z dziewką okładali nową darnią boki klombu, któren się już rudział, kieby szczotką żelazną, temi młodemi chlustami kwiatów przeróżnych.<br>
{{tab}}Dopiero wzmógłszy się na siłach chyłkiem ruszyła w opłotki Kłębowego domu, stojącego tuż w rząd z plebanją.<br>
{{tab}}Z dygotem juści szła, czepiając się płotów i latając przetrwożonemi oczyma po sadzie i chałupie, siedzącej w głębi, ale jeno krowy pod oknami chlipały głośno z cebratek, sień wywarta była naprzestrzał, że dojrzała maciorę z prosiętami, wylegujące się w błocie podwórza, i kury, pilnie grzebiące w gnoju.<br>
{{tab}}Podjąwszy próżną już cebratkę, bo śmielej było jej z czemścić w garści wejść, wsunęła się do wielkiej, mrocznej izby.<br>
{{tab}}— Niech będzie pochwalony! — ledwie wykrztusiła.<br>
{{tab}}— A na wieki! Kto tam? — ozwał się po chwili zajękliwy głos z komory.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_027" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/027"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/027|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/027{{!}}{{#if:027|027|Ξ}}]]|027}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dyć to ja, Agata! — Jezus, jak ją spierało pod piersiami!<br>
{{tab}}— Agata! Widzieliście-no, moi ludzie! Agata! — gadała prędko Kłębowa, ukazując się na progu z pełną zapaską piszczących gąsiąt, stare zaś z sykiem i gęgotem dyrdały za nią. — No, to chwała Bogu! A powiadali ludzie, jakoście jeszcze na gody pomarli, niewiada było ino kaj, że nawet mój zbierał się do kancelarji na przewiady. Siadajcież... strudzeni pewnikiem jesteście. Gęsi się ano lęgną...<br>
{{tab}}— Pięknie się wywiedły, kiej ich aż tyla!<br>
{{tab}}— A będzie kopa bezmała, przez pięciu. Chodźcie przed dom, bo trza ich podkarmić i przypilnować, aby stare nie stratowały.<br>
{{tab}}Wybrała je starannie z zapaski na ziemię, iż zaroiły się kiej te żółciuchne pępuszki, a stare jęły radośnie gęgotać a wodzić nad niemi dziobami.<br>
{{tab}}Kłębowa wyniesła na deseczce posiekanego jajka wraz z pokrzywami i kaszą i przykucnęła przy nich, pilnie bacząc, bo stare kuły w drobiazg, tratowały i kradły jedzenie, jak ino mogły, rejwach czyniąc krzykliwy.<br>
{{tab}}— Siodłate wszystkie będą — zauważyła, siadając na przyzbie.<br>
{{tab}}— Juści, a z wielkiego gatunku. Organiścina odmieniła mi jaja, że trzy swoje dawałam za jedno... Dobrze, iżeście już ściągnęli do chałupy... roboty tyla, że niewiada, gdzie przódzi pazury zaczepić.<br>
{{tab}}— Zaraz się wezmę do roboty, zaraz... jeno mocy nieco nabierę... chorzałam i całkiem się wyzbyłam z sił... ale niechaj ino wydycham... to zaraz...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_028" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/028"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/028|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/028{{!}}{{#if:028|028|Ξ}}]]|028}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I chciała się podnieść, chciała iść... by się wziąć za robotę jaką, ale chudzina jeno się potoczyła na ścianę i z jękiem padła.<br>
{{tab}}— Docna, widzę, zwątleliście, nie do roboty już wama, nie! — rzekła ciszej, rozpatrując jej twarz siną, obrzękłą i dziwnie pokurczoną postać.<br>
{{tab}}Zakłopotała się tym oglądem i stropiła, że nietylko wyręki mieć z niej nie będzie, ale gotów się jeszcze kłopot zawiązać.<br>
{{tab}}Snadź przeczuła to Agata, bo się lękliwie, przepraszająco ozwała:<br>
{{tab}}— Nie bójcie się, nie będę waju zawalała miejsca, ni cisnęła się do miski, nie, wydychne se ino i pójdę... chciałam jeno obaczyć wszystkich... popytać... ale se pójdę... — Łzy cisnęły się do oczu.<br>
{{tab}}— Nie wyganiam was przecie, siedźcie, a wola wasza będzie iść, to se pójdziecie...<br>
{{tab}}— A kaj to chłopaki? pewnikiem w polu z Tomkiem? — zapytała wreszcie.<br>
{{tab}}— To nic nie wiecie? Adyć wszystkie w kreminale!<br>
{{tab}}Agata jeno ręce spletła w niemym krzyku boleści.<br>
{{tab}}— Powiedziała mi już to słowo Jagustynka, jeno uwierzyć nie mogłam.<br>
{{tab}}— Najczystszą prawdę wam rzekła, tak ci jest, tak!<br>
{{tab}}Wyprostowała się na te wspominki, a po wynędzniałej twarzy posypały się ciężkie łzy.<br>
{{tab}}Agata patrzała w nią, jak w obraz, nie śmiejąc już dopytywać.<br>
{{tab}}— Mój Jezu! Sąd ci tu był we wsi ostateczny, kiej ano wzięli wszystkich i do miasta powiedli, {{pp|ostat|nia}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_029" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/029"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/029|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/029{{!}}{{#if:029|029|Ξ}}]]|029}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ostat|nia}} godzina, powiadam wam, że dziw, jako żywię jeszcze i ten dzień jasny oglądam! A to już jutro będzie całe trzy tygodnie, a mnie się widzi, jakby to wczoraj się stało. Ostał jeno w chałupie Maciek, wiecie, i dzieuszyska, które teraz gnój powiezły w pole, i ja sierota nieszczęsna!<br>
{{tab}}— A poszły! ścierwy... to własne dzieci tratują, jako te świnie! — krzyknęła naraz na gęsi: — Pilusie, pilu, pilu, pilu!<br>
{{tab}}Nawoływała gąsięta, bo całem stadem, z matkami na czele, ruszyły w opłotki.<br>
{{tab}}— Niech się zabawią, gap nikaj nie widać, przypilnuję bacznie.<br>
{{tab}}— Ruchać się nie możecie, a gdzie wam za gąsiętami biegać!...<br>
{{tab}}— Już me ździebko chorość odeszła, skorom jeno w te progi stąpiła.<br>
{{tab}}— To pilnujcie... narządzę wama co jeść... a może mleka uwarzyć?<br>
{{tab}}— Bóg wam zapłać, gospodyni, ale sobota to ci wielkopostna, to z mlekiem jeść mi się nie godzi... wrzątku dajcie jaki garnuszek, chleb mam, to se wdrobię i pojem galanto.<br>
{{tab}}Jakoż Kłębowa wnet jej przyniesła osolonego wrzątku na miseczce, w któren stara wdrobiła chleb i pojadała zwolna, dmuchając w łyżkę, a Kłębowa zaś przysiadła w progu i, oganiając oczyma gąsięta, skubiące pod płotami, znowu powiedała:<br>
{{tab}}— O las poszło. Dziedzic sprzedał go kryjomo przed Lipcami Żydom. Jęli go wnet rąbać! Krzywda <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_030" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/030"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/030|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/030{{!}}{{#if:030|030|Ξ}}]]|030}}'''<nowiki>]</nowiki></span>była taka i sprawiedliwości znikąd, to i co miały począć? do kogo iść ze skargą? A do tego zawziął się na cały naród, że ni jednego komornika ze wsi do roboty nie zawołał. Zmówili się też i całą wsią poszli swojego bronić, ile ino narodu było. Powiedali, że wszystkich karać nie pokarzą, jeśliby na to przyszło, ale nikto o tem nie pomyślał, bo jakże? za co to mieli karać? przecie o swoje jeno zabiegali. Poszli do poręby, pobili rębaczów, że po dobrej woli nie ustąpili, pobili dworskich i wszystkich ano z boru wygnali... Na swojem postawili, a po sprawiedliwości, bo póki z lasu nie wydzielą, co jest czyje, ruchać go nikt prawa nie ma. Ale się dużo przytem pomarnowało naszych, starego Borynę przywieźli z rozłupaną głową: borowy-ci go tak uszlachtował, a tego-ci znowuj Antek Boryniak zakatrupił za ojca.<br>
{{tab}}— Jezus! zakatrupił, na śmierć?!<br>
{{tab}}— Na śmierć, a stary do dzisiaj ano choruje i bez rozumu zgoła leży, juści, on najbardziej ucierzpiał, ale i drugi też niemało: Szymek Dominikowej miał przetrącony kulas, Mateusz Gołąb był tak pobity, że go aż przywieźć musieli, Płoszce Stachowi rozwalili łeb, a drugim dostało się też dosyć, że i nie spamiętać co i komu! Nikto się tem zbytnio nie frasował, ni narzekał, bo swoje dokazali, wrócili też bujno, ze śpiewami, kiej po tej wojnie wygranej, całą noc w karczmie z uciechy pili, a barzej pobitym gorzałkę do chałup nieśli.<br>
{{tab}}A na trzeci dzień jakoś, w niedzielę, śnieg padał mokry i zrobiła się taka plucha od samego rana, iż <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_031" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/031"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/031|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/031{{!}}{{#if:031|031|Ξ}}]]|031}}'''<nowiki>]</nowiki></span>trudno było nosa wyścibić na dwór. Zbieraliśmy się właśnie do kościoła iść, kiedy Gulbasowe chłopaki poczęły na wsi krzyczeć: „Strażniki jadą!“<br>
{{tab}}Jakoż może w pacierz przyjechało ich ze trzydziestu, a z nimi urzędniki i cały sąd, rozłożyli się na plebanji. No, że już i nie wypowiem, co się działo, kiej zaczęły sądzić, wypytywać, zapisywać, a naród pokolei brać pod stróżę... Nikto się nie opierał, każden pewny był swojego, a wszystkie kiej na spowiedzi przyświarczały i prawdę szczerą mówili. Dopiero pod wieczór skończyli i chcieli zrazu całą wieś, wraz ze wszystkiemi kobietami brać, ale podniósł się taki krzyk a ten płacz dzieciński, że chłopy się już za kołami oglądali... Dobrodziej musiał cosik przełożyć starszym, że nas poniechali, nawet Kozłowej, silnie wygrażającej wszystkim, nie wzięli, chłopów jeno samych zabrali do kreminału, Antka zaś Borynowego w postronki przykazali wiązać!<br>
{{tab}}— Jezus! w postronki przykazali wiązać!<br>
{{tab}}— I związali, ale porwał ci je, kiej te nicie nadgniłe, aż się przelękły wszystkie, bo wydał się, jakby mu dur do łba przystąpił, albo i zły opętał, a on stanął przed nimi, a w oczy im rzekł:<br>
{{tab}}— Skujcie mię mocno w kajdany i pilnujta, bo wszystkich zakatrupię i sobie co złego zrobię...<br>
{{tab}}Tak się ano zapamiętał, że mu ojca zabili, sam ano ręce podał w żelaza, sam nogi nastawił i tak go powieźli...<br>
{{tab}}— Jezu mój miłościwy! Marja! — jęczała Agata.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_032" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/032"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/032|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/032{{!}}{{#if:032|032|Ξ}}]]|032}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzę zawdy i do samej śmierci nie zabaczę, jak ich brali...<br>
{{tab}}— Wzieni mojego z chłopakami... wzieni Płoszków...<br>
{{tab}}— Wzieni Pryczków...<br>
{{tab}}— Wzieni Gołębiów...<br>
{{tab}}— Wzieni Wachników...<br>
{{tab}}— Wzieni Balcerków...<br>
{{tab}}— Wzieni Sochów...<br>
{{tab}}—...a tyla jeszcze drugich wzieni, że więcej niźli pięćdziesiąt chłopa popędzili do kreminału...<br>
{{tab}}Że i rozum ludzki nie poradzi wypowiedzieć, co się tutaj działo... jakie płacze się krwawiły, tych wrzasków lamentliwych... ni tych przekleństw strasznych.<br>
{{tab}}A tu zwiesna nadeszła, śniegi rychło spłynęły, role podeschły, ziemia aż się prosi o obróbkę, czas na orki, czas na siewy, czas na wszystkie roboty, a robić niema kto!<br>
{{tab}}Wójt jeno ostał, kowal i tych kilku staruchów ledwie się ruchających, a z parobków jeden ino głupawy, Jasiek Przewrotny!<br>
{{tab}}A tu i czas przychodzi rodów, że już poniektóre zległy, krowy się też cielą, lągi wszędzie, o chłopach też trza myśleć i podwozić im to pożywienie, to grosz jaki, albo i tę czystą koszulę, a roboty innej tyla, że już i niewiada, za co się przódzi brać, samym przecie nie uradzi, a najemnika dostać nie można po drugich wsiach, boć kużden sobie przódzi obrobić musi...<br>
{{tab}}— Nie puszczą ich to rychło?<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_033" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/033"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/033|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/033{{!}}{{#if:033|033|Ξ}}]]|033}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bóg ta wie kiedy! Jeździł do urzędu ksiądz, jeździł i wójt i powiedają, że kiej śledztwa skończą, to ich popuszczają, że to sądy mają być później, ale już trzy niedziele przeszło, a jeszcze ni jeden nie wrócił. Rocho też we czwartek pojechał dowiadywać się.<br>
{{tab}}— Boryna żywie to jeszcze?<br>
{{tab}}— Żywie, jeno ledwie dycha i do rozumu nie przychodzi, jako ten klocek leży... Zwoziła Hanka dochtorów, to znających się, nic nie pomaga...<br>
{{tab}}— Juści, pomogą tam dochtory, gdzie chto na śmierć chory!<br>
{{tab}}Zmilkły, wyczerpane wspominkami. Kłębowa zapatrzyła się wskroś sadu, na daleką topolową drogę, wiodącą do miasta i popłakiwała zcicha, nos cięgiem ucierając...<br>
{{tab}}Potem zaś, krzątając się pilnie kiele narządzania obiadu, opowiadała zwolna wszystko, co się stało we wsi przez zimę, a czego Agata zgoła nie wiedziała.<br>
{{tab}}Aż stara rozpletła ręce i pochyliła się ku ziemi ze zgrozy i zdumienia, bo te nowinki kiej kamienie spadały na nią i przejmowały duszę taką zgryzotą i bólem, że chlipać cicho poczęła.<br>
{{tab}}— Mój Boże, tam we świecie cięgiem myślałam o Lipcach, ale żeby takie sprawy się działy, to mi nawet i do rozumu nie przychodziło... a tom nawet póki życia długiego i nie słyszała o podobnem! Złe się tutaj osadziło na dobre, czy co?<br>
{{tab}}— Juści, że jakby na to przychodziło!<br>
{{tab}}— A może jeno dopust Boży za złość ludzką i grzechy!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_034" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/034"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/034|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/034{{!}}{{#if:034|034|Ξ}}]]|034}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Pewnie, że nieinaczej. Pan Jezus karze choćby za takie śmiertelne grzechy, jako to Antka z macochą. Nowe zaś przewiny idą, stają się na wszystkich oczach!..<br>
{{tab}}Już Agata bojała się rozpytywać o więcej, tylko podniesła roztrzęsioną rękę i jęła się śpiesznie żegnać, pacierz mamląc gorący!<br>
{{tab}}— Nieszczęście takie padło na cały naród i Boryna też leży bez duszy, a powiedają — ściszyła głos, obzierając się strachliwie — jako Jagusia już się na dobre z wójtem sprzęgła... Nie stało Antka, brakło Mateusza, brakło i drugich parobków, to dobry pierwszy z brzega, byle jeno wygodził... O świecie, świecie! — jęknęła, załamując ręce ze zgrozy.<br>
{{tab}}Stara się już nie ozwała, poczuła się znagła utrudzoną i tak przejętą temi nowinkami, że powlekła się do obórki wypoczywać.<br>
{{tab}}Dopiero o samym zachodzie dojrzeli ją wlekącą się na wieś do znajomków, powróciła zaś, kiej już u Kłębów siedzieli przy wieczerzanych miskach.<br>
{{tab}}Łyżka na nią czekała i miejsce, juści nie pierwsze, ale zawżdy nie ostatnie, bo przy Kłębowej, jeno że pojadała mało wiele, kiej to dzieciątko przebierne, pogadując zcicha o świecie, to o tych odpustowych miejscach, które była schodziła aż się niemało temu nadziwowali.<br>
{{tab}}Zaś kiej już noc zapadła, że nawet i zorze grające po szybach przygasły i wieś docna ogłuchła, zapalili w izbie światło i jęli się zwolna do snu sposobić, wtedy Agata wyniesła swoje torbeczki pod światło, wyjmując zwolna różne różności, jakie przyniosła.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_035" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/035"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/035|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/035{{!}}{{#if:035|035|Ξ}}]]|035}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Otoczyli ci ją zwartem kołem, tając przydechy i dziw jej nie zjadając rozgorzałemi oczyma.<br>
{{tab}}A ona najpierw po obraziku poświęcanym rozdała każdemu, potem zaś sznury paciorków dziewuchom, a tak pięknych, że ino grały farbami, wrzask się bez to uczynił w izbie, tak jedna przez drugą cisnęły się do lusterka, przymierzać, cieszyć się sobą i szyję wzdymać kiej te indory napuszone, a to i koziki sielne, prawdziwie misiarskie nalazły się dla chłopaków, i cała paczka machorki dla Tomasza, w ostatku i la Kłębowej wyjęła fryzkę szeroką, wzburzoną i kolorową nicią obdzierganą, że gospodyni aż wręcz plasnęła z wielkiej kontentności...<br>
{{tab}}I wszyscy radowali się niemało, nie raz i nie dwa oglądając te śliczności i ciesząc oczy podarunkami, wielce, z niemałą lubością powiedała, co ile kosztuje i gdzie to kupione.<br>
{{tab}}Długo w noc przesiedzieli, poredzając jeszcze o nieobecnych.<br>
{{tab}}— Aż strach za grdykę łapie, tak cicho na wsi! — zauważyła wkońcu Agata, gdy przymilkli, i opadło ich głuche, martwe milczenie. — Gdzie to po inne roki, w tym zwiesnowym czasie, to aże się wieś trzęsła od wrzasków i śmiechów!..<br>
{{tab}}— Bo jako ten grób otwarty widzi się cała wieś, że jeno kamieniem przywalić i krzyże postawić... że nawet i pacierza nie będzie miał kto zmówić, ni na mszę dać... — potwierdziła smutnie Kłębowa.<br>
{{tab}}— Prawda! Pozwolicie, gospodyni, tobym ano na górkę poszła, kości me bolą po drodze i oczy już śpik morzy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_036" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/036"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/036|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/036{{!}}{{#if:036|036|Ξ}}]]|036}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A śpijcie, gdzie wama do upodoby przylegnąć, miejsca nie brakuje.<br>
{{tab}}Stara wnet pozbierała sakwy i jęła się w sionce skrobać po drabce, gdy Kłębowa zaczęła mówić za nią przez wywarte drzwi:<br>
{{tab}}— Hale! małom nie zabaczyła wama powiedzieć, że wzielim waszą pierzynkę ze skrzyni... Marcycha chorzała w zapusty na krosty... ziąb był taki, przyodziać nie było czem... tośwa se pożyczyli od waju... pierzyna już wywietrzona i choćby jutro a zaniesie się ją na górę...<br>
{{tab}}— Pierzynę... wasza wola... juści, kiej było potrza... juści...<br>
{{tab}}Chyciło ją tak cosik za gardziel, że urwała; dowlekła się poomacku do skrzyni, przykucnęła i, podniósłszy wieko, jęła śpiesznie drżącemi rękoma błądzić i obmacywać swoje wiano śmiertelne...<br>
{{tab}}Juści... pierzyny nie było... a nową całkiem ostawiła... w czystem obleczeniu... ni razu nieużywaną... dyć ją z tych należnych piórek po pastwiskach uścibała... byle mieć na tę ostatnią skonania godzinę...<br>
{{tab}}A wzieni ją... wzieni...<br>
{{tab}}Płacz ją taki chycił, żałośliwości pełen, że dziw jej serce nie pękło.<br>
{{tab}}I długo pacierz mówiła, łzami go polewając gorzkiemi, długo płakała i boleśnie a cichuśko skarżyła się Jezusowi kochanemu za krzywdę swoją...<br>
{{tab}}Noc musiała już być duża, bo ano kury piać zaczynały na północek, albo i na odmianę.<br>
<br><br>{{---|50}}<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_037" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/037"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/037|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/037{{!}}{{#if:037|037|Ξ}}]]|037}}'''<nowiki>]</nowiki></span><br>
{{C|II.}}<br />
{{tab}}Nazajutrz była Palmowa Niedziela.<br>
{{tab}}Jeszcze dobrze przed słońcem, ale już o dużym dniu, wyjrzała z Borynowej chałupy Hanka, w wełniak jeno przyodziana i jakąś chuścinę, że to ziąb był na świecie galanty.<br>
{{tab}}Zajrzała aż za opłotki, na drogę czarniawą, rosami opitą, a gdzie niegdzie oszroniałą. Pusto było jeszcze i ni znaku życia, świt jeno skrzył się suchy i przyodziewał zmartwiałe czuby drzew w modre obleczenia, zaś resztki nocy czaiły się strachliwie pod płotami.<br>
{{tab}}Powróciła na ganek i, z trudem przyklęknąwszy, że to leda tydzień spodziewała się rodów, jęła mówić pacierz, błądząc po świecie zaspanymi oczyma.<br>
{{tab}}Dzień zaś roznosił się zwolna białawą pożogą, zorze przecierały się kieby przez sito, brzaskami osypując wschodnią stronę, która podnosiła się coraz wyżej, niby ten złoty baldach nad promieniejącą już, ale jeszcze niewidną monstrancją.<br>
{{tab}}Że zaś przymrozek był z nocy, to płoty, mostki, dachy i kamienie polśniewały szronem, a drzewa stały kiej chmury przebielone.<br>
{{tab}}Wieś jeszcze spała w przyziemnych mrokach utopiona, że jeno poniektóre chałupy bardziej przy drodze wyłupywały się nieco jaśnią bielonych ścian, zaś po omglonej gładzi stawu wlekły się długachne, czarniawe pasma prądów, jakoby szkliwa tężejące.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_038" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/038"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/038|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/038{{!}}{{#if:038|038|Ξ}}]]|038}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Młyn gdziesik hurkotał bez przestanku, a jakaś niewidna rzeczka mrowiła się po kamieniach cichuśkiem, przytajonem bełkotaniem.<br>
{{tab}}Kokoty piały już naumor i ptaszyny różne zgwarzały się zcicha po sadach, jakoby w tym pacierzu społecznym, kiej Hanka przecknęła, śpik ją ano zmorzył i strudzone, niewywczasowane kości ciągnęły pod pierzynę, ale się nie dała, szronem przetarła oczy i, nalazłszy to zagubione słowo pacierza, poszła w podwórze, naglądać chudoby, a budzić śpiące.<br>
{{tab}}Najpierw wywarła drzwi do wieprzka, któren usiłował na przednie kulasy się zwlec, ale, że spaśny był wielce, zwalił się na gruby zad i jeno chrząkającym ryjem wodził za nią, gdy mu żarcie przegarniała, dorzucając niecoś świeżego.<br>
{{tab}}— Portki tak ciężą, że ci i na kulasy niełacno; jak nic, ma na cztery palce słoniny. — Obmacała mu boki z lubością.<br>
{{tab}}Otwarła potem do kur, porzuciwszy przed progiem, na przynętę, świńskiego jedzenia przygarścią, że sfruwały z grzęd skwapliwie, koguty zaś piać wzięły rozgłośnie.<br>
{{tab}}Gęsi, zawarte pobok, przyjęły ją gęganiem i sykami; wygnała precz gąsiory, iż wnetki wojnę uczyniły z kurami, a zaczęła wyciągać z pod matek, siedzących w gniazdach, jaja i przepatrywać je pod światło.<br>
{{tab}}— Leda godzina kluć się będą — myślała, nasłuchując cichego, ledwie odczutego dziobania w jajach.<br>
{{tab}}Rychtyk i Łapa wylazł z budy, kiej szła ku stajni, przeciągnął się a ziewał, nie bacząc na syczące nań gąsiory.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_039" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/039"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/039|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/039{{!}}{{#if:039|039|Ξ}}]]|039}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hale! próżniaczysko, niby parob noc przesypia, coby stróżował!<br>
{{tab}}Pies pomachał ogonem, szczeknął radośnie, buchnął przez kury, aż się pierze posypało, i dalejże drzeć się do niej, skakać do piersi, a polizywać ręce, że rada nierada pogłaskała go po łbie.<br>
{{tab}}— Drugi człowiek a tak czujący nie będzie, jako to stworzenie. Miarkuje jucha gospodarza! Wyprostowała się ździebko, wodząc oczyma po oszroniałych dachach, bo jaskółki, siedzące rzędem na kalenicy, zaświegotały pieściwie.<br>
{{tab}}— Pietrek! Dzień ano kiej wół! — zakrzyczała, bijąc pięścią we drzwi stajni, a posłyszawszy mruczenie i odsuwanie zawory, wywarła drugie zaraz drzwi do obory.<br>
{{tab}}Krowy leżały rzędem przed żłobami.<br>
{{tab}}— Witek! A to śpi pokraka, kiej po weselu!<br>
{{tab}}Chłopak się wraz przebudził, skoczył z pryczy i jął pośpiesznie wciągać portczyny i cosik mamrotać strachliwie.<br>
{{tab}}— Przyrzuć krowom siana, by przejadły do udoju, i zaraz przychodź skrobać ziemniaki. A Łysuli nie dawaj, niech ją sama pasie — dodała twardo, bo była to krowa Jagusi.<br>
{{tab}}— Tak ją pasą, aże krowa ryczy i z głodu słomę z pod siebie wyjada.<br>
{{tab}}— A niech zdycha, nie moja strata! — szepnęła zawzięcie.<br>
{{tab}}Witek jeszcze tam cosik mruknął, ale skoro wyszła, gruchnął się wpoprzek barłogu z obertelkiem w garści, byle jeszcze z pacierz zadrzemać.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_040" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/040"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/040|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/040{{!}}{{#if:040|040|Ξ}}]]|040}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Hanka zaś poszła jeszcze do stodoły, gdzie na klepisku okryte słomą leżały ziemniaki, przebierane do sadzenia, i zajrzała pod szopę, kędy składali wszelki sprzęt gospodarski. Łapa wyskakiwał przed nią, co chwila zbaczając do gąsiorów i wojnę z niemi czyniąc, aż wszystko obejrzawszy bacznie, czy jakiej szkody z nocy niema, jak to czyniła co dnia, polazła do przełazu, wyjrzeć w pola, na oziminy.<br>
{{tab}}Zaczęła znowu mówić przerwany pacierz.<br>
{{tab}}Słońce też już wstało, wskroś sadów powiała wichura płomieni, że szrony się zaiskrzyły i rosy jęły skapywać z drzew; wiater też się poruszył i gmerał cichuśko w gałęziach, skowronki dzwoniły coraz rzęsiściej, a we wsi, na drogach, czynił się ruch, słychać było chlustanie wody przy nabieraniu ze stawu, wrótnie kajś niekajś darły się zardzewiałe, to gęsi gdziesik krzyczały i pies naszczekiwał, abo i głos ludzki rozbrzmiewał w porankowej cichości.<br>
{{tab}}Wieś się budziła później ździebko, że to niedziela była i każden rad dłużej wylegiwał pod pierzyną spracowane kości.<br>
{{tab}}Hanka na nic nie baczyła, zstępując w siebie, w te różne myśle, jakie ją oprzędły, że pacierz jeno wargami mówiła, daleko od niego duszą i cała we wspomnieniach utopiona.<br>
{{tab}}Podniesła ciche, opite radością oczy na pola szerokie, zawarte ścianą dalekiego lasu, po którym rozlewały się płomienie wschodu, iż z pośród modrawych gąszczów wybłyskiwały bursztynowe, grubachne chojary; zaś wszystkie ziemie jakoby drgały w złotych, {{pp|budzą|cych}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_041" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/041"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/041|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/041{{!}}{{#if:041|041|Ξ}}]]|041}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|budzą|cych}} brzaskach; ozime zboża, mokrą, zielonawą wełną otulały zagony, a kajś niekaj po brózdach lśniły się poniki wody, kiej te srebrne strużyny, niesły się z pól wilgotne, chłodne przydechy wraz z tą świętą cichością wiośnianą, w jakiej to rośnie wszystko i na świat się jawi...<br>
{{tab}}Nie za tem jednakże patrzała i nie tego.<br>
{{tab}}Jawiły się ano w niej przypominki bied, głodu, krzywdy, Antkowe przeniewierstwa, bóle kiej góźdź raniące i tych smutków i utrapień tylachna, że aż ją dziw brał, jako to poredziła przemóc i przemogła i doczekała się, że oto Pan Jezus przemienił wszystko na lepsze...<br>
{{tab}}Przecie na gospodarce jest znowu, na ziemi.<br>
{{tab}}A kto mocen jest wyrwać ją stąd? Któren poredzi!<br>
{{tab}}Zmogła już tyla, przecierpiała bez te pół roku, że drugi człowiek bez całe życie nie przecierpi, to udźwignie, co ta na nią Panu Jezusowi spuścić się spodoba, wydzierży i doczeka się Antkowego ustatkowania i że te ziemie będą ich na wieki.<br>
{{tab}}Trzy niedziele całe, a jej się widzi, jakoby to wczoraj się stało, kiej chłopy szły na las...<br>
{{tab}}Nie poszła z inszemi, bo ano w jej stanie ciężko było i nieprzezpiecznie...<br>
{{tab}}Turbowała się jeno o Antka, bo zaraz jej rzekli, jako z narodem się nie złączył i nie poszedł; rozumiała, iż to na złość staremu zrobił, a może i la tego, by się w ten czas gdzie z Jagusią zwieść...<br>
{{tab}}Żarło ją to, ale wypatrywać go przecie nie poszła.<br>
{{tab}}Aż tu przed samem południem przylatuje Gulbasiak i wrzeszczy:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_042" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/042"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/042|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/042{{!}}{{#if:042|042|Ξ}}]]|042}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Pobilim dworskich! pobilim! — i kiej wściekły pognał dalej.<br>
{{tab}}Zmówiła się z Kłębową i poszły naprzeciw. Dominikowej chłopak nadbiegał i już zdala krzyczał:<br>
{{tab}}— Boryna zabit, Antek zabit, Mateusz i drugie!.. — zatrzepał rękoma, cosik zamamrotał i padł, że trza mu było nożem zęby otwierać, by wlać wody, tak go ścisnęło z utrudzenia.<br>
{{tab}}A jej wtedy dusza ze strachu zakrzepła na ten lity kamień.<br>
{{tab}}Szczęściem, że, nim jeszcze chłopaka docucili, wywalili się z boru na drogę i powiedali, jak było, a może w pacierz sama już dojrzała przy ojcowym wozie Antka żywego: jako trup był siny, okrwawiony, zgoła nieprzytomny.<br>
{{tab}}Juści, że ją płacz chwycił i boleść ozdzierała, ale się przemogła, ile że ją ociec, stary Bylica odciągnął na bok i cicho powiedział:<br>
{{tab}}— Stary wnet zamrze, Antek o Bożym świecie nie wie, a w Borynowej chałupie nikogój, jeszcze się kowal tam wniesie i nikto go już nie wygoni!..<br>
{{tab}}Zmiarkowała rychło, że w dyrdy poleciała do chałupy, zabrała dzieci i co było na podorędziu ze szmat, resztę zaś zdała na Weronczyną opiekę i przeniosła się chybcikiem na dawne miejsce, po drugiej stronie Borynowej chałupy.<br>
{{tab}}Jeszczech Borynę opatrywał Jambroży, jeszcze ludzie byli się nie rozeszli, jeszcze cała wieś wrzała uciechą, a gdzie jękami pobitych, a ona cichuśko się wniesła i osiadła na amen.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_043" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/043"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/043|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/043{{!}}{{#if:043|043|Ξ}}]]|043}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A stróżowała pilnie: toć Antkowy też był gront, a stary ledwie zipał i mógł leda pacierz wyciągnąć kulasy.<br>
{{tab}}Wiadomo przecież, iż któren pierwszy dopadnie dziedzictwa i wczepi weń pazury, to i niełacno go oderwać i prawo za sobą będzie miał.<br>
{{tab}}Co jej tam znaczyły kowalowe krzyki a groźby, któremi jej bronił wstępu, srodze zgniewany, iż go uprzedziła!<br>
{{tab}}Pytać się to miała kogój o przyzwoleństwo, chyciła się ziemi, a jak ta suka warowała i broniła swojego, pewna rychłej śmierci starego i że Antka wezmą, bo ją był o tym uprzedził Rocho.<br>
{{tab}}To i komu się to miała oddać w opiekę? Kiej wiadomo, że jak się sam człowiek nie przyłoży, to mu i Pan Jezus nie dołoży.<br>
{{tab}}Nie płaczem i skamlaniem dochodzi się swego, a jeno tymi kwardemi, nieustępliwemi pazurami — wiedziała ci ona już o tem, wiedziała!<br>
{{tab}}Więc choć i Antka wzieni, uspokoiła się rychło, bo co poredzisz przeciw doli, człowieku? czem się oprzesz, kruszyno?<br>
{{tab}}Gdzie zaś to był i czas na długie lamenty i wyrzekania, kiej tylachne gospodarstwo wzięła na swoją głowę!<br>
{{tab}}Przeciech sama ostała, kiej ten kierz na rozdrożnem wywieisku, jeno że się nie cofnęła przed robotą, ni ludzi nie ulękła. A przeciwko niej była Jagna; byli kowalowie, zawzięci na nią, że niech Bóg broni; był wójt, któren był swoje zamysły na Jagnę powziął i bez to <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_044" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/044"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/044|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/044{{!}}{{#if:044|044|Ξ}}]]|044}}'''<nowiki>]</nowiki></span>sielnie się nią opiekował; był nawet dobrodziej, rychtowany nasprzeciw przez Dominikową.<br>
{{tab}}Tyle że jej nie przemogli, nie dała się niczemu, co dnia głębiej wrastając w ziemię i krzepciej dzierżąc w garściach rządy, iż ledwie po dwóch niedzielach a już wszystko szło jej wolą, rozumem a mocą.<br>
{{tab}}Ona zaś ni dojadła, ni dospała, ni wypoczęła, harując nikiej ten wół w jarzmie od świtania do nocy późnej.<br>
{{tab}}Jeno, że to niezwyczajna była ni takiej pracy, ni stanowienia o wszystkiem swoją głową, a wielce z natury nieśmiała i przez Antka zahukana, to jej tak ciężko nieraz przychodziło, aż ręce opadały.<br>
{{tab}}Ale krzepił ją strach, by z gospodarki nie wysadzili, a i ta zawziętość przeciw Jagnie.<br>
{{tab}}Zresztą z czego ta jej moc szła, to szła, dość, że się nie dała, urastając we wszystkich oczach na niemały podziw i uważanie.<br>
{{tab}}— A to przódzi się widziała, jako trzech nie zliczy, a teraz ci już za dobrego chłopa stanie — powiedały o niej co najpierwsze we wsi gospodynie, że nawet Płoszkowa i drugie rade przyjacielstwa z nią szukały, chętliwie wspomagając dobrem słowem i czem jeno mogły.<br>
{{tab}}Juści, że wdzięcznem sercem przyjmowała, nie stowarzyszając się jednak zbytnio i nie ciesząc z ich łask, bo niełacno zapominała krzywd niedawnych.<br>
{{tab}}Nie lubiła pleść bele czego, to i nie potrza jej było sąsiedzkich ugwarzań, ni tego w opłotkach wystawania la obmowy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_045" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/045"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/045|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/045{{!}}{{#if:045|045|Ξ}}]]|045}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Mało to swoich miała frasunków, by się jeszcze cudzem turbować!..<br>
{{tab}}Właśnie wspomniało się jej o Jagnie, z którą wiedła zażartą, milczącą i nieustępliwą wojnę, o Jagusi, której samo przypomnienie było jako to żgnięcie w serce, że i teraz poderwała się z miejsca, żegnając się śpiesznie a bijąc w piersi na dokończenie pacierza.<br>
{{tab}}Zeźliła się jeszcze bardziej, iż w chałupie spali, a i w podwórzu było cicho.<br>
{{tab}}Skrzyczała Witka, spędziła z barłogu Pietrka, dostało się przytem i Jóźce, że słońce na chłopa, a ona się wyleguje.<br>
{{tab}}— Jeno z oka spuścić na ten pacierz, a wszystkie po kątach śpią!<br>
{{tab}}Mamrotała, rozpalając ogień na kominie.<br>
{{tab}}Wywiedła dzieci na ganek i, wetknąwszy im po glonku chleba, przywołała Łapy, by się z niemi zabawiał, a sama poszła zajrzeć do Boryny.<br>
{{tab}}Ale na ojcowej stronie było jeszcze całkiem cicho, że ze złością huknęła drzwiami; nie przebudziło to Jagny, stary zaś tak samo leżał, jak go była ostawiła wieczorem: na pasiato-czerwonej pościeli leżała jego sina, obrosła twarz, wychudła i tak zmartwiała, że podobien się stał do onych świątków w drzewie rzezanych; otwarte szeroko oczy patrzyły przed się nieruchomo, nic zgoła nie widzące, głowę miał owiązaną szmatami, a rozwiedzione szeroko ręce zwisały martwo, kiej te nadrąbane gałęzie.<br>
{{tab}}Poprawiła mu pościeli, strzepując pierzynę bardziej na nogi, że to gorąco było w izbie, a potem {{pp|na|lewała}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_046" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/046"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/046|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/046{{!}}{{#if:046|046|Ξ}}]]|046}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|na|lewała}} mu po ździebku do ust świeżej wody: pił zwolna aże mu grdyka chodziła, ale się nie poruszył; leżał wciąż, kiej ta kłoda zwalona, jeno w oczach zaświeciło mu cosik, jak kiedy rzeka z pod nocy się przetrze i rozbłyśnie na jedno oczymgnienie.<br>
{{tab}}Westchnąwszy nad nim żałośnie, trzasnęła znowu trepem w wiaderko, ciskając rozsrożonemi oczyma po śpiącej.<br>
{{tab}}Ale Jagusia i tak nie przecknęła; leżała ano na bok, twarzą na izbę, pierzynę snadź z gorąca zepchnąwszy do pół piersi, że ramiona i szyja leżały nagie, zrumienione i ździebko ruchające się w cichem dychaniu: przez rozchylone, wiśniowe wargi lśniły się jej zęby, kiej te paciorki najbielsze, a rozplecione włosy burzyły się po białej poduszce, spływając aż na ziemię, kiej ten len najczystszy, w słońcu wysuszony.<br>
{{tab}}— Zedrzeć ci ino pazurami tę gębusię, a nie wynosiłabyś się urodą nad drugie! — szepnęła Hanka z taką nienawiścią, aż ją w sercu zakłuło i same palce się sprężyły do darcia, ale bezwolnie przygładziła sobie włosy i zajrzała w lusterko, wiszące na okiennej ramie; cofnęła się jednak prędko, dojrzawszy swoją twarz wynędzniałą, pokrytą żółtemi plamami, i zaczerwienione oczy.<br>
{{tab}}— Niczem się nie umartwi, dobrze się naźre, w cieple się wyśpi, dzieci nie rodzi, to nie ma być urodna! — pomyślała z taką goryczą, że, wychodząc, drzwiami trzasnęła, aż szyby zabrzęczały.<br>
{{tab}}Obudziła się wreszcie Jagna. Jeno stary leżał wciąż bez ruchu, wpatrzony przed siebie.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_047" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/047"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/047|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/047{{!}}{{#if:047|047|Ξ}}]]|047}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Leżał już tak całe trzy niedziele, od kiela go z lasu przywieźli. Czasem się jeno jakby budził, Jagny wołał, za ręce ją brał, cosik chciał rzec i znowuj drętwiał, nie przemówiwszy ni słowa jednego.<br>
{{tab}}Już mu i Rocho przywoził z miasta doktora, któren go obejrzał, na papierku cosik przepisał, dziesięć rubli wziął, leki też kosztowały niemało, a rychtyk pomogło tyle, co i te darmowe Dominikowej zamawiania.<br>
{{tab}}Zrozumieli rychło, jako się już nie wyliże, i ostawili go w spokojności. Wiadomo jest, że kiej kto na śmierć choruje, to żeby mu już nie wiem jakie leki a doktory zwoził, zamrzeć musi, a ma zaś ozdrowieć, i bez niczyjej pomocy ozdrowieje.<br>
{{tab}}Więc mieli kole niego tyle już jeno starunków, co mu ta często odmieniali na głowie zmoczone szmaty, wody pić podając albo i ździebko mleka, bo jeść nie mógł, że mu się to wszystko zwracało.<br>
{{tab}}Miarkowali też ludzie, a najbardziej Jambroży, jako praktyk był wielki, że jeśli Boryna do rozumu nie przyjdzie, to śmierć będzie miał letką i rychłą. Spodziewali się jej co dzień i nie przychodziła; aż się już mierziło to długie czekanie, boć trza go było pilnować i jaką taką dawać opiekę.<br>
{{tab}}Jagny to było psie prawo doglądać i przy nim dulczyć — cóż, kiej nie poredziła i godziny w chałupie wysiedzieć? Stary obmierzł jej docna i ciążyła ta ciągła wojna z Hanką, która ją odsuwała od wszystkiego i pilnowała gorzej złodzieja — to i nie dziwota, że ciągnęło ją na świat, że chciało się jej lecieć na te <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_048" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/048"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/048|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/048{{!}}{{#if:048|048|Ξ}}]]|048}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ugrzane przypołudnia, pomiędzy ludzi, na wolność, to zdawała pilnowanie Jóźce i niesła się niewiada gdzie, iż nieraz dopiero wieczorami wracała...<br>
{{tab}}Jóźka zaś tyle go jeno doglądała, co przy ludziach: skrzat był jeszcze głupi a latawiec. Hanka więc i to musiała wziąć na swoją głowę i o chorego dbać, bo chociaż i kowalowie mało dziesięć razy na dzień zaglądali, to jeno poto, by jej pilnować, czy czego z chałupy nie wynosi, a głównie czekali, iż może stary przemówi jeszcze i majątkiem rozporządzi.<br>
{{tab}}Żarli się przytem, jako te psy kiele zdychającego barana, i przepierali z warkotem, kto pierwej chyci kłami za jelita i jaką sztuczkę la siebie wyszarpie; tymczasowie zaś kowal, co ino upatrzył, co mu tylko w pazury wpadło, to porywał, choćby i stary postronek albo kawał deski; z garści trza mu było wyrywać i na każdym kroku pilnować, że dzień nie przeszedł bez kłótni a srogich pomstowań.<br>
{{tab}}Powiadają: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, i prawda, ale kowal umiał wstawać i o północku, lecieć choćby na dziesiątą wieś, jeśli jeno szło o dobry zarobek; chłop był chciwy na grosz i tak zabiegliwy, jak mało któren.<br>
{{tab}}Oto i teraz, ledwie co Jagna z łóżka wylazła i wełniaki na się wdziała, drzwi skrzypnęły i on się cicho wsunął, prosto idąc do chorego.<br>
{{tab}}— Nie gadał czego? — zajrzał mu zbliska w oczy.<br>
{{tab}}— Dyć leży, jak leżał! — odburknęła, zbierając włosy pod chustkę.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_049" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/049"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/049|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/049{{!}}{{#if:049|049|Ξ}}]]|049}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Bosa jeszcze była, w koszuli, ździebko rozespana i taka urodna, a jakowemś prażącem ciepłem buchająca i lubością, że powiódł po niej zmrużonemi ślepiami.<br>
{{tab}}— Wiecie — przysunął się tuż do niej — organista wygadał się przede mną, że stary musi mieć sporo gotowego grosza, bo jeszcze przed Godami chciał dać chłopu z Dębicy całe pięćset rubli; o procenta się jeno nie zgodzili. Muszą te pieniądze być schowane gdzie w chałupie... Uważajcie pilnie na Hankę, bo jakby chyciła przed nami, już by ich ludzkie oko nie zobaczyło... Moglibyście zwolna, kryjomo przepatrywać wszystkie kąty, jeno by nikto się nie pomiarkował... Słuchacie to?<br>
{{tab}}— Coby zaś nie! — okryła ramiona zapaską, bo jakby ją obmacywał temi złodziejskiemi ślepiami.<br>
{{tab}}Przeszedł się kołujący po izbie i niby odniechcenia zaglądał za obrazy, wyszukując przytem pilnie, gdzie popadło.<br>
{{tab}}— Macie to klucz od komory? — Łypnął ślepiami na małe, zawarte drzwi.<br>
{{tab}}— A wisi na Pasyjce pod oknem.<br>
{{tab}}— Dłutam mu pożyczył, będzie już z miesiąc, a teraz mi potrzebne i nikaj go naleźć nie mogę. Myślę, co tam w rupieciach zarzucone...<br>
{{tab}}— Szukajcie sami, ja go wama nie wyślipiam.<br>
{{tab}}Odstąpił od drzwi, bo rozległ się w sieni głos Hanki, klucz na miejscu powiesił i za czapkę wziął.<br>
{{tab}}— To jutro poszukam... pilno mi bieżyć do dom... Rocho przyjechał?<br>
{{tab}}— Ja to wiem? Spytajcie Hanki!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_050" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/050"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/050|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/050{{!}}{{#if:050|050|Ξ}}]]|050}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Postał jeszcze ździebko, poskrobał rudych wąsów, a oczy to mu, jak te złodzieje, latały po kątach; zaśmiał się cosik do siebie i poszedł.<br>
{{tab}}Jagna zrzuciła zapaskę i jęła się słania łóżka i drugich uprzątań, rzucając niekiedy przyczajone spojrzenia na męża, i tak zawżdy chodziła po izbie, by się nie natknąć na jego oczy, wciąż rozwarte.<br>
{{tab}}Juści, że był jej obmierzły, bojała się go i nienawidziła całą mocą za wszystkie krzywdy doznane, a ile razy ją wołał i brał w swoje rozpalone i lepkie ręce, zamierała z obrzydzenia i strachu, tak śmiercią wiało od niego i trupem, ale pomimo wszystkiego, może jeno ona jedna najszczerzej pragnęła, by wyzdrowiał.<br>
{{tab}}Teraz-ci dopiero miarkowała, co straci, skoro go nie stanie; przy nim gospodynią się czuła, słuchali jej wszyscy, a drugie kobiety czy dzieuchy, rade nierade, uważać ją i ustępować pierwszego miejsca musiały — jakże! Borynową przecie była — Maciej zaś, chociaż w domu był kąśliwy kiej pies i dobrego słowa nie dał, ale przed ludźmi wielce dbał o nią i strzegł, by jej kto nie śmiał nie poszanować.<br>
{{tab}}Nie rozumiała ona tego przódzi, dopiero kiej Hanka zwaliła się do chałupy i górę nad nią brać poczęła, odsuwając od panowania, poczuła swoje opuszczenie i krzywdy.<br>
{{tab}}Nie o gront jej szło przecież — co jej tam były majątki?.. tyle stała o nie akuratnie, co o łońskie lato, a chociaż już się wzwyczaiła do rządów i rada była wielce wynosić się a puszyć bogactwem i rozpierać na swojem, to i za temby nie płakała, bo u matki było <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_051" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/051"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/051|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/051{{!}}{{#if:051|051|Ξ}}]]|051}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jej też niezgorzej — ale jedno ją ano gnębiło boleśnie, że przed Hanką ustępować musi, przed Antkową kobietą: to ją przypiekało do żywego, budząc złość i chęć robienia nasprzeciw.<br>
{{tab}}Juści, że ją i matka podmawiała, i kowal rychtował codziennem podjudzaniem, bo sama z siebie, toby może rychło ustąpiła. Tak ją już mierziły te wojny, że nieraz chciała wszystko ciepnąć i przenieść się do matki.<br>
{{tab}}— Ani się waż! siedź, póki nie zamrze! waruj swojego! — nakazywała srogo stara.<br>
{{tab}}To i siedziała, choć ckniło się jej niewypowiedzianie — jakże? całe dni nie było do kogo gęby otworzyć, ni pośmiać się z kim, ni wybiec do kogo...<br>
{{tab}}A w domu pojękiwał stary, była Hanka, zawżdy gotowa do kłótni, szła ciągła wojna, że już zgoła było nie do wytrzymania.<br>
{{tab}}U matki też było niesposób wysiedzieć.<br>
{{tab}}To latała z kądzielą po chałupach — ale mogła to i tam wytrzymać, kiej we wsi były same kobiety, rozkisłe, rozpłakane, rozwrzeszczane, jako te dni marcowe, a wszędy, jako ta nieustająca litanja, wyrzekania, a nikaj żadnego parobka, choćby na lekarstwo!<br>
{{tab}}Że już ni miejsca, ni rady dać sobie nie mogła.<br>
{{tab}}Do tego zaś często, coraz częściej nawiedzały ją wspominki o Antku.<br>
{{tab}}Prawda, jako pod sam koniec, nim go wzięli, wielce ku niemu ochłodła i te spotykania już były jeno strachem i męką; na ostatku zaś ukrzywdził ją jeszcze tak bardzo, aż dusza pęczniała żalem na przypominki... ale miała wyjść do kogo, wiedziała, że tam, pod {{pp|bro|giem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_052" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/052"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/052|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/052{{!}}{{#if:052|052|Ξ}}]]|052}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|bro|giem}}, o każdym zmierzchu czeka na nią i wypatruje... że jest ktosik, któremu lubo się słuchać... To choć się trzęsła z trwogi, by nie wypatrzyli, choć i on nieraz skrzyczał za długie czekanie, ochotnie biegła, zapominając o całym świecie, gdy ją przygarnął do siebie krzepko, niby ten smok ognisty, i brał, ni pytając o przyzwoleństwo... Ni w myśli postało opieranie, kiej ściskał, aż ją mdliło w dołku, i takim warem przejmował.<br>
{{tab}}Nieraz do północka zasnąć nie mogła, chłodząc rozpaloną całunkami twarz o zimną ścianę, wzburzona do dna i pełna w kościach onych słodkich, prażących ogniem wspominań!<br>
{{tab}}A teraz jest, jak ten kołek, sama, nikt jej nie podpatruje, nikt nad nią prawa nie ma, ale i do nikogo się nie wydziera, nikto już jej tam za przełazem nie czeka, i nikto nie przyniewala...<br>
{{tab}}Że wójt za nią chodzi, podskubuje, słodkie słówka prawi, do płotów przyciska, do karczmy na poczęstunek ciągnie i radby ją dla siebie zniewolił, to ino bez to mu przyzwala, że ckni się jej wielce i niema z kim drugim się pośmiać, ale tak mu do Antka, kiej psu do gospodarza!<br>
{{tab}}I przez złość to jeszcze robi la całej wsi i la tamtego.<br>
{{tab}}{{korekta|Sposponował|Spostponował}}-ci on ją i sponiewierał naostatku! Jakże — całą noc i cały dzień przesiedział w chałupie, przy starym, nawet spał na jej łóżku, krokiem się prawie z izby nie ruszał, a jej jakby nie dojrzał, choć wciąż stawała przed nim, jak ten pies, skamląc oczyma o zmiłowanie.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_053" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/053"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/053|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/053{{!}}{{#if:053|053|Ξ}}]]|053}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie spojrzał na nią, ojca jeno widział a Hankę i dzieci, psa nawet.<br>
{{tab}}To może i bez to już docna straciła serce do niego, i całkiem się w niej przemieniło naprzeciw, bo kiej go brali w kajdany, wydał się jakimś drugim, obcym zgoła i tak obojętnym, że nie potrafiła go żałować, a nawet ze skrytą radością przyglądała się Hance, jak ta włosy rwała, łbem tłukąc o ścianę i wyjąc, niby suka za topionemi szczeniętami.<br>
{{tab}}Cieszyła się mściwie z jej udręki, odwracając z odrazą oczy od jego twarzy strasznej, jakoby wpół obłąkanej.<br>
{{tab}}Tak się wtenczas obcym stał dla niej, że nawet nie umiałaby go sobie teraz przypomnieć, jak człowieka raz jeden widzianego.<br>
{{tab}}Ale temci lepiej baczyła tamtego Antka, tamtego z dni miłowań i szałów, z dni schadzek i przytulań, całunków i uniesień... tamtego, ku któremu teraz, w niespane często noce wydzierała się jej dusza i rozprężone udręką serce krzyczało żalem i tęsknicą nieopowiedzianą.<br>
{{tab}}Do tamtego... z tamtych dni szczęścia rwała się Jagusina dusza, ani wiedząc, kędy jest i żywie-li on gdzie we świecie szerokim...<br>
{{tab}}Ano i teraz snuł się jej przez pamięć jako ten sen luby, z którym się ciężko rozstawać, kiej znowu rozległ się wrzaskliwy głos Hanki.<br>
{{tab}}— Kiej pies odarty, tak się wydziera i dunderuje! — szepnęła, rozbudzona z przypominków.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_054" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/054"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/054|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/054{{!}}{{#if:054|054|Ξ}}]]|054}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Słońce już bokiem zaglądało, rozczerwieniając mrocznawą izbę, ptaki radośnie ćwierkały w sadzie, podnosiło się ciepło, bo z dachów kieby szklanemi paciorkami spływał przymrozek, a przez wywarte okno wraz z wietrzykiem porannym buchał krzyk gęsi, trzepiących się w stawie.<br>
{{tab}}Krzątała się po izbie kiej szczygieł, z cichą przyśpiewką, boć to niedziela była i czas nadchodził szykowania się do kościoła z palmami, już owe pędy łozy czerwonej, pokryte srebrzystemi kotkami, stały w dzbanku od wczoraj, pomdlałe nieco, że to im wody zapomniała nalać. Poczęła je właśnie troskliwie cucić, gdy Witek wrzasnął przez drzwi:<br>
{{tab}}— Gospodyni kazali, byście swoją krowę napaśli, aż z głodu ryczy!<br>
{{tab}}— Powiedz, że wara jej do krowy mojej! — odkrzyknęła w cały głos, nasłuchując, co tamta wyszczekuje na odzew.<br>
{{tab}}— A pyskuj, póki ci gęba nie ustanie: nie dowiedziesz me dzisiaj do złości!<br>
{{tab}}I jęła najspokojniej wybierać ze skrzyni ubiory, rozkładając je po łóżku, rozpatrując, w jakie by się przyodziać do kościoła; naraz, kiej ta chmura padnie na słońce, iż się wszystek świat przyciemni, tak-ci i w niej dziwnie pomroczało. Pocóż się to przybierać będzie i stroić? dla kogo?<br>
{{tab}}La tych babskich ślepiów, zazdrośnie taksujących każdą jej wstążkę i potem zato obnoszących ją na ozorach?<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_055" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/055"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/055|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/055{{!}}{{#if:055|055|Ξ}}]]|055}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Odbiegła strojów z niechęcią i, siadłszy w oknie, czesała jasne, bujne włosy, smutnie spozierając na wieś, w słońcu już całą i w topliwych rosach połyskującą; domy kajś niekaj przebielały się ze sadów, i słupy niebieskich dymów buchały wgórę, zaś na drodze, po drugiej stronie stawu, całkiem przysłonionej drzewami, przechodziły niekiedy kobiety, bo widziała czerwień wełniaków, odbitą we wodzie, i jak się przesuwały wskroś mdlejących już cieniów drzew nadbrzeżnych; potem gęsi przepływały białemi sznurami, że się wydawało, jakoby płynęły wskroś modrej topieli nieba odbitego, ostawiając za sobą te czarniawe, półkoliste kręgi, kiej węże cicho pełznące; to chybotliwe jaskółki przewijały się niziutko, łyskając białemi brzuchami, a gdziesik znowu, u wodopojów, krowy porykiwały lub pies naszczekiwał.<br>
{{tab}}Zagubiła wnet pamięć tych rzeczy, topiąc oczy w górze, wysoko, gdzie na modrem niebie pasły się stada chmur, białym, wełnistym barankom podobne, bo gdziesik z pod nich, w wysokościach ciągnęło jakieś niedojrzane ptactwo, że jeno krzyk długi a jękliwy rozsypywał się nad ziemią rzewliwie, aż ją od tych głosów sparło cosik pod piersiami, a nagła, zdawna już czająca się tęsknica ścisnęła serce, że wodziła przygasłemi oczyma po rozruchanych drzewach, po wodzie, kaj i owe chmury zdały się płynąć zanurzone w niebieskościach, po wszystkim świecie, nic jeno nie rozpoznając z poza wezbranej tęskności, że łzy ważne pociekły po zbladłych policzkach, kieby te paciorki lśniące rozerwanego różańca, i suły się wolno jedna za drugą i gdziesik, na samo dno duszy spływały.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_056" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/056"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/056|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/056{{!}}{{#if:056|056|Ξ}}]]|056}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Mogła to zmiarkować, co się jej stało?<br>
{{tab}}Jeno czuła, iż ją cosik rozpiera, podrywa i ponosi, że oto poszłaby na kraj świata, gdzie oczy poniesą, gdzie jeno powiedzie ta tęskność niezmożona. I płakała tak bezwolnie i prawie bezboleśnie, jako to drzewo, obciążone kwiatem w wiośniane poranki, kiej słońce przygrzeje a wiatry zakolebią, rosi obficie, wpiera się w ziemię, nabrzmiewa sokami rodnemi, a kwietne gałęzie ku niebu podaje...<br>
{{tab}}— Witek! a poproś pięknie tej dziedziczki na śniadanie! — wrzasnęła znowu Hanka.<br>
{{tab}}Jagna, kieby przecknęła, otarła łzy, doczesała włosów i poszła śpiesznie.<br>
{{tab}}W Hanczynej izbie już wszyscy siedzieli przy śniadaniu. Z michy kurzyły się ziemniaki, właśnie je była Jóźka omaszczała śmietaną przesmażoną z cebulą, gdy reszta już bodła łychami, wlepiając łakome ślepie w jadło.<br>
{{tab}}Hanka wzięła pierwsze miejsce w pośrodku przed ławą, na której jedli, Pietrek siedział w końcu, a pobok niego przykucał na ziemi Witek, Jóźka zaś pojadała stojący, pilnując dokładania, a dzieci siedziały pod kominem przy niezgorszej miseczce, oganiając się łyżkami przed Łapą, któren kiedy niekiedy pojadał razem z niemi.<br>
{{tab}}Jagna miała swoje miejsce od drzwi, naprzeciwko Pietrka.<br>
{{tab}}Jedli zwolna, spozierając niekiedy z pod łbów.<br>
{{tab}}Darmo Jóźka trzepała trzy po trzy i Pietrek rzucał jakie słowo, a wkońcu i Hanka zagadywała, tknięta <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_057" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/057"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/057|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/057{{!}}{{#if:057|057|Ξ}}]]|057}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jej zapłakanemi, smutnemi oczyma, Jagusia ni pary z gęby nie puściła.<br>
{{tab}}— Witek, a któren ci takiego guza nabił? — pytała Hanka.<br>
{{tab}}— Zwaliłem się o żłób! — Rozczerwienił się kiej rak i potarł bolące miejsce, porozumiewawczo spoglądając na Jóźkę.<br>
{{tab}}— Przyniosłeś to już gałązek z palmami?<br>
{{tab}}— Zaraz polecę, ino zjem — tłumaczył się, śpiesznie dojadając.<br>
{{tab}}Jagna położyła łyżkę i wyszła.<br>
{{tab}}— Znowuj bąk ją jakiś ukąsił! — szepnęła Jóźka, dolewając barszczu Pietrkowi.<br>
{{tab}}— Niekażden umie trajkotać tak cięgiem, jak ty. Doiła to już krowę?<br>
{{tab}}— Zabrała skopek, to pewnie poszła do obory.<br>
{{tab}}— Hale, Józia, trza dla siwuli makuchu ugotować.<br>
{{tab}}— Już siarę odpuszcza, próbowałam dzisiaj.<br>
{{tab}}— Odpuszcza, to leda dzień się ocieli...<br>
{{tab}}— Ciołka będzie miała! — rzekł Witek, podnosząc się od jadła.<br>
{{tab}}— Głupi! — szepnął pogardliwie Pietrek, popuszczając ździebko obertelek, że to był niezgorzej podjadł, i, zapaliwszy od głowni papierosa, wyszedł razem z chłopakiem.<br>
{{tab}}Kobiety w milczeniu wzięły się do {{Korekta|roboty|roboty.}} Jóźka zmywała naczynia, a Hanka słała łóżka.<br>
{{tab}}— Pójdziecie do kościoła z palmami?<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_058" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/058"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/058|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/058{{!}}{{#if:058|058|Ξ}}]]|058}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Idź z Witkiem, Pietrek też może, niech jeno konie obrządzi; ja ostanę, przypilnuję ojca, i może Rocho wróci akuratnie i co nowego przyniesie od Antka...<br>
{{tab}}— Nie powiedzieć to Jagustynce, żeby jutro przyszła do ziemniaków? co?<br>
{{tab}}— Juści, same nie wydołamy, a nagwałt trza je przebierać.<br>
{{tab}}— A i gnój jużby rozrzucać!<br>
{{tab}}— Pietrek jutro na południe ma skończyć wywózkę, to od obiadu weźmie się z Witkiem do rozrzucania; co czasu zbędzie, to i ty pomożesz...<br>
{{tab}}Wrzask gęsi podniósł się przed oknami, wpadł zadyszany Witek.<br>
{{tab}}— Że to nawet gąsiorom spokoju nie dajesz!<br>
{{tab}}— Szczypać me chciały, tom się ino obraniał!<br>
{{tab}}Rzucił na skrzynię cały pęk wilgotnych jeszcze od rosy złotawych rózeg, osypanych baźkami. Jóźka jęła je układać, zwięzując czerwoną wełną.<br>
{{tab}}— Bociek to kujnął cię w czoło? — spytała go pocichu.<br>
{{tab}}— Juści, że nie kto drugi, nie wydaj me ino... — Obejrzał się na gospodynię, wybierającą ze skrzyni świąteczne szmaty. — A to ci powiem, jak było... Wypatrzyłem, że na noc przed gankiem ostaje... podkradłem się późną nocą, kiej już wszyscy na plebanji spali... i jużem go brał... a choć me kujnął... byłbym spencerkiem go okręcił i wyniósł... kiej psy me zwietrzyły... znają me przecie, a tak docierały zapowietrzone, że musiałem uciekać, jeszcze mi nogawice ozdarły... ale nie daruję...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_059" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/059"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/059|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/059{{!}}{{#if:059|059|Ξ}}]]|059}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A jak się ksiądz dowie, żeś mu wziął {{Korekta|boćka|boćka?}}<br>
{{tab}}— A kto mu to powie?... A odbiorę mu, bo mój.<br>
{{tab}}— A kaj go schowasz, by ci nie odebrali?<br>
{{tab}}— Już ja taki schowek umyśliłem, że i strażniki nie zwąchają... A potem, kiej przepomną, sprowadzę go do chałupy i powiem, com se nowego znęcił i obłaskawił — rozpozna to kto, Józia? Ino me nie wydaj, to ci jakich ptaszków przyniosę, albo i młodego zajączka.<br>
{{tab}}— Chłopak to jestem, bym się ptaszkami bawiła? Głupi, przebierz się zaraz, to razem pójdziemy do kościoła.<br>
{{tab}}— Józia, dasz mi ponieść palmę? co?<br>
{{tab}}— Zachciało mu się!.. dyć ino kobiety mogą nieść do poświęcania!<br>
{{tab}}— Przed kościołem ci oddam, ino przez {{Korekta|wieś..,|wieś...}}<br>
{{tab}}Prosił tak gorąco, aż przyobiecała, zwracając się prędko do wchodzącej właśnie Nastki Gołębianki, już wyszykowanej do kościoła i z palmami w ręku.<br>
{{tab}}— Nie miałaś czego o Mateuszu? — zagadnęła Hanka po przywitaniu.<br>
{{tab}}— Tyle jeno, co wójt wczoraj przywiózł: jako zdrowszy.<br>
{{tab}}— Wójt akuratnie tyle wie co nic, albo i wy, myśli, czego nie było.<br>
{{tab}}— To samo pono i dobrodziejowi mówił.<br>
{{tab}}— A o Antku to i słowa rzec nie umiał.<br>
{{tab}}— Pono Mateusz siedzi z drugimi, Antek zaś osobno.<br>
{{tab}}— I... tak jeno szczeka, żeby się miał z czem do chałup zamawiać...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_060" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/060"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/060|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/060{{!}}{{#if:060|060|Ξ}}]]|060}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Był to z tem i u was!<br>
{{tab}}— Co dnia zachodzi, ale do Jagusi; ma z nią jakieś sprawy, to się schodzą i przed ludźmi uredzają w opłotkach.<br>
{{tab}}Powiedziała ciszej, z naciskiem, wyglądając oknem, bo w sam raz Jagna schodziła z ganku, wystrojona sielnie, z książką w ręku i z palmami. Długo patrzała za nią.<br>
{{tab}}— Spóźnita się, dzieuchy; ludzie już całą drogą walą.<br>
{{tab}}— Nie przedzwaniali jeszcze.<br>
{{tab}}Ale wraz i dzwony się ozwały hukliwie, nawołując w dom Pański, i bimbały wolno, długo rozgłośnie.<br>
{{tab}}Że w jaki pacierz, a wszyscy poszli z chałupy do kościoła.<br>
{{tab}}Hanka ostała sama, nastawiła obiad, przyogarnęła się {{Korekta|nieco i.|nieco i,}} zabrawszy dzieci, siadła z niemi na ganku by je wyczesać i przeiskać, że to w tygodniu nie starczyło nigdy czasu.<br>
{{tab}}Słońce podniesło się już dość wysoko i ludzie zewsząd zbierali się do kościoła, co trocha wysypując się z opłotków, że po drogach, niby te maki, czerwieniały się kobiece przyodziewy i brzmiały pogwary z krzykami dzieci, zabawiających się ciskaniem kamieni po wodzie i za ptakami; niekiedy wozy turkotały, pełne ludzi z drugiej wsi, to chłopy jakieś, snadź obce, przechodziły, pochwalając Boga, aż zwolna wszyscy przeszli i opustoszałe drogi pomilkły.<br>
{{tab}}Hanka, wyiskawszy dzieci doczysta, zaprowadziła je na słomę przed doły, by się same zabawiały, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_061" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/061"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/061|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/061{{!}}{{#if:061|061|Ξ}}]]|061}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zajrzała do parkocących garnków i wróciła na dawne miejsce, modląc się półgłosem na koronce, że to na książce nie umiała.<br>
{{tab}}Dzień już się podnosił ku południowi, cichość zgoła świąteczna ogarniała wieś, że nikaj głosów żadnych nie było, tyle jeno, co te wróble ćwierkania i świegoty jaskółek lepiących gniazda pod okapami. Czas był ciepły, pierwsza wiosna ledwie co trąciła ziemię i tknęła drzew; niebo wisiało młode, przemodrzone i dziwnie łyskliwe; sady stały bez ruchu, ku słońcu podając gałęzie, nabite spęczniałemi pąkami, zaś olchy, staw brzeżące, niby w cichuśkiem dychaniu poruchiwały żółtemi baziami, a pędy topól rdzawe, lepkie i pachnące, a jakoby miodem ciekące, otwierały się na światło, niby te dzioby pisklęce...<br>
{{tab}}Pod chałupami dogrzewało galanto, że już muchy wyłaziły na ogrzane ściany, a czasem i pszczoła się pokazywała, z brzękiem padając na stokrotki, patrzące z pod płotów, albo się pilnie nosiła po krzach, co niby zielone płomienie buchały młodemi listkami.<br>
{{tab}}Ale z pól i od borów zawiewał jeszcze ostry, wilgotny wiatr.<br>
{{tab}}Msza już musiała być w połowie, bo w cichem i jakoby wrzącem wiosną powietrzu prężyły się głosy śpiewów dalekich, organowe grania i czasem, jako ten deszcz rzęsisty, rozsypywały się w mdlejące dźwięki dzwonków.<br>
{{tab}}Czas snuł się wolno i cicho, bo kiej słońce stanęło najwyżej, to nawet ptaki zamilkły, jeno że wrony, czające się złodziejsko za gąsiętami, przewijały się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_062" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/062"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/062|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/062{{!}}{{#if:062|062|Ξ}}]]|062}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nisko nad stawem, krzyk niecąc gąsiorów; bociek też raz jeden zaklekotał gdziesik i przeleciał blisko, że ino jego cień wielgachny poniósł się po ziemi.<br>
{{tab}}Hanka modliła się żarliwie, bacząc na dzieci, a i do starego zaglądając niekiedy.<br>
{{tab}}Ale cóż, leżał jak zawżdy, bez ruchu i przed się zapatrzony.<br>
{{tab}}Domierał se tak zwolna, dochodził swojego czasu po ździebku z dnia na dzień, jako to zboże kłosne, w słońcu pod ostry sierp dojrzewające... Nie rozpoznawał nikogo, bo nawet wtedy, kiej Jagny wołał i za ręce ją brał, w inszą stronę patrzał; Hance się jeno wydawało, co na jej głos poruchuje wargami, a oczy mu chodzą jakby chciał cosik rzec...<br>
{{tab}}I tak było wciąż bez przemiany, aż płacz chwytał patrzących.<br>
{{tab}}Mój Jezu, ktoby się był tego spodziewał! Taki gospodarz, taki mądrala, taki bogacz, że trudno znaleźć drugiego, a teraz ci leży, niby to drzewo piorunem rozłupane, gałązków zielonych jeszcze pełne, a już śmierci na pastwę wydane...<br>
{{tab}}Nie pomarł przecie i nie żywie, jeno wszystek już w rękach boskiego miłosierdzia.<br>
{{tab}}O dolo człowiekowa, dolo nieustępliwa!<br>
{{tab}}O boskich przeznaczeń mocy, która się jawisz kiej się nikto nie spodzieje, czy w dzień biały, czy też w noc ciemną, a jednako kruszynę ludzką mieciesz w gorzkiej śmierci strony!..<br>
{{tab}}Dumała nad nim żałośnie, poglądając ku niebu westchnęła raz i drugi, skończyła koronkę i wziąć się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_063" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/063"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/063|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/063{{!}}{{#if:063|063|Ξ}}]]|063}}'''<nowiki>]</nowiki></span>musiała do południowych udojów, bo wzdychy wzdychami, a robota pierwsza przed wszystkiem.<br>
{{tab}}Kiej wróciła z pełnemi szkopkami, już wszyscy byli w chałupie. Jóźka powiedała, o czem ksiądz mówił z ambony i kto był w kościele; gwarno stało się w izbie i na ganku, że to kilka rówieśnic z nią przyszło, i społecznie łykali te kotki poświęcane, chroniące pono od bólów gardzieli.<br>
{{tab}}Śmiechu było niemało, że to niejedna przełknąć nie mogła i zakrztusiła się, aż wodą popijając, albo ją musiano pięścią grdykać w plecy, by łacniej przeszło, co Witek z wielką uciechą robił.<br>
{{tab}}Jagna jeno nie wróciła na obiad; widzieli ją idącą z matką i kowalami. A ledwie co wstali od misek, kiej wszedł Rocho. Rzucili się witać radośnie, bo bliskim im się stał, niby ten dziaduś rodzony, a on się witał cicho, każdemu coś rzekł i w głowę całował, ale gdy mu podano jeść, nie jadł: strudzony był srodze i troskliwie obzierał się po izbie. Hanka warowała jego oczu, a nie śmiejąc pytać.<br>
{{tab}}— Widziałem się z Antkiem! — rzekł cicho, nie patrząc na nikogo.<br>
{{tab}}Zerwała się ze skrzyni; strach ją przejął i za serce ścisnął, że słowa nie mogła wykrztusić.<br>
{{tab}}— Zdrowy całkiem i dobrej myśli. Choć strażnik nas pilnował, rozmawiałem z nim dobrą godzinę.<br>
{{tab}}— W tych żelazach siedzi? — wykrztusiła strachliwie.<br>
{{tab}}— Cóż znowu!.. zwyczajnie, jak i drudzy!.. nie jest mu tam tak źle, nie bójcie się.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_064" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/064"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/064|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/064{{!}}{{#if:064|064|Ξ}}]]|064}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bo Kozioł rozpowiadał, jako tam biją i do ściany przykuwają.<br>
{{tab}}— Może tak i bywa gdzie indziej... za co inszego... ale Antka nie tknęli — powiadał.<br>
{{tab}}Spletła ręce z radości, a uśmiech, kiej słońce, przemknął po niej.<br>
{{tab}}— A na odchodnem zapowiedział, byście, na nic nie bacząc, wieprzka zabili jeszcze przed świętami, bo i on chce święconego zażyć.<br>
{{tab}}— Głodzą go tam chudziaka, głodzą! — jęknęła zawodliwie.<br>
{{tab}}— Kiej ociec mówili, że jak się podpasie, to przedadzą — zauważyła Jóźka.<br>
{{tab}}— Mówili, ale kiej Antek przykazują zabić, to jego teraz wola pierwsza po ojcowej — podniesła ostry, nieustępliwy głos.<br>
{{tab}}— I jeszcze mówili, abyście na roli kazali bić wszystko, co potrzeba, na nic się nie oglądając. Powiedziałem, jako tu sobie zmyślnie poczynacie.<br>
{{tab}}— Rzekł to co na to? powiedział?<br>
{{tab}}Radość ją warem oblała.<br>
{{tab}}— To mi powiedział, że jak zechcecie, poredzicie wszystkiemu...<br>
{{tab}}— A poredzę, poredzę! — szepnęła z mocą i oczy jej rozbłysły nieustępliwą wolą.<br>
{{tab}}— Cóż tu u was nowego?<br>
{{tab}}— A nic, jak było... Puszczą go to rychło? — zapytała z dygotem trwogi.<br>
{{tab}}— Może zaraz po świętach, może ździebko później, jak śledztwo skończą... A to się przewlecze, że to <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_065" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/065"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/065|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/065{{!}}{{#if:065|065|Ξ}}]]|065}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wieś cała, tyle ludzi... — odpowiadał wymijająco, nie patrząc jej w oczy.<br>
{{tab}}— Pytał się to o chałupę, o dzieci, o... mnie... o wszystkich?.. — zaczęła trwożnie.<br>
{{tab}}— Pytał, juści, kolejno powiadałem.<br>
{{tab}}— I... o wszystkich we wsi?..<br>
{{tab}}Strasznie jej się wiedzieć chciało, zali o Jagnę też pytał, cóż, kiej nie śmiała zagadać otwarcie, a ubocznie zaś, tak, by nie miarkując niczego, sam się wygadał, długo się biedząc, nie potrafiła, że i sposobny czas przeszedł, bo się już rozniesło po wsi o jego powrocie, i wkrótce, jeszcze przed nieszporami, zaczęły się schodzić kobiety, ciekawe wielce posłyszeć niecoś o swoich.<br>
{{tab}}Wyszedł do nich przed dom i, siedząc na przyźbie, rozpowiadał, co się był o każdym zosobna wywiedział, i choć nic złego nie mówił, a to babskie ciche chlipanie jęło się wzmagać w gromadzie, gdzie zaś i płacz głośny, a gdzie i słowo żałośliwe się wyrwało...<br>
{{tab}}A potem zaś na wieś poszedł, wstępując do każdej prawie chałupy, a widział się jako ten świątek z ową białą brodą i wzniesionemi oczyma, któren wszędy niósł te słowa pociechy, a kaj wstąpił, to jakby jasnością się napełniały izby, a w sercach zakwitały nadzieje i dufność krzepiła chwiejne, ale i łzy rzęsiściej płynęły i odnowione wspomnienia ciężej przygniatały i żałośliwość tęskliwiej wstawała...<br>
{{tab}}Bo prawdę była rzekła wczoraj Kłębowa do Agaty, iż wieś stała się podobna do grobu otwartego; prawda, bo niby po zarazie widziało się w Lipcach, kiej to <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_066" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/066"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/066|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/066{{!}}{{#if:066|066|Ξ}}]]|066}}'''<nowiki>]</nowiki></span>większą część narodu wywiezą pod mogiłki, albo zaś i wtedy, kiej to wojna przetratuje a chłopów wybije, że jeno po chałupach opustoszałych ostają babie lamenty, dziecińskie płacze, wyrzekania, i te wzdychy, i ta żywa a silnie boląca pamięć krzywd.<br>
{{tab}}Że już i nie wypowiedzieć, co się w umęczonych duszach działo!<br>
{{tab}}Trzecia niedziela się kończyła, a Lipce jeszcze się nie uspokajały, naprzeciw zaś, bo cięgiem wzrastało poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, to i nie dziwota, jako o każdem świtaniu, kiej przecknęli jeno ze śpiku, w każde przypołudnie i na odwieczerzu każdem — w chałupach, czy na dworze, gdzie się jeno naród kupił, nieustannie i lamentliwie, niby ten pacierz dziadowski, rozlegały się wyrzekania i żądza odemsty pieniła się w sercach, kiej to djabelskie, złe zielsko, że same pięści się zaciskały i krwawe, zawzięte słowa rwały się piorunami.<br>
{{tab}}To juści, że Rochowe słowa, kiej ten kijaszek, jakim niebacznie rozgrzebią przytajony ogień, iż płomię znowu siłą wybucha, to jedno sprawiły, co we wszystkich wszystką pamięć krzywd wywlekły przed oczy, iż nawet mało kto poszedł na nieszpory, zbierali się jeno po opłotkach, po drogach stowarzyszali, to do karczmy szli, poredzając, płacząc a pomstując...<br>
{{tab}}Jedna Hanka spokojniejszą się uczuła i tak rada mężowej pochwały, tak nią skrzepiona na duszy i pełna nadziei, żądna roboty i pokazania, że poradzi wszystkiemu, iż niesposób tego wypowiedzieć.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_067" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/067"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/067|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/067{{!}}{{#if:067|067|Ξ}}]]|067}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Skoro się rozeszły kobiety, wraz też przyszła kowalowa posiedzieć przy chorym, Hanka zaś z Jóźką udały się do chlewu wieprzka oglądać.<br>
{{tab}}Wypuściły go na podwórze, ale że świntuch był spasiony, to uwalił się zaraz w gnojówce i ani chciał się ruszyć.<br>
{{tab}}— Nie dawaj mu już dzisiaj jeść, niech się oczyści.<br>
{{tab}}— Akuratnie i zapomniałam dać mu po połedniu...<br>
{{tab}}— To i dobrze na ten raz, trzaby go jutro sprawić. Wołałaś Jagustynki?<br>
{{tab}}— Przyjść obiecała jeszcze dzisiaj, na odwieczerzu...<br>
{{tab}}— Odziej się i bieżyj do Jambroża, niech jutro, choćby i po mszy, a przychodzi ze statkami oporządzić wieprzka.<br>
{{tab}}— Będzie to mógł, kiej dobrodziej zapowiadał, co jutro dwóch księży przyjedzie słuchać spowiedzi?<br>
{{tab}}— Czas znajdzie!.. wie, że gorzałki żałować nie będę, a on jeno poradzi galanto szlachtować i mięso sprawić. Jagustynka też pomoże.<br>
{{tab}}— Tobym raniuśko jechała do miasta po sól i przyprawy...<br>
{{tab}}— Zachciało ci się przewietrzyć!.. nie potrza: wszystkiego dostanie u Jankla, sama tam zaraz pójdę i przyniesę.<br>
{{tab}}— Jóźka! — krzyknęła jeszcze za nią — a gdzie to Pietrek z Witkiem?<br>
{{tab}}— Pewnikiem poszli na wieś, bo Pietrek wziął skrzypice.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_068" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/068"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/068|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/068{{!}}{{#if:068|068|Ξ}}]]|068}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Spotkasz ich, to przypędź, niechby z szopy koryto przynieśli przed chałupę, trza je będzie rankiem wyparzyć.<br>
{{tab}}Jóźka rada, że mogła się wyrwać na wieś, pognała do Nastki, by spólnie poszukać Jambroża.<br>
{{tab}}Ale Hanka nie wybrała się do karczmy, zaraz bowiem przywlókł się jej ociec, stary Bylica, więc dała mu podjeść nieco, opowiadając radośnie, co był Rocho przywiózł od Antka, i nie skończyła wszystkiego, kiej wpadła z krzykiem Magda:<br>
{{tab}}— Chodźcie prędzej, ojcu cosik jest!<br>
{{tab}}Jakoż Boryna siedział na kraju łóżka, rozglądając się po izbie. Hanka przypadła ku niemu trzymać, aby nie zleciał, a on wodził oczyma po niej, wlepiając je naraz we drzwi, któremi właśnie kowal wchodził niespodzianie.<br>
{{tab}}— Hanka!<br>
{{tab}}Powiedział wyraźnie i mocno, aż struchlała w sobie.<br>
{{tab}}— Dyć jestem. Nie ruchajcie się ino, doktór wzbrania — szeptała zestrachana.<br>
{{tab}}— Co tam na świecie?<br>
{{tab}}Głos miał rozbity, obcy jakiś.<br>
{{tab}}— Zwiesna idzie, ciepło... — jąkała.<br>
{{tab}}— Wstali to?.. czas w pole...<br>
{{tab}}Nie wiedzieli, co rzec, spoglądając na siebie; ino Magda ryknęła płaczem.<br>
{{tab}}— Swojego bronić! nie dajta się, chłopy!<br>
{{tab}}Krzyczał, ale słowa mu się rwały, jął się trząść i gibać w Hanczynych ręku, że kowalowie chcieli ją <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_069" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/069"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/069|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/069{{!}}{{#if:069|069|Ξ}}]]|069}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wyręczyć; nie popuściła jednak, mimo, że już mdlały jej ramiona i grzbiet. Patrzali w niego z trwogą, czekając, co powie.<br>
{{tab}}— Jęczmionaby siać pierwsze... Do mnie, chłopy!.. ratunku!.. — krzyknął naraz strasznie, wyprężył się i padł wtył, oczy mu się zwarły, zarzęział.<br>
{{tab}}— Umiera!.. Jezus!.. umiera!.. — wrzeszczała Hanka, targając nim z całej mocy.<br>
{{tab}}A Magda wnet zapaloną gromnicę wtykała mu w bezwładną rękę.<br>
{{tab}}— Księdza, prędzej, Michał!..<br>
{{tab}}Ale nim kowal wyszedł, Boryna otworzył oczy, puszczając z rąk gromnicę, że się potrzaskała w kawałki.<br>
{{tab}}— Już mu przeszło, szuka czegoś...<br>
{{tab}}Szeptał, nachylając się nad nim, ale stary odepchnął go dość silnie i zawołał zupełnie przytomnie:<br>
{{tab}}— Hanka, wypraw tych ludzi.<br>
{{tab}}Magda z płaczem rzuciła się do niego, ale snadź jej nie poznał.<br>
{{tab}}— Nie chcę... nie potrza... wypędź... — powtarzał uporczywie.<br>
{{tab}}— Choć do sieni ustąpcie, nie sprzeciwiajcie się... — błagała.<br>
{{tab}}— Wyjdź, Magda, ja się z tego miejsca nie ruszę — wycedził nieustępliwie kowal, miarkując, że stary chce coś tajnego Hance powiedzieć.<br>
{{tab}}Dosłyszał to stary i, uniósłszy się, tak groźnie spojrzał, wskazując mu ręką drzwi, że się wyniósł, kiej ten pies kopnięty, z przekleństwem skoczył do płaczącej na ganku Magdy, ale znagła przycichł, rozejrzał się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_070" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/070"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/070|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/070{{!}}{{#if:070|070|Ξ}}]]|070}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i wpadł do sadu i, przebrawszy się chyłkiem pod szczytowe okno, przywarł pod niem nasłuchiwać, bo jak raz tam dotykały głowy łóżka, że przez szyby można było posłyszeć coś niecoś.<br>
{{tab}}— Siądź przy mnie...<br>
{{tab}}Rozkazał stary po jego wyjściu.<br>
{{tab}}Juści, że przysiadła na brzeżku, ledwie płacz powstrzymując.<br>
{{tab}}— W komorze znajdziesz nieco grosza... schowaj, by ci go nie wydarli...<br>
{{tab}}— Gdzie?<br>
{{tab}}Trzęsła się już ze wzruszenia.<br>
{{tab}}— We zbożu...<br>
{{tab}}Mówił wyraźnie, odpoczywając po każdem słowie, a ona, tłumiąc strach jakiś, cała była w jego oczach, świecących dziwnie.<br>
{{tab}}— Antka broń... pół gospodarki sprzedaj, a nie daj go... nie daj... twoje...<br>
{{tab}}Nie skończył już, posiniał i zwalił się na pościel, oczy mu przygasły i zasnuły się mgłą, bełkotał jeszcze cosik i jakby próbował się podnieść.<br>
{{tab}}Hanka zakrzyczała ze strachu, przybiegli wnet kowalowie, cucili, wodą zlewali, ale już nie oprzytomniał, i jak przódzi leżał drętwy, nieruchomy, z otwartemi oczyma, daleki od tego, co się przy nim działo.<br>
{{tab}}Długi czas przesiedzieli przy nim, kobiety płakały cicho, a nikto nie rzekł i słowa; zmierzch już zapadał, izba pogrążała się w cieniach, kiej wyszli społem na dzień dogasający, że już jeno w stawie tliły się resztki zórz zachodnich.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_071" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/071"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/071|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/071{{!}}{{#if:071|071|Ξ}}]]|071}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Co wama powiedział? — zagadnął ostro, przestępując jej drogę.<br>
{{tab}}— Słyszeliście.<br>
{{tab}}— Ale co później mówił?<br>
{{tab}}— Co i przódzi, przy was...<br>
{{tab}}— Hanka, nie doprowadzajcie me do złości, bo będzie źle...<br>
{{tab}}— Tyle się waszych gróźb bojam, co tego psa...<br>
{{tab}}— I wtykał wam cosik w garście... — dorzucił podstępnie.<br>
{{tab}}— A co, to jutro za stodołą znajdziecie... — szydziła urągliwie.<br>
{{tab}}Rzucił się ku niej, i możeby doszło do czego gorszego, żeby nie Jagustynka, która nadeszła na ten czas i po swojemu zaraz rzekła:<br>
{{tab}}— Tak se zgodliwie, po przyjacielsku poredzacie, że się po całej wsi roznosi...<br>
{{tab}}Sklął ją, co wlazło, i poniósł się na wieś.<br>
{{tab}}Noc wkrótce zapadła ciemna, chmurzyska przysłoniły niebo, że ni jeden gwiezdny migot się nie przedzierał, wstawał wiatr i miecił zwolna drzewinami, iż poszumiwały głucho i smutnie: szło znowu na jakąś odmianę.<br>
{{tab}}W Hanczynej izbie było jasno i dość gwarno, ogień trzaskał na kominie, wieczerza się dogotowywała, kilka starszych kobiet z Jagustynką na czele pogadywały różności, Jóźka zaś z Nastką i z Jaśkiem Przewrotnym siedziały na ganku, bo Pietrek wyciągał na skrzypicach taką nutę żałosną, aż się im na płacz zbierało; jeno Hanka nie mogła usiedzieć na miejscu, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_072" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/072"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/072|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/072{{!}}{{#if:072|072|Ξ}}]]|072}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wciąż rozmyślając nad Borynowemi słowami, a co trocha zaglądając na drugą stronę...<br>
{{tab}}Ale cóż?.. niesposób teraz było w komorze szukać: Jagna siedziała w izbie, układając świąteczne szmaty we skrzyni.<br>
{{tab}}— Pietrek, a przestań, przecież to już prawie wielki poniedziałek, a ten dudli a dudli, grzech!<br>
{{tab}}Zgromiła, tak roztrzęsiona w sobie, że jej się płakać chciało. Juści że przestał, i wszyscy przyszli do izby.<br>
{{tab}}— O tym dziedzicowym bracie, głupim Jacku mówimy — objaśniała któraś.<br>
{{tab}}Nie mogła jednak wyrozumieć, o czem mówią, gdyż psy zaczęły coś głośno szczekać w opłotkach, aż znowu wyjrzała, podszczuwając jeszcze. Łapa rzucił się zajadle w sad...<br>
{{tab}}— Huzia go, Łapa!.. Weź go, Burek!.. Huzia!..<br>
{{tab}}Ale psy zmilkły nagle i, powróciwszy, skamlały radośnie.<br>
{{tab}}I nie jeden raz tego wieczora było tak samo, że wstało w niej jakieś strachliwe podejrzenie.<br>
{{tab}}— Pietrek, a zawrzyj wszystko na noc, bo musi być, ktosik tu penetruje, a swój, że psy nie chcą docierać.<br>
{{tab}}Rozeszli się wnet wszyscy, i wkrótce śpik ogarnął cały dom, jeno Hanka poszła jeszcze sprawdzić, czy drzwi pozawierane, a potem długo stojała pod ścianą, trwożnie nasłuchując...<br>
{{tab}}— We zbożu... to juści w którejś z beczek... By ino me kto nie ubiegł!..<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_073" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/073"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/073|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/073{{!}}{{#if:073|073|Ξ}}]]|073}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r02"/>{{tab}}Zimny pot strachu ją oblał, i serce gwałtownie zakołatało.<br>
{{tab}}Prawie że nie spała tej nocy.<br>
<br><br>{{---|50}}<br><section end="r02"/>
<section begin="r03"/>{{c|III.}}<br>
{{tab}}— Józia, rozpal na kominie i co jest garnków zbierz, nalej wodą i przystaw do ognia, ja polecę do Żyda po przyprawy.<br>
{{tab}}— A śpiesznie, bo Jambroża ino patrzeć.<br>
{{tab}}— Nie bój się, równo z dniem nie przykusztyka, kościół musi pierwej obrządzić.<br>
{{tab}}— Hale, przedzwoni i wnet się zjawi, bo Rocho mają go zastąpić.<br>
{{tab}}— Zdążę jeszcze, a krzyknijno na chłopaków, by rychlej wyskrobali koryto i przywlekli je na ganek. Jagustynka przyjdzie, to niechby pomyła cebrzyki, beczki też trza wynieść z komory i zatoczyć do stawu, niech odmiękną; jeno nie zabacz kamieni nakłaść, by ich woda nie wzięła. Dzieci nie budź, niech se śpią robaki, przestroniej będzie... — nakazywała ostro Hanka i, przyokrywszy się zapaską na głowę, wysunęła się śpiesznie na wczesny i galanto rozkisły poranek.<br>
{{tab}}Dzień, co się był dopiero stał, chmurny, mokry i przykrym ziąbem przejęty; siwe mgły dymiły z przemiękłej ziemi, opadając drobnym i zimnym dżdżem, oślizgłe drogi siwiły się opite wodą, a poczerniałe chałupy ledwie co były widne w szarudze, a przemiękłe<section end="r03"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_074" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/074"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/074|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/074{{!}}{{#if:074|074|Ξ}}]]|074}}'''<nowiki>]</nowiki></span>drzewiny, skurczone, jawiły się kajś niekaj dygotliwym cieniem, kieby z tych skłaczonych, szklistych mgieł uczynione, i naglądały w staw ledwie siniejący, że jeno z pod skołtunionych przysłon grążył się drżący, cichy bulgot kropel, bijących nieustannie w wodę, a wszędy szła plucha, że świata bożego ledwie dojrzał, i pusto było jeszcze.<br>
{{tab}}Dopiero kiej sygnaturka jęła pojękiwająco przedzwaniać, zaczerwieniły się gdzie niegdzie przyodziewy kobiet, przebierających się suchszemi miejscami do kościoła.<br>
{{tab}}Hanka przyśpieszała, rachując, że może się z Jambrożym spotka już na skręcie przed kościołem, ale nie wyszedł jeszcze, jeno, jak co dnia o tej porze, kręcił się przed stawem ślepy koń księdzowy, ciągając na płozach beczkę, przystawał wciąż i utykał na wybojach, jeno węchem zmierzając ku wodzie, bo parob był właśnie przykucnął od pluchy w opłotkach i kurzył papierosa.<br>
{{tab}}I wraz też przed plebanję zajeżdżała bryczka w spaśne kasztanki, z której wysiadał tłusty i czerwony ksiądz z Łaznowa.<br>
{{tab}}— Spowiedzi słuchał będzie, a to i dobrodzieja ze Słupi jeno co patrzeć.<br>
{{tab}}Pomyślała, obzierając się napróżno za Jambrożym, że wnet ruszyła pobok kościoła, drogą barzej jeszcze błotną, bo obsadzoną rzędami wielgachnych topoli, ale tak potopionych w szarudze, że jakby za szybą zapoconą majaczyły ruchającemi się cieniami; minęła karczmę i wzięła się na prawo roztapianą, polną dróżką.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_075" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/075"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/075|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/075{{!}}{{#if:075|075|Ξ}}]]|075}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Miarkowała, iż zdąży jeszcze odwiedzić ojca i z siostrą pogwarzy, z którą się już była całkiem pojednała od czasu przeprowadzki do Boryny.<br>
{{tab}}Siedzieli wszyscy w chałupie.<br>
{{tab}}— Bo to Jóźka pytlowała wczoraj, że ojciec słabują — zaczęła wstępnie.<br>
{{tab}}— I... by nie pomagał, to się wyleguje pod kożuchem, i stęka i chorobą się wymawia — odparła chmurnie Weronka.<br>
{{tab}}— Ziąb tu u ciebie, że jaże po łystach liże.<br>
{{tab}}Wzdrygnęła się, bo jakoż chałupa przeciekała kiej przetak i maziste błocko pokrywało podłogę.<br>
{{tab}}— A bo to jest czem palić! Któż to przyniesie suszu? Mam to siły bieżyć do lasu tyli świat i dygować na plecach, kiej tyle inszej roboty, że niewiada za co pierwej ręce zaczepić! Uradzę to sama wszystkiemu!<br>
{{tab}}Westchnęły obie na swoje sieroctwo i opuszczenie.<br>
{{tab}}— Kiej Stacho był, to się zdało, że nic w chałupie nie stoi, a skoro go brakło, to widno dopiero, co chłop znaczy. Nie jedziesz do miasta?<br>
{{tab}}— Juści, że chciałabym najprędzej, ale Rocho się dowiedział, co dopiero we święta będą do nich puszczali, to w niedzielę się zbierę i powięzę chudziakowi niecoś święconego.<br>
{{tab}}— Poniesłabym i ja mojemu niejedno, ale cóż mogę? tę skibkę chleba?<br>
{{tab}}— Nie frasuj się, narządzę więcej, by la obu starczyło, i razem powieziemy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_076" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/076"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/076|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/076{{!}}{{#if:076|076|Ξ}}]]|076}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bóg ci zapłać za dobrość, w porę to choćby odrobkiem odpłacę.<br>
{{tab}}— Ze szczerego serca dawam, nie za odrobek. Kumałam się niezgorzej z biedą i wiem, jak ta suka gryzie, pamiętam... — szepnęła żałośnie.<br>
{{tab}}— Człowiek całe życie przyjacielstwo z nią trzyma, że chyba do grobu przed nią uciecze. Miałam niecoś zapasnego grosza; myślałam: na zwiesnę kupię jakiego prosiaka, podkarmię i na kopania przyrosłoby kilka złotych. Stachowim dać musiała kilkanaście złotych, tu grosz, tam dwa, i kiej ta woda wyciekło wszystko, a nowego się nie złoży. Tyleśmy się dorobili, że z gromadą trzymał!..<br>
{{tab}}— Nie powiadaj bele czego, po dobrej woli poszedł z drugimi, swojego się dobijać, i wy tam jaką morgę lasu mieć będziecie...<br>
{{tab}}— Będzie!.. nim słońce wzejdzie, oczy rosa wyje: któren pieniądz ma, temu duda gra, a ty biedaku handluj głodem i ciesz się, że jeść kiedyś będziesz!..<br>
{{tab}}— Braknie ci to czego? — spytała nieśmiało.<br>
{{tab}}— A cóż to mam? Tyle co Żyd, albo młynarz na borg dadzą! — zawołała, rozwodząc ręce z rozpaczą.<br>
{{tab}}— Nie poredzę ci, żebym i z duszy chciała: nie na swojem jestem i sama oganiać się muszę, kiej od psów, i pilnować, by mnie nie wyciepnęli z chałupy... że już nieraz i rozum odchodzi z turbacji!<br>
{{tab}}Wspomniała się jej noc dzisiejsza.<br>
{{tab}}— Zato Jagusię o nic głowa nie zaboli: nie taka głupia, używa se dowoli...<br>
{{tab}}— Jakże?<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_077" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/077"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/077|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/077{{!}}{{#if:077|077|Ξ}}]]|077}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Podniosła się, niespokojnemi oczyma ogarniając siostrę.<br>
{{tab}}— Nic wielkiego, jeno to, że się nażyje dobrego po grdykę; stroi się, po kumach spaceruje i święto se robi co dnia. Wczoraj, na ten przykład, widzieli ją z wójtem w karczmie, w alkierzu siedzieli, a Żyd ledwie nadążył donosić półkwaterki... Nie taka głupia, by starego żałowała... — dorzuciła przekąśliwie.<br>
{{tab}}— Wszystko swój koniec ma! — szepnęła ponuro Hanka, naciągając zapaskę na głowę.<br>
{{tab}}— Ale co się naużywa, tego jej nikto nie odbierze: mądra jucha...<br>
{{tab}}— Łacno o rozum temu, któren się na nic nie ogląda! Hale, wieprzka dzisiaj szlachtujemy, zajrzyj na odwieczerzu, pomożesz... — przerwała te gorzkie wywody Hanka i wyszła.<br>
{{tab}}Zajrzała do ojca na drugą stronę, do dawnej swojej izby: stary ledwie był widny w barłogu, jeno postękiwał zcicha.<br>
{{tab}}— Ociec, co to wama jest?<br>
{{tab}}Przykucnęła przy nim.<br>
{{tab}}— Nic, córuchno, nic, tyle, że me febra trzęsie i w dołku okrutnie ściska...<br>
{{tab}}— A bo tu ziąb i wilgoć, kiej na dworze. Wstańcie i przyjdźcie do nas, dzieci przypilnujecie, bo wieprzka bijemy. Jeść się wama nie chce?<br>
{{tab}}— Jeść!.. juści ździebko... bo to zapomniały mi wczoraj dać... jakże... i sami jeno ziemniaki ze solą... a to Stacho w kryminale... Przyjdę, Hanuś, przyjdę... — pojękiwał radośnie, gramoląc się z barłogu.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_078" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/078"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/078|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/078{{!}}{{#if:078|078|Ξ}}]]|078}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Hanka zaś, pełna myśleń o Jagnie, które ją bodły, kiej te noże ostre, poleciała śpiesznie do karczmy, czynić zakupy.<br>
{{tab}}Juści, że już teraz Żyd nie żądał zgóry pieniędzy, a jeno skwapliwie odważał i odmierzał, czego zechciała, jeszcze podsuwając pod oczy coraz to nowe la zachęty.<br>
{{tab}}— Niech Jankiel daje, co mówię!.. nie dzieckom, wiem, poco przyszłam i czego mi potrza! — zgromiła go wyniośle, nie wdając się w rozmowę.<br>
{{tab}}Żyd się jeno uśmiechał, bo i tak nabrała za kilkanaście złotych, jako że gorzałki wzięła więcej, aby już i na święta starczyło, a przytem chleba pytlowego, parę rządków bułek, śledzi coś z mendel, a nawet wkońcu dobrała małą buteleczkę araku, że ledwie mogła udźwignąć tobół.<br>
{{tab}}— Jagna może używać, a ja to pies? haruję przecie kiej wół!<br>
{{tab}}Myślała tak, wracając do domu, ale żal się jej zrobiło wydatku zbędnego, iż gdyby nie wstyd, byłaby arak odniesła Żydowi.<br>
{{tab}}W chałupie już zastała niemały rwetes przygotowań. Jambroży nagrzewał się przed kominem, wiodąc swoim zwyczajem przekpinki z Jagustynką, tęgo zajętą wyparzaniem statków, aż para zapełniła całą izbę.<br>
{{tab}}— Czekałem na was, by przedzwonić pałą po łbie świntuchowi!<br>
{{tab}}— Żeście to pośpieszyli tak rychło!<br>
{{tab}}— Rocho me zastępuje w zakrystji, Walek księży zakalikuje organiście, a Magda kościół podmiecie. Narychtowałem wszystko, by ino wama zawodu nie {{pp|zro|bić}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_079" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/079"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/079|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/079{{!}}{{#if:079|079|Ξ}}]]|079}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|zro|bić}}! Księża dopiero po śniadaniu wezmą się do spowiedzi. Ale też ziąb dzisiaj, jaże kości truchleją! — wykrzyknął żałośnie.<br>
{{tab}}— Zęby w ogniu suszą i na ziąb narzekają! — zdziwiła się Jóźka.<br>
{{tab}}— Głupia: na wnątrzu zimno, jaże mi ten drewniany kulas stergnął.<br>
{{tab}}— Zaraz naszykują wama rozgrzywkę. Józia, namocz duchem śledzie.<br>
{{tab}}— Dajcie, jakie są, jeno sporo gorzałką zalać, to galanto sól wyciągnie.<br>
{{tab}}— A wy zawdy po swojemu, by o północku w kieliszki zadzwonili, wstaniecie radzi na pijatykę — zauważyła złośliwie Jagustynka.<br>
{{tab}}— Prawda wasza, babciu, ale widzi mi się, że wama cosik ozór skiełczał, i radzibyście go też w gorzałce pomoczyć, co? — śmiał się, zacierając ręce.<br>
{{tab}}— Jeszczebyś me, stary zbuku, nie przepił.<br>
{{tab}}— Ludzi coś mało ciągnie do kościoła — przerwała im Hanka, wielce nierada tym przymówkom do gorzałki.<br>
{{tab}}— Bo wczas, jeszcze się zlecą, w dyrdy bieżyć będą, wytrząchać grzechy.<br>
{{tab}}— I polenić się, co nowego posłyszeć i świeżych grzechów nabrać...<br>
{{tab}}— Od wczoraj już się dzieuchy szykowały — pisnęła skądciś Józia.<br>
{{tab}}— Juści, bo im przed swoim dobrodziejem wstyd — dogadywała stara.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_080" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/080"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/080|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/080{{!}}{{#if:080|080|Ξ}}]]|080}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Babciu, wama byłby już czas siąść na pokutę w kruchcie i te paciorki prząść, a nie ogadywać drugich!<br>
{{tab}}— Poczekam, byś siadł wpodle, kuternogo!<br>
{{tab}}— Mam czas, pierwej waju pięknie przedzwonię i łopatą oklepię...<br>
{{tab}}— Nie tykajcie me, bom zła! — warknęła cicho.<br>
{{tab}}— Kijaszkiem się zastawię i nie ugryziecie, a ząbków szkoda, ile że ostatnie...<br>
{{tab}}Jagustynka cisnęła się ze złością, ale nie odrzekła, bo i właśnie Hanka nalewała kieliszek, przepijając do nich, a Jóźka podała śledzia, którego otrząskał o drewno nogi, ze skóry ołupił, na wąglikach przypiekł i ze smakiem zjadł.<br>
{{tab}}— Dosyć zabawy! do roboty, ludzie! — zawołał naraz, zrzucając kożuch, zakasał rękawy, poostrzył jeszcze na osełce noża, wziął z kąta tęgą pałę od rozcierania ziemniaków la świń i ruszył żwawo na dwór.<br>
{{tab}}Wszyscy też poszli za nim w podwórze, on zaś z Pietrkiem wywodził z chlewu opierającego się silnie wieprzka.<br>
{{tab}}— Nieckę na krew, a prędko! — krzyknął.<br>
{{tab}}Przynieśli wnet, wieprzek czochał się o węgieł i pokwikiwał zcicha...<br>
{{tab}}Stali kołem, w milczeniu patrząc w jego białe boki i tłusty, obwisły brzuch, a moknąc galanto, bo deszcz mżył coraz gęstszy i mgły zwalały się na sad. Łapa jeno naszczekiwał, obiegając dokoła. Jakieś kobiety przystawały w opłotkach i kilkoro dzieci wieszało się na płotach, ciekawie naglądając.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_081" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/081"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/081|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/081{{!}}{{#if:081|081|Ξ}}]]|081}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jambroż się przeżegnał, pałę nieco wziął za się i jął zachodzić wieprzkowi zboku. Naraz przystanął, rękę odwiódł, przechylił się bokiem tak mocno, jaże mu guzik pod szyją puścił u koszuli, naprężył się i kiej nie huknie w wieprzkowy łeb między uszy, aż świntuch z kwikiem padł na przednie nogi, a potem kiej mu nie poprawi już obu rękoma, że zwalił się na bok, wierzgając kulasami, wtedy mu wmig przysiadł na brzuchu, nożem błysnął i aż po osadę wbił w serce.<br>
{{tab}}Postawili niecki, krew chlusnęła, kiej z sikawki, aż na ścianę chlewa, i jęła z bulgotem spływać, parując, niby wrzątek.<br>
{{tab}}— Pódzi, Łapa! widzisz go: juchy mu się chce, post przecie! — ozwał się wreszcie, odganiając psa i dysząc ciężko. Zmęczył się był nieco.<br>
{{tab}}— W ganku oparzycie?<br>
{{tab}}— Do izby wniesę koryto, przecież trza go uwiesić do rozbierania.<br>
{{tab}}— W izbie ciasno — myślałam.<br>
{{tab}}— Macie drugą stronę, ojcową, tam dużo miejsca, staremu to nie przeszkodzi... ino prędzej, bo nim ostygnie, łacniej mu szerść puści! — rozkazywał, obdzierając mu tymczasem ze grzbietu szczecinę co dłuższą.<br>
{{tab}}A w parę pacierzy wieprzek już oparzony, obrany ze szczeciny, wymyty, wisiał w Borynowej izbie, rozpięty na orczyku, przywiązanym do belki.<br>
{{tab}}Jagny nie było: poszła zaraz z rana do kościoła, ani się spodziewając, co ma nastąpić; jeno stary jak zwykle na łóżku leżał wpatrzony gdziesik nieprzytomnemi oczyma.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_082" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/082"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/082|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/082{{!}}{{#if:082|082|Ξ}}]]|082}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zrazu sprawiali się cicho, często obzierając się na chorego, ale że się nie poruchiwał nawet, zabaczyli wnet o nim, mocno zajęci wieprzkiem, któren nie zawiódł przewidywań, bo słoninę na grzbiecie miał grubą dobrze na sześć palców i sielne sadło.<br>
{{tab}}— Zaśpiewalim mu, przewieźlim, czas go już gorzałką skropić! — wołał Jambroży, myjąc ręce nad korytem.<br>
{{tab}}— Chodźcie na śniadanie, znajdzie się czem przepić.<br>
{{tab}}Juści, że nim się zabrał do ziemniaków z barszczem, wypił z niezgorszą przylewką, ale przy jadle siedział krótko, wnet się zabierając do roboty i wszystkich poganiając, zwłaszcza Jagustynkę, z którą pospólnie robił, że to zarówno się znała na soleniu i przyprawie mięsa.<br>
{{tab}}Hanka też pomagała, co ino mogła, Jóźka zaś rada czepiała się bele czego, by ino przy wieprzku ostawać i w chałupie.<br>
{{tab}}— Pomagaj gnój nakładać, niech prędko wywożą, bo widzi mi się, że dzisiaj nie skończą próżniaki! — krzyczała na nią.<br>
{{tab}}Z żalem juści niemałym leciała w podwórze, całą złość wywierając na chłopaków, że cięgiem słychać było jej jazgoty — bo i jakże!.. wyganiała ją, kiej w chałupie czyniło się coraz gwarniej, bo co trocha wpadała jaka kuma, zamawiając się bele czem, po sąsiedzku, a ujrzawszy wiszącego wieprzka, rozwodziła ręce i dalejże na głos wydziwiać, że taki wielgachny, taki spaśny, jakiego nie miał i młynarz, albo organista.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_083" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/083"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/083|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/083{{!}}{{#if:083|083|Ξ}}]]|083}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Hanka była tem wielce rozradowana, puszyła się sielnie, że szlachtuje świniaka, i choć było jej nieco żal gorzałki, trudno, skoro musiała, jak to było we zwyczaju u gospodarzy przy takiem święcie, częstowała, chleb z solą podając na przegryzkę i rada słuchając tych słówek przypochlebnych i ugwarzając się niemało, bo to ledwie jedna za próg, już drugie w sieniach trepy z błota obijały, wstępując niby po drodze do kościoła i na te krótkie Zdrowaś — że kiej na odpust waliły, a dzieci się też sporo plątało po kątach, i do okien zaglądając, aż je nieraz Jóźka musiała rozganiać.<br>
{{tab}}Bo to i we wsi czynił się ruch nadspodziewanie, coraz więcej ludzi człapało po drogach, to wozy z drugich wsi raz po raz turkotały, że nad stawem, kieby w procesji, wciąż się czerwieniły babskie przyodziewy, naród bowiem ciągnął do spowiedzi, nie bacząc na złe drogi, ni na dzień płaksiwy, przykry a tak zmienny, iż co kilka pacierzów padał deszcz, to ciepły wiater przewalał się po sadach, albo zaś nawet sypały śnieżne krupy grube, kiej pęczak, a przyszedł i taki czas, że słońce przedarło się z chmur i kieby złotem posuło świat — jak to zresztą zwyczajnie bywa na pierwszą zwiesnę, kiej czas podobien się czyni w matyjaśności do dziewki poniektórej, której to posobnie i śmiech, i płacz, i wesele, i żałoście biją do głowy, a sama nie miarkuje, co się z nią wyprawia.<br>
{{tab}}Juści, że ta u Hanki nikto na pogodę nie baczył i robota a pogwary szły, jaże się rozlegało. Jambroży się zwijał, poganiał drugich, przekpinki wedle zwyczaju wiódł, ale że musiał co parę pacierzy do kościoła {{pp|za|glądać}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_084" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/084"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/084|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/084{{!}}{{#if:084|084|Ξ}}]]|084}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|glądać}}, czy tam wszystko sprawnie idzie, to na ziąb narzekał i o rozgrzewkę wołał:<br>
{{tab}}— Pousadzałem dobrodziejów, narodem ich obwaliłem, że do połednia się nie ruszą.<br>
{{tab}}— Hale, Łaznowski proboszcz długo nie strzyma: powiadali, że mu gospodyni cięgiem porcenelę podawać musi!<br>
{{tab}}— Babciu, pilnujcie nosa, poniechajcie księży!<br>
{{tab}}Nie lubił tego.<br>
{{tab}}— A o tym ze Słupi też powiadają, że zawdy przy spowiedzi flaszuchnę z pachnącem w garści trzyma i nos se przytyka, bo mu ano naród śmierdzi, że po każdym wyspowiadanym złe powietrze chustką rozgania i wykadza...<br>
{{tab}}— Zawrzyjcie gębę: wara wam od księży! — wybuchnął zeźlony.<br>
{{tab}}— Rocho są w kościele? — podjęła śpiesznie Hanka, również wielce nierada pyskowaniom Jagustynki.<br>
{{tab}}— Siedzą od samego rana, do Mszy służył i co potrza obrządza.<br>
{{tab}}— A kajże to Michał?<br>
{{tab}}— Poszedł z organiściakiem do Rzepek, po spisie.<br>
{{tab}}— Gęsią orze, piaskiem sieje i niezgorzej im się dzieje! — westchnął Jambroży.<br>
{{tab}}— Jeszczeby! już najmniej jak za każdą duszę zapisaną jajko dostają...<br>
{{tab}}— A za kartki do spowiedzi osobno przeciek bierze po trzy grosze z duszy. Co dnia widzę, jakie torby dygują z różnościami. Samych jajów sprzedała {{pp|orga|niścina}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_085" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/085"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/085|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/085{{!}}{{#if:085|085|Ξ}}]]|085}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|orga|niścina}} w zeszłym tygodniu coś dwadzieścia i dwie kopy — rzekła Jagustynka.<br>
{{tab}}— Kiej nastał, to pono piechty przyszedł z jednym węzełkiem, a terazby go i we cztery dworskie wozy nie wywiózł.<br>
{{tab}}— Organista z górą dwadzieścia roków w Lipcach siedzi, parafja duża, pracuje, zabiega, grosza szczędzi, to się i dorobił — tłumaczył Jambroży.<br>
{{tab}}— Dorobił się! Drze z narodu, jak ino może, a nim co komu zrobi dobrze, w garście cudze patrzy, po trzydzieści złotych od pochowku bierze zato, co ta pobeczy po łacińsku i na organach poprzebiera.<br>
{{tab}}— Zawdy uczony jest we swoim i nieraz dobrze musi się nagłowić!<br>
{{tab}}— Juści, że nauczny, kaj cieni beknąć, a kaj grubiej i jak wycyganiać.<br>
{{tab}}— Jenszyby przepił, a ten syna na księdza kieruje.<br>
{{tab}}— To i honor będzie miał niemały i profit! — dogadywała stara zajadle.<br>
{{tab}}Przerwali w najlepszem miejscu, gdyż Jaguś wpadła, stając naraz w progu kiej wryta.<br>
{{tab}}— Dziwujesz się wieprzkowi? — zaśmiała się Jagustynka.<br>
{{tab}}— Nie mogliście to po swojej stronie szlachtować! Izbę mi całkiem zapaskudzą — wykrztusiła, w ponsach cała stając.<br>
{{tab}}— Masz czas, to se wymyjesz! — odrzekła zimno, z naciskiem, Hanka.<br>
{{tab}}Jaguś cisnęła się naprzód kieby do kłótni, ale dała spokój, zakręciła się jeno po izbie, wzięła różańce <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_086" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/086"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/086|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/086{{!}}{{#if:086|086|Ξ}}]]|086}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z pasyjki, a przyokrywszy rozbabrane łóżko jakąś chuściną, wyszła bez słowa, choć wargi trzęsły się jej ze złości utajonej.<br>
{{tab}}— Pomoglibyście, tyle roboty! — powiedziała jej w sieniach Jóźka.<br>
{{tab}}Wywarła na nią gębę w takiej złości, że nawet słów nie można było rozeznać, i poleciała jak wściekła. Witek za nią wyjrzał i mówił, jako prościutko do kowala się poniesła.<br>
{{tab}}— A niech se idzie: poskarży się ździebko, to jej ulży!<br>
{{tab}}— Wojować wama znowuj przyjdzie! — zauważyła ciszej Jagustynka.<br>
{{tab}}— Moiście, dyć jeno wojną żyję! — odparła spokojnie, choć trwożna była, boć rozumiała, że musi tu lada chwila przylecieć kowal i bez srogiej kłótni się nie obędzie.<br>
{{tab}}— Ino ich patrzeć! — szepnęła ze współczuciem Jagustynka.<br>
{{tab}}— Nie bójcie się, wytrzymam, nie ustraszą me — ozwała się z uśmiechem.<br>
{{tab}}Jagustynka aż głową pokiwała z podziwu nad nią, spoglądając porozumiewawczo na Jambroża, któren właśnie składał robotę.<br>
{{tab}}— Zajrzę do kościoła, południe przedzwonię i zaraz na obiad wrócę! — rzekł.<br>
{{tab}}Jakoż wrócił rychło, opowiadając, że już księża przy stole siedzą, że młynarz przysłał ryb cały więcierz, i że po obiedzie będą jeszcze spowiadali, gdyż siła narodu czeka.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_087" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/087"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/087|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/087{{!}}{{#if:087|087|Ξ}}]]|087}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Po prędkim i krótkim obiedzie, jeno tęgo zakropionym, bo Jambroży wyrzekał żałośliwie, jako gorzałka za słaba do tak przesłoniałych śledzi, wzięli się znowu do roboty.<br>
{{tab}}Właśnie był Jambroży ćwiertował wieprza i obrzynał mięsiwo na kiełbasy, a Jagustynka, rozłożywszy połcie na stole, uczynionym ze drzwi, narzynała słoninę, troskliwie ją przesalając, gdy wleciał kowal.<br>
{{tab}}Widno mu było z twarzy, że ledwie się hamował.<br>
{{tab}}— Nie wiedziałem, żeście aż tylego wieprzka sobie kupili! — zaczął z przekąsem.<br>
{{tab}}— A kupiłam i szlachtuję, widzicie!<br>
{{tab}}Strach ją ździebko przejął.<br>
{{tab}}— Sielny wieprzak, daliście ze trzydzieści rubli.<br>
{{tab}}Oglądał go pilnie.<br>
{{tab}}— A słoninę to ma grubą, że szukać! — zaśmiała się stara, podsuwając mu pod oczy połeć.<br>
{{tab}}— I... niecałe trzydzieści dałam, niecałe! — odpowiedziała z prześmiechem Hanka.<br>
{{tab}}— Borynowy wieprzek! — wybuchnął naraz, nie mogąc już powstrzymać złości.<br>
{{tab}}— Jaki to zmyślny: nawet po ogonie rozpozna czyj! — szydziła stara.<br>
{{tab}}— Niby jakiem prawem żeście zarżnęli — zakrzyczał wzburzony.<br>
{{tab}}— Nie wykrzykujcie, bo tu nie karczma, a takiem prawem, że Antek przez Rocha przykazały go zarznąć.<br>
{{tab}}— Cóż tu Antek ma do rządzenia? jego to?<br>
{{tab}}— A juści, że jego!<br>
{{tab}}Skrzepła już w sobie, nabrała mocy do walki.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_088" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/088"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/088|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/088{{!}}{{#if:088|088|Ξ}}]]|088}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Do wszystkich należy!.. drogo wy za niego zapłacicie!<br>
{{tab}}— Nie przed tobą będziem zdawać sprawę!<br>
{{tab}}— Ino przed kim? Do sądu pójdzie skarga.<br>
{{tab}}— Cichojcie, przywrzyjcie pysk, bo chory tu ano leży, a jego to wszyćko...<br>
{{tab}}— Ale wy będziecie jedli.<br>
{{tab}}— Pewnie, że wama nie dam i powąchać.<br>
{{tab}}— Pół świni dacie i piekła wam robić nie będę — szepnął łagodniej.<br>
{{tab}}— I jednego kulasa przez mus nie dostaniecie.<br>
{{tab}}— To po dobroci dacie tę oto ćwierć i połeć słoniny.<br>
{{tab}}— Antek każe wam dać, to dam, ale bez jego przykazu ni kosteczki.<br>
{{tab}}— Wściekła się baba!.. Antków to wieprzek czy co? — złość go znowu ponosiła.<br>
{{tab}}— Ojcowy, to jakby było Antkowy, bo skoro ociec chorzy, to on tu rządzi za niego i jego głową wszyćko stoi. A potem będzie, jak Pan Jezus da...<br>
{{tab}}— W kreminale niech se rządzi, jak mu pozwolą... Smakuje mu gospodarka, powloką go w kajdanach na Sybir i tam se będzie gospodarzył! — wykrzyknął spieniony.<br>
{{tab}}— Wara ci od niego!.. może i powleką... jeno, że i tak nie ogryziesz tych zagonów, byś latego i gorszym jeszcze Judaszem stał się la narodu! — mówiła groźnie, roztrzęsiona nagłym strachem o męża.<br>
{{tab}}Kowalowi aż kulasy zadygotały i ręce jęły drżeć i trzepać się po odzieniu, taką chęć poczuł za gardziel <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_089" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/089"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/089|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/089{{!}}{{#if:089|089|Ξ}}]]|089}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ją chycić, powlec po izbie i skopać, ale się jeszcze zdzierżył: ludzie byli — jeno ciskał w nią rozsrożonemi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić. Ale ona się nie ulękła, bierąc nóż do krajania mięsa i bystro a urągliwie patrząc w niego, aż przysiadł na skrzyni, papierosa skręcał i czerwonemi ślepiami izbę oblatywał, rozważając cosik w sobie i kalkulując, bo wstał rychło i rzekł dobrotliwie:<br>
{{tab}}— Chodźcieno na drugą stronę, rzeknę coś waju na zgodę.<br>
{{tab}}Otarłszy ręce, poszła, pozostawiając wywarte naoścież drzwi.<br>
{{tab}}— Nie chcę się z wami prawować i kłócić — zaczął, zapalając papierosa.<br>
{{tab}}— Bo nic ze mną nie zwojujecie!<br>
{{tab}}Uspokoiła się znowu.<br>
{{tab}}— Mówił co jeszcze ociec wczoraj?<br>
{{tab}}Łagodny już był, uśmiechał się do niej.<br>
{{tab}}— Ni... leżał cicho, jako i dzisiaj leży...<br>
{{tab}}Podejrzliwa czujność w niej wstała.<br>
{{tab}}— Wieprzak fraszki, małe ptaszki, zarzynajcie go sobie i zjedzcie, wasza wola... nie moja strata. Człowiek nieraz plecie, czego potem żałuje. Nie pamiętajcie, com rzekł! O ważniejszą sprawę idzie... Wiecie, powiadają na wsi, jako ociec mają mieć sporo gotowego grosza gdziesik w chałupie schowanego... — Przerwał, wwiercając się oczyma w jej twarz. — Opłaciłoby się poszukać, broń Boże śmierci, to jeszcze się kaj zapodzieją, albo kto obcy złapie.<br>
{{tab}}— A powie to, kaj schował!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_090" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/090"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/090|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/090{{!}}{{#if:090|090|Ξ}}]]|090}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Głęboką nieprzenikliwość miała w oczach.<br>
{{tab}}— Wamby wyśpiewał, byście go ino mądrze za język pociągnęli.<br>
{{tab}}— Niech ino mu rozum przyjdzie, popróbuję wypytać...<br>
{{tab}}— Byście mądrą byli i język za zębami trzymali, to o tem, gdyby się pieniądze znalazły, możem ino na spółkę wiedzieć. Znalazłby się większy grosz, toby było łacniej i Antka wykupić z kreminału... a poco drugie wiedzieć mają?.. Jagna ma dosyć zapisu... i możnaby też na proces mieć, by jej te morgi wyprawować... A Grzeli mało to posyłali do wojska! — szepnął, nachylając się do niej.<br>
{{tab}}— Prawdę mówicie... juści... — jąkała, strzegąc się, by z czem się nie wyrwać.<br>
{{tab}}— Rachuję, że musiał kaj w chałupie schować... jak uważacie?<br>
{{tab}}— Wiem to, kiej mi o tem ni słówkiem nie natrącił?..<br>
{{tab}}— O zbożu wam cosik wczoraj prawił... nie baczycie to? — podsuwał.<br>
{{tab}}— Juści, że o siewach wspominał.<br>
{{tab}}— I o beczkach cosik powiadał — przypominał, nie spuszczając z niej oczu.<br>
{{tab}}— Jakże! boć w beczkach stoi zboże do siewu! — zawołała, niby nie rozumiejąc.<br>
{{tab}}Zaklął zcicha, ale się teraz utwierdzał coraz bardziej, że ona coś wie; wyczytał to z jej twarzy zamkniętej i z oczu zbyt przyczajonych i trwożnych.<br>
{{tab}}— A com waju zawierzył, nie rozpowiadajcie...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_091" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/091"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/091|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/091{{!}}{{#if:091|091|Ξ}}]]|091}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Pleciuch to jestem, któremu pilno z nowinkami po kumach?..<br>
{{tab}}— Dyć przestrzegam ino... Ale pilnujcie dobrze, bo skoro już raz staremu zaświtało we łbie, to może mu się lada pacierz całkiem rozwidnić...<br>
{{tab}}— No... niechby przyszło do tego co rychlej!..<br>
{{tab}}Obrzucił ją lepkiemi ślepiami raz i drugi, poskubał wąsów i wyszedł, odprowadzany jej oczyma, pełnemi przytajonej szydliwości.<br>
{{tab}}— Judasz, ścierwo, zbój!<br>
{{tab}}Buchnęła nienawiścią, postępując za nim parę kroków; boć to nie po raz pierwszy ciska jej w oczy groźby i strachania, że Antka na Sybir poślą i do taczek przykują.<br>
{{tab}}Juści, że nie całkiem wierzyła, rozumiejąc, iż głównie przez złość pyskuje, aby ją przetrwożyć i bez to łacniej z chałupy wygryźć.<br>
{{tab}}Ale mimo to, żarła ją trwoga o niego niemała. Przewiadywała się też nieraz i kaj jeno mogła, co go może za kara spotkać, miarkując ze smutkiem, iż całkiem na sucho ujść mu nie ujdzie.<br>
{{tab}}— Po prawdzie, że ojca rodzonego bronił, ale borowego zakatrupił, to juści pokarać go muszą, jakże...<br>
{{tab}}Mówili co rozważniejsi, że się nijakiej prawdy dobić nie mogła, bo kużden inszą wywodził. Adwokat w mieście, do którego ją ksiądz z listem posłał, powiedział, jako może być różnie: i całkiem źle, i niezgorzej, trza jeno pieniędzy na sprawę nie skąpić i cierpliwie czekać. We wsi zaś najbardziej ją trwożyli, że to kowal podmawiał swoje wymysły i wszystkich podrychtowywał.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_092" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/092"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/092|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/092{{!}}{{#if:092|092|Ξ}}]]|092}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie dziwota też, że i teraz jego słowa kamieniami padły na duszę. Nogi pod nią truchlały przy robocie, mówić nie mogła, tak ją strach zatykał, a do tego zaś i Magda po jego odejściu przyleciała i siadła przy chorym, oganiając go niby od much, których nie było, a śledząc wszystko bacznemi ślepiami.<br>
{{tab}}Ale snadź jej to wrychle obmierzło, gdyż się w robocie pomagać ofiarowywała.<br>
{{tab}}— Nie trudź się, uredzim sami, mało się to w chałupie naharujesz!<br>
{{tab}}Odradzała Hanka takim głosem, że Magda dała spokój, pogadywała jeno niekiedy a lękliwie, że to już z samego przyrodzenia nieśmiała była i milcząca.<br>
{{tab}}A jakoś na samem odwieczerzu zjawiła się znowu Jaguś, ale wespół z matką.<br>
{{tab}}Witały się, kieby w najlepszej zgodzie żyły, i tak przyjacielsko a przychlibnie, że to Hankę tknęło i, chociaż odpłacała im tem samem, nie żałując dobrych słów, ni nawet gorzałki, miała się jednak na baczności. Ale Dominikowa odsunęła kieliszek.<br>
{{tab}}— Wielki tydzień! Gdzieżbym to gorzałkę piła!<br>
{{tab}}— Nie w karczmie i przy okazji, toć nie grzech! — usprawiedliwiała Hanka.<br>
{{tab}}— Człowiek chętliwie se folguje i rad zawżdy sposobnością wymawia...<br>
{{tab}}— Przepijcie gospodyni do mnie, ja to nie organista! — wykrzyknął Jambroż.<br>
{{tab}}— Niech ino szkło brzęknie, to was zarno grzysi ponoszą — mruknęła Dominikowa, zabierając się do opatrzenia głowy chorego.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_093" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/093"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/093|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/093{{!}}{{#if:093|093|Ξ}}]]|093}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cie... komu sygnaturka sprawia, że bije się pięścią pokutnie, a drugiemu zaś flaszkowy pobrzęk to czyni, że wpodle za kieliszkiem maca...<br>
{{tab}}— Leży se ten chudziaczek, leży, i o bożym świecie nie wie! — zawołała żałośnie nad Boryną.<br>
{{tab}}— I jadł kiełbasy nie będzie i gorzałki nie posmakuje! — ciągnęła tym samym sposobem, a wielce szydliwie Jagustynka.<br>
{{tab}}— Wama ino prześmiechy na pamięci! — zestrofowała ją gniewnie.<br>
{{tab}}— A cóżto? płakaniem biedy se odejmę. Tyla mojego, co się pośmieję.<br>
{{tab}}— Kto sieje zło, niech se smutki zbiera i pokutę odprawuje!..<br>
{{tab}}— Niedarmo powiadają, że Jambroż, choć przy kościele służy, a gotów sięby i z grzychem pokumać, by jeno pofolgować i użyć! — rzekła wyniośle Dominikowa, obrzucając go srogiemi oczyma.<br>
{{tab}}— Przeciwić się dobremu i ze złem kumać potrafi, któren jeno nie baczy, jaką potem weźmie zapłatę — dodała ciszej, jakby grożąc.<br>
{{tab}}Milczenie padło na izbę. Jambroż zakręcił się gniewnie, ale zdzierżał w sobie ostrą odpowiedź, boć wiedział, że i tak każde jego słowo znał będzie dobrodziej najpóźniej jutro po mszy; niedarmo Dominikowa przesiadywała cięgiem w kościele... A i reszta zwarzyła się też pod jej sowiemi ślepiami; nawet nieustępliwa Jagustynka przymilkła trwożnie.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_094" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/094"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/094|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/094{{!}}{{#if:094|094|Ξ}}]]|094}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jakże, cała wieś się jej bojała; już pono niejeden poczuł na sobie moc jej złych ślepiów, niejednego już pokręciło albo rozchorzał, gdy nań urok rzuciła.<br>
{{tab}}Pracowali w cichości z pochylonemi trwożnie twarzami, że jeno jej biała gęba, sucha i poradlona, kieby z blichowanego wosku, nosiła się po izbie. Nie odzywała się również, zabierając się z Jagną do pomagania tak ostro, że Hanka wzbronić nie śmiała.<br>
{{tab}}Że zaś Jambroża odwołał księży parobek do kościoła, ostały jeno same, pilnie układając mięso i połcie w cebrzyki a beczkę.<br>
{{tab}}— Po tej stronie w komorze będzie chłodniej la mięsa, mniej się w izbie pali... — zarządziła stara, wraz zataczając statki z Jagusią.<br>
{{tab}}Tak się to prędko stało, że, nim się Hanka mogła sprzeciwić, nim pomiarkowała, już one powtaczały do komory, więc srodze rozeźlona zaczęła śpiesznie przenosić na swoją stronę, co ino pozostało, przywołując Jóźkę i Pietrka do pomocy.<br>
{{tab}}O samym zmierzchu, gdy już zapalili światło, zabrali się pośpiesznie do robienia kiełbas, kiszek i onych grubaśnych salcesonów. Hanka siekała mięso z jakąś ponurą wściekłością, tak była jeszcze wzburzona.<br>
{{tab}}— Nie zostawię w tamtej komorze, żeby zechlała albo wyniesła! Niedoczekanie twoje! To ci fortelnica! — szepnęła wreszcie przez zęby.<br>
{{tab}}— Rano, pocichuśku, jak pójdzie do kościoła, przenieść wszystko do swojej komory i będzie po krzyku! Nie odbije wam przecie! — radziła Jagustynka, szprycując mięso w długachne flaki, że się skręcały po <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_095" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/095"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/095|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/095{{!}}{{#if:095|095|Ξ}}]]|095}}'''<nowiki>]</nowiki></span>stole, kiej te węże czerwone a tłuste i co trochu rozwieszała je na żerdce nad kominem.<br>
{{tab}}— Niech spróbuje! Zmówiły się i z tem przyleciały!<br>
{{tab}}Nie mogła się uspokoić.<br>
{{tab}}— Nim Jambroż wróci, kiełbasy będą gotowe... — zagadywała stara.<br>
{{tab}}Ale Hanka zmilkła, zajęta pracą, a głównie rozmyślaniem, jakby odebrać połcie owe i szynki.<br>
{{tab}}Ogień trzaskał na kominie i tak się galanto buzowało, że w całej izbie było czerwono, w garach parkotały gotujące się różności, z których czyniono kiszki, a dzieci cosik trwożnie gaworzyły nad nieckami z krwią.<br>
{{tab}}— Laboga, jaże me mdli od tych smaków! — westchnął Witek, pociągając nosem.<br>
{{tab}}— Nie wywąchuj, bo możesz co oberwać! Krowy ano pój, siano zakładaj i sieczkę na noc zasypuj... Późno już! Kiedy to obrządzisz?...<br>
{{tab}}— Pietrek zaraz przyjdzie, sam przecie nie uredzę...<br>
{{tab}}— A kajże to poszedł?<br>
{{tab}}— Nie wiecie?... pomaga sprzątać na drugiej stronie!...<br>
{{tab}}— Co? Pietrek! ruszaj bydło obrządzać!<br>
{{tab}}Krzyknęła naraz Hanka w sień z taką mocą, że Pietrek w ten mig poleciał w podwórze.<br>
{{tab}}— A przyłóż kulasów i sama se izbę wyporządź!... widzisz ją!... dziedziczka jakaś, rączków se szczędzi, parobkiem się wyręcza! — wołała rozzłoszczona do ostatka, wywalając jednocześnie na stół z garnka dymiącą się wątrobę i dutki, gdy jakiś wóz zaturkotał i dzwonek zajęczał na dworze.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_096" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/096"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/096|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/096{{!}}{{#if:096|096|Ξ}}]]|096}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A to ksiądz z Panem Jezusem jedzie do kogoś!... — objaśniał Bylica, akuratnie wchodząc do izby.<br>
{{tab}}— Któżby zachorzał? nie słychać było!...<br>
{{tab}}— Za wójtową chałupę pojechali! — krzyknął przez okno zadyszany Witek.<br>
{{tab}}— Ani chybi do któregoś z komorników...<br>
{{tab}}— A może do waszych, do Pryczków, tam, ano siedzą...<br>
{{tab}}— Hale! zdrowe były: takim ścierwom nic się złego nie stanie — szepnęła Jagustynka, ale, chociaż w niezgodzie żyła z dziećmi, a w ciągłych procesach, zadrżała:<br>
{{tab}}— Przewiem się nieco i zaraz przyletę...<br>
{{tab}}Wybiegła śpiesznie.<br>
{{tab}}Ale kawał wieczoru się przewlekło i Jambroży zdążył znawrotem, a ona nie powróciła; właśnie był stary powiadał, iż księdza wzywali do Agaty, Kłębowej krewniaczki, co to w sobotę z żebrów przyciągnęła.<br>
{{tab}}— Jakże? nie u Kłębów to siedzi?<br>
{{tab}}— U Kozłów, czy ta u Pryczków pono się przytuliła na skonanie.<br>
{{tab}}Tyle jeno o tem przerzekli, zajęci wielce robotą, jeszcze i bez to opóźnianą, że Jóźka, a to i sama Hanka, cięgiem odbiegały roboty, by lecieć w podwórze do wieczornych obrządków.<br>
{{tab}}Wieczór się ciągnął zwolna i przykrzył się wielce a dłużył, że to i ciemnica zwaliła się na świat, iż pięści nie dojrzał, deszcz zacinał ziębiący, wiater ciepał się raz po raz o ściany i tratował sady, że drzewiny z {{pp|szu|mem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_097" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/097"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/097|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/097{{!}}{{#if:097|097|Ξ}}]]|097}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|szu|mem}} tłukły się w ciemnościach, a niekiedy buchał w komin, aż głownie wyskakiwały na izbę.<br>
{{tab}}Prawie przed samą północą skończyli, a Jagustynka jeszcze nie wróciła.<br>
{{tab}}„Plucha i błocko, to się jej nie chciało poomacku utykać!“ — myślała Hanka, wyzierając na dwór przed spaniem.<br>
{{tab}}Juści, czas był taki, że psa żalby na świat gonić, wiejba, aż dachy trzeszczały, chmurzyska opite deszczem, bure i napęczniałe przewalały się po zmętniałem niebie, a nikaj w wysokościach ni jednej gwiazdy, ni też ogniowego migotu w chałupach, zgoła przepadłych w nocy. Wieś już dawno spała, wiater jeno hulał po polach i barował się z drzewami, a wody stawu przegarniał ze świstem.<br>
{{tab}}Zaraz poszli spać, już nie czekając.<br>
{{tab}}Jagustynka zaś dopiero nazajutrz rano się zjawiła, ale mroczna, kiej ten dzień przybłocony, wiejny i zimny; ugrzała jeno w chałupie ręce i zaraz poszła do stodoły, przebierać ziemniaki, już tam z dołów na kupę zwalone.<br>
{{tab}}Robiła prawie w pojedynkę, bo Jóźka odbiegała często nakładać gnój, któren od świtania wywoził śpiesznie Pietrek, niemało już dzisia skrzyczany od Hanki, że to wczoraj się lenił i nie zdążył; poganiał też tęgo, na Witka hukał, konie batem prażył i jeździł, aż błoto się otwierało.<br>
{{tab}}— Wałkoń jucha, na bydlątkach tera się odbija! — rzekła stara, ciskając na gęsi, bo się przywiędły całem stadem na klepisko i nuż szczypać ziemniaki a przykry <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_098" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/098"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/098|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/098{{!}}{{#if:098|098|Ξ}}]]|098}}'''<nowiki>]</nowiki></span>gęgot czynić. Zagadnęła potem do niej Jóźka: nie odezwała się, siedząc kiej ten mruk i pilnie kryjąc pod nasuniętą na czoło zapaskę oczy zaczerwienione jakoś.<br>
{{tab}}Hanka zrazu jeno raz jeden zajrzała do nich, czatując w izbie na wyjście Jagny, by wtedy zabrać mięso do swojej komory i spenetrować zarazem beczki ze zbożem, ale jakby na złość Jagna ni krokiem nie ruszała się z chałupy, że, już nie mogąc wstrzymać, zaglądała do chorego, to zamówiwszy się o coś, wlazła do komory.<br>
{{tab}}— Czegoj szukacie? dyć wiem, gdzie co jest, to wama pokażę! — wołała Jagna, idąc za nią, że trzeba było wychodzić, ledwie co wraziwszy ręce we zboże, a pieniądze mogły być głębiej, na spodzie...<br>
{{tab}}Zrozumiała też rychło, że tamta jej stróżuje, więc poniewoli dała spokój, odkładając swoje zamysły na sposobniejszą porę.<br>
{{tab}}„Trza się wziąć do szykowania podaronków“ — pomyślała, żałośnie przyglądając się kiełbasom, rozwieszonym na drążku; we zwyczaju bowiem było u Borynów i co pierwszych gospodarzy, iż któren świnię zaszlachtował, ten zaraz nazajutrz rozsyłał w podarunku najbliższym krewniakom, albo z którymi przyjacielstwo trzymał, po kiełbasie, lebo czego inszego po kawale.<br>
{{tab}}— Juści, łacno nie jest, ale dać musisz, powiedziałyby, co żałujesz... — rzekł naraz Bylica, utrafiając w sam raz w żałośliwe strapienia.<br>
{{tab}}Więc chocia serce ściskał żal, jęła rychtować na talerzach i miseczkach z ciężkiem westchnieniem, zmieniając nie po raz jeden zbyt krótkie kawałki na dłuższe to przydając niektórym po kawale kiszki, to znowu <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_099" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/099"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/099|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/099{{!}}{{#if:099|099|Ξ}}]]|099}}'''<nowiki>]</nowiki></span>odbierając, aż w końcu, zmęczona i rozbolała, przywołała Jóźki.<br>
{{tab}}— Przyodziej się pięknie i rozniesiesz po ludziach...<br>
{{tab}}— Jezus, tylachna wszystkiego!...<br>
{{tab}}— Cóż poredzić, kiej trzeba! Sam Maciek stłoczy, ale sam nie wyskoczy! Te dłuższe nieś stryjnie najpierw, zbójem na mnie patrzy, pyskuje, ale nie ma rady; to ci z miseczkom wójtom, łajdus on, ale z Maciejem żyli w przyjacielstwie i może być w czem pomocny; cała kiszka, kiełbasa i kawał boczku la Magdy, la kowali. Niech nie szczekają, że sami zjadamy ojcowego świniaka; juści, całkiem im tem pyska nie zatka, ale przyczepkę będą miały mniejszą... Pryczkowej tę tu kiełbasę: harda, wynośliwa, pyskata, ale z przyjacielstwem szła pierwsza... Kłębowej ten ostatni...<br>
{{tab}}— Dominikowej to nie ślecie?<br>
{{tab}}— Później się da, po połedniu... juści, że trzeba... z taką to jak z tem łajnem: nie porusz i jeszcze z dala obchodź. Noś posobnie, ino nie zagaduj się tam z dzieuchami, bo robota czeka.<br>
{{tab}}— Dajcie i Nastce, one takie biedne, nawet na sól nie mają... — prosiła cicho.<br>
{{tab}}— Niech przyjdzie, to dam niecoś. Ociec, la Weronki zabierzecie, miała wczoraj zajrzeć...<br>
{{tab}}— Młynarzowa ją przed wieczorem wezwała sprzątać pokoje, bo pewnikiem goście do nich zwalą na święta.<br>
{{tab}}I długo jeszcze jąkał nowinki, ale Hanka, wyprawiwszy Jóźkę, przyodziała się nieco cieplej i pobiegła pomagać Jagustynce, a poganiać chłopaków.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_100" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/100"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/100|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/100{{!}}{{#if:100|100|Ξ}}]]|100}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Czekalim na was z kolacją — zaczęła, zdziwiona milczeniem starej.<br>
{{tab}}— I... najadłam się tam patrzeniem, jaże me jeszcze dzisiaj w dołku gniecie...<br>
{{tab}}— To Agata pono zachorzała?<br>
{{tab}}— Juści, u Kozłów se dochodzi sierota.<br>
{{tab}}— Jakże, nie u Kłębów leży?<br>
{{tab}}— Krewniakiem przyznają, któremu niczego nie potrza, albo i z pełną garścią przychodzi; na inszych, choćby rodzonych, piesków się ano spuszcza...<br>
{{tab}}— Co wy też! przecie jej nie wygnały!<br>
{{tab}}— Hale, przywlekła się do nich w sobotę i zaraz w nocy zachorzała... Powiedają, że Kłębowa wziena jej pierzynę i prawie nagą we świat puściła...<br>
{{tab}}— Kłębowa! Nie może być, taka poczciwa kobieta, cheba plotki pletą.<br>
{{tab}}— Swojego nie mówię, ino co mi w uszy wlazło...<br>
{{tab}}— I u Kozłowej leży! A któżby się spodział, że taka litościwa!<br>
{{tab}}— Za pieniądze to i ksiądz litościwy. Kozłowa wzięła od Agaty dwadzieścia złotych gotowego grosza i zato mają ją przetrzymać u siebie do śmierci, bo stara liczy, że lada dzień zamrze. Ale pochowek osobno, a stara se nie dzisia to jutro dojdzie, niedługo jej czekać... nie...<br>
{{tab}}Zmilkła naraz, usiłując napróżno powstrzymać chlipanie.<br>
{{tab}}— Cóż to wama, chorzyście? — pytała Hanka ze współczuciem.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_101" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/101"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/101|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/101{{!}}{{#if:101|101|Ξ}}]]|101}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Tyle się już ludzkiej biedy najadłam, że me w końcu do cna rozebrało. Człowiek nie kamień, broni się przed sobą, choćby tą złością na cały świat, ale się nie obroni: przyjdzie taka pora, co już nie zdzierży więcej i w ten piasek dusza mu się rozsypie żałosny.<br>
{{tab}}Zaniesła się płaczem i długo się trzęsła, nos głośno wycierając, aż znowu jęła mówić boleśnie, że te jej słowa, kiej łzy gorzkie i palące, kapały na Hanczyną duszę.<br>
{{tab}}— I nie ma końca tej ludzkiej marnacji. Siadłam przy Agacie, kiej już ksiądz odjechał, aż tu przylatuje Filipka zza wody, z krzykiem, że jej najstarsza kończy... Poleciałam juści... Jezus, w chałupie żywy mróz siedzi... Okna wiechciami pozatykane... jedno łóżko w chałupie, a reszta w barłogu, kiej psy się gnieździ... nie pomarła dzieucha, ino ją tak z głodu sparło... ziemniaków już brakło, pierzynę już przedali... każdą kwartę kaszy wymodlają u młynarza, nikt nie chce zborgować i pożyczyć do nowego... bo i kto?.. Poratunku niema, Filip przecież w kreminale z drugimi... Ledwiem wyszła od nich, powieda Grzegorzowa, że Florka Pryczkowa zległa i pomocy potrzebuje... Łajdusy to i krzywdziciele moi, choć dzieci rodzone... zaszłam, nie czas krzywdy pamiętać... No, i tam niezgorzej bieda kły szczerzy; drobiazgu pełno, Florka chora, grosza jednego w zapasie niema i pomocy znikąd... grontu przeciek nie ugryzie... jeść niema kto uwarzyć, pole odłogiem stoi, choć zwiesna idzie... bo Adam jak drugie w kreminale... Chłopaka urodziła zdrowego kiej krzemień, żeby się jeno odchował, bo Florka wyschła kiej szczapa i {{Korekta|etj|tej}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_102" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/102"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/102|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/102{{!}}{{#if:102|102|Ξ}}]]|102}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kropli mleka w piersiach nie ma, a krowa dopiero na ocieleniu... I wszędzie tak źle, a u komorników to już trudno wypowiedzieć... Ni komu robić, ni gdzie zarobić, ni grosza ni poratunku znikąd... Mógłby już to Jezus sprawić, by choć letką śmiercią pomarły, nie męczyłby się naród co najbiedniejszy.<br>
{{tab}}— A komuż się to we wsi przelewa? wszędzie bieda i ten skrzybot serdeczny.<br>
{{tab}}— Hale, i gospodarze turbacje niemałe mają... jeden się frasuje, czemby lepszem kichy nadziać, a inszy, komuby na większy precent pieniądz rozpożyczył, ale żaden się nie poturbuje o biedotę, chociaby ta pode płotem zdychała... Mój Boże, w jednej wsi siedzą, przez miedzę, a nikomu to śpiku nie psuje... Juści, każden Jezusowi ostawia starunek o biedotę i na zrządzenie boskie zwala wszystko, a sam rad przy pełnej misce brzuchowi folguje i choćby ciepłym kożuchem uszy odgradza, by ino skamlania biedujących nie posłyszeć...<br>
{{tab}}— Cóż poredzić? któryż to ma tylachna, by wszystkiej biedzie zaradził?<br>
{{tab}}— Kto nie ma chęci, ten wie, jak wykręci! Nie do was piję, nie na swojem siedzicie i dobrze wiem, jak wam ciężko, ale są takie, coby mogły pomóc, są: a młynarz, a ksiądz, a organista, a drugie...<br>
{{tab}}— By im kto podsunął o tem, to możeby się zlitowały... — tłumaczyła.<br>
{{tab}}— Kto ma czujną duszę, ten sam dosłyszy wołanie cierpiących, nie potrza mu o tem z ambony krzykiwać! Moiściewy, dobrze one wiedzą, co się z narodem biednym dzieje, boć tą biedą ludzką się ano pasą <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_103" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/103"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/103|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/103{{!}}{{#if:103|103|Ξ}}]]|103}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i na niej tłuścieją... Młynarzowi to żniwo teraz, chociaż do przednówka daleko: procesjami ludzie ciągną po mąkę i kaszę, za ostatni grosz, na bórg za odrobek albo dobry precent, a choćby pierzynę Żydowi sprzedać, a jeść trza kupić...<br>
{{tab}}— Prawda, darmo nikto nie da...<br>
{{tab}}Przypomniała sobie własne, niedawne nędze i westchnęła ciężko.<br>
{{tab}}— Przesiedziałam dopóźna przy Florce, kobiet się też naschodziło i powiadały, co się we wsi dzieje, powiadały...<br>
{{tab}}— W imię Ojca i Syna! — krzyknęła naraz Hanka, zrywając się na równe nogi, bo wiatr tak ano trzasnął wrótniami, że dziw się nie rozleciały. Wywarła je z trudem, mocno podparłszy kołkami.<br>
{{tab}}— Wieje sielnie, jeno ciepły jakiś, by deszczu nie sprowadził.<br>
{{tab}}— Już i tak wóz się w polu po sękle zarzyna.<br>
{{tab}}— Parę dni dobrego słońca i wnet przeschnie, zwiesna przecie.<br>
{{tab}}— Żeby choć zacząć sadzić przed świętami!<br>
{{tab}}Przegadywały niekiedy, pilnie zajęte, aż i całkiem przycichły, jeno pacanie przebieranych ziemniaków słychać było, że to drobne rzucały na jedną kupę, a nadbutwiałe na drugą.<br>
{{tab}}— Będzie czem podpaść maciorę i la krów też starczy na picie...<br>
{{tab}}Ale Hanka jakby nie słyszała, przemyśliwając wciąż, jakby się do tych ojcowych pieniędzy dobrać najsprawniej, że tylko niekiedy spoglądała przez wrótnie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_104" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/104"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/104|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/104{{!}}{{#if:104|104|Ξ}}]]|104}}'''<nowiki>]</nowiki></span>na świat, na drzewiny rozciapane i szamocące się z wichurą. Postrzępione, sine chmurzyska przewalały się po niebie, kiej roztrzęsione snopy, a wiater jeszcze się wciąż wzmagał i tak jakości podwiewał zdołu, iże poszycie na chałupie jeżyło się niby szczotka. Ziąb przytem ciągnął wilgotny i srodze przejęty nawozem, któren wybierali z gnojowiska. W podwórzu zaś było prawie pusto, jeno niekiedy przebiegały rozczapierzone kury, poganiane przez wiater, gęsi siedziały w zaciszu pod płotem na gąsiętach, cicho piukających, a co parę pacierzy podjeżdżał ostro Pietrek z pustym wozem, zakręcał dookoła, stawał rychtyk naprost klepiska, zabijał ręce, koniom podrzucał kłak siana i, nakładłszy wespół z Witkiem gnoju, podpierał wóz na wybojach i ruszał w pole.<br>
{{tab}}Czasami znów Jóźka wpadała z krzykiem, zaczerwieniona, zdyszana, przejęta tem roznoszeniem kiełbas, i trajkotała.<br>
{{tab}}— Zaniesłam wójtom, teraz poletę do stryjecznych... W chałupie siedzieli, izby już bielą na święta, tak dziękowali, tak dziękowali...<br>
{{tab}}Rozpowiadała szeroko, choć nikto jej za język nie ciągał, i znowu leciała na wieś, niosąc ostrożnie w chustkę białą owiązane miseczki z podarunkami.<br>
{{tab}}— Trajkot dzieucha, ale zmyślna — zauważyła Jagustynka.<br>
{{tab}}— Juści co zmyślna wielce, jeno że do psich figlów i gdzieby się zabawić...<br>
{{tab}}— Cóż chcecie?.. skrzat to jeszcze, dzieciuch...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_105" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/105"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/105|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/105{{!}}{{#if:105|105|Ξ}}]]|105}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Witek, obacz-no, kto tam wszedł do chałupy! — zawołała naraz Hanka.<br>
{{tab}}— Kowal poszli dopiero co!<br>
{{tab}}Tknięta jakimś złem przeczuciem, pobiegła prosto na ojcowską stronę; chory leżał jak zwyczajnie nawznak, Jagna cosik szyła pod oknem, w izbie nie było więcej nikogo.<br>
{{tab}}— A kajże się to Michał podział?..<br>
{{tab}}— Muszą być gdziesik, szukają klucza od wozów, którego byli kiejś pożyczyli Maciejowi — objaśniała, nie podnosząc oczu.<br>
{{tab}}Hanka zajrzała do sieni, nie było go; zajrzała na swoją stronę: jeno Bylica siedział z dziećmi przy kominie i wystrugiwał im wiatraczki; nawet w podwórzu szukała; nikaj ni znaku po nim, więc już prosto rzuciła się do komory, choć drzwi były przywarte.<br>
{{tab}}Jakoż kowal stał tam przy beczce z rękoma po łokcie we zbożu i pilnie w niem grzebał.<br>
{{tab}}— W jęczmieniu toby klucz chowali? co? — wyrzuciła zdyszana, ledwie zipiąc ze wzburzenia i stając groźnie naprzeciw.<br>
{{tab}}— Patrzę, czy nie spleśniały, czy aby zda się do siewu... — jąkał zaskoczony niespodzianie.<br>
{{tab}}— Nie wasza sprawa!.. Pocoście tu wleźli? — krzyknęła.<br>
{{tab}}Wyjął niechętnie ręce i, ledwie hamując wściekłość, zamruczał:<br>
{{tab}}— A wy pilnujecie me, kiej złodzieja...<br>
{{tab}}— Nibyto nie wiem, pocóżeście tu przyszli, co? Hale, do cudzej komory właził będzie i penetrował po <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_106" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/106"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/106|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/106{{!}}{{#if:106|106|Ξ}}]]|106}}'''<nowiki>]</nowiki></span>beczkach, kłódki może będziecie ukręcać, do skrzyń otwierać... co? — wrzeszczała coraz głośniej.<br>
{{tab}}— Nie powiadałem wam wczoraj, czego nam szukać potrza...<br>
{{tab}}Wysilał się na spokój.<br>
{{tab}}— Przede mną cyganiliście, jedno by mi piaskiem oczy zasypać, a robicie drugie. Przejrzałam już wasze Judaszowe zamysły, przejrzałam...<br>
{{tab}}— Hanka, stul pysk, bo ci go przymknę! — zaryczał złowrogo.<br>
{{tab}}— Spróbuj, zbóju jeden! tknij me choć palcem, a takiego wrzasku narobię, że pół wsi się zbiegnie i obaczy, coś ty za ptaszek! — groziła.<br>
{{tab}}Rozejrzał się dobrze po ścianach i ustąpił wreszcie, klnąc siarczyście.<br>
{{tab}}Popatrzyli sobie w oczy zbliska i z taką mocą, że by mogli, na śmierćby się przebodli temi rozgorzałemi ślepiami.<br>
{{tab}}Hanka aż wodę piła, długo nie mogąc się opamiętać po tem wzburzeniu.<br>
{{tab}}— Trza je naleźć i schować przezpiecznie, bo niechby ich dopadł, ukradnie — rozmyślała, wracając do stodoły, ale naraz zawróciła z pół drogi.<br>
{{tab}}— Siedzisz w chałupie, stróżujesz, a obcych do komory puszczasz! — krzyknęła zgóry na Jagnę, otwierając drzwi.<br>
{{tab}}— Michał nie obcy; ma takie prawo, jak i wy! — wcale się nie ulękła jej krzyku.<br>
{{tab}}— Szczekasz kiej ten pies, zmówiłaś się z nim dobrze, ale bacz, że niech jeno co z chałupy zginie, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_107" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/107"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/107|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/107{{!}}{{#if:107|107|Ξ}}]]|107}}'''<nowiki>]</nowiki></span>to jak Bóg w niebie, do sądu podam i ciebie wskażę, żeś pomagała... Zapamiętaj to sobie!... — wrzeszczała rozsrożona.<br>
{{tab}}Jagna skoczyła z miejsca, chwytając w garść co było na podorędziu.<br>
{{tab}}— Bić się chcesz! bij! popróbuj ino, to ci te cacaną gębusię tak sprawię, aż się czerwoną oblejesz i rodzona matka cię nie pozna!..<br>
{{tab}}Dunderowała, zajadle krzykając nad nią, co tylko ślina i złość na język stoczyła.<br>
{{tab}}I niewiada zgoła, na czemby się to skończyło, bo już pazury rozczapierzały, drąc się coraz bliżej, gdyby nie Rocho, któren akuratnie w samą porę nadszedł, że Hanka, przywstydzona jego patrzeniem, ochłonęła nieco i zmilkła, zatrzaskując jeno za sobą drzwi z całej złości.<br>
{{tab}}Jagna zaś ostała na izbie, ruchać się nie mogąc z przerażenia; wargi jej latały, niby we febrze, i serce kołatało, łzy posypały się kiej groch. Aż wkońcu oprzytomniała; rzucając w kąt maglownicę, ściskaną w garści, buchnęła się na łóżko, w boleściwym, nieutulonym płaczu roztrzęsiona.<br>
{{tab}}Hanka tymczasem opowiadała Rochowi, o co im poszło.<br>
{{tab}}Słuchał cierpliwie jazgotliwych i szlochem przeplatanych powiadań, a nie mogąc z nich wiele wymiarkować, przerwał ostro i jął ją surowo gromić, odsunął nawet podawane jedzenie i wielce rozgniewany po czapkę sięgał.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_108" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/108"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/108|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/108{{!}}{{#if:108|108|Ξ}}]]|108}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Już mi we świat iść przyjdzie i nigdy Lipiec na oczy nie oglądać, kiejście tacy. Złemu to wszystko na pociechę, albo żydowinom, co się ze swarliwości a głupoty chrześcijańskiego narodu prześmiewają! Jezus mój miłosierny, to mało bied, mało chorób, mało głodowań, to się jeszcze w pojedynkę za łby biorą i złością dokładają.<br>
{{tab}}Zadyszał się tą przemową, Hankę zaś przejęła taka żałość i strach, by w gniewie nie odszedł, że pocałowała go w rękę, przepraszając z całego serca...<br>
{{tab}}— Byście wiedzieli, co z nią już wytrzymać ciężko, na złość wszystko robi, a na moją szkodę. Przecież z krzywdą naszą tu siedzi... jakże, tylachna gruntu ma zapisane... A nie wiecie to, jaka jest?.. co to wyprawiała z parobkami... jaka... (— nie, nie potrafiła wypomnieć o Antku —)... a teraz już się pono z wójtem zmawia... — dodała ciszej. — To juści, że skoro ją dojrzę, to się jaże we mnie gotuje ze złości, iż prostobym nożem pchnęła...<br>
{{tab}}— Pomstę ostawcie Bogu! ona też człowiek i krzywdy czuje, a za swoje grzechy ciężko odpowie. Powiadam wam: nie krzywdźcie jej!<br>
{{tab}}— To ja ją krzywdzę?<br>
{{tab}}Zdumiała się wielce, nie mogąc wymiarkować, w czem się Jagnie krzywda dzieje.<br>
{{tab}}Rocho przegryzał chleb, wodząc za nią oczyma, a cosik medytując, wreszcie pogładził dziecińskie głowiny, tulące mu się do kolan, i zabierał się do wyjścia.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_109" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/109"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/109|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/109{{!}}{{#if:109|109|Ξ}}]]|109}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r03"/>{{tab}}— Zajrzę do was którego dnia wieczorem, a teraz wama jeno rzeknę: Poniechajcie jej, róbcie swoje, a resztę Pan Jezus sprawi...<br>
{{tab}}Pochwalił Boga i poszedł na wieś.<br>
<br><br>{{---|50}}<br><section end="r03"/>
<section begin="r04"/>{{c|IV.}}<br>
{{tab}}Rocho wlókł się wolno drogą nad stawem, raz, że wiatr tak w niego siepał, iż ledwie się na nogach utrzymał, a po drugie, jako strapiony był wielce tem wszystkiem, co się we wsi działo, to jeno raz po raz wznosił rozpalone oczy na chałupy, przemyśliwał ważnie i wzdychał żałośnie. Tak źle się bowiem działo w Lipcach, że już zgoła gorzej nie mogło.<br>
{{tab}}Zaś nie to było najgorsze, że niejeden głodem przymierał, że choroby się krzewiły, że się kłócili barzej i za łby brali, że nawet śmierć wybierała swoje gęściej, niźli po inne roki — takusieńko było i łoni, i drzewiej; do tego się już był naród wezwyczaił, rozumiejąc dobrze, jako inaczej być nie będzie... Złe i o wiele gorsze było całkiem co inszego — oto, że ziemia stojała odłogiem, bo nie miał w niej kto robić...<br>
{{tab}}Zwiesna już szła całym światem wraz z tem ptactwem, ciągnącem do łońskich gniazd, na wyżnich miejscach podsychały role, wody opadły i ziemia się prawie prosiła o pługi, o nawozy i o to ziarno święte...<br>
{{tab}}A któż miał iść w pole, kiej wszystkie robotne ręce były w kreminale!.. Przecie prawie same kobiety<section end="r04"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_110" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/110"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/110|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/110{{!}}{{#if:110|110|Ξ}}]]|110}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ostały we wsi, a nie ich to moc, ni głowa poredzić wszystkiemu.<br>
{{tab}}A tu na niejedną przychodzi pora rodów, jak to na zwiesnę zwyczajnie, a tu krowy się cieliły, drób się lągł, maciory się prosiły, w ogródkach też czas był zasiewać i wysadki sadzić, ziemniaki trza było przebierać z dołów przed sadzeniem, wodę z pól spuszczać, gnój wybierać i wywozić — to choć urób kulasy po łokcie, a bez chłopa nie wydolisz... A tu jeszcze trza obrządzać inwentarz, rznąć sieczkę, poić, drwa rąbać, lebo i z lasu wieźć, a tylachna inszej, codziennej roboty, choćby na ten przykład z dzieciskami, których było wszędzie, kiej maku, że Jezus! gnatów już nie czuły, krzyże im ano drętwiały na odwieczerzu z utrudzenia, a i połowy nie było zrobione — bo kaj to jeszcze ze wszystkich najpierwsze — polne roboty?..<br>
{{tab}}A ziemia czekała; wygrzewało ją młode słońce, suszyły wiatry, przejmowały nawskroś te ciepłe i płodne deszcze, stężały owe mgliste i nagrzane noce zwiesnowe — że trawy już puszczały zieloną szczotką, oziminy podnosiły się w chyżym roście, skowronki przedzwaniały nad zagonami, boćki brodziły po łęgach, kwiaty też kajś niekaj buchały z moczarów ku niebu połyskliwemu, ku niebu, co się co dnia, niby ta płachta jasna i obtulna, podnosiło coraz wyżej, że już coraz dalej sięgały tęskliwe oczy, aż po owe wręby wsi i borów, niedojrzanych w zimowych mrokach; cały świat przecykał z martwego śpiku i prężył się a przystrajał do zwiesnowych godów wesela i radości...<br>
{{tab}}Zaś wszędy po sąsiedztwach, kaj jeno okiem {{pp|do|sięgnąć}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_111" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/111"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/111|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/111{{!}}{{#if:111|111|Ξ}}]]|111}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|do|sięgnąć}}, robili tak pilno, że całe dni, deszcz był, czy pogoda, rozlegały się wesołe przyśpiewy i hukania, po polach błyskały pługi, ruchali się ludzie, konie rżały i wozy turkotały wesoło, a jeno lipeckie role stały puste, ciche, zgoła obumarłe i jako ten smętarz żałosne...<br>
{{tab}}A kieby na dobitkę jeszcze te ciężkie strapienia o uwięzionych...<br>
{{tab}}Mało jeśli co dnia nie ciągnęło do miasta po kilkoro ludzi z węzełkami, a i z tem płonem skamlaniem, by wypuścili niewinowatych.<br>
{{tab}}Hale! będzie ta kto miał miłosierdzie nad pokrzywdzonym narodem, jeśli on sam sobie sprawiedliwości nie wydrze!..<br>
{{tab}}Źle się działo, tak źle, że nawet obce ludzie, z drugich wsi, zaczęli już miarkować, jako krzywda Lipiec jest krzywdą wszystkiego narodu chłopskiego. Jakże, jeno małpa małpie zajdy szarpie, a człowiek za człowiekiem powinien trzymać, by i jemu na taki sam koniec nie przyszło.<br>
{{tab}}Więc i nie dziwota, jako drugie wsie, choć ta przódzi koty darły z Lipcami o granice i różne szkody sąsiedzkie, albo i z czystej zazdrości, że to Lipczaki wynosiły się hardo nad wszystkie, a wieś swoją uważały za najpierwszą, teraz poniechali sporów, otrząchając z siebie zawziętość, bo często chłop jakiś z Rudek, to z Wólki, to z Dębicy, a nawet i z Rzepeckiej szlachty niejeden przebierał się do Lipiec na kryjome przewiady.<br>
{{tab}}Zaś w niedzielę po sumie albo jak wczoraj przy zjeździe do spowiedzi, rozpytywali się pilnie o {{pp|uwię|zionych}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_112" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/112"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/112|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/112{{!}}{{#if:112|112|Ξ}}]]|112}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|uwię|zionych}}, srożąc przytem twarze, siarczyście klnąc, a zarówno z Lipeckiemi pięście zaciskając na krzywdzicieli, i wielce się litując nad dolą pokrzywdzonego narodu.<br>
{{tab}}Właśnie był teraz nad tem Rocho medytował, postanawiając zarazem jakieś przedsięwzięcie ważne, gdyż jeszcze barzej zwolnił kroku, często przystawał, chroniąc się od wiatru za grubsze drzewa i jakby nic dokoła nie widzący, we świat poglądał daleki...<br>
{{tab}}A widniej się jakoś zrobiło i cieplej, jeno ten uprzykrzony wiater wzmagał się z godziny na godzinę, że jeden szum niósł się całym światem i już co cieńsze drzewiny pokładały się z jękiem, trzepiąc gałęziami po stawie, snopki ano wyrywał z dachów i co kruchsze gałęzie odzierał, a wiał już teraz górą i z taką mocą, że wszyćko się ruchało: i sady, i płoty, i chałupy, i pojedyncze drzewa, aż się zdało jako z nim w jedną stronę lecą, a nawet to blade słońce, co się z poza rozwalonych chmur wysupłało, wydało się również uciekającem po niebie, zawlekanem kieby piaskami rozwianemi, zaś nad kościołem jakieś stado ptaków z rozczapierzonemi skrzydłami, nie mogąc się uporać z pędem, dały się nieść wichurze i ze strachliwym krzykiem rozbijały się o wieżę i rozchwiane drzewa.<br>
{{tab}}Ale wiater, choć był przykry i nieco szkodliwy, sielnie też przesuszał role, bo już od rana galanto zbielały zagony, a drogi ociekały z wody...<br>
{{tab}}Rocho długo stojał w medytacji onej, o Bożym świecie zapomniawszy, aż poruszył się znagła, doszły go bowiem z wichurą jakieś swarliwe głosy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_113" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/113"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/113|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/113{{!}}{{#if:113|113|Ξ}}]]|113}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Rozejrzał się bystro: po drugiej stronie stawu, przed sołtysową chałupą, w opłotkach, czerwieniła się kupa kobiet z jakimiś ludźmi w pośrodku...<br>
{{tab}}Pośpieszył tam z ciekawością, coby się stało, nie wiedząc.<br>
{{tab}}Ale dojrzawszy zdala strażników z wójtem, skręcił w najbliższe opłotki, a stamtąd jął się ostrożnie przebierać sadami ku gromadzie, nie lubił jakoś leźć w oczy urzędom.<br>
{{tab}}Gwar zaś był coraz wrzaskliwszy, kobiet wciąż przybywało, dzieci też całą hurmą zbiegały ze wszystkich stron, cisnąc się do starszych, a poszturchując między sobą, aż ciasno się uczyniło w opłotkach i wywalili się na drogę, nie bacząc na błoto, ni na rozkolebane drzewa, siekące gałęziami. Jazgotali cosik spólnie, to jakieś osobne głosy się wydzierały, ale coby, nie mógł wymiarkować, bo wiater porywał słowa. Dojrzał jeno przez drzewa, że Płoszkowa rej wiodła: gruba, spaśna, z rozczerwienioną gębą, wykrzykiwała cosik najgłośniej i tak zajadle podjeżdżała pięściami pod wójtowy nos, że się ten cofał, a reszta przytwierdzała jej wrzaskiem, kiej to stado indorów rozwścieczonych. Kobusowa zaś uwijała się po bokach, próżno chcąc się przedrzeć do strażników, nad którymi co chwila trzęsły się zaciśnięte pięście, a gdzie niegdzie już i kij albo utytłana mietlica...<br>
{{tab}}Wójt cosik tłumaczył, drapiąc się frasobliwie po głowie, a powstrzymując na sobie babski napór, że strażnicy wysunęli się ostrożnie z kupy nad staw i poszli ku młynowi; wójt ruszył za nimi, odszczekując <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_114" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/114"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/114|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/114{{!}}{{#if:114|114|Ξ}}]]|114}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się niekiedy, a grożąc chłopakom, bo zaczęli frygać za nim błotem.<br>
{{tab}}— Czego chcieli? — pytał Rocho, wchodząc między kobiety.<br>
{{tab}}— Czego? aby wieś dała dwadzieścia wozów i ludzi do szarwarku, by w ten mig jechali naprawiać drogę w lesie... — objaśniała go Płoszkowa.<br>
{{tab}}— Jakiś większy urząd ma przejeżdżać tamtędy, i bez to przykazują zawozić wyrwy...<br>
{{tab}}— Powiedzielim, że wozów, ni koni nie damy.<br>
{{tab}}— Któż to pojedzie?<br>
{{tab}}— Niech pierwej puszczą naszych chłopów, to im drogę narządzą.<br>
{{tab}}— Dziedzicaby zaprzęgły!<br>
{{tab}}— Sameby się wzięły do roboty, a nie penetrowały po chałupach!<br>
{{tab}}— Ścierwy, ukrzywdziciele! — wołała jedna przez drugą, a coraz głośniej.<br>
{{tab}}— Jeno dojrzałam strażników, zaraz mnie cosik niedobrego tknęło...<br>
{{tab}}— Przeciek z wójtem już od rana naradzały się w karczmie.<br>
{{tab}}— Nachlały się gorzałki i dalej-że chodzić po chałupach, a ludzi pędzić do roboty...<br>
{{tab}}— Wójt dobrze wie, powinien był w urzędzie przełożyć, jak jest w Lipcach — ozwał się Rocho, próżno chcąc przekrzyczeć wzburzone głosy.<br>
{{tab}}— Hale, dobrze on z nimi trzyma!<br>
{{tab}}— I pierwszy na wszystko naprowadza.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_115" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/115"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/115|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/115{{!}}{{#if:115|115|Ξ}}]]|115}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A o to jeno stoi, z czego ma profit — zakrzyczały znowu.<br>
{{tab}}— Namawiał, aby dać tamtym po mendlu jajek z chałupy, albo po kurze, to poniechają i drugie wsie do szarwarku wygonią.<br>
{{tab}}— Tych kamieni bym dała!<br>
{{tab}}— Kijaszkiem przyłożyła!<br>
{{tab}}— Cichojcie, kobiety, by was nie skarali za ubliżenie urzędowi!<br>
{{tab}}— Niech karzą, niech wezmą do kozy, do oczu stanę choćby największemu urzędowi i wypowiem wszystko, w jakiem to ukrzywdzeniu żyjemy!..<br>
{{tab}}— Wójtabym się bojała!.. Figura zapowietrzona!.. Tyle mi znaczy, co ta kukła do strachania wróbli!.. Nie pamięta o tem, że chłopy go wybrały, to i one mogą z tego urzędu zesadzić... — wrzeszczała Płoszkowa.<br>
{{tab}}— Karaćby jeszcze mieli!... A nie płacim to podatków, nie dajem chłopaków w rekruty, nie robim, co ino każą!.. Mało im jeszcze, że nam chłopów pobrali!..<br>
{{tab}}— A niech się zjawią, wnet jakaś bieda pada na kogoś.<br>
{{tab}}— Psa mi ano we żniwa w polu ustrzelili!..<br>
{{tab}}— Mnie zaś do sądu podali, że się sadze zapaliły!..<br>
{{tab}}— A mnie to nie, żem tu łoni len suszyła za stodołą?<br>
{{tab}}— A jak to sprały Gulbasiaka, że kamieniem na nich puścił!..<br>
{{tab}}Krzyczały spólnie, ciżbiąc się do Rocha, aż uszy zatykał od wrzasku.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_116" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/116"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/116|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/116{{!}}{{#if:116|116|Ξ}}]]|116}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Adyć przyciszcie się! Gadaniem nic nie poredzi! Cichojcie!.. — wołał.<br>
{{tab}}— To idźcie do wójta i przedstawcie, albo wszystkie tam pociągniem z mietłami!.. — darła się zawzięcie Kobusowa.<br>
{{tab}}— Pójdę, ino już się rozejdźcie!.. Przecież tyle roboty ma każda w chałupie... już ja przedstawię dobrze!.. — prosił gorąco, bojąc się powrotu strażników.<br>
{{tab}}Że zaś w tę porę przedwonili południe na kościele, to się zaczęły zwolna rozchodzić, rajcując głośno i przystając przed chałupami.<br>
{{tab}}Rocho zaś prędko wszedł do sołtysowego domu, gdzie był teraz mieszkał, nauczał bowiem dzieci w pustej izbie Sikorów, na drugim końcu wsi, za karczmą. Sołtysa nie było doma, podatki powiózł do powiatu.<br>
{{tab}}Opowiedziała mu zaraz Sochowa, spokojnie, po porządku, jak to było.<br>
{{tab}}— By jeno z tych wrzasków nie wyszło co złego!.. — zauważyła wkońcu.<br>
{{tab}}— Wójtowa wina. Strażniki robią, co im przykazali, on zaś wie, jako we wsi ostały same prawie kobiety, że w polu niema kto robić, a nie dopiero na szarwarki jeździć. Pójdę do niego, niech załagodzi sprawę, by sztrafów nie kazali płacić!..<br>
{{tab}}— To wszystko patrzy, jakby się na Lipcach mściły za las!.. — powiedziała.<br>
{{tab}}— Któżby?.. dziedzic?!.. Moiście wy! a cóż on ma do urzędów?..<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_117" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/117"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/117|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/117{{!}}{{#if:117|117|Ξ}}]]|117}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zawżdy pan z panem łacniej się zmówi, w przyjacielstwie żyją, a mścić się na Lipcach zapowiadał!..<br>
{{tab}}— Boże! że to i dnia spokojnego niema!.. Cięgiem coś nowego!..<br>
{{tab}}— By ino gorsze już nie przyszło!.. — westchnęła, składając ręce, jak do pacierza.<br>
{{tab}}— Zleciały się, kiej sroki, a pyskowały, że niech Bóg broni!..<br>
{{tab}}— Jakże, ten się drapie, kogo swędzi!..<br>
{{tab}}— Wrzaskiem nie poradzi, jeno nową biedę można sprowadzić!..<br>
{{tab}}Rozdrażniony był i zestrachany, by znowu na wieś co złego nie padło.<br>
{{tab}}— Wracacie to do dzieci?<br>
{{tab}}Podniósł się był z ławy.<br>
{{tab}}— Rozpuściłem swoją szkołę, święta; a po drugie, że muszą w chałupach pomagać, tyle wszędzie roboty!..<br>
{{tab}}— Byłam rano za najemnikami na Woli, po trzy złote obiecywałam od orki, jeśćbym dała i ni jednego nie namówiłam. Każden swoje przódzi obrabia: gdzie mu to dbać o kogo! Obiecują przyjść za niedzielę, albo i dwie!..<br>
{{tab}}— Jezu! że to człowiek ma ino te dwie i słabe ręce!.. — westchnął ciężko.<br>
{{tab}}— Pomagacie wy i tak narodowi, pomagacie!.. Kiejby nie wasz rozum i to serce dobre, to już niewiada, coby się z nami wszystkiemi stało!..<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_118" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/118"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/118|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/118{{!}}{{#if:118|118|Ξ}}]]|118}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bym to mógł, co chcę, nie byłoby biedy na świecie! nie!<br>
{{tab}}Rozwiódł ręce w onej niemocy ciężkiej i wyszedł śpiesznie do wójta. Jeno że tam nierychło doszedł, wstępując po chałupach.<br>
{{tab}}Wieś się już uspokoiła nieco; jeszcze tam kajś, w poniektórych opłotkach pyskowały co najzawziętsze, ale większość rozeszła się szykować warzę obiednią, a po drogach jeno wiater hulał, jak przódzi, i drzewinami miotał.<br>
{{tab}}Ale wnetki po przypołudniu mimo wichury uprzykrzonej, zaroiło się wszędy od ludzi, że w obejściach, po ogrodach, przed chałupami, w sieniach i izbach zawrzało, kiej w ulach, od roboty i nieustających jazgotów babich — boć to przeciech ino same kobiety się zwijały a dziewczyniska, zaś trafił się chłopak, to jeszcze taki z koszulą w zębach, a najwyżej do pasionki przydatny, gdyż co starsze wraz z ojcami siedziały.<br>
{{tab}}Zwijali się żwawo, jeszcze popędzając do pośpiechu, że to wczoraj, z powodu zjazdu księży do spowiedzi, dziadoskie świątko se zrobili, przesiadując prawie dzień cały w kościele, a dzisiaj znowu zabałamucili przez strażników.<br>
{{tab}}A tu i święta nadchodziły, wielki wtorek już był na karku, toć i roboty przybyło i różnych turbacyj niemało — to kiele chałup trza było porządki czynić, to dzieci obszyć, siebie też ździebko obrządzić, do młyna wieźć, o święconem pomyśleć i tyle jeszcze inszych różności, że już w każdej chałupie głowiły się ciężko gospodynie, jak tu wszystkiemu zaradzić, a {{pp|prze|patrywały}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_119" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/119"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/119|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/119{{!}}{{#if:119|119|Ξ}}]]|119}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|prze|patrywały}} pilnie komory, coby karczmarzowi przedać, albo do miasta wywieźć na ten grosz potrzebny. Nawet już kilka kobiet pojechało zaraz po obiedzie, wioząc cosik pod słomą na przedanie.<br>
{{tab}}— By was tam gdzie drzewo nie przywaliło! — ostrzegał Rocho Gulbasową, przejeżdżającą właśnie taką mizerną koniną, że ledwie szła pod wiatr.<br>
{{tab}}I skręcił zaraz do jej chałupy, dojrzawszy, że dziewczyny, wylepiające szpary, nie mogą sięgnąć nad okna. Pomógł im w tem i jeszcze wapno w szaflu rozrobił do bielenia ścian i galanty pendzel wyrychtował ze słomy.<br>
{{tab}}I polazł dalej.<br>
{{tab}}U Wachników gnój wywoziły na pobliskie pole, ale tak sprawnie im to szło, że połowa wytrząchała się z desek po drodze, a dzieuchy we dwie konia za uzdę ciągnęły, bo słuchać pono nie chciał. Wszedł tam Rocho, gnój na wozie oklepał, jak się należało, i konia batem złoił, iż ciągnął posłusznie, kiej dziecko...<br>
{{tab}}U Balcerków znowu Marysia, ta, co po Jagnie Borynowej za najgładszą była we wsi uważana, siała groch tuż za płotem w czarną i sielnie znawożoną ziemię; jeno, że się ruchała, kiej mucha w smole, okręcona na głowie w chustkę i w ojcowej kapocie do ziemi, by jej kiecki nie rozwiewało.<br>
{{tab}}— Nie śpiesz się tak, jeszcze wydolisz!.. — zaśmiał się, wchodząc na zagon.<br>
{{tab}}— Jakże... kto groch sieje w wielki wtorek — za garniec zbierze worek! — odkrzyknęła.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_120" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/120"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/120|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/120{{!}}{{#if:120|120|Ξ}}]]|120}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nim dosiejesz, już ci pierwszy wzejdzie! Ale za gęsto, Maryś, za gęsto... niechby wyrósł, to zwije się w kołtuny i położy!<br>
{{tab}}Pokazywał, jak siać z wiatrem, bo głupia, nie zmiarkowała się, siejąc, jak popadło.<br>
{{tab}}— A Wawrzon Socha mi powiedział, jakoś do wszystkiego sposobna! — rzekł odniechcenia, idąc wpodle brózdą pełną błota.<br>
{{tab}}— Mówiliście to z nim?.. — wykrzyknęła, przystając nagle, by tchu złapać.<br>
{{tab}}Sczerwieniła się strasznie, ale bojała pytać.<br>
{{tab}}Rocho się jeno uśmiechnął, ale odchodząc, powiedział:<br>
{{tab}}— We święta mu powiem, jak się to sielnie przypinasz do roboty!..<br>
{{tab}}Zaś u Płoszków, stryjecznych Stacha, dwóch chłopaków podorywało tuż przy drodze kartoflisko: jeden poganiał, drugi nibyto orał, a skrzaty były oba, ledwie nosem ogona końskiego sięgające i przez żadnej mocy, to juści, że pług im chodził kiej chłop napity, a koń co trocha do stajni zawracał, prały go też wciąż na spółkę i klęły, swarząc się między sobą.<br>
{{tab}}— Poredzim, Rochu, poredzim, ino bez te ścierwy kamienie pług wyskakuje, a i kobyła ciągnie do źróbka... — tłumaczył się z płaczem starszy, kiej mu Rocho odebrał pług i rznął skibę założną, przyuczając zarazem trzymania kobyły.<br>
{{tab}}— Teraz już całe staję podorzem do nocki!.. — wykrzykiwał zuchowato, rozglądając się strachliwie, czy kto nie dojrzał Rochowej pomocy, a gdy stary poszedł, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_121" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/121"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/121|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/121{{!}}{{#if:121|121|Ξ}}]]|121}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przysiadł wnet na pługu od wiatru, jak to ociec robili, i zakurzył papierosa.<br>
{{tab}}A Rocho szedł dalej po chałupach, miarkując, gdzie może być w czem pomocny.<br>
{{tab}}Przyciszał kłótnie, spory łagodził, doredzał, a gdzie było potrza, i w robocie, choćby najcięższej, pomagał, bo jak u Kłębów drew narąbał, widząc, że Kłębowa nie mogła poradzić sękatemu pniakowi, a Paczesiowej wody przyniósł ze stawu; gdzie znowu rozswawolone dzieci do posłuchu napędzał...<br>
{{tab}}A zauważył, że się kajś zbytnio smucą i wyrzekają — żarty stroił ucieszne i te prześmiechy... Z dzieuchami też rad o pannowych sprawach radził i chłopaków wspominał; z kobietami pogadywał o dzieciach, o kłopotach, o sąsiadkach i o tem wszyćkiem, w czem jeno babi gatunek pociechę najduje — byle jeno naród ku lepszym myślom podprowadzić...<br>
{{tab}}A że człowiek był mądry, pobożny, we świecie niemało bywały, to wiedział zaraz z pierwszego spojrzenia, co rzec i komu, jaką przypowiastką wyrwać duszę smutkowi, komu był potrzebny śmiech, komu wspólny pacierz, albo to twarde, mądre słowo, lub i pogroza...<br>
{{tab}}Taki zaś dobry był i spółecznie czujący, że choć i nieproszony, a niejedną nockę przesiedział przy chorych, krzepiąc swoją dobrością nieboraków, że go już nawet więcej uważali, niźli dobrodzieja...<br>
{{tab}}Aż w końcu to się już narodowi począł widzieć jako ten święty Pański, po zagrodach roznoszący Boże zmiłowanie a pociechy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_122" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/122"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/122|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/122{{!}}{{#if:122|122|Ξ}}]]|122}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Hale! mógł to zaradzić biedzie wszystkiej? mógł to przeprzeć dolę i przekarmić głodne, uzdrowić chore, albo wystarczyć swojemi za brakujące ręce?..<br>
{{tab}}Nad moc jednego człowieka się trudził, pomagając i broniąc narodu — jeno że la wszystkiej wsi było to jedną okruszyną, tem, jakoby kto w spiekocie wargi spragnione rosą odwilżał, pić nie podając!..<br>
{{tab}}Jakże! wieś przeciech była ogromna, samych chałup stojało ponad pięćdziesiąt, i ziemi do obróbki leżał szmat wielgachny, i lewentarza do obrządków, a i gąb do przeżywienia czekało coniemiara.<br>
{{tab}}A zaś to wszystko, od czasu wzięcia chłopów, trzymało się więcej boską Opatrznością, niźli ludzkiemi zabiegami, więc i nie dziwota, że z dniem każdym więcej się mnożyło bied, potrzeb, skamłań i turbacyj...<br>
{{tab}}Rocho dobrze to wszystko czuł i wiedział; ale dopiero dzisiaj, chodząc od chałupy do chałupy, dojrzał, jaki to upadek wszędy się wkrada...<br>
{{tab}}Mało bowiem, że pola leżały odłogiem, że nikto nie orał, nie siał, nie sadził, boć co tam w roli paprali, za dziecińską zabawę starczyło — ale już ruinę i opuszczenie widać było na każdym kroku: płoty się ano waliły miejscami, gdzie zaś przez odarte dachy krokwie i łaty wyłaziły, to oberwane wrótnie zwisały, kiej przetrącone skrzydła, trzepiąc o ściany, a niejedna chałupa się wypinała, daremnie prosząc podpory.<br>
{{tab}}A wszędy wody gniły pod chałupami, błoto po kolana i nieporządki pod ścianami, że przejść było niełacno, a na każdym kroku taka marnacja, że aż za serce <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_123" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/123"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/123|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/123{{!}}{{#if:123|123|Ξ}}]]|123}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ściskało; toć często krowy porykiwały z głodu i konie prosto w gnój obrastały, bo nie było komu oczyścić.<br>
{{tab}}I tak się działo ze wszystkiem, że nawet cielaki, utytłane w błocie kiej świnie, łaziły samopas po drogach, statki gospodarskie niszczały na deszczu, pługi rdza zjadała, w półkoszkach wylęgiwały maciory, a co się zaś pochyliło, co oberwało, co nadłamane padło — już tak ostać ostawało, bo któż to miał co podjąć? któż naprawiać? kto złemu zaradzić i gorszemu zapobiec?.. Kobiety?..<br>
{{tab}}Ależ tym chudzinom ledwie już sił i czasu starczyło na to, co najpilniejsze! Juści, niechby chłopy wróciły, a w mig byłoby inaczej...<br>
{{tab}}Czekali też na ich powrót, jak na zmiłowanie Pańskie, czekali z dnia na dzień, krzepiąc się tą nadzieją...<br>
{{tab}}Ale chłopy nie powracali i ni sposobu było się dowiedzieć, kiej ich puszczą. Więc tymczasowie jeno zły miał uciechę i profit z tej marnacji narodu, z tych kłyźnień, swarów a bitek, z tego umęczenia serc w biedzie a żałościach...<br>
{{tab}}Już siwy zmierzch zasiewał świat, kiej Rocho wyszedł z ostatniej za kościołem chałupy, od Gołębiów, i powlókł się do wójta na drugi koniec wsi...<br>
{{tab}}Wiater wciąż hurkotał, ciskając się coraz barzej, a tak miecąc drzewinami, że nie było przezpiecznie iść, bo raz po raz leciały na drogę odłamane gałęzie.<br>
{{tab}}Stary też, zgarbiony, przemykał pod samemi płotami, ledwie widny w tej dziwnej szarości zmierzchu, kieby ze startego na proch szkła uczynionego.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_124" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/124"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/124|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/124{{!}}{{#if:124|124|Ξ}}]]|124}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jeśli do wójta idziecie, we młynie pono; w chałupie go niema! — Jagustynka zjawiła się przed nim niespodziewanie.<br>
{{tab}}Zawrócił ku młynowi bez słowa, nie cierpiał bowiem tego pleciucha.<br>
{{tab}}Dopędziła go wnet i, drepcąc pobok, zaszeptała prawie w same uszy:<br>
{{tab}}— Zajrzyjcie do moich Pryczków, abo i do Filipki... zajrzyjcie!..<br>
{{tab}}— Bym co pomógł, to zajrzę...<br>
{{tab}}— Tak skamlały, abyście do nich zajrzeli... przyjdźcie!.. — gorąco prosiła.<br>
{{tab}}— Dobrze, jeno przódzi muszę z wójtem pomówić.<br>
{{tab}}— Bóg zapłać!<br>
{{tab}}Pocałowała go w rękę roztrzęsionemi wargami.<br>
{{tab}}— A wam co?<br>
{{tab}}Zdumiał się, bo zawżdy byli z sobą jakby we wojnie.<br>
{{tab}}— Coby zaś, jeno na każdego przychodzi taki czas, że jako ten pies zgoniony a bezpański, rad, kiej go poczciwa ręka pogłaszcze... — szepnęła łzawo, ale nim nalazł dla niej to dobre słowo, odeszła śpiesznie.<br>
{{tab}}A on i we młynie wójta nie nalazł; ze strażnikami pono do miasta pojechał — powiedział młynarczyk, zapraszając na odpocznienie do swojej izdebki, gdzie już dosyć siedziało lipeckich bab i chłopów z drugich wsi, oczekując na swoją kolej mielenia. Byłby tam Rocho chętnie posiedział dłużej, ale Tereska, żołnierka, siedząca z inszemi, przysiadła wnet do niego i jęła nieśmiało a cichuśko wypytywać o Mateusza Gołębia.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_125" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/125"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/125|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/125{{!}}{{#if:125|125|Ξ}}]]|125}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Byliście u chłopów, toście i jego musieli widzieć... a zdrowy? a dobrej myśli? a kiej go puszczą?... — przycierała, w oczy mu nie spoglądając.<br>
{{tab}}— A jak się ma wasz we wojsku? zdrowy? rychło wraca?.. — spytał wkońcu również cicho, uderzając ją srogiemi oczyma.<br>
{{tab}}Sczerwieniła się i uciekła na młyn.<br>
{{tab}}Pokiwał głową nad jej zaślepieniem i poszedł, chcąc cosik przełożyć a ostrzec przed grzechem, ale na młynicy, choć się paliły lampki, w tym roztrzęsionym kurzu mącznym i mroku, nie mógł jej odnaleźć: schowała się przed nim. Młyn zaś tak turkotał, wody z takim krzykiem nieustannym waliły na koła, a wiater kieby temi największemi worami rypał raz po razie we ściany i dachy, że wszystko było w takim dygocie i roztrzęsieniu, jakby leda mgnienie rozlecieć się miało, aż Rocho dał spokój szukaniu i zaraz poszedł do tych nieboraczek.<br>
{{tab}}Tymczasem noc się już stała zupełna; wskroś rozkolebanych drzew trzęsły się gdzie niegdzie zapalone światła, jako te ślepie wilcze, ale na świecie było dziwnie jasno, że dojrzał chałupy, pokryte w sadach, a nawet pól mogły sięgnąć oczy, niebo zaś wisiało wysokie i ciemne, granatowe, prawie czyste, bo ino kajś niekaj jakby śniegiem przyprószone, i gwiazdy się coraz rzęsiściej wysypywały, tylko wiater nie ścichał, a naprzeciw, mocy jeszcze nabierał większej i całym światem już się przewalał.<br>
{{tab}}I wiał tak bezmała całą noc, że mało kto poredził oczy zmrużyć choćby na pacierz, gdyż chałupy <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_126" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/126"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/126|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/126{{!}}{{#if:126|126|Ξ}}]]|126}}'''<nowiki>]</nowiki></span>srodze przewiewał, drzewa chlastały po ścianach i szyb, gnietły, a tak we ściany rypał i tłukł, kieby temi barami, iż myśleli nieraz, co całą wieś wyrwie i po świecie roztrzęsie.<br />
{{tab}}Uspokoiło się dopiero nad ranem, ale ino co kokoty przepiały na świtanie i pomordowany naród zasnął, grzmoty jęły huczeć i przewalać się nad światem, a łyskawice zamigotały krwawemi postronkami, potem zaś deszcz spadł ulewny. Nawet powiadali, że pioruny gdziesik biły nad borami.<br />
{{tab}}Ale dobrym już rankiem całkiem się uspokoiło, deszcz przestał i ciepło prosto buchało z pól, a ptaki jęły świegotać radośnie, a choć słońce się nie pokazało, jednak miejscami rozrywały się niskie, białawe chmury i niebo galanto modrzało. Mówili, że na pogodę idzie.<br />
{{tab}}Zaś we wsi lament powstał i krzyki, bo się pokazało tyle szkód po wichurze, że i nie zliczyć: na drogach leżały pokotem połamane drzewa, kawały dachów, płoty, iż nie można było przejechać.<br />
{{tab}}U Płoszków zwaliło chlewy i wszystkie gęsi przygnietło. I tak w każdej chałupie pokazała się jakaś szkoda, że wszystkie opłotki zaroiły się kobietami, a biadania i płacze sypały się jako ten deszcz rzęsisty.<br />
{{tab}}Właśnie i Hanka wyszła na świat, by obejrzeć gospodarstwo i sprawdzić szkody, gdy na podwórze wpadła Sikorzyna.<br />
{{tab}}— A to nie wiecie?... Stachom rozwaliło chałupę!... cud Boski, że ich nie pozabijało! — wrzeszczała już zdaleka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_127" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/127"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/127|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/127{{!}}{{#if:127|127|Ξ}}]]|127}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jezus Marja!...<br />
{{tab}}Zmartwiała z przerażenia.<br />
{{tab}}— Przyleciałam po was, bo oni tam prosto przez rozumu, płaczą ino...<br />
{{tab}}Hanka, chwyciwszy jeno zapaskę na głowę, w dyrdy pobiegła, ludzie zaś, rychło zwiedziawszy się o nieszczęściu, gęsto ciągnęli za nią.<br />
{{tab}}Jakoż prawda się okazała: z chałupy Stachowej zostały tylko ściany, ino barzej jeszcze pogięte i w ziemię wbite; dachu nie było całkiem, tyle, że jakieś nadłamane krokwie chwiały się nad szczytem; komin też się zwalił, że ostał z niego niewielki osztych, kiej ten ząb wypróchniały sterczący; ziemię dokoła zaścielały potargane snopki a rupiecie potrzaskane.<br />
{{tab}}Weronka zaś siedziała pod ścianą na kupie zwalonych rzeczy i, ogarniając rękoma rozpłakane dzieci, ryczała na głos.<br />
{{tab}}Przypadła do niej Hanka, ludzie też kołem otoczyli, pocieszając, ale nie słyszała nic i nie widziała, zanosząc się coraz cięższem szlochaniem.<br />
{{tab}}— O sieroty my biedne, sieroty nieszczęśliwe!.. — jęczała boleśnie, że niejednej łzy się puszczały z żalu.<br />
{{tab}}— I gdzie się podziejem nieszczęśliwe? kaj głowy przytulim? kaj pójdziem?!.. — krzyczała bez pamięci, przytulając dzieci.<br />
{{tab}}A stary Bylica, skurczony i siny kiej trup, obchodził wciąż rumowiska i kury zganiał do kupy, to krowie, uwiązanej do trześni, kłak siana podrzucał, albo przykucał pod ścianą, gwizdał na psa i patrzał na ludzi, kiej ten głupi...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_128" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/128"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/128|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/128{{!}}{{#if:128|128|Ξ}}]]|128}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Myśleli, że rozum docna stracił.<br />
{{tab}}Naraz poruszyli się wszyscy, rozstępując a chyląc pokornie do ziemi, bo proboszcz ano nadszedł niespodziewanie.<br />
{{tab}}— Ambroży dopiero co powiedział mi o tem nieszczęściu. Gdzież Stachowa?<br />
{{tab}}Odsłonili ją, wbok się odsuwając, ale ona nic nie dojrzała przez płacz.<br />
{{tab}}— Weronka, dyć sam dobrodziej przyszli! — szepnęła jej Hanka.<br />
{{tab}}Zerwała się wtedy, a spostrzegłszy księdza przed sobą, rymnęła mu do nóg, wybuchając płaczem jeszcze jękliwszym i barzej zawodzącym.<br />
{{tab}}— Uspokójcie się, nie płaczcie!.. cóż poradzić? wola Boża... no, mówię: wola Boża! — powtórzył, ale tak wzruszony, że sam ukradkiem łzy ocierał.<br />
{{tab}}— Na żebry przyjdzie nam iść, na żebry, w cały świat!<br />
{{tab}}— No, nie krzyczcie, dobrzy ludzie nie pozwolą wam zginąć i Pan Bóg was w czem innem zapomoże. Nie potłukło was? co?<br />
{{tab}}— Bóg jeszcze łaskaw!<br />
{{tab}}— Cud się stał prawdziwy.<br />
{{tab}}— Mogło co do jednego wydusić, jak te gęsi Płoszkowej.<br />
{{tab}}— Że i żywa noga mogła nie wyjść! — powiadały jedna przez drugą.<br />
{{tab}}— A w inwentarzu macie jaką stratę? co? W inwentarzu mówię!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_129" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/129"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/129|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/129{{!}}{{#if:129|129|Ξ}}]]|129}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bóg jakoś ustrzegł, w sieni było wszystko, a ona w całości ostała.<br />
{{tab}}Ksiądz zażywał tabakę, rozglądając łzawemi oczyma tę kupę rumowisk, która jeno ostała z chałupy, boć dach się zwalił docna i razem z sufitem runął do środka, że przez wygniecione szyby widać było tylko kupy połamanego drzewa i przegniłej słomy z poszycia.<br />
{{tab}}— Macie szczęście, bo mogło wszystkich przygnieść... no, no!<br />
{{tab}}— A niechby przygniotło, niechby nas wszystkich zabiło, to jużbym na ten upadek nie patrzała, to jużbym tego biedowania i marnacji nie dożyła... O Jezu mój, Jezu! Bez niczego ostałam z temi sierotami... A kaj się teraz podzieję? co pocznę? — zaryczała znowu, drąc się za włosy rozpacznie.<br />
{{tab}}Ksiądz rozłożył bezradnie ręce, przestępując z nogi na nogę.<br />
{{tab}}— Suszej będzie! — szepnęła któraś nieśmiało, podsuwając mu kawał deski, bo w błocie po kostki stojał, przestąpił na nią i, zażywając tabaki, rozmyślał, co by tu powiedzieć na pocieszenie.<br />
{{tab}}Hanka zajęła się gorliwie siostrą i ojcem, a reszta ciżbiła się przy dobrodzieju, wlepiając w niego oczy.<br />
{{tab}}Ze wsi nadchodziło coraz więcej kobiet i dzieci, że ino błocko chlupało pod trepami, a przyciszone, trwożliwe głosy poszemrywały w zwiększającej się kupie, to płacz dzieciński albo Weronczyne, słabnące już szlochanie, zaś na twarzach, ledwie widnych z pod nasuniętych na czoło zapasek, żal się taił i leżała troska <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_130" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/130"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/130|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/130{{!}}{{#if:130|130|Ξ}}]]|130}}'''<nowiki>]</nowiki></span>chmurna, jako to niebo, wiszące nad głowami, a nie po jednym policzku łzy skapywały gorące...<br />
{{tab}}Ale w sobie byli wszyscy spokojni, z poddaniem się znosząc ten dopust Boży. Jakże? gdyby tak kużden człowiek jeszcze cudze biedy brał w serce, toby mu na swoje mocy nie starczyło, a przytem: odrobi to, kiej się już złe stanie? zapobieży?..<br />
{{tab}}Ksiądz naraz przystanął do Weronki i rzekł:<br />
{{tab}}— A najpierw to Panu Bogu powinniście podziękować za ocalenie...<br />
{{tab}}— Juści, prawda, i choćby prosię przedam, a na mszę zaniesę...<br />
{{tab}}— Nie potrzeba, schowajcie pieniądze na pilniejsze potrzeby, ja i tak zaraz po świętach Mszę odprawię na waszą intencję.<br />
{{tab}}Ucałowała mu gorąco ręce i za nogi obłapiła w serdecznem dziękczynieniu za dobrość i miłosierdzie, on zaś przeżegnał ją, błogosławiący, i za głowę ścisnął, a dzieci, tulące mu się z piskiem do kolan, przytulił poczciwie i kiej ten najlepszy ociec popieszczał...<br />
{{tab}}— Tylko dufności nie traćcie, a wszystko się na dobre obróci. Jakże to było?<br />
{{tab}}— Jak? Poszlim spać zaruteńko z wieczora, bo gazu nie było w lampce a i drew brakowało na opał. Wiało juści sielnie, aż chałupa trzeszczała, ale się nic nie bojałam, bo nietakie wichry przetrzymała. Nie spałam zrazu, tak cugi przez izbę wiały, ale musiałam potem zadrzemać. Aż tu naraz kiej nie huknie, kiej się nie zatrzęsie, kiej cosik nie rypnie w ściany. Jezus!.. myślałam, że wszystek świat się przewala. Skoczyłam <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_131" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/131"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/131|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/131{{!}}{{#if:131|131|Ξ}}]]|131}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z łóżka i ledwie com dzieci zgarnęła w naręcze, a tu już wszystko trzeszczy, łamie się, na głowę leci... ledwiem co do sieni zdążyła, i chałupa się za mną zapadła... Jeszczem i myśli nie zebrała, kiej i komin obalił się z hukiem... Na dworze zaś tak wiało, że na nogach trudno było ustoić, i wiater roznosił poszycie. A tu noc, do wsi kawał drogi, wszyscy śpią i ani sposób, by krzyki posłyszeli... Do dołu ziemniaczanego wciągnęłam się z dziećmi i tak do świtania przesiedzielim.<br />
{{tab}}— Opatrzność boska czuwała nad wami. Czyjaż to krowa przy trześni?<br />
{{tab}}— A dyć moja to, moja żywicielka jedyna!<br />
{{tab}}— Mleczna będzie, grzbiet jak belka, kłęby wysokie... Cielna?<br />
{{tab}}— Leda dzień powinna się ocielić.<br />
{{tab}}— Przyprowadźcie ją do mojej obory, zmieści się, do trawy może tam postać... Ale gdzie się wy podziejecie?.. mówię: gdzie?..<br />
{{tab}}Naraz pies jakiś zaczął szczekać i na ludzi rzucać się zajadle, a kiej go odegnali, w progu usiadł i przeraźliwie zawył.<br />
{{tab}}— Wściekł się, czy co? czyj to? — pytał ksiądz, chroniąc się ździebko za baby.<br />
{{tab}}— Dyć to Kruczek, nasz... juści, żal mu szkody... czujący piesek... — jąkał Bylica, idąc go przyciszać.<br />
{{tab}}A ksiądz pochwalił Boga na pożegnanie, skinął na Sikorzynę, by szła za nim, i, wyciągnąwszy obie ręce do kobiet, cisnących się je całować, odchodził zwolna.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_132" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/132"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/132|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/132{{!}}{{#if:132|132|Ξ}}]]|132}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Widzieli, że długo z nią na drodze o czemś rozprawiał.<br />
{{tab}}Naród zaś babski, ugwarzywszy się ździebko i naużalawszy nad pokrzywdzoną, jął się rozchodzić dość śpiesznie, przypominając sobie znagła o śniadaniach i pilnych robotach.<br />
{{tab}}Przy rumowisku ostała jeno sama rodzina i właśnie medytowali, jakby tu co niebądź wydobyć z zawalonej izby, gdy powróciła zadyszana Sikorzyna.<br />
{{tab}}— A to do mnie się przenieście, na drugą stronę, kaj Rocho dzieci nauczał... Juści, komina braknie, ale wstawicie cyganek i waju wystarczy... — rzekła prędko.<br />
{{tab}}— Moiście, a czemże to wama za komorne zapłacę!<br />
{{tab}}— Niech was o to głowa nie boli. Znajdziecie jaki grosz, zapłacicie, a nie, to przy robocie jakiej pomożecie, albo prosto i za Bóg zapłać siedźcie. Pustką przecież ta izba stoi! Z duszy serca proszę, a ksiądz ten papierek wama przysyła na pierwsze wspomożenie!<br />
{{tab}}Rozwinęła jej przed oczyma trzy ruble.<br />
{{tab}}— Niech mu Bóg da zdrowie! — wykrzyknęła Weronka, całując ten papierek.<br />
{{tab}}— Poczciwy, że drugiego nie naleźć! — dodała Hanka.<br />
{{tab}}— Krowie na księżej oborze też będzie niezgorzej! juści... — stary powiedział.<br />
{{tab}}I zaraz zaczęły się przenosiny.<br />
{{tab}}Chałupa Sikorów stała tuż przy dróżce, na skręcie do wsi, może o jakie dwa stajania od Stachów, zaraz też jęli tam przenosić pozostałą chudobę i co <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_133" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/133"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/133|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/133{{!}}{{#if:133|133|Ξ}}]]|133}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się jeno poradziło naprędce wydostać z pod rumowisk ze statków i pościeli. Hanka aż parobka swojego przyzwała do pomocy, a wkońcu i Rocho nadszedł, raźno zabierając się do pomagania, że, nim przedzwonili południe, Weronka już była osiedlona na nowem pomieszkaniu.<br />
{{tab}}— Komornica teraz jestem, dziadówka prawie! Cztery kąty i piec piąty, ani obrazu nawet, ni jednej całej miski! — wyrzekała gorzko, rozglądając się.<br />
{{tab}}— Obraz ci jaki przyniesę, a i statków co ino najdę zbędnych. Stacho wrócą i chałupę przy ludzkiej pomocy rychło podźwigną, że nie ostaniesz tak długo... — uspokajała ją Hanka poczciwie. — A kaj to ociec?<br />
{{tab}}Chciała go zabrać do siebie.<br />
{{tab}}Stary ostał przy rumowiskach, w progu ano siedział, opatrując bok pieskowi.<br />
{{tab}}— Zbierajcie się ze mną, u Weronki na nowem ciasno, a u nas przecie znajdzie się la was kąt jakiś.<br />
{{tab}}— Nie {{korekta|póde|pójdę}}, Hanuś... juści... ostanę... urodziłem się tutaj, to i zamrę.<br />
{{tab}}Co się go naprosiła, co mu się naprzekładała, nie chciał i nie.<br />
{{tab}}— W sieni se legowisko wyszykuję... juści... a jeśli każesz... to do waju jeść przyjdę... dzieci ci zato przypilnuję... juści... Pieska ino zabierz, bok mu skaleczyło... juści... stróżować ci będzie... czujny wielce.<br />
{{tab}}— Zwalą się ściany i jeszcze was przygniecie! — prosiła, przekładając.<br />
{{tab}}— I... dłużej przetrzymają niźli człowiek niejeden... Pieska weź...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_134" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/134"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/134|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/134{{!}}{{#if:134|134|Ξ}}]]|134}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie nalegała już więcej, skoro nie chciał. Po prawdzie, i u niej było ciasno, a ze starym nowy kłopotby był.<br />
{{tab}}Przykazała Pietrkowi wziąć Kruczka na postronek i do chałupy prowadzić.<br />
{{tab}}— Stanie za Burka, któren gdziesik uciekł. Niezguła dopiero! — krzyknęła niecierpliwie, gdyż Pietrek nie mógł dać rady psu.<br />
{{tab}}— Głupi... gryzł tu będzie... tam źreć co dnia dostaniesz... juści, a w cieple się wyleżysz... Kruczek! — napominał go stary, pomagając brać na sznurek.<br />
{{tab}}Pobiegła przodem, by jeszcze na odchodnem zajrzeć do siostry.<br />
{{tab}}Zdziwiła się, zastawszy w izbie kilka kobiet i Weronkę, znowuj rozpłakaną.<br />
{{tab}}— A czem to sobie u was zasłużyłam na tyle dobrości? czem? — biadoliła.<br />
{{tab}}— Niewiela możem, wszędy bieda, ale co przynieślim, bierzcie, bo ze szczerego serca dajem — przemówiła Kłębowa, wtykając jej w garść spory węzełek.<br />
{{tab}}— Takie nieszczęście was spotkało!<br />
{{tab}}— Nie z kamienia przecie naród i kużden z biedą się zna.<br />
{{tab}}— I przez chłopa jesteście, jak drugie.<br />
{{tab}}— To w taką porę waju ciężej niźli inszym.<br />
{{tab}}— I barzej was Pan Jezus doświadcza... — powiadały wraz, składając przed nią węzełki, bo ano społecznie się zmówiły i naniesły jej, co ino która mogła: to grochu, to krup jęczmiennych, to mąki...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_135" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/135"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/135|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/135{{!}}{{#if:135|135|Ξ}}]]|135}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Ludzie kochane, gospodynie, matki rodzone! — szlochała rzewliwie, obłapiając się z niemi tak gorąco, aż się wszystkie popłakały.<br />
{{tab}}— Są jeszcze dobre na świecie, są!.. — myślała Hanka z rozczuleniem.<br />
{{tab}}A tu i organiścina wtaczała się we drzwi, bochen chleba dźwigając pod pachą i kawał słoniny w papierze.<br />
{{tab}}Hanka, nie czekając już na jej przemowę, że to południe akuratnie przedzwaniali, śpiesznie poleciała do chałupy.<br />
{{tab}}Jasno było na świecie, słońce się nie pokazywało, ale mimo to dzień posiewał dziwnie przesłonecznioną widność; niebo wisiało wysoko, niby ta modrawa płachta, zrzadka jeno pozarzucana białemi chustami strzępiastych chmur, dołem zaś role rozlewały się w roztocz nieobjętą, widną kiej na dłoni, pozieleniałą miejscami, a gdzie płową od rżysk i ugorów, strugami wód łyskającą, jakby temi szybami.<br />
{{tab}}Skowronki wyśpiewywały rozgłośnie, a z pól, od borów, z niebieskawych dali, całym światem płynęło rzeźwe, wiośniane powietrze, przejęte ciepłą wilgocią i miodnym zapachem topolowych pąków.<br />
{{tab}}A po drogach wsi roiło się od ludzi: ściągali w opłotki gałęzie i drzewa, przez wichurę wyłamane.<br />
{{tab}}W powietrzu zaś było tak cicho, że drzewiny, jakby obwiane jeno puchem pierwszej zieleni pąków, ledwie się poruchiwały.<br />
{{tab}}Nieprzeliczona chmara wróbli kotłowała się przy kościele, że czarno było, jakby od sadzy, na klonach <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_136" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/136"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/136|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/136{{!}}{{#if:136|136|Ξ}}]]|136}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i lipach rozłożystych, aż wrzask i ogłuszający świergot rozchodził się na całą wieś.<br />
{{tab}}Zaś nad wygładzonym, lśniącym stawem krzyczały gęsiory, stróżując gęsiąt, i klepały ostro kijami, gdyż prano w wielu naraz miejscach.<br />
{{tab}}A wszędy był rejwach, pośpieszna robota, przekrzyki między chałupami, chmary dzieciaków i czerwieniejących po sadach kobiet.<br />
{{tab}}Sienie i izby stały naprzestrzał wywarte, po płotach suszyli przeprane dopiero co szmaty, wietrzyli po sadach pościele, ściany bielono tu i owdzie, psy wojnę czyniły ze świniami, bobrującemi po rowach, a kajś znowu krowy wynosiły rogate łby z za ogrodzeń, porykując tęskliwie.<br />
{{tab}}Niejeden też wóz wyjechał do miasteczka po świąteczne zakupy. A zaraz z południa nadjechał długim wasągiem stary handlarz Judka ze swoją Żydowicą i bachorem.<br />
{{tab}}Jeździli od chałupy do chałupy, przeprowadzani przez pieski, sielnie docierające, a mało skąd Judka wychodził z pustemi rękoma, bo nie był okpis, jak karczmarz, albo i drugie, płacił niezgorzej, a nawet, jak komu na przednówku było potrza, to na niewielki procent wygodził. Mądry był Żyd, znał wszystkich we wsi i wiedział, jak do kogo przemówić, to i raz po raz ciągał na wóz ciołaka, albo zboża jakiego ćwiartkę wynosił, a Żydowica osobno na swoją rękę handlowała, znosząc jajka, koguty, to jakąś wypierzoną kokoszkę, albo i tego płótna półsztuczek, że to głównie na zamianę wycyganiała za owe fryzki, a wstążki, a tasiemki, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_137" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/137"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/137|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/137{{!}}{{#if:137|137|Ξ}}]]|137}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a szpilki, i cały ów kram do przystrajania, na któren babski gatunek zawżdy łakomy, a co w wielgachnem pudle nosiła z sobą, kusząc niem co łakomsze...<br />
{{tab}}Zajeżdżały właśnie przed Borynów dom, gdy Jóźka przypadła z piskiem:<br />
{{tab}}— Hanuś, kupcie czerwonej tasiemki!.. a i tej brezylji do jajek potrza farbowania... nici też zabrakło! — prosiła skamląco Hanki.<br />
{{tab}}— Jutro pojedziesz do miasta, to nakupisz, co potrzeba.<br />
{{tab}}— A nawet w mieście taniej i tak nie ocyganiają! — upewniała, rada też jeździć, że już bez nakazu wyleciała do handlarzy, krzycząc, iż niczego im nie potrza i nic nie przedadzą.<br />
{{tab}}— A spędź kury, by się jaka do żydowskiego woza nie zaprzęgła! — krzyknęła za nią Hanka, wyglądając przed dom.<br />
{{tab}}Tereska żołnierka skręcała właśnie w opłotki, jakby uciekając przed żydowicą, która za nią cosik wykrzykiwała.<br />
{{tab}}Wpadła do izby, słowa nie mogąc przemówić a jąkając się jeno i czerwieniąc okrutnie, a tak jakoś strapiona, że aż łzy zasiwiły się u jej rzęs długich.<br />
{{tab}}— Co to wam, Teresko? — spytała wielce rozciekawiona.<br />
{{tab}}— Abo te oszukańce dają mi tylko piętnaście złotych, a wełniak całkiem nowy! Tak mi potrza pieniędzy, że dziw się nie skręcę...<br />
{{tab}}— Pokażcie... a drogi? — łakoma była na przyodziewę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_138" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/138"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/138|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/138{{!}}{{#if:138|138|Ξ}}]]|138}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Choćby ze trzydzieści złotych! Wełniak nowiuśki, ma całe siedm łokci i pół piędzi, samej czystej wełny wyszło na niego więcej niźli cztery funty... farbierzowi też płaciłam.<br>
{{tab}}Rozwinęła go na izbie, że zabłysnął i zamigotał kiej tęcza i grał farbami, aż oczy trza było mrużyć.<br>
{{tab}}— Śliczności, nie wełniak! Wielka szkoda, ale cóż?.. sama potrzebuję grosza na święta. Nie możecie to poczekać do przewodów?<br>
{{tab}}— Hale, kiej mi choćby w tej godzinie potrzeba!<br>
{{tab}}Zwijała prędko wełniak, odwracając twarz, jakby zawstydzona.<br>
{{tab}}— Może wójtowa kupi... łatwiej u nich o grosz.<br>
{{tab}}Wzięła go raz jeszcze oglądać, a do boku przymierzać i z westchnieniem żalu oddała.<br>
{{tab}}— Swojemu chcesz posłać pieniądze do wojska?<br>
{{tab}}— Juści... pisał... skamle, że mu bieda... Ostajcie z Bogiem!<br>
{{tab}}I prawie pędem wybiegła z chałupy, a Jagustynka, rozcierająca w cebratce ziemniaki la maciory, zaczęła się śmiać na całe gardło.<br>
{{tab}}— Przyparliście ją, że dziw kiecki nie zgubiła z pośpiechu! Pieniędzy jej potrza la Mateusza, nie la chłopa.<br>
{{tab}}— To one się tak znają! — zdumiała się {{Korekta|wielce|wielce.}}<br>
{{tab}}— Cie! jakbyście w lesie siedzieli...<br>
{{tab}}— Skądże to mam wiedzieć?<br>
{{tab}}— A dyć Tereska co tydzień lata do Mateusza i jak pies dni całe waruje pod kreminałem, a zanosi mu, co ino może.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_139" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/139"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/139|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/139{{!}}{{#if:139|139|Ξ}}]]|139}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bójcie się Boga!.. nie ma to swojego chłopa?<br />
{{tab}}— Wiadomo, ale tamten we wojsku, daleko, i niewiada, czy wróci, a kobiecie samej się cni, Mateusz zaś był blisko, na podorędziu, i chłop kiej smok. Cóż to ma sobie żałować?!<br />
{{tab}}Hance przyszedł na myśl Antek z Jagną. Głęboko się zamedytowała.<br />
{{tab}}— A jak Mateusza wzieni, skompaniła się z jego siostrą, z Nastką, nawet siedzi w ich chałupie i razem już do miasta latają. Nastka nibyto do brata, a głównie by Szymkowi Dominikowej się przypominać...<br />
{{tab}}— Że to wy wiecie o wszystkiem! no, no!<br />
{{tab}}— Na oczach głupie szyćko robią, to przejrzeć łacno. Wełniak przedaje ostatni, by Mateuszowi święta sprawić! — szydziła złośliwie.<br />
{{tab}}— No, no, co się to nie wyrabia z ludźmi!.. I mnieby trza jechać do Antka.<br />
{{tab}}— Tyli świat drogi, w waszym stanie, jeszcze się pochorujecie... Nie może to Jóźka, albo kto drugi? — ledwie się wstrzymała, by Jagny nie wymienić...<br />
{{tab}}— Sama pójdę, da Bóg, że mi się nic nie stanie. Rocho mówili, że we święta będą puszczali do niego, pojadę... Ale, trzaby już te boczki poprzekładać na drugą stronę.<br />
{{tab}}— Trzeci dzień słonieją, juści że nie zawadzi; zaraz tam pójdę.<br />
{{tab}}I poszła, ale jeszcze rychlej wróciła zmieszana jakoś, oznajmiając, że mięsa z połowę brakuje.<br />
{{tab}}Porwała się do komory Hanka, poleciała za nią <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_140" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/140"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/140|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/140{{!}}{{#if:140|140|Ξ}}]]|140}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Jóźka, i stanęły wystraszone nad cebrzykiem, deliberując, kaj się mogło podziać.<br />
{{tab}}— To nie psia robota: wyraźnie znać odkrojenie nożem... złodziej obcy też nie przyszedł po parę funtów... To Jagusina sprawka! — zawyrokowała Hanka, rzucając się zajadle do izby, ale Jagny nie było, jeno stary leżał jak zawżdy z wytrzeszczonemi ślepiami.<br />
{{tab}}Dopiero Jóźce się przypomniało, jako Jaguś, wychodząc rano z domu, cosik kryła pod zapaską, ale myślała, iż to jakiś stroik, któren sobie szykowała na święta, wespół z Balcerkówną.<br />
{{tab}}— Do matki wyniesła... Komu smakuje, nie pyta czyje...<br />
{{tab}}Ale na te słowa Jagustynki, Hanka zakrzyczała w złości:<br />
{{tab}}— Jóźka! wołaj Pietrka!.. trza tę resztę przenieść do mojej komory.<br />
{{tab}}Wmig też przenieśli; chciała przy tej okazji beczki ze zbożem przetoczyć na swoją stronę, by w nich swobodnie przeszukać, ale poniechała: za wiele ich było, i mogliby o tem donieść kowalowi.<br />
{{tab}}I już całe popołudnie, jak pies, warowała na Jagnę, i gdy ta nadeszła o zmierzchu, wsiadła zaraz na nią zgóry o mięso.<br />
{{tab}}— A zjadłam!.. tak moje, jak i wasze, to urznęłam kawał i zjadłam! — odpowiedziała hardo i, mimo że już prawie cały wieczór Hanka nie dawała jej spokoju, dunderując zawzięcie, nie odezwała się więcej ani słowa, jakby z rozmysłem drażniąc. Nawet przyszła <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_141" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/141"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/141|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/141{{!}}{{#if:141|141|Ξ}}]]|141}}'''<nowiki>]</nowiki></span>na kolację, jakby nigdy nic, i z uśmiechem w oczy jej poglądała.<br />
{{tab}}Hanka dziw się nie wściekła ze złości, że to jej przemóc nie poredziła.<br />
{{tab}}Przez to już cały wieczór dopiekała wszystkim o bele co, spać nawet wcześniej wyganiając, że to jutro Wielki Czwartek i trza się będzie brać do porządków.<br />
{{tab}}I sama też legła rychlej niźli zazwyczaj, ale długo w noc nie zasnęła i, posłyszawszy zajadłe naszczekiwania piesków, wyjrzała na dwór.<br />
{{tab}}U Jagny jeszcze się świeciło.<br />
{{tab}}— Późno, gazu szkoda, za darmo go nie dają! — warknęła w sieni.<br />
{{tab}}— Palcie i wy, choćby całą noc! — odpowiedziała jej przez drzwi.<br />
{{tab}}Tak się znowu zeźliła, że dopiero po pierwszych kurach zadrzemała.<br />
{{tab}}A wczesnym rankiem, na samem świtaniu, Jóźka, choć śpioch był największy, pierwsza się zerwała z łóżka, przypominając jazdę po zakupy i biegnąc budzić chłopaków, żeby konie szykowali, a nawet potem hardo się postawiła, kiej Hanka przykazała Pietrkowi założyć do wozu gniadą.<br />
{{tab}}— Ja w deskach i ślepą kobyłą nie pojadę! — wrzeszczała z płaczem. — Cóżem to dziadówka, by mnie w gnojnicach wozili? Wiedzą przecie w mieście, czyjam córka! Ociecby nigdy na to nie pozwolili...<br />
{{tab}}Narobiła tyle piekła, że postawiła na swojem i wyjechała bryką i parą koni, z parobkiem na przedniem siedzeniu, jak to gospodynie zazwyczaj jeździły.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_142" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/142"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/142|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/142{{!}}{{#if:142|142|Ξ}}]]|142}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A czerwonego kup, a złocistego i jakie ino będą papiery! — wołał za nią Witek z ogródka, gdzie już równo ze świtaniem rozbijał na zagonikach pecyny i spulchniał ziemię, gdyż Hanka jeszcze dzisiaj zamierzała tam posiać rozsadę. A gdy gospodyni dłużej się nie pokazywała z chałupy, leciał na drogę i z drugiemi chłopakami grzechotał pod płotami, że to od rana dzwony umilkły, jak to było we zwyczaju w kużden Wielki Czwartek.<br />
{{tab}}Pogoda się ustalała podobna wczorajszej; smutniej jeno było jakoś na świecie i jakby ciszej. W nocy przyszedł ziąb, to ranek podnosił się, osiwiały rosami, przemglony a chłodny, że już na dużym dniu, a jeszcze świegotały jaskółki, na dachach pokulone, i rozgłośniej krzyczały gęsi, wypędzone na staw, ale wieś, skoro jeno rozedniało, wstała odrazu na równe nogi.<br />
{{tab}}Jeszcze do śniadań było daleko, a już powstał rwetes i krętanina, dzieci zaś, wypędzane z chałup, by nie przeszkadzały, nosiły się po drogach, grzechocąc a klekotając w kołatki.<br />
{{tab}}Nawet mało która poszła na mszę, odprawiającą się dzisiaj bez grania i dzwonienia.<br />
{{tab}}Szła już bowiem ostatnia pora, by się zabierać do porządków świątecznych, a głównie do wypieku chlebów i zaczyniania na placki a owe wymyślne kukiełki, to też prawie w każdej chałupie okna i drzwi stały szczelnie poprzywierane, by ciast nie zaziębić, buzowały się ognie, a z kominów biły dymy w pochmurzone niebo.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_143" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/143"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/143|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/143{{!}}{{#if:143|143|Ξ}}]]|143}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Po oborach zaś ryczały inwentarze, żłoby ogryzając z głodu, świnie pyskały w ogródkach, drób się wałęsał po drogach, a dzieci robiły, co chciały, za łby się wodząc i po drzewach łażąc za wroniemi gniazdami, gdyż nie było komu przeszkodzić, bo wszystkie kobiety tak się zajęły rozczynianiem i toczeniem bochenków, otulaniem w pierzyny dzież i niecek z ciastem, wsadzaniem do pieców, że jakby o całym świecie zapomniały, tem się jedynie frasując, by zakalec nie wlazł do placków, albo się nie spaliły.<br />
{{tab}}A wszędzie szło to samo; u młynarza, u organistów, na plebanji, u gospodarzy czy komorników, bo żeby najbiedniejszy i choćby na bórg albo za tę ostatnią ćwiartkę, a musiał sobie narządzić jakie takie święcone, żeby chocia raz w rok, na Wielkanoc, podjeść dowoli mięsiwa i onych smakowitych różności.<br />
{{tab}}Że zaś niewszędzie mieli szabaśniki do wypieku, to w sadach między chałupami gęsto krążyły dzieuchy z naręczami szczap, a niekiedy ukazywały się nad stawem kobiety umączone, rozbabrane i, kieby na procesji owe feretrony, ostrożnie dźwigające wielgachne stolnice i niecki pełne placków, ponakrywanych poduszkami.<br />
{{tab}}Nawet w kościele szła robota: parobek księży zwoził z lasu świerczaki, a organista, wespół z Rochem i Jambrożym, jął przystrajać grób Pana-Jezusowy.<br />
{{tab}}A nazajutrz, w piątek, robota się jeszcze wzmogła tak bardzo, że nawet mało kto dojrzał organistowego Jasia, któren z klas na święta przyjechał i spacerował po wsi, w okna jeno zaglądając, gdyż ani sposobu zajrzeć było do kogo, ni z kim pogadać.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_144" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/144"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/144|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/144{{!}}{{#if:144|144|Ξ}}]]|144}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jakże, ani wleźć do której chałupy, bo wszędzie przejścia i nawet sady stały zawalone szafami, łóżkami a sprzętem przeróżnym, że to izby bielili dzisiaj nagwałt, szorowali podłogi, a przed domami myli doczysta obrazy, powystawiane pod ściany.<br />
{{tab}}Wszędy zaś taki gwałt panował i krętanina, że w dyrdy biegali, poganiając się jeszcze do pośpiechu i wrzawę czyniąc coraz większą, dzieci nawet pędząc do zgartywania błota w obejściach i wysypywania żółtym piaskiem opłotków.<br />
{{tab}}A że wedle starego obyczaju od piątku rana aż do niedzieli nie godziło się jeść ciepłej warzy, więc głodowali ździebko na chwałę Pańską, poprzestając na suchym chlebie i ziemniakach pieczonych.<br />
{{tab}}Juści, iż przez te dni takusieńko kaj indziej działo się i u Borynów, tyle jeno różnie, że więcej było rąk i z groszem skrzybot mniejszy, to i rychlej pokończyli przygotowania.<br />
{{tab}}W piątek, już o samym zmierzchu, Hanka wespół z Pietrkiem skończyła bielenie izb i chałupy, więc zaczęła się śpiesznie myć i przyogarniać do kościoła, bo już szły drugie kobiety na złożenie do grobu Ciała Jezusowego.<br />
{{tab}}Na kominie huczał duży ogień, i w grapie, którą dwojgu ciężko było podjąć, gotowała się cała świńska noga, naprędce wczoraj przywędzona, w mniejszym zaś saganie kiełbasy parkotały, że po izbie chodziły takie wiercące w nozdrzach smaki, aż Witek, strugający cosik wpośród dzieci, raz po raz nosem pociągał i wzdychał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_145" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/145"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/145|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/145{{!}}{{#if:145|145|Ξ}}]]|145}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A pod kominem, w samem świetle ognia, siedziały zgodnie Jagna z Jóźką, zajęte pilnie kraszeniem jajek, a każda swoje zosobna chroniła i kryjomo, aby się barzej wysadzić. Jagusia najpierw myła swoje w ciepłej wodzie i wytarte dosucha dopiero znaczyła w różności roztopionym woskiem, a potem wpuszczała we wrzątek, bełkocący we trzech garnuszkach, w których je kolejno zanurzała. Żmudna była robota, bo wosk miejscami nie chciał trzymać, albo jajka w rękach się gnietły lub pękały przy gotowaniu, ale wkońcu naczyniły ich przeszło pół kopy i nuż dopiero okazywać sobie i przechwalać się piękniej kraszonemi!<br />
{{tab}}Kaj się ta było Jóźce mierzyć z Jagusią! Pokazywała swoje, w piórkach żytnich i cebulowych gotowane, żółciuchne, białemi figlasami ukraszone i tak galante, jak mało któraby potrafiła, ale ujrzawszy Jagusine, gębę ozwarła z podziwu i markotność ją chyciła. Jakże, to aż mieniło się w oczach, czerwone były, żółte, fiołkowe i jak lnowe kwiatuszki niebieskie, a widać było na nich takie rzeczy, że prosto nie do uwierzenia: koguty piejące na płocie; gąski na drugim syczały na maciory, uwalone w błocie; gdzie znów stado gołębi białych nad polami czerwonemi, a na inszych wzory takie i cudeńka, kiej na szybach, gdy zamróz je lodem potrzęsie.<br />
{{tab}}Dziwowali się temu, oglądając raz po raz, a kiej Hanka powróciła z Jagustynką z kościoła, też wzięła patrzeć, ale nic nie rzekła, jeno stara, przejrzawszy wszystkie, szepnęła w zdumieniu:<br />
{{tab}}— Skąd się to bierze u ciebie?.. no, no...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_146" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/146"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/146|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/146{{!}}{{#if:146|146|Ξ}}]]|146}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Skąd?.. a samo tak z głowy pod palce przychodzi!<br />
{{tab}}Uradowana była!<br />
{{tab}}— Dobrodziejowiby parę zanieść!<br />
{{tab}}— Święcił jutro będzie, to mu podam, może weźmie...<br />
{{tab}}— Takie śliczności, że dobrodziej nie widzieli!.. zdziwują się wielce! — mruknęła urągliwie Hanka, gdy Jagna poszła na swoją stronę, bo już późno było.<br />
{{tab}}Na wsi też długo w noc siedzieli tego wieczora.<br />
{{tab}}Chmurno było na świecie i ciemno, choć spokojnie; młyn jeno turkotał zawzięcie, a po chałupach prawie do północka świeciło się w oknach, że kładły się światła na drogi, a kajś niekaj aż na stawie się trzęsły wraz z wodą: majstrowali ano świąteczne przyodziewy i kończyli jeszcze roboty.<br />
{{tab}}Sobota zaś przyszła całkiem ciepła i mgłami rzadkiemi otulona, ale tak jakoś weselnie było na świecie, że naród chociaż po ciężkiej pracy wczorajszej, żwawo się podnosił do nowych utrudzeń i turbacyj.<br />
{{tab}}A przed kościołem wnet się zatrzęsło od przekrzyków i biegów, bo jak to było we zwyczaju odwiecznym, w każdą Wielką Sobotę, zebrali się zaraz rankiem, chować żur i grzebać śledzia, jako tych najgorszych trapicieli przez wielki post. Nie było parobków ni starszych, to zmówiły się na to same chłopaki, jeno z Jaśkiem Przewrotnym na czele, porwali gdziesik wielki garnek z żurem, do którego jeszcze dołożyli różnych paskudności.<br />
{{tab}}Witek dał się namówić i poniósł garnek na {{pp|ple|cach}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_147" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/147"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/147|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/147{{!}}{{#if:147|147|Ξ}}]]|147}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ple|cach}} w siatce od serów, drugi zaś chłopak wlókł pobok na postronku śledzia, wystruganego z drzewa. Żur ze śledziem szły w parze, przodem, a za niemi całą hurmą reszta, grzechocąc, kołatając a wrzeszcząc, co ino gardzieli starczyło. Jasiek wiódł wszystkich, bo chociaż głupawy był i niemrawa, ale do psich figlów głowę miał i sprawność. Obeszli w procesji cały staw, i koło kościoła skręcali już na topolową drogę, kaj się to miał odbyć pochowek, gdy wtem Jasiek walnął łopatą w garnek, że rozleciał się w kawałki, a żur z onemi różnościami polał się po Witku.<br />
{{tab}}Uciecha zapanowała, że aż przysiadali na drodze, ale Witek się zeźlił i prosto z gołemi rękoma rzucił się na Jaśka, pobił się i z drugiemi; aż wyrwawszy się, poleciał z rykiem do chałupy.<br />
{{tab}}Dołożyła mu jeszcze Hanka od siebie za zniszczony całkiem spencerek i w las pognała po borowinowe gałązki i wąsy zajęcze.<br />
{{tab}}Jeszcze się z niego ześmiał Pietrek, a i Jóźka nie pożałowała, pilnie wysypując szerokie opłotki, aż do drogi, piaskiem, przywiezionym z pod cmentarza, bo tam był najżółciejszy; wysypała też cały zajazd przed gankiem i ścieżkę pod okapem, że jakby opasała chałupę w żółtą wstęgę.<br />
{{tab}}A w Borynowej izbie już się wzięli szykować święcone.<br />
{{tab}}Izba była wymyta i piaskiem wysypana, okna czyste i ściany a obrazy omiecione z pajęczyn, Jagusine zaś łóżko pięknie chustką przykryte, i Hanka z Jagusią i Dominikową, choć nie {{pp|mó|wiły}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_148" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/148"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/148|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/148{{!}}{{#if:148|148|Ξ}}]]|148}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|mó|wiły}} prawie z sobą, ustawiły pod szczytowem oknem, wpodle Borynowego łóżka, duży stół, nakryty cieniuśką, {{Korekta|białną|białą}} płachtą, której wręby oblepiła Jagusia szerokim pasem czerwonych wystrzyganek. Na środku, z kraja od okna postawili wysoką pasyjkę, przybraną papierowemi kwiatami, a przed nią, na wywróconej donicy baranka z masła, tak zmyślnie przez Jagnę uczynionego, że kiej żywy się widział: oczy miał ze ziarn różańcowych wlepione, a ogon, uszy, kopytka i chorągiewkę z czerwonej, postrzępionej wełny. Dopiero zaś pierwszem kołem legły chleby pytlowe i kołacze pszenne, z masłem zagniatane i na mleku, po nich następowały placki żółciuchne, a rodzynkami kieby temi gwoździami gęsto ponabijane; były i mniejsze, Józine i dzieci, były i takie specjały z serem, i drugie jajeczne, cukrem posypane i tym maczkiem słodziuśkim, a naostatku postawili wielką michę ze zwojem kiełbas, ubranych jajkami obłupanemi, a na brytfance całą świńską nogę i galanty karwas głowizny, wszystko zaś poubierane jajkami kraszonemi, czekając jeszcze na Witka, by ponatykać zielonej borowiny i temi zajęczemi wąsami opleść stół cały.<br />
{{tab}}A tyle co skończyły, sąsiadki jęły zwolna znosić swoje na miskach, niecułkach a donicach i ustawiać je na ławie pobok stołu, gdyż ino w kilku chałupach co przedniejszych gospodarzy zbierać się ze święconem ksiądz nakazywał, że mu to czasu brakowało chodzić po wszystkich.<br />
{{tab}}Lipce miał najbliżej, to święcił naostatku, nieraz już o samym zmierzchu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_149" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/149"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/149|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/149{{!}}{{#if:149|149|Ξ}}]]|149}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Porozchodziły się bez dłuższej pogwary, by zdążyć jeszcze do kościoła na uroczystość poświęcenia ognia i wody, zalewając przedtem ogniska w chałupach, by je znowu rozniecić tym młodym, poświęconym ogniem.<br />
{{tab}}Poleciała na to i Jóźka, zabrawszy dzieci z sobą.<br />
{{tab}}Ale siedzieli dość długo, bo dopiero w samo południe powracały kobiety, ostrożnie przysłaniając i chroniąc świece, zapalone w kościele.<br />
{{tab}}Jóźka przyniosła wody całą flaszkę i ogień, którym zaraz Hanka rozpaliła drwa przygotowane i pierwsza też wody święconej popiła, dając kolejnie wszystkim — od chorób gardzieli pono strzegła — a potem skropiła nią inwentarz i drzewiny rodne w sadzie, że to się przyczyniało do urodzajów i dawało bydlątkom letkie lągi.<br />
{{tab}}A później, widząc, że ni Jagna, ni kowalowa nie pomyślały o starym, umyła go w ciepłej wodzie, przyczesała jego skołtunione włosy i przewlekła mu koszulę i pościele. Boryna dozwalał z sobą robić wszystko, nie poruszywszy się ani razu; leżał jak zawżdy, wpatrzony przed siebie i martwy jak zawżdy...<br />
{{tab}}Zaraz z południa zrobiło się na wsi jakby święto, jeszcze tu i owdzie doganiali grubszej roboty, ale już głównie zajęli się przyodziewkiem świątecznym, czesaniem, myciem i szorowaniem dzieci, że nie z jednej chałupy wydzierały się krzyki obronne.<br />
{{tab}}I wypatrywali niecierpliwie księdza, któren przyjechał ze dworów dopiero przed zmrokiem i zaraz zjawił się na wsi, w komżę ubrany.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_150" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/150"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/150|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/150{{!}}{{#if:150|150|Ξ}}]]|150}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Michał organistowy niósł za nim miednik z wodą święconą i kropidło.<br />
{{tab}}Hanka wyszła go przyjmować aż na drogę.<br />
{{tab}}Śpieszył się, wpadł prędko do chałupy, odmówił modlitwę, pokropił dary Boże i zajrzał w siną, obrosłą twarz Borynową.<br />
{{tab}}— Bez zmiany? co?<br />
{{tab}}— A juści, rana się prawie zagoiła, a im nic nie lepiej.<br />
{{tab}}Zażył tabaki, powlókł oczyma po kupiących się przy progu i w sieniach.<br />
{{tab}}— Gdzie to ten chłopiec, który mi sprzedał bociana?<br />
{{tab}}Jóźka wypchnęła z pod komina na środek zawstydzonego Witka.<br />
{{tab}}— Naści dziesiątkę, udał ci się: tak kury goni z ogrodu, że ni jedna nie zostaje!... A jutro które do mężów idą?<br />
{{tab}}— Z pół wsi się wybiera!<br />
{{tab}}— To dobrze, byle tylko zgodnie i cicho, a na rezurekcję przychodzić, o dziesiątej zacznę, mówię: o dziesiątej! A śpijcie w kościele, to Ambrożemu każę wyprowadzić! — dodał groźnie, wychodząc powoli.<br />
{{tab}}Ruszyli z nim całą gromadą, odprowadzając do młynarzów.<br />
{{tab}}A Witek, pokazując Jóźce miedzianą dziesiątkę, szepnął ze złością:<br />
{{tab}}— Niedługo będzie mój bociek księże kury płoszył, nie!...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_151" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/151"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/151|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/151{{!}}{{#if:151|151|Ξ}}]]|151}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Rozbiegli się we dwie strony, bo gospodyni wracała na ganek.<br />
{{tab}}Ściemniało się zwolna, zmierzch cichuśko sypał się na ziemię, zatapiając sady, domy i pola okólne w modrawym, ledwie przejrzanym mącie, bielały kajś niekaj ściany z przypadłych do ziemi chałup i trzęsły się wskroś sadów zapalone światła, górą zaś, na niebie jasnem, wyrzynał się blady sierp młodego miesiąca.<br />
{{tab}}Świąteczną cichością osnuła się wieś i mrokiem, w kościele wyniesionym nad chałupami, zagorzały wszystkie okna i z otwartych wielkich drzwi biła szeroka smuga światłości.<br />
{{tab}}Wkrótce zaturkotały pierwsze wozy, zajeżdżając przed cmentarz, i ludzie z dalszych wsi nadchodzić poczęli gromadami, z chałup lipeckich też raz po raz wychodzono do kościoła, bo często z wywieranych drzwi padała w noc struga światła, topiąc się w omroczałym stawie, i tupoty a przyciszone pogwary mrowiły się w ciepłem i omglonem powietrzu. Pozdrawiali się na drogach, nie dojrzawszy w nocy, i niby ta rzeka, wzbierająca zwolna a bezustannie, ciągnęli na rezurekcję.<br />
{{tab}}U Borynów, na gospodarstwie, do pilnowania ostawały ino psy, stary Bylica i Witek, któren pilnie majstrował wespół z Maćkiem Kłębowym kogutka, co to z nim mieli pójść po dyngusie.<br />
{{tab}}Hanka wyprawiła najpierw Jóźkę z dziećmi i parobka; sama później miała nadejść. Ubrana już była, ale ociągała się z wyjściem, jakby na coś oczekując, że wciąż wystawała w ganku i stróżowała na drodze. Dopiero gdy Jagna poszła z kowalową i dosłyszała <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_152" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/152"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/152|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/152{{!}}{{#if:152|152|Ξ}}]]|152}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r04"/>kowala, idącego z wójtem ku kościołowi, wróciła do izby, przykazując cosik pocichu staremu. Stanął na straży w opłotkach, a ona wsunęła się na palcach do ojcowej komory... Po dobrej półgodzinie wyszła stamtąd, coś pilnie zapinając stanik; oczy jej gorzały i ręce się trzęsły.<br />
{{tab}}Nagadała czego nikto nie pojął i poszła na rezurekcję.<br />
<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r04"/>
<section begin="r05"/>{{c|V.}}<br />
{{tab}}Na drogach było pusto i ciemno, w chałupach gasły światła i przechodzili już ostatni ludzie, jeno na kościelnym placu stały gęstwą wozy z wyłożonemi końmi, że tylko tupoty a parskania roznosiły się w mroku, a pod dzwonnicą czerniały dworskie powozy.<br />
{{tab}}Hanka jeszcze raz w kruchcie cosik pomajdrowała kiele stanika i, spuściwszy chustkę na plecy, jęła się ostro przepychać do przednich ławek.<br />
{{tab}}Kościół już był jakby nabity, ściżbiony naród kłębił się i wrzał, niby woda, z poszumem pacierzy, wzdychań, kaszlów a pozdrawiań, i kołysał się od ściany do ściany, aż się od tego naporu kolebały chorągwie, w ławki pozatykane, i te świerczaki, któremi umaili ołtarze i ściany wszystkie.<br />
{{tab}}Ledwie co się przepchała do swojego miejsca, kiej proboszcz wyszedł z nabożeństwem, i wraz też<section end="r05"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_153" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/153"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/153|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/153{{!}}{{#if:153|153|Ξ}}]]|153}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jęły się z gęstwy rwać głośne wzdychy i te ręce szeroko rozwodzone. Klękali kornie, cisnąc się coraz barzej, że wnet cały naród był na kolanach, ramię przy ramieniu, dusza przy duszy, jako to pole nasadzone głowami, że ino w tym rozkołysanym ździebko, człowieczym łanie oczy się mrowiły, połyskliwie kiej motyle niesąc się ku ołtarzowi wielkiemu, na figurę Jezusa zmartwychwstałego, któren stojał nagi, skrwawiony, ranami pokryty i w płaszcz czerwony jeno przyodziany z chorągiewką w ręku.<br />
{{tab}}Cichość znagła objęła kościół, jakby tego zwiesnowego przypołudnia, kiej to słońce przypiecze pola, wiater ustanie i przygięte zboża se kłosami gwarzą, a jeno gdziesik wysoko, pod niebem modrym, skowronkowe pieśni słodko podzwaniają...<br />
{{tab}}Rozmadlali się z wolna, że wargi się wszędy trzęsły i pacierze ze wzdychaniami szemrały cichuśko a rzęsiście, kiej ten deszczyk, trzepiący po liściach; głowy pochylały się coraz niżej, czasem jęk wyrwał się skądciś, to czyjeś rozmodlone ręce wychynęły prosząco ku ołtarzowi, albo i płacz zakwilił pisklęcy, żałosny, z tej ciżby, co jak krze przyziemne tuliła się trwożnie w cieniach naw wyniosłych i mrocznych, niby bór odwieczny, bo chociaż na ołtarzach gorzały światła, gęsty mrok zalegał kościół, że to oknami, a głównie przez wielkie drzwi wywarte, noc się cisnęła czarna i zaglądał blady sierp księżyca z za chmury.<br />
{{tab}}Jeno Hanka nie mogła się przyłożyć do pacierza, trzęsła się w sobie, tak zalękniona, jakby to jeszcze tam była, w komorze ojcowej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_154" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/154"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/154|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/154{{!}}{{#if:154|154|Ξ}}]]|154}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Dreszcz ją przejmował, czuła na rękach sypkie zimno zboża i raz po raz ściskała ramiona, aby poczuć między piersiami wtulony węzełek.<br />
{{tab}}Tak ją roztrząsała radość i strach jakiś zarazem, że często różaniec wysuwał się z palców, zapominała słów modlitwy, wodząc rozpalonemi oczyma po ludziach, a nie dostrzegając nikogo, choć pobok siedziała Jóźka, Jaguś z matką i drugie.<br />
{{tab}}W ławkach, stojących z boku ołtarza, modliły się na książkach dziedziczki z Rudki, z Modlicy i dziedzicówny z Wólki, a dziedzice stojały we drzwiach zakrystji, poredzając cosik; na stopniach ołtarza stojała z daleka młynarzowa i organiścina, sielnie wystrojone. Zasie przed kratą, tam, kaj było miejsce la najpierwszych gospodarzy lipeckich, które zawżdy stróżę trzymali w czas nabożeństwa, baldach nosili nad dobrodziejem i pod ręce go wiedli na procesjach, klęczały teraz gęstą ławą chłopy z drugich wsi, że ledwie było można dojrzeć między nimi wójta, sołtysa i ten czerwony łeb kowalowy.<br />
{{tab}}Niejedne kobiece oczy się tam niesły, wypatrując tęskliwie swoich... ale na darmo: były tam chłopy z Dębicy, z Woli, z Rzepek, z całej parafji, jeno lipeckich nie dojrzał, jeno tych najpierwszych dzisia nie stało. Zatrzepotały się też dusze kobiece, kiej ptaki spłoszone, że niejedna głowa z płaczem do ziemi przywarła, niejeden jęk żałosny rwał się z gęstwy, a bolesne przypominki sieroctwa żywym ogniem zapiekły.<br />
{{tab}}Jakże, największe święta w całym roku, Wielkanoc, i tyla obcego narodu się zebrało, a na {{pp|wszyst|kich}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_155" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/155"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/155|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/155{{!}}{{#if:155|155|Ξ}}]]|155}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|wszyst|kich}} twarzach, choć ździebko przychudłych z postu, radość się rozlewa, puszą się ano, paradują strojami, rozpierają w kościele, kieby dziedzice, toczą hardo oczyma, zajmują pierwsze miejsca, a tamte, lipeckie mizeraki cóż teraz czynią, co? W ciemnicach ano o głodzie i chłodzie krzywdę gorzką gryzą, i żalem się pasą, i tęsknicą...<br />
{{tab}}La wszystkiego stworzenia dzień radości nastaje, jeno nie dla nich... chudziaków pokrzywdzonych... Wszystkie społem do chałup powrócą radośnie zażywać świąt, odpoczynku, jadła, zwiesnowego słońca, przyjacielskich ugwarzeń, jak Pan Bóg przykazał, jeno nie te opuszczone lipeckie sieroty...<br />
{{tab}}Same rozbolałe, chyłkiem rozejdą się do pustych domów i ze łzami przegryzać będą ten placek świąteczny, a z tęsknicą i turbacjami społem do snów legną...<br />
{{tab}}Jezus mój, Jezu! rwały się żalne, przyduszone skowyty dokoła Hanki, aż przecknęła, dojrzawszy naraz znajome twarze i oczy, łzami przeszklone... Nawet Jaguś zwiesiła głowę nad książką i na białe karty lała ciężkiemi łzami, aż ją matka szturchaniem przywodziła do opamiętania, hale! poredziła się utulić, kiej właśnie Antek jawił się w pamięci tak żywo, że, jak wtedy w Boże Narodzenie, słyszała głos jego gorący i zdało się jej, iż wpodle klęczy, cisnąc głowę do jej kolan... to żal ją ścisnął za serce i same łzy się polały z nagłej tęskności...<br />
{{tab}}Szczęściem, co dobrodziej w tę porę rozpoczynał kazanie i rumor się czynił w kościele, gdyż {{pp|powsta|wali}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_156" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/156"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/156|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/156{{!}}{{#if:156|156|Ξ}}]]|156}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|powsta|wali}} z klęczek, cisnąc się jeszcze barzej ku ambonie i zadzierając głowy w górę, ku księdzu, któren o Męce Pańskiej powiadał i o tem, jak go to paskudne żydowiny ukrzyżowały, że to świat przyszedł zbawić, że sprawiedliwość chciał dawać pokrzywdzonym, że za biedotą się upominał. Tak rzewliwie owe krzywdy Pańskie na oczy przywodził, jaże się gorąco robiło i niejedna pięść chłopska zwierała się na odemstę, a babi naród w głos szlochał, czyniąc sprawę wedle nosów.<br />
{{tab}}Długo nauczał, wykładając wszystko dokumentnie, jaże kajś niekaj oczy kleiły się śpikiem, a po kątach już na dobre drzemali, ale pod koniec zwrócił się prosto do narodu i, wychylony z ambony, jął sielnie wytrząchać pięściami a krzyczeć, jako co dnia, co godzina i na każdem miejscu Jezus umęczon jest przez grzechy nasze, zabit przez złoście, bezbożności a nieposłuszeństwo prawom boskim, jako każden człowiek krzyżuje Go w sobie, nie pomnąc na Jego rany ni krew świętą, wylaną dla naszego zbawienia!<br />
{{tab}}Ryknął ci na to cały naród, i płacze, szlochania kiej wicher rozniesły się jękiem wstrząsającym po kościele, aż przestał mówić. Dopiero kiej przycichli, zaczął znowu, ale już radośnie i krzepiąco, o Zmartwychwstaniu Pańskiem powiadać. O onej zwieśnie, jaką Pan w dobroci swojej czyni co rok człowiekowi grzesznemu i czynić będzie aż do owej pory, kiej Jezus powróci znowuj na świat, by sądzić żywe i pomarłe, by harde poniżać, grzeszne w ogień piekielny na wiek wieków spychać, a sprawiedliwe po prawicy swojej sadzać w chwale wiekuistej! Jako przyjdzie ten czas, iże <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_157" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/157"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/157|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/157{{!}}{{#if:157|157|Ξ}}]]|157}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wszelka niesprawiedliwość ustanie, wszelka krzywda weźmie zapłatę, a płakania cierpiących ustaną i zło panować nie będzie...<br />
{{tab}}I tak gorąco to mówił, tak poczciwie, że każde słowo, kiej słodkość, lało się w serca i, kieby słońce, rozpalało w duszach, że dziwna błogość przejmowała wszystkich, jeno lipeckie ludzie zatrzęsły się z żalu, i przypomnienia krzywd tak boleśnie ścisnęły dusze, jaże ryknęli wraz z płaczem, krzykiem, szlochaniem i walili się krzyżem na podłogę, tym jękiem żalnym, tym skrzybotem serdecznym wołając o zmiłowanie i poratunek!...<br />
{{tab}}Zakotłowało się w kościele, płacz się podniósł powszechny i krzyki, ale wnet pomiarkowali drudzy i jęli podnosić lipeckie kobiety, usadzać je a krzepić dobrymi słowy, a dobrodziej poczciwy, ocierając łzy rękawem, wołał, że Pan Jezus doświadcza tych, których miłuje, iż chociaż zawinili, kara rychło się skończy, by jeno dufali w miłosierdzie Pańskie, a lada dzień powrócą wszystkie chłopy...<br />
{{tab}}Uspokoili się po tych słowach, ulżyło im galanto i dufność wstąpiła w serca.<br />
{{tab}}A gdy wnet potem ksiądz zaintonował u ołtarza pieśń Zmartwychwstania, kiej organy wtórem huknęły z całej mocy, kiej dzwony zaśpiewały na cały świat, a dobrodziej z Przenajświętszym Sakramentem jął zstępować ku narodowi, w sinym obłoku kadzideł i dzwonnej wrzawie, pieśń buchnęła ze wszystkich gardzieli, zakolebała się ciżba, palący wicher uniesienia osuszył łzy i porwał dusze, iż naraz społem, kiej ten <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_158" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/158"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/158|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/158{{!}}{{#if:158|158|Ξ}}]]|158}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bór człowieczy, rozchwiany i śpiewający jednym, ogromnym głosem, ruszył procesją za proboszczem, któren monstrancję dzierżył przed sobą, że jakoby słońce złociste, słońce promieniejące rozgorzało nad głowami, płynąc z wolna skroś gęstwy nieprzeliczonej, wskroś świateł jarzących, w kadzielnych dymach ledwie dojrzane, śpiewaniami opowite i przez oczy wszystkiego narodu i przez serca wszystkie z miłością niesione...<br />
{{tab}}Obchodzili kościół we środku a wolniuśko, noga za nogą, cisnąc się w strasznej ciasnocie i śpiewając z całej mocy, a organy wciąż grały, a dzwony bezustannie biły...<br />
{{tab}}Alleluja! Alleluja! Alleluja! Huczał kościół, aż mury się trzęsły, śpiewały serca wszystkie i gardziele, a te głosy płomienne i ogniem nabrzmiałe niby żar-ptaki, rwały się z krzykiem wesela ogromnym, kołowały pod sklepieniami, kiejby poślepłe w upale, i w noc wiośnianą płynęły, na słońca się gdziesik niesły, we wszystek świat, kaj jeno uniesieniem dusze człowiecze sięgają...<br />
{{tab}}Prawie przed północkiem skończyło się nabożeństwo, i ludzie jęli się śpieszno na świat wywalać. Tylko Hanka ostała jeszcze, bo się tak rozmodliła gorąco, tak ją ano słowa księże przejęły otuchą, a te śpiewy radosne, nabożeństwo i pamięć tego, czego to dzisiaj dopięła, tak ją ukrzepiły, iże całą radość składała pod Jezusowe nogi, zapomniawszy w pacierzu o całym świecie. Dopiero Jambroży brząkaniem kluczów przyniewolił ją do wyjścia z pustego już kościoła.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_159" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/159"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/159|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/159{{!}}{{#if:159|159|Ξ}}]]|159}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Że nawet i ten strach o Antka, któren od tyla czasu żył w niej i skowyczał za leda powodem, jakby w niej pomarł nagle, tak bardzo poczuła się spokojna i dufna w sobie.<br>
{{tab}}Rozglądała się za swoimi, posuwając się wolno ku domowi, gdyż wozy toczyły się nieprzerwanym łańcuchem i ludzie szli całemi kupami bokiem drogi, ledwie dojrzanej, bo księżyc już zaszedł i ciemno było na świecie, bure chmurzyska ciągnęły górą, co trocha przesłaniając te granatowe pola nieba, kaj się jarzyły gwiazdy dalekie.<br>
{{tab}}Noc szła ciepła, cicha i od ros obfitych wilgotnawa, z pól pociągał mięciuchny wiaterek, przejęty surowizną ziemic i mokradeł, a po drogach roznosiły się miodne zapachy topoli i brzózek. Ludzie mrowili się w cieniach wsi, że ino kajś niekaj zamajaczyły głowy na jaśni powietrza nieprzysłonionego; wszędy rozlegały się kroki a głosy, pieski też zajadlej docierały z opłotków, a po chałupach tu i owdzie rozbłyskiwały światła.<br>
{{tab}}Hanka, opatrzywszy po drodze stajnie i obory, poszła do chałupy. Już się tam kładli spać.<br>
{{tab}}— Niech jeno wróci a gospodarzy, to ni słówkiem mu przypomnę przeszłe. — Postanawiała, rozdziewając się do snu. — A jeżeli znowuj się z nią sprzęgnie? — pomyślała naraz, dosłyszawszy Jagusię, wracającą na swoją stronę.<br>
{{tab}}Legła w pościel, nasłuchując czas jakiś. Na wsi było cicho, jeno z dróg dalekich trzęsły się ostatnie turkoty wozów i głosy zamierające w pustych oddalach.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_160" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/160"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/160|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/160{{!}}{{#if:160|160|Ξ}}]]|160}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Boga by nie było, ni sprawiedliwości na świecie! — szepnęła groźnie, ale zbrakło jej sił do rozmyślań, bo śpik ją zaraz z miejsca zmorzył.<br />
{{kropki-hr}}
{{tab}}Nazajutrz bardzo późno obudziły się Lipce.<br />
{{tab}}Dzień się już rozwierał, kiej to modre oko, jeszcze bielmem śpiku zasnute, ale już widne docna i połyskujące, a wieś spała w najlepsze.<br />
{{tab}}Nie kwapili się zrywać z barłogów, choć dzień ci to szedł Pańskiego Zmartwychwstania. Słońce wyniesło się zarno od wschodu i zagrało w stawach a rosach, i płynęło po bladem, wysokiem niebie, jakby śpiewając wszemu światu ciepłem, a światłością: Alleluja!<br />
{{tab}}Niesło się ogromne i płomienne wskroś mgieł przyziemnych, wskroś sadów, i chałup, i pól, że ptaki zaśpiewały radośnie, wody dzwoniły weselnym bełkotem, bory zaszumiały, wiater powiał, zatrzęsły się młode liście, a ziemia zadrgała, że gęste runie zbóż zakolebały się cichuśko i rosy kiej łzy posypały się na ziemię.<br />
{{tab}}Hej! wesoły dzień nastał! Chrystus nam zmartwychwstał! Alleluja!<br />
{{tab}}Zmartwychwstał On, umęczon i lutą złością zabit! Powstał-ci znowu w żywe, z ciemności, z mrozów, z pluch się wyniósł Najmilszy! Śmierci srogiej się wydarł, zmógł niezmożone ku człowiekowemu szczęściu, i oto w ten czas wiośniany, w tę porę rodną unosi się nad ziemiami, w tym słońcu przenajświętszem utajony, i rozsiewa wokół wesele, budzi omdlałe, ożywia martwe, wznosi przygięte, jałowe zapładnia.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_161" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/161"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/161|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/161{{!}}{{#if:161|161|Ξ}}]]|161}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Alleluja! Alleluja! Alleluja!...<br />
{{tab}}Tem ci to świat wszystek się rozlegał onego dnia Pańskiego.<br />
{{tab}}Jeno w Lipcach było ciszej i smutniej, niźli po inne roki w tę porę.<br />
{{tab}}Zaspali galanto, bo już o dużym dniu, kiej słońce wciągało się nad sady, dopiero ruch się czynił po chałupach, skrzypiały wierzeje i rozczochrane głowy wyglądały rozziewane na świat Boży, któren stojał w słońcu, skowronkowemi świergotami dzwoniący i młodą zielenią przytrząśnięty.<br />
{{tab}}I u Borynów zaspali. Jedna Hanka, co się ździebko poraniła, by obudzić Pietrka do szykowania konia i bryki, sama zaś zajęła się przygotowaniem święconego. Jóźka tymczasem z niemałym piskiem pucowała dzieci, sama się też we świąteczne szmaty przyodziewając, a pod studnią na podwórzu Pietrek z Witkiem domywali się doczysta; tylko stary Bylica zabawiał się z pieskiem na ganku, często nosem pociągając, czy już krają kiełbasy.<br />
{{tab}}Wedle zwyczaju, nie rozpalano ognia w kominie, kontentując się zimnem święconem. Właśnie je była Hanka przynosiła z ojcowej izby, rozdzielając po talerzach, że każdemu po równo wypadało po kawale kiełbasy, szynki, sera, chleba, jajek i placka słodkiego.<br />
{{tab}}Dopiero kiej się i sama ogarnęła, zwołała wszystkich do jadła i nawet poszła po Jagusię; przyszła ci zaraz, sielnie zestrojona i tak piękna, że kiejby zorza się widziała, a modre oczy niby gwiazdy jarzyły się z pod lnowych, gładko przyczesanych włosów. Ale <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_162" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/162"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/162|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/162{{!}}{{#if:162|162|Ξ}}]]|162}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wszyscy zarówno byli w szmatach świątecznych, że ino grały w oczach wełniaki i gorsety, a i Witek, choć boso, w nowym był spencerku ze świecącemi guzikami, co je był uprosił od Pietrka, któren dzisiaj wystąpił w całkiem nowej przyodziewie: w granatowym żupanie i portkach pasiastych żółto-zielonych, wygolił się doczysta, włosy obciął, jak drugie, równo nad czołem, i koszulę na czerwoną wstążkę zawiązał, że skoro wszedł, zdumieli się przemianą, a Jóźka jaże w ręce zaklaskała:<br />
{{tab}}— Pietrek ci to? a toby cię rodzona nie poznali!<br />
{{tab}}— Burkową skórę zrzucił i parobek kiej świeca... — zauważył Bylica.<br />
{{tab}}Prześmiechnął się ino parob, tocząc oczyma za Jagusią, a robiąc grdyką, gdyż Hanka, przeżegnawszy się, przepijała gorzałką do każdego i niewoliła zasiadać do stołu. Zajęli ławki, że nawet Witek, choć nieśmiało, przysiadł na kraju.<br />
{{tab}}I pojadali zwolna, w cichości smakując święconego, że to bez tyle tygodni niezgorzej się wypościli. Kiełbasy czujne były, czosnkiem dobrze przyprawione, gdyż po izbie rozniesły się zapachy, jaże psy się wierciły między ludźmi, skamlając żałośnie.<br />
{{tab}}Nikto się nie ozwał, póki pierwszego głodu nie zapchali, tęgo pracując, że ino, w onej uroczystej cichości spożywania, glamania się rozchodziły, przysapki a bulgoty gorzałki, bo Hanka nie żałowała nikomu, sama jeszcze przyniewalając do picia.<br />
{{tab}}— Rychło to pojedziem? — ozwał się pierwszy Pietrek.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_163" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/163"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/163|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/163{{!}}{{#if:163|163|Ξ}}]]|163}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zaraz choćby, po śniadaniu.<br />
{{tab}}— Jagustynka chciała się z wami zabrać do miasta — wtrąciła Jóźka.<br />
{{tab}}— Przyjdzie na czas, to pojedzie; czekać nie będę.<br />
{{tab}}— Obroków to wziąć?<br />
{{tab}}— Na jeden popas, wieczorem wrócimy.<br />
{{tab}}I znowuj jedli, aż niejednemu ślepie wyłaziły z onej lubości, twarze czerwieniały i sytność rozpierała serca gorącem i głęboką radością. Wolniuśko pojedali, nadziewając się z rozmysłem, by jak najwięcej zmieścić i jak najdłużej czuć w gębie smakowitości. Dopiero kiej Hanka się podniesła, wzięli się też dźwigać od mich z dobrą już wagą w kałdunach, a Pietrek z Witkiem, czego byli nie dojedli, do stajni ponieśli z sobą.<br />
{{tab}}— Szykujże zaraz konie! — zarządziła Hanka i, przyrychtowawszy la męża tobół święconego, co go ledwie uniesła, odziewać się jęła do drogi.<br />
{{tab}}Już ano konie czekały przed chałupą, kiej wpadła zadyszana Jagustynka.<br />
{{tab}}— Mało co nie czekałam na waju!..<br />
{{tab}}— Toście już po święconem? — westchnęła żałośnie, pociągając nosem.<br />
{{tab}}— Znajdzie się jeszcze la was, siadajcie, przegryźcie co niebądź...<br />
{{tab}}Juści, nie potrza było wygłodzonej biedoty przyniewalać, przypięła się do jadła, kiej wilk, i zmiatała, co jeno było na podorędziu.<br />
{{tab}}— Pan Jezus wiedział, na co świńtucha stworzył!— szepnęła, podjadłszy nieco. — Jeno to dziwna, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_164" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/164"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/164|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/164{{!}}{{#if:164|164|Ξ}}]]|164}}'''<nowiki>]</nowiki></span>że choć mu za życia w błocie legać pozwalają, to po śmierci radzi go w gorzałce moczą! — prześmiewała po swojemu.<br />
{{tab}}— Pijcie na zdrowie a prędko, bo czas nagli.<br />
{{tab}}I może w pacierz pojechały. Hanka już z bryki nakazywała Jóźce, by nie zapominała o ojcu, tak że dziewczyna zaraz nadrobiła różności na talerz i poniesła. Nie ozwał się na jej zagadywania, ni nawet spojrzał na nią, ale co mu wetknęła w zęby, zjadł chciwie, patrząc wciąż martwym wzrokiem, jak zawdy. Możeby nawet i więcej pojadł, ale Jóźce się przykrzyło i poleciała na dwór patrzeć, jak prawie z każdej chałupy wyjeżdżały lub wychodziły kobiety z tobołkami, że kilkanaście wozów toczyło się do miasta i nad rowami ciągnęły rzędem kobiety, czerwono przyodziane, z węzełkami na plecach.<br />
{{tab}}A kiej się rozwiały ostatnie turkoty, padła na wieś dziwnie smutna cichość i pustka; dzień się powlókł wolno, głuche milczenie zaległo drogi, ni gwarów zwyczajnych w taką porę, ni śpiewań, ni ludzi, tyle jeno, co tam nieco dzieci uwijało się nad stawem, śmigając kamieniami na gęsi.<br />
{{tab}}Słońce szło wgórę, jasnością zalewając świat, ciepło się podnosiło, że już muchy brzęczały po szybach, jaskółki zapamiętale chlustały wskroś przejrzystego powietrza, staw mienił się w ogniach, drzewa zaś, kiejby spławione w zieleni, polśniewały świeżyzną, rozlewając miodne zapachy; z pól ogromnych, opłyniętych niebieskością, bił niekiedy chłodnawy, ziemią przejęty ciąg i skowronkowe śpiewania; wszystek świat tchnął <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_165" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/165"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/165|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/165{{!}}{{#if:165|165|Ξ}}]]|165}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zwiesnową, cichą lubością, a od wsi, ledwie widnych w dalekościach, słoneczną pożogą przemglonych, niesły się czasami jędrne krzykania i huki pistoletowych strzelań!<br />
{{tab}}Jeno w Lipcach było smutnie i żałośnie, kiejby po pogrzebie, tyle co wypuszczone do picia bydło łaziło, kiej chciało, cochając się o drzewa i porykując ku polom zieleniejącym. Pustką zarówno stojały opłotki, jak i sienie powywierane, jeno miejscami na słonecznej stronie wygrzewali się pod białymi ścianami, gdzie zaś dziewczyny czesały się w oknach otwartych, a staruchy, rozsiadłe na progach, przeiskiwały dzieci.<br />
{{tab}}I tak oto przechodziły godziny cichości sennej i smutnej, niekiej wiater zatrząsł drzewinami, że poszumiały cichuśko, ważąc się ku chatom i lękliwie jakby poglądając w puste izby, to wróble stado z wrzaskiem przenosiło się z sadu na drogę, albo zaszarpały się krótkie krzyki dzieci, odganiających wrony od kurczątków.<br />
{{tab}}Mój Jezu, nie tak było przódzi w ten dzień, nie tak!..<br />
{{tab}}Słońce się już wspinało ku południowi, nad kominy, kiej Rocho przylazł do Borynów, zajrzał do chorego, pogadał z dziećmi i zasiadł w ganku na słońcu. Poczytywał cosik na książce i bacznie wodził oczyma po drogach. A wkrótce nadeszła kowalowa z dziećmi i, odwiedziwszy ojca, przysiadła na przyźbie.<br />
{{tab}}— Wasz w domu? — zapytał Rocho po długiej chwili.<br />
{{tab}}— Gdzie zaś!.. do miasta zabrał się z wójtem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_166" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/166"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/166|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/166{{!}}{{#if:166|166|Ξ}}]]|166}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cała wieś tam dzisiaj.<br />
{{tab}}— Juści, pocieszą się nieco święconem, chudziaki.<br />
{{tab}}— Wyście to z matką nie pojechali? — pytał Jagny wychodzącej.<br />
{{tab}}— A cóż tam po mnie! — wyszła w opłotki, spoglądając tęsknie na pola.<br />
{{tab}}— Nowy wełniak ma dzisiaj! — szepnęła z westchnieniem Magda.<br />
{{tab}}— Po matuli, nie poznajecie go to, co? A i korale wszystkie zawiesiła i bursztyny te wielgachne też po matusi! — pouczała ją Jóźka żałośnie. — Jeno chustkę na głowie ma swoją...<br />
{{tab}}— Prawda, tylachna szmat ostało po nieboszczkach, to nama ich tknąć nie pozwolił, a jej wszystko oddał i paraduje se teraz...<br />
{{tab}}— Hale, jeszcze kiejś wyrzekała przed Nastką, co są zleżałe i śmierdzą...<br />
{{tab}}— Żeby jej tak zapachnęło to łajno diabelskie!<br />
{{tab}}— Niech jeno ociec ozdrowieją, zarno upomnę się o korale, pięć sznurków ostało długich kiej bicze i jak groch największy!<br />
{{tab}}Magda się już nie odezwała; westchnąwszy ciężko, zaczęła iskać najmłodsze dziecko. Jóźka się też zaraz poniesła na wieś, Witek pod stajnią majstrował jeszcze cosik kiele kogutka, dzieci zaś baraszkowały razem z pieskami przed gankiem, pod okiem Bylicy, któren czuwał nad niemi kiej kokosz, a Rocho jakby ździebko zadrzemał.<br />
{{tab}}— Skończyliście polne roboty?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_167" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/167"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/167|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/167{{!}}{{#if:167|167|Ξ}}]]|167}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Tyle jeno, że ziemniaki wsadzone i groch posiany.<br />
{{tab}}— U drugich i tyla nie zrobione!<br />
{{tab}}— Zdążą jeszcze; powiedali, co puszczą chłopów na przewody.<br />
{{tab}}— Któż to taki wiedzący powiadał?<br />
{{tab}}— A różni mówili w kościele! Kozłowa zbiera się iść prosić dziedzica...<br />
{{tab}}— Głupia, dziedzic to ich więzi, czy co?<br />
{{tab}}— By się wstawił, to możeby puścili...<br />
{{tab}}— Wstawiał się już nieraz i nie pomogło...<br />
{{tab}}— Żeby ino chciał, ale nie chce przez złość la Lipiec, mój powiada... — urwała nagle, pochylając zmieszaną twarz nad dziecińską głową, trzymaną między kolanami, że Rocho napróżno czekał jakiegoś słowa.<br />
{{tab}}— Kiedyż się tam Kozłowa wybiera? — pytał ciekawie.<br />
{{tab}}— A zaraz po południu iść mają...<br />
{{tab}}— Tyle wskórają, co się przelecą i powietrza innego zachwycą.<br />
{{tab}}Nie odrzekła, gdyż w opłotki skręcał z drogi pan Jacek, dziedziców brat, o którym powiadali, że głupawy był nieco, bo zawżdy ze skrzypkami się nosił, na rozstajach pod figurami grywał i tylko z chłopami przestawał. Szedł przygięty, ze skrzypicą pod pachą, z fajeczką w zębach, chudy, wysoki, z żółtą bródką i rozbieganemi oczyma. Rocho wyszedł naprzeciw. Musieli się znać, bo poszli razem nad staw i długo tam siedzieli na kamieniach, cosik cicho poredzając, że już dawno przedzwonili południe, kiej się rozeszli. Rocho <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_168" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/168"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/168|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/168{{!}}{{#if:168|168|Ξ}}]]|168}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wrócił na ganek, ale był jakiś osowiały i markotno patrzał.<br />
{{tab}}— Schuchrało się panisko, że ledwiem go poznał! — ozwał się Bylica.<br />
{{tab}}— Znaliście go? — ściszył głos, oglądając się na kowalową.<br />
{{tab}}— Jakżeby... Niemało dokazywał za młodu, niemało... Kat-ci był la dzieuch... we Woli ni jednej nie przepuścił... dobrze baczę, w jakie to cuganty jeździł... jak se używał... baczę... — pojękiwał stary.<br />
{{tab}}— Wziął za to ciężką pokutę, ciężką! Toście i najstarsi we wsi, co?<br />
{{tab}}— Jambroży musi być starszy, bo jak ino baczę, on zawdy był stary.<br />
{{tab}}— Sam rozpowiada, co śmierć o nim zapomniała! — wtrąciła kowalowa.<br />
{{tab}}— Kostucha ta o nikim nie zabaczy, jeno tego ostawia se, by lepiej skruszał, bo kwardy, juści... wycygania się, jak może... juści... — jąkał cicho.<br />
{{tab}}Zamilkli na długo.<br />
{{tab}}— Baczę, kiej to w Lipcach wszystkiego piętnastu gospodarzy siedziało — zaczął znowu Bylica, wyciągając nieśmiało palce ku tabace Rochowej.<br />
{{tab}}— A teraz siedzi czterdziestu! — podsunął mu tabakierkę.<br />
{{tab}}— I nowe już czekają na działy, urodzi rok, czy nie, a naród zawsze jednako plonuje, juści... a ziemi nie przybywa... jeszcze niecoś lat, a zbraknie la wszystkich... — Kichał rzęsiście.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_169" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/169"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/169|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/169{{!}}{{#if:169|169|Ξ}}]]|169}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo to już dzisiaj we wsi nie ciasno! — rzekła kowalowa.<br />
{{tab}}— Prawda, a kiej się chłopaki pożenią, to już la ich dzieci nie ostanie i po morgu, juści...<br />
{{tab}}— To we świat iść muszą! — zauważył Rocho.<br />
{{tab}}— Z czym to pójdą? z gołymi pazurami ten wiater zagrabiać?<br />
{{tab}}— A Niemcy ano na Słupi wykupiły dziedzica i teraz się stawiają... po dwie włóki na osadę — mówił Rocho dość smutnie.<br />
{{tab}}— Juści... powiadali o tem... hale Niemcy naród inszy, uczony i zasobny, handlują wespół z Żydami, a krzywdą ludzką se pomagają... a niechby tak po chłopsku z gołemi palicami chytały się ziemie, toby i trzech siewów nie przetrzymały... i co do jednego wykupiły... W Lipcach ciasno, duszą się ludzie, a tamten ma tylachna pola, że ugorem prawie leży... — wskazał dworskie ziemie za młynem, wzgórzem pod las biegnące, kaj czerniały łubinowe stogi.<br />
{{tab}}— Na podlesiu?<br />
{{tab}}— Rychtyk przyległe do naszych, w sam raz do wykupna, ze trzydzieści gospodarstw tamby wymierzył, juści... ze trzydzieści... ale bo to dziedzic przeda, kiej mu pieniędzy nie potrza?.. bogacz taki...<br />
{{tab}}— Hale! bogacz a kręci się za groszem kiej piskorz za błotem, że już od chłopów pożycza i kaj ino może. Żydy go przyduszają o swoje, co na las dały, podatki winien, dworskim nie płaci, jeszcze ordynarji na Nowy Rok należnej nie dostały, wszędzie winien, a skąd to weźmie oddać, kiej boru zabronił urząd ciąć, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_170" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/170"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/170|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/170{{!}}{{#if:170|170|Ξ}}]]|170}}'''<nowiki>]</nowiki></span>póki się z chłopami nie ugodzi? Nie wysiedzi on długo na Woli, nie! Powiadali, co się już za kupcami ogląda... — rozgadała się niespodzianie kowalowa, ale kiej Rocho chciał ją więcej pociągnąć za język, zacięła się jakoś i, zbywszy go bele czem, dzieci zwołała i do dom poszła.<br />
{{tab}}— Sporo musi wiedzieć od swojego, jeno się boja popuścić... Juści że przyległe ziemie rodne, łąki dwukośne, juści... — rozmyślał głośno stary, wpatrzony w podlaskie pola, kaj widać było za stogami dachy zabudowań folwarcznych, jeno że Rocho nie słuchał, bo, dojrzawszy Kozłową, stojącą nad stawem z kobietami, poszedł do nich prędko.<br />
{{tab}}— Hi... hi... zmogły dziedzica... Mój Jezu, a pożywiłyby się chłopy niezgorzej... Juści... druga wieśby stanęła, rąk nie zbraknie ni głodnych na ziemie... juści... — rozmarzył się Bylica, dyrdając za dziećmi, bo jaże na drogę się wytoczyły.<br />
{{tab}}Na nieszpory zaczęli dzwonić.<br />
{{tab}}Słońce się już przetaczało ku borom i drzewa poczęły kłaść długie cienie na drogi i staw, a przedwieczorna cichość tak przywalała świat, że słychać było dalekie jeszcze dudnienie wozów, krzyki ptactwa na ogorzeliskach i ciche, przejmujące granie organów w kościele.<br />
{{tab}}Że zaś powracały już niektóre z miasta, zaklekotały od trepów wszystkie mostki, tak biegli, nowin posłuchać.<br />
{{tab}}Zaś po nieszporach, o samym zachodzie, dobrodziej pojechał drogą do Wólki. Jambroży powiedział, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_171" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/171"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/171|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/171{{!}}{{#if:171|171|Ξ}}]]|171}}'''<nowiki>]</nowiki></span>że do dworu na bal, a zaraz po jego wyjeździe organisty z całym domem walili w goście do młynarzów; Jasio wiódł matkę sielnie zestrojoną i wesoło pozdrawiał dzieuchy, wyzierające z opłotków.<br />
{{tab}}Zmierzch się roztrząsał cichy po ziemiach, słońce zaszło i zorze się rozlewały coraz szerzej, że z pół nieba stanęło w krwawych ogniach, kieby tem zarzewiem przysypane, wody się krwawo zatliły i szyby rozgorzały, od miasta zaś coraz więcej nadjeżdżało wozów i coraz rozgłośniej wrzały krzyki przed domami.<br />
{{tab}}Hanki jeno nie było widać, ale mimo to przed chałupą gwarno było i wesoło; dzieuch rówiesnych naszło się do Jóźki, że kiej te szczygły świergotliwe obsiadły przyźbę i ganek, zabawiając się prześmiechami z Jaśkiem Przewrotnym, któren przyleciał za Nastusią, choć go ta już całkiem odpędzała od siebie, na kogo innego rachując. Jóźka ugaszczała je, jak ino mogła, plackiem jajecznym a kiełbasą.<br />
{{tab}}Nastusia rej wiedła, jako najstarsza i że to najbardziej się przekpiwała z chłopaka, co to był niezguła, a siarczystego parobka chciał udawać. Stojał właśnie przed wszystkiemi, w pasiastych portkach, w nowym spencerku i w kapelusie nabakier, ujął się pod boki, a ze śmiechem powiadał:<br />
{{tab}}— Musita o mnie stoić, bom sam jeden parobek we wsi!<br />
{{tab}}— Nie bój się: za krowami dyrdać ma kto jeszcze!<br />
{{tab}}— Pokraka jedna, do skrobania ziemniaków sposobny!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_172" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/172"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/172|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/172{{!}}{{#if:172|172|Ξ}}]]|172}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dzieciom nosy obcierać! — wrzeszczały jedna przez drugą, rozgłośnym śmiechem wybuchając, ale Jasiek się nie stropił, strzyknął śliną przez zęby i rzekł:<br />
{{tab}}— O takie głupie skrzaty nie stoję!.. Gęsi wama paść jeszcze!<br />
{{tab}}— Sam łoni za krowim ogonem tańcował, a tera parobka udaje...<br />
{{tab}}— I co dnia portki gubił, tak przed bykiem uciekał.<br />
{{tab}}— Ożeń się z Magdą od Jankla, ta ci pasuje w sam raz.<br />
{{tab}}— Żydowskie bachory niańczy, to i tobie nos będzie umiała ucierać.<br />
{{tab}}— Albo z Jagatą, to ją na odpusty poprowadzisz — rzucały w niego szydliwie.<br />
{{tab}}— A jakbym do której z wódką posłał, toby się do Częstochowy ochfiarowała i wszystkie piątki suszyła z radości! — odpowiedział.<br />
{{tab}}— A pozwoli ci to matka, kiejś w chałupie potrzebny do mycia garnków i macania kur — zawołała Nastka.<br />
{{tab}}— Bo się ozgniewam i pójdę do Marysi Balcerkówny!<br />
{{tab}}— Idź: już tam Marysia czeka na cię z pomietłem, albo czemś gorszem...<br />
{{tab}}— A niech cię jeno dojrzy, to zaraz pieski pospuszcza.<br />
{{tab}}— I nie zgub czego po drodze! — śmiała się Nastuś, pociągając go ździebko za portki, bo miał wszystką przyodziewę kiejby na wyrost.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_173" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/173"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/173|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/173{{!}}{{#if:173|173|Ξ}}]]|173}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Po dziadku dodziera buciarów.<br />
{{tab}}— Kamizelę ma ze wsypy, co ją to świnie podarły.<br />
{{tab}}Leciały słowa kiej grad wraz ze śmiechem; śmiał się zarówno i skoczył, by Nastkę wpół ująć, ale mu któraś podstawiła nogę, że runął jak długi pod ścianę, nie mogąc powstać, bo go wciąż popychały.<br />
{{tab}}— Dajta mu spokój, jakże... — przyciszała Jóźka, pomagając mu wstać, bo choć niedojda, gospodarskim był synem i jej powinowatym przez matkę.<br />
{{tab}}A potem zabawiali się w ślepą babkę.<br />
{{tab}}Jaśka na nią obrały i, zawiązawszy mu oczy, ustawiły go wprost ganku, rozbiegając się naraz z krzykiem na wsze strony, kiej wróble. Pogonił za niemi z rozczapierzonemi rękoma, natykając się co trocha na płoty i ściany; kierował się za śmiechami, ale niełacno którą przychwycił, bo śmigały kole niego kiej jaskółki, potrącając w przelocie, że zatętniało przed chałupą, jakby to stado źrebaków przeganiał po grudzi, a piski, wrzawa, śmiechy się zatrzęsły, aż na całą wieś się rozlegało.<br />
{{tab}}Mrok już gęstniał, zorze się dopalały i zabawa trwała w najlepsze, kiej naraz w podwórzu buchnął wrzask kurzy.<br />
{{tab}}Jóźka poleciała tam w te pędy.<br />
{{tab}}Witek stojał pod szopą, chowając cosik za siebie, a Gulbasiak przywarował za pługami, że mu ino łeb się bielił.<br />
{{tab}}— Nic, Józia... nic... — szeptał pomieszany.<br />
{{tab}}— Kuręście dusili... pióra jeszcze ano lecą...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_174" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/174"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/174|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/174{{!}}{{#if:174|174|Ξ}}]]|174}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Inom kogutowi trochę z ogona wyrwał, bo mi potrza la mojego ptaka. Ale nie nasz kogut, nie, Józia! Gulbasiak skądciś przyniósł... swojego...<br />
{{tab}}— Pokaż! — rozkazała surowo.<br />
{{tab}}Cisnął jej pod nogi napół żywego ptaka, całkiem oskubanego z piór.<br />
{{tab}}— Pewnie, że nie nasz! — rzekła, nie mogąc rozpoznać. — Ale pokaż swojego cudaka.<br />
{{tab}}Wyniósł na jaśnię już całkiem gotowego kogutka: z drzewa był wystrugany i oblepiony ciastem, w które powtykano piórek, że kiej żywy się widział, bo i łeb z dziobem miał prawdziwy, na patyk nadziany.<br />
{{tab}}Na desce se stojał, czerwono ukraszonej, a tak zmyślnie przyrychtowanej do maluśkiego wozika, że skoro Witek zaruchał długim dyszelkiem, kogut jął tańcować i skrzydła rozkładać, do tego zaś zapiał Gulbasiak, jaże się kury z grzęd odezwały.<br />
{{tab}}— Jezu, a tom póki życia takiego cudaka nie uwidziała! — przykucnęła pobok.<br />
{{tab}}— Dobry jest, co? Utrafiłem, Józia, co? — szeptał z dumą.<br />
{{tab}}— Sameś to wystroił? ze swojej głowy?<br />
{{tab}}Dziw ją rozpierał.<br />
{{tab}}— A sam! Jędrek mi jeno koguta żywego przyniósł... a sam, Józia...<br />
{{tab}}— Moiście wy, a to kiej żywy się rucha, choć z drewna. Pokaż go dzieuchom!... dopiero to będą wydziwiać!... Pokaż, Witek!<br />
{{tab}}— Ni, jutro pójdziemy po dyngusie, to obaczą. Jeszcze sztachetków brak kiele niego, żeby nie {{Korekta|sfrunął|sfrunął.}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_175" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/175"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/175|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/175{{!}}{{#if:175|175|Ξ}}]]|175}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To opatrz krowy i do izby przychodź robić, widniej ci będzie...<br />
{{tab}}— Przyjdę, jeno jeszcze na wsi cosik sprawię...<br />
{{tab}}Wróciła przed dom, ale dziewczyny już skończyły zabawę i zaczęły się rozchodzić, bo noc się robiła, światła zapalali po domach, gwiazdy się też kajś niekaj pokazywały, a chłód wieczorny zaciągał z pól.<br />
{{tab}}Już wszystkie kobiety powróciły z miasta, a Hanka nie nadjeżdżała.<br />
{{tab}}Jóźka narządziła sutą wieczerzę: barszcz na kiełbasie i ziemniaki, tłusto omaszczone. Zaczęła ją podawać na ławę, gdyż Rocho czekał, dzieci jeść skamlały, a Jagna raz po raz zaglądała do izby, kiej Witek wsunął się cichuśko i zaraz przykucnął przed dymiącemi michami. Dziwnie był czerwony, mało jadł i łyżką po zębach dzwonił, tak mu się ręce trzęsły, a nie dojadłszy do końca, poleciał.<br />
{{tab}}Złapała go Jóźka w podwórzu przed chlewem, jak nabierał w połę świńskiego żarcia z cebratki, a ostro nastawała: co mu się stało?<br />
{{tab}}Wykręcał się, jak mógł, wycyganiał, ale wkońcu prawdę powiedział:<br />
{{tab}}— A to odebrałem dobrodziejowi swojego boćka!<br />
{{tab}}— Jezus, Marja! a nie dojrzał cię kto?<br />
{{tab}}— Nie, dobrodziej pojechali, psy poszły żreć, a bociek w ganku stojał! Maciuś to wypatrzył i przyleciał powiedzieć! Kapotą Pietrkową go przydusiłem, by me nie kujnął, i poniesłem do schowka. Ino pary z gęby nie puść, moja złociuśka! Za parę niedziel przywiedę go do chałupy, obaczysz, jak paradował na {{pp|gan|ku}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_176" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/176"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/176|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/176{{!}}{{#if:176|176|Ξ}}]]|176}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|gan|ku}} będzie, a nikto go przecie nie rozpozna. Nie wydaj me ino!<br />
{{tab}}— Hale! kiej cię to z czem wydałam? Dziw mi jeno, żeś to się ważył, Jezu!<br />
{{tab}}— Swoje odebrałem. Pedziałem, co nie daruję, i odebrałem... Potom go pewnie łaskawił, żeby drugie uciechę miały, juści!... — szepnął i poleciał gdziesik w pole.<br />
{{tab}}Niezadługo jawił się znawrotem i zasiadł przed kominem wraz z dziećmi do wykończania kogutka.<br />
{{tab}}A w izbie zrobiło się jakoś sennie i smutno. Jaguś poszła na swoją stronę, zaś Rocho siedział przed domem razem z Bylicą, któren już żydy woził, tak go śpik morzył.<br />
{{tab}}— Idźcie do dom, bo tam na was czeka pan Jacek!— szepnął mu Rocho.<br />
{{tab}}— Na mnie czeka... pan Jacek... dyć lecę... na mnie?... no... no — jąkał zdumiony, całkiem wytrzeźwiawszy, i poszedł.<br />
{{tab}}A Rocho na przyźbie ostał, pacierz szeptał, wpatrzony w noc, w owe nieprzejrzane dalekości nieba, kaj się aż trzęsło od gwiezdnych migotów, dołem zaś, nad ziemiami wynosił się już srodze rogaty miesiąc i bódł ciemności.<br />
{{tab}}W chałupach światła gasły posobnie, kiej oczy snem zwierane; milczenie, przejęte cichuśkiem dygotaniem listeczków i głuchym, dalekim bełkotem rzeczki, rozlewało się dokoła. Tylko jeszcze u młynarzów gorzały okna i zabawiali się dopóźna.<br />
{{tab}}W izbie Borynów już przycichło, spać wszyscy legli, gasząc światło, że ino koło garnków z wieczerzą, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_177" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/177"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/177|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/177{{!}}{{#if:177|177|Ξ}}]]|177}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ustawionych w kominie, żarzyły się węgle, a świerszcz poskrzypiwał gdzieś w kącie, ale Rocho wciąż siedział na dworze, oczekując na Hankę, że dopiero koło samego północka zadudniły kopyta na moście koło młyna i wkrótce wtoczyła się bryka.<br />
{{tab}}Hanka była dziwnie smutna i milcząca, że dopiero kiej zjadła wieczerzę i parobek poszedł do stajni, odważył się pytać:<br />
{{tab}}— Widzieliście męża?<br />
{{tab}}— Całe popołudnie z nim przesiedziałam! Zdrowy jest i dobrej myśli... kazał was pozdrowić... I drugich chłopów też widziałam... mają ich puścić, jeno nikto nie wie, kiedy... U tego, co ma na sądach Antka bronić, też byłam...<br />
{{tab}}Nie mówiła tego, co jej kamieniem zaciężyło na sercu, a jeno takie różności drugie, Antka się nie tyczące, aż rozpłakała się nagle i, choć przysłoniła twarz rękoma, łzy pociekły przez palce.<br />
{{tab}}— Przyjdę rano... odpocznijcie sobie: strząśliście się mocno... by wam nie zaszkodziło...<br />
{{tab}}— A niechbym już raz zdechła i więcej nie cierpiała! — wybuchnęła.<br />
{{tab}}Pokiwał głową i wyniósł się bez słowa, jeno przed chałupą pieski cosik rozszczekane gniewnie przyciszał, do budy zapędzając.<br />
{{tab}}Ale Hanka, choć się zarno do dzieci przyłożyła, usnąć nie mogła mimo utrudzenia. Jakże!... toć Antek ją przyjął, kiej tego psa uprzykrzonego... Święcone ze smakiem jadł, te kilkanaście złotych wziął, nie pytając, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_178" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/178"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/178|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/178{{!}}{{#if:178|178|Ξ}}]]|178}}'''<nowiki>]</nowiki></span>skąd miała, i nawet się nie użalił nad jej umęczeniem daleką drogą!..<br />
{{tab}}Opowiadała mu, co i jak się robi w gospodarce — nie pochwalił, a naprzeciw niejednemu ze złością przyganiał... O całą wieś rozpytywał, a o dzieciach ni wspomniał... Szła ku niemu z tem sercem wiernem i kochającem, utęskniona wielce łask jego; żoną mu przecie ślubną była i matką jego dzieci, to jej nawet nie przyhołubił, nie pocałował, nie zatroskał się o jej zdrowie... Kiej obcy się widział i kiej na obcą sobie spoglądał, niebardzo słuchając jej rozpowiadań, że już wkońcu i mówić nie mogła, żal ją dusił, łzy zalewały, to jeszcze krzyknął, by mu z bekami nie przyjeżdżała! Jezus kochany, dziw, że trupem nie padła... To za tę ciężką służbę kole jego dobra, za pracę nad siły, za te cierpienia wszyćkie — nic w zapłacie: ni jednego słowa łaski, ni jednego słowa pociechy!<br />
{{tab}}— Jezu, wejrzyj miłościwie, wspomóż, bo nie zdzierżę! — jęczała, cisnąc głowę w poduszki, by dzieci nie rozbudzić, a każda kostka w niej z osobna się trzęsła płakaniem, żałością, poniżeniem i strasznem poczuciem krzywdy!<br />
{{tab}}Nie mogła sobie popuścić duszy tam przy nim, ni potem zpowrotem przy ludziach, więc teraz dopiero oddawała się rozpaczy, teraz pozwalała męce rozdzierać serce i łzom gorzkim płynąć.
{{kropki-hr}}
{{tab}}Zaś nazajutrz, w świąteczny poniedziałek, dzień się podnosił jeszcze jaśniejszy, barzej jeno skąpany w rosach i modrawych omgleniach, ale i barzej {{pp|roz|słoneczniony}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_179" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/179"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/179|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/179{{!}}{{#if:179|179|Ξ}}]]|179}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|roz|słoneczniony}} i jakiś zgoła weselszy. Ptaki śpiewały rozgłośniej, a ciepły wiater przeganiał po drzewinach, że szemrały jakby pacierzem cichuśkim; ludzie zrywali się raźniej, wywierając drzwi a okna, na świat Boży lecieli spojrzeć, na sady przytrząśnięte zielenią, na te nieobjęte ziemie, zwiesną oprzędzone, całe rosami skrzące, w słońcu radosnem utopione, na pola, kaj już oziminy, wiatrem kolebane, niby płowe, pomarszczone wody ku chałupom spływały.<br />
{{tab}}Myli się przed domami, przekrzyki się niesły wskroś sadów, kajś już dym walił z komina, konie rżały po stajniach, skrzypiały wierzeje, wodę czerpali ze stawu, bydło szło do picia, krzyczały gęsi, a kiej dzwony uderzyły i ogromne, niebosiężne głosy jęły huczeć i rozlewać się na wieś, na pola, na bory dalekie, wzmogły się jeszcze krzyki, a serca żywiej i weselej zabiły.<br />
{{tab}}Chłopaki już latały z sikawkami, sprawiając sobie śmigus, albo przyczajone za drzewami nad stawem lały nie tylko przechodzących, ale każdego, kto ino na próg wyjrzał, że już nawet ściany były pomoczone i kałuże siwiły się pod domami.<br />
{{tab}}Zawrzały wszystkie drogi i obejścia, wrzaski, śmiechy, przegony narastały coraz barzej, bo i dzieuchy gziły się niezgorzej, lejąc się między sobą i ganiając po sadach, że zaś ich dużo było i dorosłych, to wnet dały radę chłopakom, rozganiając ich na wszystkie strony, a tak się rozswawolili, że nawet Jaśka Przewrotnego, któren się z sikawką od gaszenia pożarów zaczajał na Nastkę, dopadły Balcerkówny, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_180" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/180"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/180|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/180{{!}}{{#if:180|180|Ξ}}]]|180}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wodą zlały i jeszcze do stawu zepchnęły na pośmiewisko...<br />
{{tab}}Ale ozgniewany za despekt, iż to dzieuchy górę nad nim wzięły, przyzwał w pomoc Pietrka Borynowego i tak się zmyślnie zasadzili na Nastkę, aż ją dostali w pazury i pod studnię zawlekli, a tak srodze spławili, jaże wniebogłosy wrzeszczała... Zaś potem, dobrawszy jeszcze Witka, Gulbasiaka i co starszych, chycili Marysię Balcerkównę i taką jej kąpiel sprawili, aż matka z kijem leciała na pomoc; przyparli też gdzieś Jagnę i tęgo utytlali, nawet Jóźce nie przepuszczając, choć się prosiła i z bekiem leciała na skargę do Hanki.<br />
{{tab}}— Skarży się a rada, oczy się jej skrzą do figlów!<br />
{{tab}}— A i mnie zapowietrzone do żywej skóry dojęły! — użalała się wesoło Jagustynka, wpadając do chałupy.<br />
{{tab}}— Niby te obwiesie komu przepuszczają! — biadoliła Jóźka, przewłócząc się w suche szmaty, ale mimo strachu wyszła potem na ganek, bo aż dudniało na drogach od przeganiań i wieś się trzęsła wrzaskami: chłopaki dziw nie oszalały z uciechy, chodzili całą hurmą, zaganiając, kto się napatoczył, pod sikawki, aż sołtys musiał rozganiać swawolników, bo niesposób się było pokazać z chałupy.<br />
{{tab}}— Wama cosik niezdrowo po wczorajszem? — szepnęła Jagustynka, susząc plecy przed kominem.<br />
{{tab}}— Juści, trzęsie się we mnie i cięgiem me kopie, mgli me przytem...<br />
{{tab}}— Połóżcie się. Trzaby się wam napić maciórkowego naparu! Strzęśliście się wczoraj! — zafrasowała się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_181" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/181"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/181|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/181{{!}}{{#if:181|181|Ξ}}]]|181}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bardzo, ale że zapachnęła kiszka przysmażona, siadła wraz z drugimi do śniadania, łakomie wypatrując większego kawałka.<br />
{{tab}}— Pojedzcie i wy, gospodyni: głodzeniem zdrowiu nie pomoże...<br />
{{tab}}— Kiej mi się mierzi mięso; arbaty se zgotuję.<br />
{{tab}}— Na przepłókanie flaków niezgorsze, ale byście się gorzałki przegotowanej z tłustością i korzeniami napili, rychlejby pomogło...<br />
{{tab}}— Juści, zmarlakaby postawiły takie leki!.. — zaśmiał się Pietrek, któren wziął miejsce kole Jagusi, w oczy jej zaglądał, podając usłużliwie, na co jeno spojrzała, i cięgiem ją zagadując, ale że go zbywała bele czem, jął rozpytywać Jagustynkę o Mateusza, o Stacha Płoszkę i drugich.<br />
{{tab}}— Jakże, widziałam wszystkich, spólnie se siedzą, a pokoje mają dworskie zgoła, wysokie, widne, z podłogą, jeno że z tą żelazną pajęczyną w oknach, by się im na spacer nie zachciało. A przekarmiają ich też niezgorzej. Grochówkę im przynieśli w połednie, spróbowałam: kieby na starym bucie zgotowana i smarowidłem od woza omaszczona. Na drugie zaś prażonych jagieł im postawili... no, Łapaby kulas na nie podniósł, a nie powąchał nawet. Za swoje się żywią, któren zaś nie ma grosza, pacierzem se to jadło doprawia — opowiadała urągliwie.<br />
{{tab}}— Rychło zaczną puszczać?<br />
{{tab}}— Powiedały, że już na przewody niektóre wrócą! — szepnęła ciszej, obzierając się trwożnie na Hankę, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_182" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/182"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/182|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/182{{!}}{{#if:182|182|Ξ}}]]|182}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a Jagnę jakby coś podrzuciło z miejsca, że uciekła z izby, jeść nie skończywszy, stara zaś o Kozłowej zaczęła mówić.<br />
{{tab}}— Późno wróciły i z niczem, przetrzęsły się {{korekta|eno|jeno}} po kiełbasach i dworowi się napatrzyły! Powiedają, że czymś innem pachnie niźli chałupa!.. Dziedzic im powiedział, co nikomu poradzić nie może, bo to sprawa komisarza i urzędu, a kiejby nawet mógł, też by się nie wstawił za żadnym Lipczakiem, boć przez nich sam jest szkodny najbarzej! Wiecie, że to las mu sprzedawać wzbronili, a kupce go teraz po sądach włóczą. Klął pono siarczyście i krzyczał, że kiej on przez chłopów ma iść z torbami, to niech całą wieś zaraza wytraci!.. Kozłowa już z tem od rana po chałupach lata i pomstą odgraża.<br />
{{tab}}— Głupia, co mu ta zrobi pogrozą!<br />
{{tab}}— Moiście, a bo to wiada, kiej kto komu miętkie miejsce wymaca, że i najlichszy... — urwała, porywając się podtrzymać Hankę, lecącą na ścianę.<br />
{{tab}}— Laboga! By to prędzej nie przyszło przed czasem — szeptała wystraszona, ciągnąc ją do łóżka, bo jej w ręku zemglała, pot kroplisty wystąpił na jej twarz, żółtemi plamami okrytą. Leżała, ledwie dychając, stara zaś octem wycierała jej skronie i, dopiero kiej chrzanu pod nos nakładła, Hanka oprzytomniała, otwierając oczy, zgudka ją jeno chyciła.<br />
{{tab}}Rozeszli się do obrządzeń gospodarskich, Witek tylko ostał i, upatrzywszy sposobną porę, jął prosić gospodyni, aby go puściła z kogutkiem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_183" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/183"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/183|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/183{{!}}{{#if:183|183|Ξ}}]]|183}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A idź, przyodziewy jeno nie ściarachaj i sprawuj się dobrze! Psy uwiąż, by za wami na drugie wsie nie poleciały! Kiedyż pójdzieta?<br />
{{tab}}— A zarno po kościele.<br />
{{tab}}Jagustynka wraziła głowę przez okno i zapytała:<br />
{{tab}}— Kaj to psy, Witek? Wyniesłam im jeść, wołam i ni jednego!<br />
{{tab}}— Prawda, dyć i w oborze rano nie były! Łapa! Burek! na tu! — nawoływał, wybiegając przed dom, ale się nie odezwały.<br />
{{tab}}— Musiały na wieś polecieć, bo suka Kłębów się goni... — objaśnił.<br />
{{tab}}Nikomu do głowy nie przyszło myśleć, kaj się psy podziały — zwyczajna przecie rzecz. Dopiero po jakimś czasie Jóźka posłyszała gdziesik w podwórzu jakby głuche skamlenie, a nic tam nie nalazłszy, pobiegła w sad, myśląc, że to Witek się rozprawia z jakimś psem obcym. Zdziwiła się, nie dojrzawszy nikogo, sad był pusty i to skomlenie ucichło; ale powracając, natknęła się na Burka; leżał nieżywy pod szczytową ścianą — łeb miał rozwalony.<br />
{{tab}}Narobiła takiego wrzasku, że się wszyscy zlecieli.<br />
{{tab}}— Burek zabity! Złodzieje pewnie!<br />
{{tab}}Trwoga powiała nad nimi.<br />
{{tab}}— A dyć nie co insze, w imię Ojca i Syna! — krzyknęła Jagustynka, dojrzawszy naraz kupę ziemi wywalonej i dół wielki pod przyciesiami.<br />
{{tab}}— Podkopali się do ojcowej komory!<br />
{{tab}}— Jama, że koniaby przewlókł!<br />
{{tab}}— A zboża pełno w dole!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_184" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/184"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/184|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/184{{!}}{{#if:184|184|Ξ}}]]|184}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jezu, a może tam jeszcze są zbóje! — zakrzyczała Jóźka.<br />
{{tab}}Rzucili się na Borynową stronę, Jagusi już nie było, stary jeno leżał twarzą do izby, w komorze zaś, zawdy mrocznej, widno było, światło buchało dziurą, że łacno dojrzeli jako wszystko było pomieszane, kiej groch z kapustą, zboże powysypywane zalegało ziemię razem ze szmatami, pościąganemi z drągów; nawet motki przędzy i wełna leżały potargane i zwichlone. Niesposób było narazie zmiarkować, czego brakowało.<br />
{{tab}}Ale Hanka odrazu pomiarkowała, że to kowalowa być musi robota; gorąc ją przejął na myśl, iż kiejby się jeden dzień opóźniła, nalazłby pieniądze i zabrał... Nachyliła się nad dołem, kryjąc przed ludźmi kuntentność, a sprawdzając cosik sobie za stanikiem.<br />
{{tab}}— Czy aby nie brak czego w oborze? — rzekła, niby tknięta podejrzeniem.<br />
{{tab}}Na szczęście, nic nigdzie nie brakowało.<br />
{{tab}}— Dobrze były drzwi pozawierane! — ozwał się Pietrek i skoczył naraz do ziemniaczanego dołu, odwalił z wejścia ocipkę wielgachną i wyciągnął stamtąd Łapę skowyczącego.<br />
{{tab}}— Juści, że złodzieje go tam wrzucili, ale to dziwne, pies zły i dał się...<br />
{{tab}}— I nikto w nocy nie słyszał szczekania!<br />
{{tab}}Dali znać o sprawie sołtysowi, rozniosło się też migiem po wsi, że w dyrdy lecieli oglądać, wyrzekać a deliberować. Sad zapełnił się ludźmi, cisnęli się kiej do konfesjonału, kużden głowę wtykał do dołu, powiadał swoje i Burka pilnie oglądał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_185" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/185"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/185|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/185{{!}}{{#if:185|185|Ξ}}]]|185}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zjawił się i Rocho, a uspokoiwszy rozpłakaną i wrzeszczącą Jóźkę, która każdemu zosobna opowiadała, jak to było, poszedł do Hanki, leżącej znowu na łóżku, ale jakoś dziwnie spokojnej...<br />
{{tab}}— Zląkłem się, byście tego zbytnio do serca nie wzięli! — zaczął.<br />
{{tab}}— I... niczego chwała Bogu nie wziął... zapóźnił się... — przyciszyła głos.<br />
{{tab}}— Miarkujecie kto?..<br />
{{tab}}— Dałabym głowę, że kowal.<br />
{{tab}}— To chyba na cosik upatrzonego polował?<br />
{{tab}}— Juści... jeno że mu się wypsnęło, do waju tylko mówię...<br />
{{tab}}— Juści, za rękę trzaby złapać, albo świadków mieć... No, na co się to człowiek waży la grosza!..<br />
{{tab}}— Nawet przed Antkiem się nie wygadajcie, moi drodzy! — prosiła.<br />
{{tab}}— Wiecie, żem nieskory do zwierzeń, a łacniej przecież zabić człowieka, niźli go urodzić. Znałem go, że krętacz, ale o taką rzeczbym nie posądził.<br />
{{tab}}— Jego stać na najgorsze, znam ja go dobrze...<br />
{{tab}}Wójt nadszedł z sołtysem i wzięli oglądać szczegółowo, wypytując się Jóźki o wszystko.<br />
{{tab}}— Żeby Kozioł nie siedział, myślałbym, co to jego sprawka... — szepnął wójt.<br />
{{tab}}— Cichojcie, Pietrze, bo Kozłowa ku nam zmierza — trącił go sołtys.<br />
{{tab}}— Spłoszyli się, że nic pono nie unieśli.<br />
{{tab}}— Pewnie strażnikom trzaby dać znać... nowa <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_186" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/186"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/186|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/186{{!}}{{#if:186|186|Ξ}}]]|186}}'''<nowiki>]</nowiki></span>robota, diabli nadali, że człowiek świąt nawet zażyć spokojnie nie może...<br />
{{tab}}Sołtys naraz się schylił i podniósł żelazny, okrwawiony pręt.<br />
{{tab}}— Temci zakatrupił Burka!<br />
{{tab}}Żelazo przechodziło z rąk do rąk.<br />
{{tab}}— Pręt, z jakiego zęby do bron kują.<br />
{{tab}}— Mogli ukraść choćby i z kuźni Michałowej.<br />
{{tab}}— Kuźnia już od piątku zawarta.<br />
{{tab}}— Kowala trza wypytać, czy mu nie zginęło.<br />
{{tab}}— Tak mogli ukraść, jak mogli przynieść z sobą, wójt to wama mówi, a kowala w chałupie niema, co zaś robić, moja to sprawa z sołtysem! — podniósł głos, krzycząc, by się nie tłoczyli po próżnicy i do dom szli.<br />
{{tab}}Nikto się go nie ulęknął, jeno że czas się było zabierać do kościoła, to wnet się porozchodzili, bo już i ludzie z drugich wsi nad płotami ciągnęli gęsiego i wozy coraz częściej dudniły na moście.<br />
{{tab}}A kiej się docna wyludniło, wsunął się do sadu Bylica i nuże dopiero oglądać swojego pieska, cucić go a przemawiać do niego cichuśko.<br />
{{tab}}Dom też opustoszał, do kościoła poszli, Hanka jeno w łóżku ostała, pacierze se przepowiadając, a myśląc o Antku, że zaś cicho się zrobiło, bo stary dzieci powiódł na drogę, zasnęła kwardo.<br />
{{tab}}Już ano stanęło przypołudnie, galancie przygrzane i tak cichuśkie, jaże śpiewy narodu rozchodziły się z kościoła i brzęczały po szybach, już i przedzwonili na Podniesienie, a ona cięgiem spała. Zbudził ją dopiero turkot wozów pędzących po wybojach, bo jak <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_187" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/187"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/187|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/187{{!}}{{#if:187|187|Ξ}}]]|187}}'''<nowiki>]</nowiki></span>to było we zwyczaju, w drugie święto Wielkanocy, po sumie, ścigali się, któren pierwej dopadnie swojej chałupy, że ino migały przez drzewa bryki, zapchane ludźmi, i konie, prane batami. Ścigali się tak siarczyście, że chałupa się trzęsła i wrzawa turkotów i śmiechów wichrem przeleciała.<br />
{{tab}}Chciała się podnieść, obaczyć, ale domowi wracali i Jagustynka, krzątając się kiele obiadu, jęła opowiadać, jak zwaliło się tylachna narodu, co i połowa nie miała miejsca w kościele, że wszystkie dwory zjechały, a po sumie dobrodziej zwoływał gospodarzy do zakrystji i cosik z nimi uradzał, Jóźka zaś znowuj rozpowiadała o dziedziczkach, jak to były wystrojone.<br />
{{tab}}— Wiecie, a to panienki z Woli to ci takie kupry dźwigają na zadzie, jakby te indory, kiej se ogony rozczapierzone postawią.<br />
{{tab}}— Sianem se te miejsca wypychają, lebo gałganami — pojaśniała stara.<br />
{{tab}}— A w pasie wcięte kiej osy, batem by je poprzecinał, że ani poznać, kiej te brzuchy dziewają... Zbliskam wypatrywała.<br />
{{tab}}— Kaj? a pod gorsety wpychają. Powiadała mi jedna dwórka, co za pokojową była w Modlickim dworze, jak to poniektóre dziedziczki się głodzą i pasami na noc ściągają, by ino nie pogrubieć. Taka moda dworska, aby każda pani cieniuśką się wydawała, niby tyczka, na zadzie jeno wydęta.<br />
{{tab}}— We wsi inaczej, boć z chudych przekpiwają się parobki.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_188" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/188"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/188|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/188{{!}}{{#if:188|188|Ξ}}]]|188}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zaśby nie! dzieucha musi być kiej lepa, rozrosła wszędzie taka, co to jak się człek do niej przyprze, to jakby do pieca gorącego... — powiedział Pietrek, wpatrzony w Jagusię, wystawiającą garnki z komina.<br />
{{tab}}— Widzisz go, pokrakę, wypróżnował się, podjadł se mięsem i jakie mu to już smaki na ozór przychodzą! — zgromiła go Jagustynka.<br />
{{tab}}— Jak taka się przy robocie rucha, to dziw się jej wełniak nie rozpęknie...<br />
{{tab}}Chciał jeszcze cosik trefnego dodać, ale Dominikowa przyszła opatrywać Hankę i wygonili go z izby.<br />
{{tab}}Obiad też zaraz podawali na ganku, gdyż ciepło było i słonecznie. Młoda zieleń polśniewała, trząchając się cichuśko na gałązkach i gmerząc kiej motyle, ptasie świegoty roznosiły się ze sadów.<br />
{{tab}}Dominikowa zakazała Hance ruszać się z pościeli, a że zaraz po obiedzie nadeszła Weronka z dziećmi, do łóżka przystawili ławę i Jóźka naniosła święconego i flachę gorzałki z miodem, bo Hanuś, choć z trudem nieco, ale godnie, po gospodarsku podejmowała siostrę i sąsiadki, które wedle zwyczaju jęły posobnie przychodzić w goście, użalać się nad nią, gorzałki pociągać, słodkim plackiem wolniuśko się delektować i różności sąsiedzkie rozpowiadać, głównie zaś o tym podkopie pod komorę trajkotać.<br />
{{tab}}Zasie domowi przed chałupą się wygrzewali, poredzając z ludźmi, jacy wciąż do sadu szli, a srodze medytowali nad jamą jeszcze niezawaloną, gdyż wójt wzbronił do czasu przyjazdu pisarza i strażników.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_189" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/189"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/189|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/189{{!}}{{#if:189|189|Ξ}}]]|189}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Właśnie Jagustynka była rozpowiadała o tem, niewiada już dzisiaj po raz który, kiej z podwórza wywalili się chłopaki z kogutkiem. Witek ich wiódł, wystrojony sielnie, w butach nawet i kaszkiecie Borynowym, srodze nabakier nadzianym, a pobok w kupie szedł Maciuś Kłębów, Gulbasiak, Jędrek, Kuba Grzeli z krzywą gębą syn i drugie. Kije mieli w rękach i torbeczki przez plecy, Witek zaś tulił pod pachą skrzypice Pietrkowe.<br />
{{tab}}Wywiedli się na drogę z paradą i najpierwej ruszyli do dobrodzieja, bo tak po inne roki parobki poczynały. Śmiało weszli do ogrodu, przed plebanię, ustawili się w rząd, wysuwając przed się kogutka. Witek zagrał na skrzypicy, Gulbasiak jął kręcić cudakiem i piać, a wszyscy, rypiąc kijami i nogami do wtóru, wraz zaśpiewali piskliwie: <br />
{{f|<poem>Przyszliśmy tu po dyngusie!
Zaśpiewamy o Jezusie,
O Jezusie, o Maryje —
Dajcie nam co, gospodynie!..</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}I długo śpiewali, a coraz śmielej i rozgłośniej, aż wyszedł dobrodziej i po dziesiątku im rozdał, kogutka pochwalił i z łaską ich odpuścił...<br />
{{tab}}Witek jaże spotniał ze strachu, czy o boćka nie zagada, snadź go jednak wśród drugich nie rozpoznał, ale na pokoje odszedł, przysyłając jeszcze przez dziewczynę słodziuśkiego placka, że huknęli mu śpiewkę na podziękę i do organistów pociągnęli.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_190" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/190"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/190|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/190{{!}}{{#if:190|190|Ξ}}]]|190}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Potem zaś już chałupy nawiedzali wraz z całą chmarą dzieci rozwrzeszczanych i tak się cisnących, że musieli obraniać kogutka przed naporem, gdyż każde piórek chciało tykać i kijaszkiem zaruchać.<br />
{{tab}}Witek ich prowadził, rej wiodąc i na wszystko mając czujne oko, nogą znać dawał, by zaczynać, a smykiem rządził, kaj nutę wyciągać cieniuśką, a kaj grubą; jemu też oddawali gościńce. A z taką paradą się wodzili i tak szumnie, jaże na całą wieś roznosiły się śpiewania i przygrywki skrzypicy, a ludzie wielce się dziwowali, że to skrzaty, ledwie odrosłe od ziemie, a poczynają sobie niby parobki.<br />
{{tab}}Pod zachód się już miało, poczerwieniałe ździebko słońce przetaczało się nad bory, a po niebie modrem rozwłóczyły się białe chmurki, kiej te nieprzeliczone stado gęsi, wiater się też ruchał kajś górą chwiejąc czubami ordzawiałych topoli, a we wsi czyniło się coraz rojniej i gwarliwiej: starsi poredzali przed chałupami, zasiedając progi, dzieuchy gziły się nad stawem, lub ująwszy się wpół, chodziły kolebiąco, piesneczki zawodząc, iż kiej kwiaty makowe lebo nasturcji roiły się między drzewinami, we wodzie się odbijając niby w lustrze, dzieci latały z dyngusiarzami, zaś jeszcze insi w pola szli miedzami.<br />
{{tab}}Na nieszpór już przedzwaniali, kiej gruba Płoszkowa, odwiedziwszy przódzi Borynę, wchodziła do Hanki.<br />
{{tab}}— Byłam u chorego. Jezu, a to leży, jak leżał... Zagadywałam: ani spojrzał na mnie. Słońce mu świeci na łóżko, to je palicami zagrabia, jakby w garście chciał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_191" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/191"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/191|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/191{{!}}{{#if:191|191|Ξ}}]]|191}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ująć i kiej to maluśkie dzieciątko w niem grzebie! Prosto płakać, co się to z człowieka zrobiło! — rozpowiadała, siadając przy łóżku, ale przepiła jak i drugie, sięgając do placka. — Jada to teraz, bo widzi mi się potłuściał?<br />
{{tab}}— Już niezgorzej, że może mu ku zdrowiu idzie!..<br />
{{tab}}— Chłopaki poszły z kogutkiem do Woli! — zatrajkotała Jóźka, wpadając, ale dojrzawszy Płoszkową, wyniesła się przed dom do Jagusi.<br />
{{tab}}— Jóźka, bydło czas obrządzać! — zawołała.<br />
{{tab}}— Pewnie komu święta, to święta, a brzuch zawdy o głodzie pamięta! Byli z kogutkiem i u mnie... sprawny ten wasz Witek i ze ślepiów mu dobrze patrzy.<br />
{{tab}}— Juści, co do figlów pierwszy, do roboty jeno go trza kijem napędzać!<br />
{{tab}}— Moiście, a dyć ze służbą wszędy jednaka bieda! Młynarzowa się przede mną uskarżała na swoje dziewki, że pół roku utrzymać nie może.<br />
{{tab}}— Prędko się tam dorabiają dzieciaków... Świeży chleb pomaga!<br />
{{tab}}— Chleb jak chleb, ale to czeladnik sprawi, to synek, ten z klas, do domu zajrzy, a powiadają, że i sam młynarz żadnej nie przepuści... to i trudno dziewki dotrzymać do roku. Coprawda, to i służba hardzieje... Mój ano chłopak do pasionki, że to chłopaków w domu brak, za psa me uważa i każe se mleka na podwieczorek podawać! Słyszane to rzeczy!<br />
{{tab}}— Parobka mam, to mi nie nowina, czego im się zachciewa, ale godzić się na wszyćko muszę, bo <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_192" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/192"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/192|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/192{{!}}{{#if:192|192|Ξ}}]]|192}}'''<nowiki>]</nowiki></span>pójdzie se we świat w największą robotę i cóż pocznę przez niego w tylim gospodarstwie!<br />
{{tab}}— Żeby go wama tylko nie odmówiła która — rzekła ciszej.<br />
{{tab}}— Wiecie to co? — zatrwożyła się niemało.<br />
{{tab}}— Doszło me cosik zboku... może cyganią, to nie rozpowiadam. Hale, gadu gadu, a z czem to ja przyszłam? Obiecały się przyjść niektóre, ugwarzym się sieroty, przyjdźcie i wy... jakże Borynowej bynie było, kiej co najpierwsze się zbierą.<br />
{{tab}}Przypochlebiała, ale Hanka wymówiła się słabością, po prawdzie, bo już poczuła się ździebko napitą.<br />
{{tab}}Płoszkowa, wielce markotna odmową, Jagnę poszła zapraszać.<br />
{{tab}}Ale i Jagusia się wymawiała, że to już kajś indziej z matką się obiecały...<br />
{{tab}}— Poszlibyście, Jagna, ckni się wama za chłopami, a do Płoszkowej ani chybi co Jambroży zajrzy, albo któren z dziadków i zawżdy chocia portkami zaleci... — szepnęła Jagustynka spod chałupy.<br />
{{tab}}— A wy to po swojemu, tem słowem kieby nożem żgacie...<br />
{{tab}}— Wesoło mi, tom rada kużdemu, czego mu potrza! — szydziła.<br />
{{tab}}Jaguś ciepnęła się ze złości i na drogę wyszła, bezradnie wodząc oczyma po świecie i ledwie płacz wstrzymując. Juści, że się jej strasznie ckniło!<br />
{{tab}}Cóż, że święta czuć było wszędzie, że ludzie się roili, że śmiechy i krzyki trzęsły się nad wsią, że nawet po szarych polach czerwieniały kobiety i piesneczki kajś <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_193" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/193"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/193|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/193{{!}}{{#if:193|193|Ξ}}]]|193}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niekaj dzwoniły?.. — jej było smutnie i tak ckno czegoś, że już wytrzymać nie mogła. Od samego rana tak ją cosik rozpierało i ponosiło, że po znajomych latała, po drogach, w pole wychodziła i nawet coś ze trzy razy się przeobłóczyła, na darmo wszystko, nie pomogło: rwało ją coraz barzej, by gdziesik lecieć, coś robić, szukać czegoś...<br />
{{tab}}Że i teraz się poniesła aż na topolową drogę i szła zapatrzona w czerwoną kulę słońca, spadającego nad bory, szła przez te progi cieniów i lśnień, które zachód rzucał przez drzewa.<br />
{{tab}}Chłód mroków ją owionął, a ciche, nagrzane dychanie pól przejmowało nawskroś lubym dygotem; od wsi goniły słabnące gwary, a skądciś zawiewał zawodliwy głos skrzypicy i czepiał się serca, kiejby ta złotemi rosami brzęcząca pajęczyna, jaże rozsnuła się w cichuśkim trzepocie topoli, w mrokach, co już pełzały bruzdami i czaiły się w krzach tarnin.<br />
{{tab}}Szła przed siebie, ani wiedząc, co ją niesie i dokąd.<br />
{{tab}}Wzdychała głęboko, czasami ręce rozwodząc, czasami przystając bezradnie i tocząc rozpalonemi oczyma, jakby zaczepki dla udręczonej duszy szukała, ale szła dalej, przędąc myśli wiotkie i nikłe, jako te świetliste nici na wodzie, że nie uchycisz, bo zmącą się i przepadną od cienia ręki. Patrzała w słońce, nie widząc niczego, topole, co rzędami pochylały się nad nią, zdały się jej jako zamglone przypomnienia... Siebie jeno mocno czuła i to, że ją rozpiera jaże do bólu, do krzyku, do płaczu, że ją ponosi gdziesik, iż czepiłaby się tych ptaków, lecących pod zachód, i na kraj świata <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_194" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/194"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/194|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/194{{!}}{{#if:194|194|Ξ}}]]|194}}'''<nowiki>]</nowiki></span>pofrunęła. Wzbierała w niej jakaś moc paląca i tak rzewliwa, że łzy przysłaniały oczy i ognie się po niej rozlewały; rwała lepkie, pachnące pędy topoli, chłodząc nimi rozpalone usta i oczy...<br />
{{tab}}Czasem przysiadała pod drzewem i skulona, wsparłszy twarz na pięściach, zapadała w siebie bez pamięci, cisnąc się jeno do pnia i prężąc... i ledwie dysząc...<br />
{{tab}}Jakby i w niej wiosna zaśpiewała swoją pieśń upalną, że burzyło się w niej i cosik poczynało, jako w tych ziemiach rodnych, ugorem leżących, poczyna się o wiośnie, jako w tych drzewinach, opitych mocą rostu, śpiewa i jako wszędy się rozpręża, kiej pierwsze słońce przygrzeje...<br />
{{tab}}Dygotała w sobie, paliły ją oczy, zaś omdlałe nogi stulały się bezwolnie i ledwie ją niesły. Płakać się jej chciało, śpiewać, tarzać po runiach zbóż mięciuchnych i chłodnymi rosami operlonych, to brała ją szalona chęć skoczyć w ciernie, przedzierać się wskroś szarpiących gąszczów i poczuć dziki, luby ból przepierań i szamotań.<br />
{{tab}}Zawróciła naraz zpowrotem i, dosłyszawszy głosy skrzypicy, pobiegła ku nim. Hej, tak zakręciły się w niej, taką zawrotną lubością przejęły, że w tanyby się puściła, w ścisk karczmy rozhukanej, w tumult, w pijatykę nawet, że choćby w samo zatracenie, hej!..<br />
{{tab}}Dróżką od cmentarza, do topolowej, całą w czerwonych ogniach zachodu, szedł ktosik z książką w ręku i pod białemi brzózkami przystawał.<br />
{{tab}}Jasio to był, organistów syn.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_195" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/195"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/195|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/195{{!}}{{#if:195|195|Ξ}}]]|195}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Z za drzewa chciała popatrzeć na niego, ale ją dojrzał.<br />
{{tab}}I uciec nie poredziła, nogi jakby się ziemi czepiły, i oczu nie mogła oderwać od niego; zbliżał się z uśmiechem, zęby mu grały w czerwonych wargach, smukły był, rosły i biały na gębie.<br />
{{tab}}— Jakbyście mnie, Jaguś, nie poznali?<br />
{{tab}}Aż ją w dołku ścisnęło od tego głosu.<br />
{{tab}}— Cobym ta nie poznała!.. jeno pan Jaś taki tera galanty, taki inszy...<br />
{{tab}}— Pewnie, lata idą... Byliście u kogo na budach?<br />
{{tab}}— Tak sobie ino chodziłam, święto przecie. Nabożna? — tknęła nieśmiało książki.<br />
{{tab}}— Nie, o krajach dalekich i o morzach!<br />
{{tab}}— Jezu! o morzach! A te obraziki też nie święte?<br />
{{tab}}— Zobaczcie! — podsunął jej pod oczy książkę i pokazywał.<br />
{{tab}}Stali ramię w ramię, bezwolnie wpierając się w siebie biedrami, a tykając głowami nisko przychylonymi. Pojaśniał ją niekiedy, wtedy podnosiła na niego oczy podziwu pełne, nie śmiejąc dychać ze wzruszenia, a cisnąc się coraz barzej, by lepiej dojrzeć, gdyż słońce opuściło się już za bory.<br />
{{tab}}Naraz wstrząsnął się cały i odsunął ździebko.<br />
{{tab}}— Mroczeje, czas do domu! — szepnął cicho.<br />
{{tab}}— A to pódźmy!<br />
{{tab}}Szli w milczeniu, nakryci prawie cieniami drzew. Słońce zaszło, modrawe mroki trzęsły się na pola, zórz dzisiaj nie było, jeno przez grubachne pnie topoli widniał na niebie złocisty rozlew, świat przygasał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_196" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/196"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/196|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/196{{!}}{{#if:196|196|Ξ}}]]|196}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— I to wszystko prawda, co tam pokazane? — przystanęła.<br />
{{tab}}— Wszystko, Jaguś, wszystko.<br />
{{tab}}— Jezu, takie wody wielgachne, takie światy, że uwierzyć trudno.<br />
{{tab}}— Są, Jaguś, są! — szeptał coraz ciszej, zaglądając jej w oczy z tak bliska, że wstrzymała oddech, dreszcz ją przeszedł i podała się piersiami naprzód, czekała, iż ją obejmie i do pnia przyprze, jaże ramiona się jej ozwarły i gotowa się była dać, ale Jasio odsunął się śpiesznie.<br />
{{tab}}— Muszę iść prędzej, dobranoc Jagusi! — i poleciał.<br />
{{tab}}Z dobry pacierz przestojała, nim się poredziła ruszyć z miejsca.<br />
{{tab}}— Urzekł me, czy co! — myślała, wlekąc się ociężale, mąt jakiś miała w głowie, ciągotki ją rozbierały.<br />
{{tab}}Wieczór się robił, światła błyskały tu i owdzie, a z karczmy roznosiło się granie i przytłumione rozmowy.<br />
{{tab}}Zajrzała przez okno do izby rozświetlonej: pan Jacek stojał w pośrodku i rznął na skrzypcach, zaś przed szynkwasem kolebał się Jambroży, krzykliwie cosik rozpowiadał komornicom, często po kieliszek sięgając.<br />
{{tab}}Naraz ktosik ją wpół krzepko ujął, że krzyknęła kurcząc się i wydzierając.<br />
{{tab}}— Przydybałem cię i nie puszczę... napijem się ździebko... pódzi... — szeptał wójt, nie zwalniając z pazurów i pociągnął ją bocznemi drzwiami do alkierza.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_197" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/197"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/197|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/197{{!}}{{#if:197|197|Ξ}}]]|197}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nikto nie dojrzał, bo już prawie ciemno było na świecie i mało kto przechodził drogą.<br />
{{tab}}Wieś już przycichała, milkły gwary i pustoszały opłotki, naród rozchodził się po chałupach, dobiegały święta i dni słodkich wczasowań, powszednie jutro stojało za progiem i w mrokach ostre kły szczerzyło, że niejedną duszę lęk ściskał i turbacje obsiadały na nowo...<br />
{{tab}}Posmutniała wieś i przygłuchła, jakby do ziem barzej przywierając i tuląc się w sady oniemiałe, jeszcze tam kajś niekaj siedzieli na przyźbach, dojadając święcone i zcicha gwarząc, gdzie zaś spać się rychlej wybierali, pieśnie pobożne przyśpiewując.<br />
{{tab}}Tylko u Płoszkowej rojno było i gwarno: zeszły się były sąsiadki, a obsiadłszy ławy, poredzały godnie między sobą. Wójtowa na pierwszym miejscu {{korekta|siedziała|siedziała,}} zaś pobok pękata, wyszczekana Balcerkowa swojego dowodziła; była i chuda Sikorzyna, była i jazgocząca cięgiem Borynowa, stryjeczna chorego, była i kowalowa z najmłodszem przy piersi, ugwarzająca się z pobożną, cichą sołtysową, i drugie były, co najpierwsze we wsi.<br />
{{tab}}Siedziały napuszone i odęte, kiej kwoki w barłogu, a wszyćkie we świątecznych sutych wełniakach, w chustkach, lipecką modą do pół pleców opuszczonych, w czepcach kiej koła bieluchne, a rzęsiście skarbowane nad czołami, we fryzkach po uszy nastroszonych, na które tyle korali nawiesiły, ile która miała. Zabawiały się galanto, gęby zwolna czerwieniały i kuntentność rozpierała, poprawiały pilnie wełniaków, by się nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_198" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/198"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/198|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/198{{!}}{{#if:198|198|Ξ}}]]|198}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przygnietły, i już jęły do się przysiadać coraz bliżej, a ciszej poredzać, bierąc się wzajem na ozory.<br />
{{tab}}A kiej kowal się jawił, powiedał, co prosto z miasta wraca, na dobre się rozweseliły. Chłop był wyszczekany, jak mało któren, że zaś był już ździebko napity, to jął wycyganiać takie rzeczy do śmiechu, jaże za boki się brały; izba się zatrzęsła, on zaś śmiał się najgłośniej, jaże ten jego rechot słychać było u Borynów.<br />
{{tab}}Długo se używali, bo coś trzy razy Płoszkowa po gorzałkę posyłała do Żyda.<br />
{{tab}}Zaś u Borynów jeszcze siedzieli przed chałupą. Hanka wstała i, otulona w kożuch, gdyż ziąb wziął po zachodzie, była z drugimi.<br />
{{tab}}Póki dnia starczyło, Rocho im czytał z książki, że nieraz Hanka, rozglądając się, przykazywała cicho Jóźce:<br />
{{tab}}— Wyjrzyjno na drogę...<br />
{{tab}}Ale nikogoj nie było i czytał, póki wieczór nie zamroczył ziemi, a potem powiadał jeszcze różności, gdyż srodze się rozciekawili. Noc ich okrywała, iż ledwie się znaczyli na białej ścianie chałupy; wieczór się stawał ciemny i chłodny, gwiazdy nie wzeszły, głucha cichość ogarniała świat, jeno co woda bełkotała kajściś i psy warczały.<br />
{{tab}}Zbili się w kupę, że Nastuś z Jóźką, Weronka z dziećmi, Jagustynka, Kłębowa i Pietrek prawie u nóg Rochowych przysiedli, a Hanka nieco z boku na kamieniu.<br />
{{tab}}Rozpowiadał o całym polskim narodzie historje różne, to przypowieści święte, to cudeńka takie o świecie, że ktoby je ta pojął i zapamiętał!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_199" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/199"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/199|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/199{{!}}{{#if:199|199|Ξ}}]]|199}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zasłuchali się, nie ważąc odsapnąć, ni poruszyć się z miejsc i całą duszą pijąc te słowa miodne, jak wyschła ziemia pije dżdże rosiste i ciepłe.<br />
{{tab}}On zaś, prawie niewidny la oczu, uroczystym, cichym głosem powiadał:<br />
{{tab}}— „Po zimie zwiesna przychodzi każdemu, któren jej czeka w pracy, modlitwie a gotowości.“<br />
{{tab}}— „Dufajcie, bo pokrzywdzone zawżdy górę wezmą.“<br />
{{tab}}— „Ofiarną krwią i trudem trza posiewać człowieczą szczęśliwość, a któren posiał, wzejdzie mu i czas żniwny miał będzie.“<br />
{{tab}}— „Ale kto jeno o chleb powszedni zabiega, do stołu Pańskiego nie siądzie.“<br />
{{tab}}— „Kto ino wyrzeka na złe, nie czyniąc dobra, ten gorsze zło rodzi.“<br />
{{tab}}Długo powiadał, a tak mądrze, że nie spamiętać, i coraz ciszej a rzewliwiej, że zaś go noc całkiem okryła, to się zdawało, jakoby ten głos święty z ziemie wychodził, albo że to głos pomarłych pokoleń Borynowych, co w noc tę Zmartwychwstania Bóg je na świat odpuścił i prawią teraz ze zmurszałych ścian, z drzew pochylonych, z gęstej nocy, ku przestrodze a opamiętaniu rodzonych.<br />
{{tab}}Dusze się wszystkie ważyły na tych słowach, bijących w serca jak dzwon, i niesły się w omroczone utęsknienia, w niepojęte dziwy marzeń.<br />
{{tab}}Nikto nie dosłyszał nawet, że psy zaczęły w całej wsi ujadać, ktoś krzyczał na drogach i zadudniały bieganiny.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_200" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/200"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/200|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/200{{!}}{{#if:200|200|Ξ}}]]|200}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Podlesie się pali! — zawrzeszczał jakiś głos przez sad.<br />
{{tab}}Wybiegli na drogę.<br />
{{tab}}Prawda była: dworskie budynki na Podlesiu stały w ogniu, płomienie kiej czerwone krze wybuchały z ciemności.<br />
{{tab}}— A słowo ciałem się stało! — szepnęła Jagustynka, Kozłową wspominając.<br />
{{tab}}— Kara Boska przychodzi.<br />
{{tab}}— Za naszą krzywdę! — krzyżowały się w ciemnościach głosy.<br />
{{tab}}Drzwi chałup trzaskały, ludzie w dyrdy a napół odziani wpadali na drogi, a coraz większą kupą cisnęli się na most przed młynem, skąd widać było najlepiej, że może w jakiś pacierz cała wieś już się stłoczyła.<br />
{{tab}}Pożar zaś urastał co chwila, folwark stojał na wzgórzu pod lasem, więc chociaż o parę wiorst od Lipiec, widać było jak na dłoni wzmaganie się ognia. Na czarnej ścianie lasu roiły się ogniste jęzory i wybuchały krwawe, skłębione chmury. Nie było wiatru i ogień wynosił się coraz wyżej, budynki płonęły kiej smolne szczapy, czarne dymy waliły słupami, a krwawy, zwichrzony brzask rozlewał się w ciemnościach rzeką ognistą i chwiał się już nad borem.<br />
{{tab}}Przeraźliwe ryki rozdarły powietrze.<br />
{{tab}}— Wołowina się pali, nie uratują wiele, bo jedne drzwi.<br />
{{tab}}— Stogi się teraz zajmują!<br />
{{tab}}— Już stodoły w ogniu! — wołali strwożeni.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_201" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/201"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/201|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/201{{!}}{{#if:201|201|Ξ}}]]|201}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ksiądz nadbiegł, kowal, sołtys, a w końcu i wójt skądciś się zjawił, ale choć pijany, że ledwie się trzymał na nogach, zaczął wrzeszczeć i wyganiać ludzi, by na pomoc lecieli dworowi.<br />
{{tab}}Ale nikt się z tym nie śpieszył, a jeno zły pomruk zerwał się w ciżbie:<br />
{{tab}}— Niechaj chłopów puszczą, to polecą ratować!<br />
{{tab}}I nie pomogły klątwy ni groźby, ani nawet proboszczowe płaksiwe błagania: naród stojał nieporuszony i w ogień ponuro patrzał.<br />
{{tab}}— Psiekrwie, paroby dworskie! — zakrzyczała Kobusowa, pięścią grożąc.<br />
{{tab}}Że tylko wójt wraz ze sołtysem i kowalem pojechali do ognia i to z gołemi rękoma, gdyż ani bosaków, ni wiader nie pozwolili zabierać z chałup:<br />
{{tab}}— Kijami tego, któren ruszy! Na stracenie ścierwę! — zawrzeszczały jak jedna.<br />
{{tab}}A cała wieś się już zebrała, do najmłodszych, co je rozkrzyczane na ręku przyhuśtywali, i kłębili się wielką, ponurą ciżbą, że mało kto się odzywał, a i to szeptem, paśli jeno chciwe oczy i wzdychali, bo w każdem sercu krzewiły się przytajone srogo radoście, że to za lipeckie krzywdy Pan Bóg dziedzica ogniem pokarał.<br />
{{tab}}Dopóźna w noc się paliło, a nikto do dom nie poszedł: czekali cierpliwie końca, że to już jedno morze ognia przewalało się nad folwarkiem i biło spiętrzonemi falami w niebo, zapalone snopki z dachów i gonty roznosiły się krwawym deszczem, a od czerwonych łun, co jak ogniste płachty wiewały w ciemnościach, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_202" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/202"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/202|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/202{{!}}{{#if:202|202|Ξ}}]]|202}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r05"/>zrumieniły się czuby drzew i dachy młynicy, zaś staw jakby kto potrząsł bladem zarzewiem.<br>
{{tab}}Turkoty wozów, krzyki ludzi, ryki, straszna groza zniszczenia biły z pożaru, a wieś wciąż stała, jakby ten żywy mur w ziemię wrosły, a pasący oczy i dusze odemstą...<br>
{{tab}}Zaś od karczmy rozlegał się ochrypły głos pijanego Jambroża:<br>
{{f|<poem>:::„Da Maryś moja, Maryś!
:::Da dobre piwo warzysz!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
<br><br>{{---}}<br><section end="r05"/>
<section begin="r06"/>{{c|VI.}}<br>
{{tab}}Na taką dziwną wieść Hanka aż się uniesła z pościeli, że Jagustynka przechwyciła ją jeszcze w porę i do poduszek przygnietła.<br>
{{tab}}— Dyć się nie ruchajcie, nie pali się nikaj!<br>
{{tab}}— Bo taką rzecz powiedzieli, jakby im we łbie zamroczyło; przemyjcie sobie ciemię święconą wodą, to wama dur przejdzie.<br>
{{tab}}— Nie, Hanuś, rozum swój mam i prawdę rzekłem, jako pan Jacek od wczoraj siedzi wraz ze mną... juści... — jąkał Bylica, przyginając się do kichania po tęgiem zażyciu.<br>
{{tab}}— Widać już docna ogłupiał! Obaczcie, czy nie wracają, dziecko mi zagłodzą.<br>
{{tab}}— Od kościoła nikogój jeszcze nie widno! —<section end="r06"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_203" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/203"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/203|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/203{{!}}{{#if:203|203|Ξ}}]]|203}}'''<nowiki>]</nowiki></span>objaśniła po chwili Jagustynka, znowu zabierając się do uprzątania izby, posypując ją piaskiem.<br />
{{tab}}Stary kichał zawzięcie raz po razie, że aż na ławie przysiadł.<br />
{{tab}}— Trąbicie, kiej w mieście na rynku!<br />
{{tab}}— Bo krzepka tabaka pana Jackowa, całą paczkę mi dał... całą...<br />
{{tab}}Rano jeszcze było, oknem zazierało jasne i ciepłe słońce, drzewa się w sadzie chwiały od wiatru, zaś przez wywarte drzwi do sieni cisnęły się pogięte gęsie szyje i czerwone, syczące dzioby, a całe stado utaplanych w błocie i piszczących gąsiąt skrabało się na próg wysoki. Naraz pies gdziesik zawarczał, że gęsi podniosły krzyk, a kwoki, siedzące na jajach, gdakać poczęły strachliwie i sfruwać z gniazd.<br />
{{tab}}— Adyć chociaż do sadu wypędźcie, może się trawą zabawią.<br />
{{tab}}— Wypędzę, Hanuś, i od gap przypilnuję...<br />
{{tab}}Wnet przycichło w izbie, jeno szum drzew dochodził ze dworu i kolebały się ździebko światy, wiszące u czarnego pułapu.<br />
{{tab}}— Co tam chłopaki robią? — zapytała Hanka po długiej chwili.<br />
{{tab}}— Pietrek orze ziemniaczysko pod górką, a Witek we wałacha bronuje zagony pod len na świńskim dołku.<br />
{{tab}}— Mokro tam jeszcze?<br />
{{tab}}— Juści, trepy całkiem więzną, ale po zbronowaniu rychlej przeschnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_204" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/204"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/204|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/204{{!}}{{#if:204|204|Ξ}}]]|204}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nim się też ziemia wygrzeje do siewu, może już wstanę...<br />
{{tab}}— O sobie teraz pamiętajcie, a roboty wama nikto nie ukradnie!<br />
{{tab}}— Wydojone to krowy?<br />
{{tab}}— Samam doiła, bo Jaguś pod oborą szkopki ustawiła i gdziesik poszła.<br />
{{tab}}— Nosi się cięgiem po wsi, jak ten pies, że żadnej pomocy, ni wyręki. Hale, powiedzcie Kobusowej, że zagony pod kapustę dam i Pietrek gnój od niej wywiezie i zaorze, ale po cztery dni odrobku z jednego! Przy sadzeniu ziemniaków odrobiłaby połowę, a resztę we żniwo.<br />
{{tab}}— Kozłowa też chciałaby zagon pod len na odrobek.<br />
{{tab}}— Tyla odrobi, co pies napłacze. Niech se kaj indziej szuka, dosyć się łoni naszczekała przed całą wsią na ojca, że ją ukrzywdził.<br />
{{tab}}— Jak wam do upodoby, wasz gront to i wasza wola! Filipka tu wczoraj podczas waszych rodów zachodziła, o ziemniaki.<br />
{{tab}}— Za pieniądze chciała?<br />
{{tab}}— Odrobiłaby; tam grosza w chałupie nie poświeci, głodem przymierają.<br />
{{tab}}— Z pół korczyka do jedzenia zaraz niech weźmie, a potrza jej więcej, to dopiero po sadzeniu, boć niewiada, wiela ostanie. Przyjdzie Jóźka, to odmierzy, choć robotnica z Filipki, no!... zbywa jeno...<br />
{{tab}}— A z czego to nabierze mocy? Nie doje, nie dośpi, a co rok rodzi.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_205" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/205"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/205|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/205{{!}}{{#if:205|205|Ξ}}]]|205}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Marnacja, mój Jezu, żniwa jeszcze za górami, a przednówek za progiem.<br />
{{tab}}— Za progiem! W chałupach już siedzi, za brzuchy ściska, że ledwie zipią.<br />
{{tab}}— Wypuściliście to maciorę?<br />
{{tab}}— Legła pod ścianą, ale prosiaki śliczne, okrągluchne, kiej te bułeczki.<br />
{{tab}}Bylica stanął we drzwiach i zająkał:<br />
{{tab}}— Gęsi pod jangrestami ostawiłem. A to przyszedł niby pan Jacek we święto i powiada: „Wprowadzę się do ciebie, Bylica, na komorne i dobrze zapłacę...“ Myślałech: przekpiwa se z chłopa, jako u panów zwyczajnie, i rzekę: „Grosza mi potrza i pokoje wolne mam!“ Zaśmiał się, dał mi paczkę peterburki, chałupę obejrzał i mówi: „Wy możecie tu wysiedzieć, to i ja poradzę, a chałupę zwolna wyporządzim, że za dwór starczy!“<br />
{{tab}}— Cie, taki szlachcic, dziedziców brat! — dziwiła się stara.<br />
{{tab}}— Zrobił se legowisko pobok mojego i siedzi. Wychodziłem, to na progu papierosa kurzył i wróble ziarnem przynęcał.<br />
{{tab}}— A cóż to jadł będzie?<br />
{{tab}}— Garnuszki ze sobą sprowadził i arbatę cięgiem warzy a popija...<br />
{{tab}}— Na darmo tego nie robi, cosik w tem być musi, że taki pan...<br />
{{tab}}— A jest, że docna ogłupiał! Człowiek każden zawdy zabiega i turbuje się o lepsze, a taki pan chciałby mieć gorzej? Nic inszego, jeno rozum stracił — <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_206" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/206"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/206|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/206{{!}}{{#if:206|206|Ξ}}]]|206}}'''<nowiki>]</nowiki></span>mówiła Hanka, unosząc głowę, gdyż w opłotkach rozległy się głosy.<br />
{{tab}}Wracali już z kościoła od chrztu. Przodem Jóźka niesła dziecko w poduszce, chustą przykrytej, pod stróżą Dominikowej, a za nimi walili wójt z Płoszkową, w kumy proszeni, ztyłu zaś kusztykał Jambroży, nie mogąc nadążyć.<br />
{{tab}}Ale nim próg przestąpili, Dominikowa odebrała dziecko i, przeżegnawszy się, jęła z niem, wedle starego obyczaju, obchodzić cały dom, na węgłach jeno przystając i przy każdym z osobna mówiąc:<br />
{{tab}}— Na wschodzie — tu wieje...<br />
{{tab}}— Na północy — tu ziębi...<br />
{{tab}}— Na zachodzie — tu ciemno...<br />
{{tab}}— Na południu — tu grzeje...<br />
{{tab}}— A wszędy strzeż się złego, duszo ludzka, i jeno w Bogu miej nadzieję.<br />
{{tab}}— Niby nabożna, a taka guślarka z Dominikowej! — śmiał się wójt.<br />
{{tab}}— Pacierz pomaga, ale i zamawianie nie zaszkodzi, wiadomo! — szepnęła Płoszkowa.<br />
{{tab}}Szumno weszli do izby. Stara rozpowiła dzieciątko i, jak je Pan Bóg stworzył, nagusieńkie i kiej rak czerwone, matce do rąk podała.<br />
{{tab}}— Prawego chrześcijanina, któremu Rocho na imię przy chrzcie świętym dano, przynosim wam, matko. Niech się zdrowo chowa na pociechę!<br />
{{tab}}— I niechaj z tuzin Rochów wywiedzie! Tęgi parobek: krzyczał, że nie trza go było szczypać przy chrzcie, a sól wypluwał, jaże śmiech brał...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_207" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/207"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/207|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/207{{!}}{{#if:207|207|Ξ}}]]|207}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bo idzie z rodu, któren się gorzałki nie wyprzysięgał — ozwał się Jambroży.<br />
{{tab}}Chłopak piszczał i majdał kulasami na pierzynie, Dominikowa przetarła mu wódką oczy, usta i czoło i dopiero go Hance przystawiła do piersi. Przypiął się kiej smok i ścichnął.<br />
{{tab}}Hanka dziękowała serdecznie kumom, całując się ze wszystkiemi, a przepraszając, że chrzciny nie takie, jak być powinny Borynowego dziecka.<br />
{{tab}}— Urodzicie za rok czwartego, poprawim sobie wtedy i odbijem! — żartował wójt, ocierając wąsy, bo już kieliszek szedł ku niemu.<br />
{{tab}}— Chrzciny bez ojca, to jakby grzech bez odpuszczenia — ozwał się niebacznie Jambroży.<br />
{{tab}}Rozpłakała się na to Hanka, aż kobiety jęły do niej przepijać na pocieszenie i w ramiona brać, że utuliwszy żałoście, zapraszała, by się do jadła brali, gdyż jajecznica na kiełbasie już pachnęła z michy.<br />
{{tab}}Jagustynka czyniła przyjęcie, bo Jóźka przyśpiewywała dzieciątku, usypiając je w dużej niecce, że to u starej kołyski biegunów brakowało.<br />
{{tab}}Długo skrzybotały łyżki, a nikto słowa nie wypuścił.<br />
{{tab}}Że zaś dzieci do sieni się naszło i coraz to głowiny do izby wtykały, wójt rzucił im przygarść karmelków, iż z piskiem a bijatyką wytoczyły się przed dom.<br />
{{tab}}— Nawet Jambroż zapomniał języka w gębie! — zaczęła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Bo se po cichu miarkuje, że chłopakowi gospodarkę trza szykować i dzieuchę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_208" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/208"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/208|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/208{{!}}{{#if:208|208|Ξ}}]]|208}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Gront — ojcowy to kłopot, a dzieucha — kumów.<br />
{{tab}}— Nie zbraknie tego nasienia, nie! Proszą się z niem i, by kto wziął, dopłacają.<br />
{{tab}}— Musi być, co wójtowej ckni się do małego; widziałam, jak wietrzyła na płocie przyodziewę po swoich nieborakach!<br />
{{tab}}— Pono na jesień wójt obiecują sprawić chrzciny!<br />
{{tab}}— Przy takim urzędzie, a o czem potrza, nie zapominają!<br />
{{tab}}— A bo smutno w chałupie bez dziecińskich wrzasków! — rzekł poważnie.<br />
{{tab}}— Prawda, że i utrapień z niemi niemało, ale i wyręka jest i pociecha...<br />
{{tab}}— Specjały! I na złocie straci, kto je przepłaci! — mruknęła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Pewnie, że bywają i złe, za nic mające ojców, kwarde, ale jaka mać, taka nać, to się zbiera, co się zasiało! — westchnęła Dominikowa.<br />
{{tab}}Rozsrożyła się Jagustynka, czując, że to jej przymawia.<br />
{{tab}}— Łacno wam prześmiewać z drugich, że macie takich dobrych chłopaków, co to i oprzędą, i wydoją, i garnki pomyją, jak najsprawniejsze dzieuchy.<br />
{{tab}}— Bo w poczciwości chowane i w posłuszeństwie.<br />
{{tab}}— Prawda, same nawet pysków nastawiają do bicia! Wypisz, wymaluj — podobne do swojego ojca! Juści jaka mać, taka nać, prawdęście rzekli; a że pamiętam, coście za młodu z chłopakami wyprawiali, to mi nie dziwota, co Jagusia do was się całkiem udała, bo takusieńka, jako i wy: niechby kołek, bele w czapie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_209" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/209"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/209|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/209{{!}}{{#if:209|209|Ξ}}]]|209}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nabakier, zechciał... nie odmówi z poczciwości — syczała jej nad uchem, aż tamta pobladła, chyląc głowę coraz niżej.<br />
{{tab}}Jagna właśnie sień przechodziła, zawołała jej Hanka, wódką częstując: wypiła i, nie patrząc na nikogo, na swoją stronę poszła.<br />
{{tab}}Wójt schmurniał, napróżno oczekując, że powróci.<br />
{{tab}}Rozmowy jakoś nie szły, nasłuchiwał i chodził oczyma kryjomo za nią, gdy znowu się ukazała i na podwórze przyszła.<br />
{{tab}}I kobietom odechciało się pogwary; stare jeno się żarły rozwścieklonemi ślepiami, zaś Płoszkowa poredzała zcicha z Hanką. Jeden Jambroży nie przepuszczał flaszce i, choć nikto nie słuchał, plótł cosik i wycyganiał niestworzone rzeczy.<br />
{{tab}}Wójt się naraz podniósł i niby za dom się wyniósł, a chyłkiem, przez sad na podwórze poszedł. Jagusia siedziała na progu obory, dając pić po palcu srokatemu ciołkowi.<br />
{{tab}}Obejrzał się trwożnie i, pchając jej za gors karmelki, szepnął:<br />
{{tab}}— Naści, Jaguś, przyjdź o zmierzchu do alkierza, to dam ci cosik lepszego.<br />
{{tab}}I, nie czekając odpowiedzi, do izby śpiesznie powracał.<br />
{{tab}}— Ho! ho, ciołek wam się zdarzył, dobrze go przedacie — mówił, rozpinając kapot.<br />
{{tab}}— Na chowanie pójdzie, bo to z dworskiego gatunku.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_210" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/210"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/210|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/210{{!}}{{#if:210|210|Ξ}}]]|210}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Profit będzie pewny, ile że młynarzowy byk już do niczego. Ucieszy się Antek z takiego przychowku.<br />
{{tab}}— Mój Jezu! kiej on go obaczy? kiej?<br />
{{tab}}— Niezadługo, ja to wama powiadam, to wierzcie.<br />
{{tab}}— Dyć wszystkich z dnia na dzień czekają.<br />
{{tab}}— Mówię, że leda dzień się zjawią, cosik się ta przecie z urzędu wie...<br />
{{tab}}— A najgorsze, co pola nie chcą czekać.<br />
{{tab}}— Jak się w porę nie obsieje, to straszno myśleć o jesieni!<br />
{{tab}}Wóz jakiś zaturkotał. Jóźka, wyjrzawszy za nim, powiedziała:<br />
{{tab}}— Proboszcz z Rochem przyjechali.<br />
{{tab}}— Ksiądz po wino do mszy się wybierał — objaśniał Jambroży.<br />
{{tab}}— Że to Rocha wziął na probanta, nie Dominikową! — drwiła stara.<br />
{{tab}}Nie zdążyła się odciąć Dominikowa, bo kowal wszedł i wójt podniósł się do niego z kieliszkiem.<br />
{{tab}}— Spóźniłeś się, Michał, to gońże nas teraz!<br />
{{tab}}— Prędko was, kumie, zgonię, bo tu już po was lecą...<br />
{{tab}}Co jeno domówił, wpadł zadyszany sołtys.<br />
{{tab}}— A chodźże, Pietrze, pisarz ze strażnikami na was czekają.<br />
{{tab}}— Psiachmać, że to ni pacierza spokojności! Hale cóż, urząd pierwszy...<br />
{{tab}}— Odprawcie ich prędko i powracajcie.<br />
{{tab}}— Abo to chwaci czasu; o pożar na Podlesiu i o wasz podkop będą penetrowali...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_211" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/211"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/211|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/211{{!}}{{#if:211|211|Ξ}}]]|211}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wybiegł wraz z sołtysem, a Hanka, wpierając oczy w kowala, rzekła:<br />
{{tab}}— Przyjdą opisywać, to im rozpowiecie wszystko, Michale.<br />
{{tab}}Skubał wąsy i wbił ślepie w dzieciaka, niby się to mu przypatrując.<br />
{{tab}}— Cóż to im powiem? tyla, co i Jóźka poredzi!<br />
{{tab}}— Dzieuchy przecie do urzędników nie wyślę, nie przystoi, a powiecie, że ile wiadomo, z komory niczego nie wynieśli, czy zaś co inszego nie zginęło, to już... Bogu jednemu wiadomo... i... — strzepnęła pierzynę, pokaszlując, by nie pokazać mu twarzy szydliwej, ale on się jeno ciepnął i wyszedł.<br />
{{tab}}— Świędlerz jucha! — prześmiechnęła się leciuchno.<br />
{{tab}}— Że krótkie były, to się jeszcze urwały! — narzekał Jambroż, po czapkę sięgając.<br />
{{tab}}— Jóźka, urznij im kiełbasy, niech se chrzciny w domu przydłużą.<br />
{{tab}}— Gęś to jestem, bym suchą kiełbasę ćkał?<br />
{{tab}}— Podlejcie se gorzałką, byście nie wyrzekali.<br />
{{tab}}— Mądre ludzie powiadają: rachuj kaszę, kiej ją sypiesz do garnka, paliców przy robocie nie oglądaj, ale kieliszków przy poczęstunku nie licz...<br />
{{tab}}— Kaj grzysi przydzwaniają, tam pijak do mszy służy!<br />
{{tab}}Przegadywali, nie szczędząc gorzałki, ale nie wyszły i dwa pacierze, kiej sołtys jął oblatywać chałupy i wołać, by się wszyscy schodzili do wójta przed pisarza i strażników.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_212" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/212"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/212|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/212{{!}}{{#if:212|212|Ξ}}]]|212}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ozgniewało to Płoszkową, że, ująwszy się pod boki, pysk na niego wywarła:<br />
{{tab}}— A mam gdziesik... za pazuchą... wójtowe przykazy! Nasza to sprawa? prosilim ich? czas mamy la strażników, co? Nie psy jesteśmy, co na leda gwizd do nogi się zlatują! Potrza im czego, niech przyjdą i pytają! Jedna droga! Nie pójdziemy! — zawrzeszczała, wybiegając na drogę do gromadki wylękłych kobiet, zbierających się nad stawem.<br />
{{tab}}— Do roboty, kumy, w pola, kto ma sprawę do gospodyń, powinien wiedzieć, kaj nas szukać. Hale, niedoczekanie ich, byśmy na bele przykaz rzucały wszystko i szły wystawać pod drzwiami, kiej psy, trąby jedne! — krzyczała, srodze zaperzona.<br />
{{tab}}Gospodynią była po Borynach pierwszą, to posłuchały jej, rozlatując się kiej spłoszone kokoszki, że zaś już większość w polach robiła od rana, pusto się zrobiło na wsi, dzieci jeno kajś niekaj bawiły się nad stawem i staruchy wygrzewały się pod słońce.<br />
{{tab}}Juści, że pisarz się zeźlił i sielnie sklął sołtysa, ale rad nierad musiał poleźć w pola. Długo uganiali się po zagonach, rozpytując ludzi, czy kto czego nie wie o pożarze na Podlesiu. Rychtyk to samo powiedali, co i on wiedział, bo kto by się to wydał z tem przed strażnikami, co la siebie taił?<br />
{{tab}}Czas jeno stracili do południa, nałazili się po wertepach i zabłocili po pasy, gdyż role były jeszcze miejscami przepadziste, a na darmo.<br />
{{tab}}Tak byli tem rozgniewani, że skoro przyszli do Boryny opisywać ów podkop, starszy klął na czem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_213" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/213"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/213|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/213{{!}}{{#if:213|213|Ξ}}]]|213}}'''<nowiki>]</nowiki></span>świat stoi, a natknąwszy się w ganku na Bylicę, z pięściami do niego skoczył i krzyczał:<br />
{{tab}}— Ty, mordo sobacza, czemu to nie pilnujesz, że ci się złodzieje podkopują, co! — i już od maci jął mu wywodzić.<br />
{{tab}}— A pilnuj sobie, od tegoś postanowiony, ja nie twój parobek, słyszysz! — odciął z miejsca stary, do żywego dotknięty.<br />
{{tab}}Aż pisarz ryknął, by pysk stulił, kiej z osobą urzędową mówi, bo do kozy pójdzie za hardość, ale stary się rozwścieklił na dobre. Prostował się hardo i groźny, miotający oczyma, zachrypiał:<br />
{{tab}}— A tyś co za osoba? Gromadzie służysz, gromada ci płaci, to rób, coć masz przez wójta nakazane, a wara ci od gospodarzy! Widzisz go, łachmytek jeden, pisarek jakiś! Odpasł się na naszym chlebie i będzie tu ludźmi pomiatał... i na ciebie się znajdzie większy urząd i kara...<br />
{{tab}}Wójt z sołtysem rzucili się go przyciszać, bo srożył się coraz barzej i już kole siebie za czemś twardem macał drżącemi rękoma.<br />
{{tab}}— A zapisz me do śtrafu, zapłacę i jeszcze ci na gorzałkę dołożę, jak mi się spodoba! — wołał.<br />
{{tab}}Nie zwracali na niego uwagi, opisując wszystko podrobno i rozpytując domowych o podkop, a stary mruczał cosik do siebie, obchodził dom, zazierał po kątach, psa nawet kopnął, nie mogąc się uspokoić.<br />
{{tab}}Po skończeniu chcieli co przegryźć, ale Hanka kazała powiedzieć, że mleka i chleba zbrakło akuratnie, są jeno ziemniaki od śniadania.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_214" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/214"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/214|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/214{{!}}{{#if:214|214|Ξ}}]]|214}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ponieśli się do karczmy, w żywe kamienie Lipce wyklinając.<br />
{{tab}}— Dobrześ zrobiła, Hanuś, nic ci nie zrobią. Jezu, to nawet nieboszczyk dziedzic, choć miał prawo, a tak me nigdy nie sponiewierał, nigdy...<br />
{{tab}}Długo nie mógł zapomnieć obrazy.<br />
{{tab}}Zaraz po południu któraś wstąpiła, powiedając, że jeszcze w karczmie siedzą i sołtys poleciał sprowadzić Kozłową.<br />
{{tab}}— Szukaj wiatru w polu! — zaśmiała się Jagustynka.<br />
{{tab}}— Pewnie po susz do lasu poleciała!<br />
{{tab}}— We Warsiawie siedzi od wczoraj, po dzieci pojechała do szpitala, ma dwoje przywieźć na odchowanie, niby z tych podrzutków...<br />
{{tab}}— By je głodem zamorzyć, jak to było z tamtymi, dwa roki temu.<br />
{{tab}}— Może to i lepiej la chudziaków, nie będą się całe życie tyrały kiej psy...<br />
{{tab}}— I bękart człowiecze nasienie... już ona ciężko przed Bogiem odpowie.<br />
{{tab}}— Przecie z rozmysłu nie głodzi, sama nieczęsto naje się do syta, to skąd i la dzieci weźmie...<br />
{{tab}}— Płacą na utrzymanie, nie z dobrości je przytula! — rzekła Hanka surowo.<br />
{{tab}}— Pięćdziesiąt złotych na cały rok od sztuki, niewielka to obrada...<br />
{{tab}}— Niewielka, bo przepija z miejsca, a potem dzieciska z głodu mrą.<br />
{{tab}}— Dyć nie wszystkie: a nie wychował się to wasz Witek, a i ten drugi, co to jest w Modlicy u gospodarza!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_215" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/215"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/215|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/215{{!}}{{#if:215|215|Ξ}}]]|215}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo Witka ociec wzięli takim skrzatem, co jeszcze koszulę w zębach nosił, i w chałupie się odgryzł. Tak samo było i z tamtym.<br />
{{tab}}— Bronię to Kozłowej?... powiadam ino, jak się mi widzi. Musi kobieta szukać jakiego zarobku, bo do garnka nie ma co wstawić.<br />
{{tab}}— Juści, Kozła niema, to niema kto ukraść.<br />
{{tab}}— A z Jagatą się jej nie udało: stara, miasto umrzeć, pozdrowiała galanto i wyniesła się od niej. Wyżala się teraz po wsi, że Kozłowa co dnia jej wymawiała, iż ze śmiercią zwłóczy, by ją poszkodować.<br />
{{tab}}— Wróci pewnie do Kłębów: gdzież jej szukać schronienia?<br />
{{tab}}— Nie wróci: rozżaliła się na krewniaków. Kłębowa nierada ją puściła od siebie, boć to i pościel stara ma i grosz pewnie spory, ale nie chciała ostać; przeniesła skrzynie do sołtyski i upatruje se, u kogoby mogła pomrzeć spokojnie.<br />
{{tab}}— Pożyje jeszcze, a w każdej chałupie teraz się przyda, choćby gęsi popaść, albo za krowami wyjrzeć. Kaj się to znowu Jagna zadziała?<br />
{{tab}}— Pewnikiem u organistów panience fryzki wyszywa.<br />
{{tab}}— Pora na zabawę, jakby w chałupie brakowało roboty!<br />
{{tab}}— Dyć od samych świąt przesiaduje tam cięgiem — skarżyła Jóźka.<br />
{{tab}}— Zrobię z nią porządek, że mnie popamięta... Pokażcie mi dziecko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_216" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/216"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/216|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/216{{!}}{{#if:216|216|Ξ}}]]|216}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wzięła je do siebie i, skoro posprzątały po obiedzie, rozegnała wszystkich do roboty. Sama jeno w izbie ostała, nasłuchując niekiedy za dziećmi, bawiącemi się przed domem pod okiem Bylicy, a po drugiej stronie Boryna leżał jak zawdy samotnie, patrzał w słońce, co się przez okno kładło na izbę smugą rozedrganą, i gmerał w niej palcami, a cosik do siebie gwarzył zcicha, jak to dzieciątko, sobie ostawione.<br />
{{tab}}Na wsi też pustką wiało, bo czas się zrobił wybrany i kto jeno mógł się ruchać, wychodził w pola, do roboty.<br />
{{tab}}Od samych świąt pogoda się już ustaliła, że codzień było cieplej i jaśniej.<br />
{{tab}}Dni już szły długachne, rankami omglone, szarawe i cicho nagrzane w południa, a zorzami o zachodzie rozpalone, prawej zwiesny dni.<br />
{{tab}}Poniektóre wlekły się cichuśko, kiej te strumienie w słońcu roziskrzone, chłodnawe jak one i jak one przejrzyste i ździebko pluszczące o brzegi, puste i sinawe, a jeno kajś niekaj żółte od mleczów, to stokrótkami rozbielone, albo rozzieleniałe wierzbowemi pędami.<br />
{{tab}}Przychodziły i ciepłe całkiem, nagrzane, wilgotnawe, przesiane słońcem, pachnące świeżyzną i tak przejęte rostem, tak zwiesną nabrzmiałe, tak mocą opite, że z wieczora, kiej ptasie głosy przycichły i wieś legła, to zdawało się czuć w ziemi parcie korzeni i wynoszenie się ździebeł i jakby słyszał cichuśkie szmery otwierających się pąków, pęd rostów i głosy stworzeń, wydających się na świat Boży...<br />
{{tab}}Szły zaś i drugie, do tamtych zgoła niepodobne.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_217" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/217"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/217|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/217{{!}}{{#if:217|217|Ξ}}]]|217}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Bez słońca, przemglone, szaro-modrawe, niskie, chmurzyskami brzuchatemi przywalone a parne, ciężkie i bijące do głowy kiej gorzałka, iż ludzie czuli się jakby pijani; drzewiny kurczyły się w dygocie, a wszelkie stworzenie, rozpierane jakąś lubością, darło się gdziesik i ponosiło niewiada kaj i poco, że ino krzyczeć się chciało, przeciągać, albo tulać, choćby i po tych trawach mokrych, jako te psy ogłupiałe czyniły.<br />
{{tab}}To przychodziły już od samego świtania zadeszczone, jakby zgrzebnem przędziwem obmotane, że świata nie dojrzał, ni dróg, ni chat, skulonych pod przemokłemi sadami. Deszcz padał wolno, ciągle, bezustannie, równiuśkie, drżące nici szare jakby się odwijały z jakiegoś wrzeciona niedojrzanego, wiążąc niebo z ziemią, że ino przygięło się wszystko cierpliwie i mokło, nasłuchując rzęsistego trzepotu i bulgotów strug, co się z białymi kłakami staczały z pól czarniawych.<br />
{{tab}}Zwyczajnie to było, jak każdego roku na pierwszą zwiesnę, nikto się też nad niemi nie zastanawiał, nie pora była na deliberowanie, świt bowiem wyganiał naród do roboty, a późny mrok dopiero spędzał, że ledwie czasu starczyło, by pojeść i nieco wytchnąć.<br />
{{tab}}Lipce też przez to całe dni stojały pustką, pod strażą tylko staruch, psów i tych sadów coraz gęściej przysłaniających chałupy; czasem się jeno dziad jakiś przewlókł, odprowadzany psiemi jazgotami, albo wóz do młyna, i znowu drogi leżały puste, a oniemiałe chałupy przezierały wskroś sadów przepalonemi szybkami na pola szerokie, na pola nieobjęte, co jakby morzem ziem wieś całą okrążały, na pola, co niby matka {{pp|ro|dzona}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_218" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/218"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/218|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/218{{!}}{{#if:218|218|Ξ}}]]|218}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ro|dzona}} tuliły na podołku dzieciny swoje i przy piersi wezbranej trzymała w żywiącem objęciu.<br />
{{tab}}Juści, co dnie to szły robotne, ciepłe, deszczami przekrapiane, raz nawet śnieg pierzasty jął walić, że przysiwił pola, jeno co na krótko, bo go wnet słońce do cna zeżarło — to i nie dziwota, że na wsi przycichały swary, kłótnie a sprawy wszelkie, bo robota zaprzęgała w twarde jarzma i do ziemi wszystkie łby przygięła.<br />
{{tab}}Że już co rano, jeno świt rosisty otwarł siwe ślepie, a pierwsze skowronki zaśpiewały, wieś zrywała się na równe nogi, rejwach się podnosił, trzaskanie wrótni, płacze dzieci, krzyki gęsi, wypędzanych nad rowy, i wnet wyprowadzali konie, chłopaki pługi wiodły, ziemniaki wynosili na wozy i rozchodzili się tak prędko w pola, że w pacierz abo dwa cicho już było na wsi a pusto. Nawet na Mszę prawie nikto nie wstępował, że często granie organów huczało w pustym kościele, rozlewając się na pola co bliższe, a dopiero na głos sygnaturki klękali po rolach do rannych pacierzy.<br />
{{tab}}Wychodzili wszyscy do roboty, a prawie tego znać nie było na ziemiach; dopiero przyjrzawszy się baczniej, to tam kajś niekaj dopatrzył pługi, konie przygięte w pracy, gdzie wóz na miedzy i kobiety, co jak liszki czerwone gmerały się wśród pól ogromnych, pod niebem jasnem i wysokiem.<br />
{{tab}}A wokół od Rudki, od Woli, od Modlicy, od wszystkich wsi, widnych czubami sadów i białemi ścianami w niebieskawem powietrzu, roztrzęsały się gwarliwe, pełne krzykań i śpiewów odgłosy robót. Kaj jeno okiem sięgnął za kopce graniczne, wszędy dojrzał {{pp|chło|pów}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_219" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/219"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/219|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/219{{!}}{{#if:219|219|Ξ}}]]|219}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|chło|pów}} siejących, pługi w orce, ludzi przy sadzeniu ziemniaków, zaś po piaszczystych rolach już kurz się podnosił za bronami.<br />
{{tab}}Jeno lipeckie ziemie leżały w odrętwiałej cichości, smutne, ogłuchłe, jako te niepłodne wywieiska, albo drzewiny, schnące wśród lasu młodego. Bo i w opuszczeniu sierocem leżały, mój Boże, odłogiem prawie, gdyż te kobiece ręce nie znaczyły i za dziesięciu chłopów, choć się wieś cała trudziła w pocie od świtu do nocy.<br />
{{tab}}Cóż to mogły same poradzić? Zwijały się jeno kole ziemniaków a lnów, a po reszcie pól kuropatki skrzykiwały się coraz głośniej, to zajączek często kicał, a tak wolno, że mogli zrachować, ile razy zabielił podogoniem z ozimin; wrony łaziły stadami po ugorujących zagonach, leniwie wyciągających się w słońcu, napróżno czekając ręki ludzkiej.<br />
{{tab}}Cóż to naród miał z tego, że dni przychodziły wybrane i cudne, że wynosiły się rankami, jakby we srebrze skąpane złote monstrancje, że zielone były, pachnące ziołami, nagrzane i śpiewające ptasimi głosami, że każdy rów złocił się od mleczów, każda miedza mieniła się kiej wstęga, szyta w stokrocie, a łęgi kiej tym puchem zróżowionym kwiatami były potrząśnięte, że każda drzewina tryskała wezbraną zielenią, a wszystek świat wzbierał taką zwiesną, aż ziemia zdawała się kipić i bulgotać od tego wrzątku zwiesnowego!<br />
{{tab}}A cóż z tego, kiej pola niezaorane, nieobsiane, nieobrobione leżały, niby paroby zdrowe i krzepkie, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_220" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/220"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/220|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/220{{!}}{{#if:220|220|Ξ}}]]|220}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przeciągające się jeno na słońcu, a całe tygodnie trawiąc na niczem, zasie na tłustych, rodnych ziemiach, miasto zbóż, ognichy się pleniły, osty strzelały wgórę, lebiody trzęsły się po dołkach, rudziały szczawie, perze kłuły się gęsto po podorówkach jesiennych, a na rżyskach wynosiły się smukłe dziewanny i łopiany, kiej te kumy podufałe, zasiadały szeroko, że co ino tliło się w przytajeniu i strachem dotela żyło, kiełkowało teraz weselnie, szło chyżym rostem, pchało się z bruzd na zagony i panoszyło się bujnie po rolach.<br />
{{tab}}Aż lęk jakiś przewiewał po tych polach opuszczonych.<br />
{{tab}}Że zdawało się, jakby bory, chylące się nisko nad ugorami, gwarzyły zdumione, że strumienie lękliwiej wiły się skroś pustek, a tarniny, już obwalone białymi pąkami, grusze po miedzach, przelotne ptactwo, to jakiś wędrownik z obcych stron i nawet te krzyże i figury, stróżujące nad drogami, wszystko się rozgląda w zdumieniu i pyta dni jasnych i tych odłogów pustych:<br />
{{tab}}„A kaj się to podziały gospodarze? kaj to te śpiewy, te bujne radoście, kaj?..<br />
{{tab}}Jeno ten płacz kobiecy im powiadał, co się w Lipcach stało.<br />
{{tab}}I tak schodził dzień po dniu bez żadnej przemiany na lepsze; naprzeciw, gdyż co dnia prawie mniej kobiet wychodziło w pole, że to w chałupach zaległej robocie ledwie poradził.<br />
{{tab}}Tylko u Borynów szło wszystko jak zwyczajnie, wolniej jeno niźli po inne lata i ździebko gorzej, że to <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_221" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/221"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/221|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/221{{!}}{{#if:221|221|Ξ}}]]|221}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Pietrek dopiero się przyuczał do polowych robót, ale zawdy szło jakoś, boć i rąk pomocnych nie brakło.<br />
{{tab}}Hanka, choć jeszcze z łóżka, rządziła wszystkiem tak zmyślnie i kwardo, że nawet Jaguś musiała z drugiemi stawać do roboty i o wszelkiej rzeczy równą pamięć miała: o lewentarzu, o chorym, kaj orać i co gdzie siać, o dzieciach, gdyż Bylica już od chrzcin nie przychodził, zachorzał pono. Juści, że całe dni leżała w samotności, tyle jeno ludzi widując, co w obiad i wieczorem, albo Dominikową, zaglądającą do niej raz w dzień; żadna z sąsiadek nie pokazywała się, nawet Magda, a o Rochu to jakby słuch zaginął: jak pojechał wtenczas z proboszczem, tak i nie powrócił. Strasznie mierziło się jej to leżenie, więc aby rychlej ozdrowieć i sił nabrać, nie żałowała sobie tłustego jadła, ni jajków, ni mięsa, nawet przykazała zarznąć na rosół kokoszkę, nie nieśną po prawdzie, ale zawdy wartała ze dwa złote.<br />
{{tab}}Toteż tak prędko zmogła chorobę, że już w Przewody wstała, postanawiając iść na wywód do kościoła; odradzały jej kobiety, ale się uparła i zaraz po sumie poszła z Płoszkową.<br />
{{tab}}Chwiała się jeszcze na nogach i często wspierała na kumie.<br />
{{tab}}— Jaże mi się w głowie kołuje, tak zwiesną pachnie.<br />
{{tab}}— Dzień, dwa i wzwyczaicie się.<br />
{{tab}}— Tydzień dopiero, a zmiany na świecie za cały miesiąc.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_222" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/222"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/222|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/222{{!}}{{#if:222|222|Ξ}}]]|222}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Na bystrym koniu zwiesna jedzie, że nie przegoni.<br />
{{tab}}— Zielono też, mój Jezu, zielono!<br />
{{tab}}Juści, sady wisiały nad ziemią, kiej ta chmura zieloności, że ino kominy z niej bielały i dachy się wynosiły. Po gąszczach ptastwo świergotało zapamiętale, dołem zaś od pól ciepły wiater pociągał, aż się burzyły chwasty pod płotami, a staw marszczył się i pręgował.<br />
{{tab}}— Tęgie pąki wzbierają na wiśniach, ino patrzeć kwiatu.<br />
{{tab}}— By mróz nie zwarzył, to owocu będzie galanto.<br />
{{tab}}— Powiadają, że kiedy chleb nie zrodzi, sad dogodzi!<br />
{{tab}}— Ma się na to w Lipcach, idzie po temu!.. — westchnęła smutnie, spoglądając łzawo na nieobsiane pola.<br />
{{tab}}Prędko się uwinęły z wywodem, bo dzieciak się rozkrzyczał, a i Hanka poczuła się tak utrudzoną, że zaraz po powrocie do izby przyległa nieco na pościeli, ale nie odzipnęła jeszcze, kiej Witek z krzykiem wleciał:<br />
{{tab}}— Gospodyni, a to Cygany do wsi idą!<br />
{{tab}}— Masz diable kaftan, tego jeszcze brakowało. Zawołaj Pietrka i drzwi pozamykać, by czego nie porwały.<br />
{{tab}}Przed dom wyszła zatrwożona wielce.<br />
{{tab}}Jakoż wkrótce rozleciała się po wsi cała banda Cyganek, obdartych, rozmamłanych, czarnych kiej sagany, z dziećmi na plecach, a uprzykrzonych, że niech Bóg broni; łaziły, żebrząc, wróżyć chciały i do izb <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_223" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/223"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/223|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/223{{!}}{{#if:223|223|Ξ}}]]|223}}'''<nowiki>]</nowiki></span>gwałtem się cisnęły. Z dziesięć ich było, a narobiły wrzasku na całą wieś.<br />
{{tab}}— Jóźka, spędź gęsi i kury w podwórze, dzieci przywiedź do chałupy, jeszcze ukradną! — siadła w ganku pilnować, a dojrzawszy jakąś Cyganichę, zmierzającą w opłotki, poszczuła ją psem. Łapa się rozsrożył i nie puścił, że czarownica pogroziła kijem i cosik na nią mamrotała.<br />
{{tab}}— Hale, gdzieś mam twoje przekleństwa, złodziejko!<br />
{{tab}}— Nie urzekłaby, gdybyście ją puścili — szepnęła Jagna z przekąsem.<br />
{{tab}}— Aleby co ukradła. Takiej nie upilnuje, choćby jej na ręce patrzał, a chcecie wróżenia, to gońcie se za nimi.<br />
{{tab}}Snadź trafiła w przytajone chęci, bo Jagna poniesła się na wieś i całe to niedzielne popołudnie łaziła za Cygankami. Nie poredziła wyzbyć się jakiejś głuchej obawy, ni przezwyciężyć ciekawości wróżby, że po sto razy zawracała do chałupy i niesła się znowu za niemi, aż dopiero na zmierzchu, kiej Cyganichy pociągnęły ku lasowi, dojrzawszy, że jedna wstąpiła do karczmy, wsunęła się za nią i z wielkim strachem, żegnając się raz po raz, kazała sobie wróżyć, nie bacząc na ludzi przy szynkwasie stojących.<br />
{{tab}}Wieczorem, po kolacji, zeszły się do Jóźki na ganek dziewczyny i rajcowały o Cyganach, opowiadając, co której wywróżyły: że Marysi Balcerkównie wesele przepowiedziały na kopaniu, Nastce wielgi majątek i chłopa, Ulisi Sochównie, że ją zwiedzie kawaler, tej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_224" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/224"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/224|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/224{{!}}{{#if:224|224|Ξ}}]]|224}}'''<nowiki>]</nowiki></span>pękatej Weronce Bartkowej chorobę, zasie Teresce żołnierce...<br />
{{tab}}— Pewnikiem bękarta! — zawarczała Jagustynka, siedząca zboku.<br />
{{tab}}Nie zważali na nią, bo właśnie Pietrek się przysiadł i jął im prawić różności, jak to Cygany swojego króla mają, któren cały we srebrnych guzach chodzi, a taki ma posłuch, że kiejby przykazał la śmiechu tylko powiesić się któremu, a wmig to robią.<br />
{{tab}}— Złodziejski król, mocarz taki a psami go szczują — szepnął Witek.<br />
{{tab}}— Pieskie nasienie, pogany zatracone! — mruknęła stara i, przysunąwszy się, rozpowiadała, jak to Cygany dzieci kradną po wsiach.<br />
{{tab}}— I żeby czarne były, to je kąpią we wywarze z olszyny, że i rodzona matka potem nie rozpozna, zaś cegłą ścierają jaże do kości te miejsca, kaj przy chrzcie oleje święte kładli na nie, i prosto w djablęta przemieniają.<br />
{{tab}}— A pono takie czary i zamawiania potrafią, jaże strach mówić! — pisnęła któraś.<br />
{{tab}}— Prawda, niechby cię ochuchała, a jużby ci wąsy wyrosły na łokieć.<br />
{{tab}}— Prześmiewacie!... Opowiadają, że chłopu ze Słupskiej parafii, co ich pono wyszczuł psami, to Cyganicha jeno mignęła jakiemś lusterkiem przed ślepiami, a zaraz całkiem zaniewidział.<br />
{{tab}}— I podobno ludzi, w co chcą, przemieniają, nawet we zwierzaki.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_225" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/225"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/225|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/225{{!}}{{#if:225|225|Ξ}}]]|225}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Kto się spije, ten się sam najlepiej we świnię przemienia.<br />
{{tab}}— Hale, a ten gospodarz z Modlicy, co to łoni na odpuście beł, nie łaził to na czworakach, nie szczekał?..<br />
{{tab}}— Zły go opętał, przecie dobrodziej wypędzali z niego djabła.<br />
{{tab}}— Jezu, że to są na świecie takie sprawy, jaże skóra cierpnie!..<br />
{{tab}}— Bo złe wszędy się czai, jak ten wilk kole owiec.<br />
{{tab}}Trwoga wionęła przez serca, że skupiły się barzej, a Witek rozdygotany strachem, cicho szepnął:<br />
{{tab}}— A u nas też cosik straszy...<br />
{{tab}}— Nie pleć bele czego! — powstała na niego Jagustynka.<br />
{{tab}}— Śmiałbym to, kiej chodzi cosik po stajni, obroków przysypuje, konie rżą... i za bróg chodzi, bo widziałem, jak Łapa tam leciał, warczał, kręcił ogonem i łasił się, a nikogoj nie było... To pewnikiem Kubowa dusza przychodzi... — dodał ciszej, oglądając się na wszystkie strony.<br />
{{tab}}— Kubowa dusza! — szepnęła Jóźka, żegnając się raz po raz.<br />
{{tab}}Zatrzęsły się wszystkie, mróz przeszedł kości, a kiej drzwi jakieś skrzypnęły, zerwały się z krzykiem. To Hanka stanęła w progu.<br />
{{tab}}— Pietrek, a kaj te Cygany stoją?<br />
{{tab}}— Mówili w kościele, że siedzą w lesie za Borynowym krzyżem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_226" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/226"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/226|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/226{{!}}{{#if:226|226|Ξ}}]]|226}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Trza stróżować w nocy, by czego nie wyprowadzili.<br />
{{tab}}— W bliskości pono nie kradną.<br />
{{tab}}— Jak się im uda, dwa roki temu też tam stali, a Sosze maciorkę wzięli... Nie trza się na to spuszczać! — ostrzegła Hanka i, kiej się dziewczyny rozeszły, pilnowała chłopaków, by za sobą dobrze pozamykali oborę i stajnię, zaś powracając, zajrzała na ojcową stronę, czy już jest Jagusia.<br />
{{tab}}— Skocz-no, Jóźka, po Jagnę, niech przychodzi do chałupy, nie ostawię dzisiaj drzwi na całą noc wywartych.<br />
{{tab}}Ale Jóźka rychło oznajmiła, że u Dominikowej ciemno i na wsi już prawie wszędzie śpią.<br />
{{tab}}— Nie puszczę latawca, niech se do rana posiedzi na dworze! — wygrażała, zasuwając drzwi.<br />
{{tab}}Musiało też być już bardzo późno, kiej posłyszawszy targanie drzwiami, zwlekła się otwierać i aż się cofnęła, tak od Jagny buchnęło gorzałką. Niezgorzej musiała być napita, gdyż długo macała za klamką i słychać było z izby potykanie się o sprzęty i to, że jak stała, buchnęła się na łóżko.<br />
{{tab}}— Cie! że i na odpuście galanciejby się nie uraczyła, no, no!..<br />
{{tab}}Ale już ta noc nie miała przejść spokojnie, gdyż na samem świtaniu zatrząsł się na wsi taki wrzask i lament, że, kto jeszcze spał, w koszuli śpiesznie wybiegał na drogę, myśląc, że się kaj pali...<br />
{{tab}}To Balcerkowa z córkami darła się wniebogłosy, że jej konia wyprowadzili złodzieje.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_227" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/227"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/227|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/227{{!}}{{#if:227|227|Ξ}}]]|227}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wmig cała wieś się zleciała przed chałupę, a one, rozmamłane, opowiadały nieprzytomnie pośród płaczów i lamentów, jako Marysia poszła o świcie przysypać obroku, a tu drzwi wywarte, stajnia pusta i konia przy żłobie niema.<br />
{{tab}}— Ratuj, Jezu miłosierny! ratujcie ludzie, ratujcie! — ryczała stara, drąc się za łeb i tłukąc się o płoty, kiej ten ptak spętany.<br />
{{tab}}Przyleciał sołtys, po wójta też posłali, ale go w domu nie było, zjawił się dopiero w parę pacierzy, jeno że się ledwie na nogach utrzymał: napity był, rozespany i zgoła nieprzytomny, bo jął cosik mamrotać i ludzi rozganiał, aż go sołtys musiał usunąć z oczu.<br />
{{tab}}Ale i tak mało kto zważał na niego w tem ciężkiem strapieniu, co jak kamienie przywaliło wszystkie dusze; słuchali wciąż opowiadań, drepcząc ze stajni na drogę i znawrotem, nie wiedząc, co począć, bezradni i docna wystraszeni, aż któraś rzuciła na głos:<br />
{{tab}}— To cygańska robota!<br />
{{tab}}— Prawda, w lesie stoją! penetrowały wczoraj!<br />
{{tab}}— Nie kto drugi ukradł, nie! — zerwały się burzliwe głosy.<br />
{{tab}}— Lecieć do nich i odebrać, a sprać złodziejów! — wrzasnęła Gulbasowa.<br />
{{tab}}— Na śmierć zakatrupić za taką krzywdę!<br />
{{tab}}Wrzask buchnął ogromny ku wschodzącemu właśnie słońcu, kołki zaczęły rwać z płotów, trząchać pięściami, kręcić się wkółko, to gdziesik już naprzód wybiegać z krzykiem, kiej nowa sprawa się wydała.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_228" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/228"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/228|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/228{{!}}{{#if:228|228|Ξ}}]]|228}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Sołtyska z płaczem przybiegła, że i im wóz ukradli z podwórza.<br />
{{tab}}Osłupieli, jak kieby piorun trzasnął gdziesik z bliskości, że długi czas jeno wzdychali, rozwodząc ręce i spoglądając na się ze zgrozą.<br />
{{tab}}— Konia z wozem ukradły, no, tego jeszcze we wsi nie bywało.<br />
{{tab}}— Jakaś kara spada na Lipce.<br />
{{tab}}— I co tydzień gorzej!<br />
{{tab}}— Przódzi bez całe roki tylachna się nie zdarzało, co teraz przez miesiąc.<br />
{{tab}}— A na czem się to jeszcze skończy, na czem! — poszeptywały trwożnie.<br />
{{tab}}Naraz rzucili się za sołtysem do Balcerkowego sadu, kaj widne były końskie ślady, znaczne po rosie i na świeżej ziemi, aż do sołtysowej stodoły; tam konia wprzęgli do wozu złodzieje i, kołując po rolach, wyjechali koło młynarza na drogę, biegnącą do Woli.<br />
{{tab}}Pół wsi poszło, rozpatrując w cichości ślady, które dopiero pod stogami spalonemi, przy skręcie na Podlasie urwały się z nagła, że niesposób ich było odszukać.<br />
{{tab}}Ale ta kradzież tak sturbowała wszystkich, że choć dzień był bardzo cudny, mało kto wziął się do roboty: łazili powarzeni, łamali ręce, użalając się nad Balcerkową, przejmując się coraz większym strachem o swój dobytek.<br />
{{tab}}Zaś Balcerkowa siedziała przed stajnią, jakby przy tym katafalku, zapuchła z płaczu i, ledwie już zipiąc, wybuchała niekiedy wśród jęków:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_229" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/229"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/229|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/229{{!}}{{#if:229|229|Ξ}}]]|229}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— O mój kasztan jedyny, moje konisko kochane, mój parobku najlepszy! A to mu dopiero na dziesiąty rok szło, samam go od źrebięcia wychowała, jak to dzieciątko rodzone, dyć w tym samym roku się ulągł, co i mój Stacho! A cóż my teraz sieroty poczniemy bez ciebie, co?<br />
{{tab}}Zawodziła tak żałośliwie, iż co miętsi płakali z nią razem, rozżalając się nad stratą, gdyż bez konia to jak przez rąk, zwłaszcza teraz na zwiesnę i kiej chłopów nie było.<br />
{{tab}}Juści, co sąsiadki obsiadły ją, z całego serca pocieszając, a pospólnie wspominały kasztana, chwaląc go niemało.<br />
{{tab}}— Piękny był koń, krzepki jeszcze, kiej dziecko łagodny.<br />
{{tab}}— Skopał mi chłopaka, kumo, ale po prawdzie wałach był przedni.<br />
{{tab}}— Prawda, grudę miał w kulasach i ździebko ślepiał, ale zawdy czterdzieści papierków daliby za niego.<br />
{{tab}}— A figlował kiej pies, nie ściągał to pierzyn z płotów? co?<br />
{{tab}}— Szukać takiego drugiego, szukać! — wyrzekały bolejąco, niby nad jakimś umarlakiem, a Balcerkowa, co spojrzała na żłób, to ją nowy ryk wstrząsał i nowe żałoście chwytały za gardziel, i ta pusta stajnia, kiej świeży grób, budziła pamięć straty nieodżałowanej i krzywdy. Uspokoiła się dopiero, kiej powiedzieli, jako sołtys wziął Pietrka od Hanki, księżego Walka, młynarczyka i pojechali szukać u cyganów.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_230" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/230"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/230|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/230{{!}}{{#if:230|230|Ξ}}]]|230}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hale, szukaj wiatru w polu: kto ukradnie, schowa ładnie.<br />
{{tab}}Dobrze już było pod wieczór, kiej powrócili rozpowiadając, że ani śladu nikaj, jakby kamień rzucił we wodę.<br />
{{tab}}Wójt też się pokazał we wsi i, choć już mrok zapadał, zabrał sołtysa na brykę i pojechał donieść strażnikom i kancelarji, a Balcerkowa z Marysią poszły na sąsiednie wsie szukać na swoją rękę.<br />
{{tab}}Ale wróciły z niczem, dowiedziały się jeno, że po inszych wsiach również mnożyły się kradzieże. Bez to na ludzi padło jeszcze cięższe udręczenie, bo strach o dobytek, jaże wójt ustanowił stróże i w braku parobków po dwie kobiety wespół ze starszymi chłopcami miały co noc obchodzić wieś i pilnować, a oprócz tego i w każdej chałupie zosobna czuwali, wszystkie zaś dziewki poszły spać do stajni i obór.<br />
{{tab}}Jednako i to nie pomogło, a trwoga jeszcze barzej urosła, gdyż mimo tych stróżowań, zaraz pierwszej nocy Filipce z za wody złodzieje wyprowadzili maciorę na oprosieniu.<br />
{{tab}}Prosto nie opowiedzieć, co się z tą chudziaczką wyrabiało: tak rozpaczała, że i po dziecku nie poredziłaby ciężej, boć to był jej dobytek jedyny, za któren rachowała się przeżywić do żniw; ryczała też, tłukąc się o ściany, jaże strach było patrzeć. Nawet do dobrodzieja poleciała z lamentami, że, litując się nad nią, dał jej całego rubla i obiecał prosiaka z tych, co się dopiero miały uląc na żniwa.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_231" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/231"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/231|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/231{{!}}{{#if:231|231|Ξ}}]]|231}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A naród już nie wiedział, co począć i jak zapobiec kradzieżom. Dzień nastał iście pogrzebowy, że zaś i pogoda się przemieniła, deszczyk siepał od rana i szare ciężkie niebo przygniatało świat wszystek, to smutek ogarniał duszę, ludzie chodzili w utrapieniu, wzdychający i żalni, ze strachem myśląc o nocy najbliższej.<br />
{{tab}}Jakby na szczęście przed samym wieczorem zjawił się Rocho i, biegając po chałupach, roznosił nowinę tak dziwną, że zgoła nie do uwierzenia. Oto rozpowiadał radośnie, jako we czwartek, pojutrze, zjadą się całą hurmą sąsiedzi pomagać Lipcom w polnych robotach.<br />
{{tab}}Nie mogli zrazu uwierzyć, ale kiej dobrodziej wyszedłszy na wieś, potwierdzał najuroczyściej — radość buchnęła po ludziach, że już o zmierzchu, kiej deszcz przestał, a ino kałuże poczerwieniały od zórz, przeciekających z pod oparów, zaroiły się drogi, rozbrzmiewając weselnemi krzykami. Zagotowało się po chałupach od gwarów, biegali po sąsiadach rozważać i dziwować się tej nowinie, zapominając całkiem o kradzieżach i tak się ciesząc serdecznie tą pomocą niespodzianą, że nawet mało kto pilnował tej nocy.<br />
{{tab}}Nazajutrz, jeno się świt przetarł chyla tyla, cała wieś stanęła na nogi; wyprzątali chałupy, brali się do pieczenia chlebów, rychtowali wozy, krajali ziemniaki do sadzenia, szli w pola rozrzucać nawóz, leżący na kupach — a w której chałupie turbowano się wedle jadła i napitku la tych gości niespodzianych, rozumiano bowiem, jako trza wystąpić godnie, po gospodarsku, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_232" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/232"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/232|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/232{{!}}{{#if:232|232|Ξ}}]]|232}}'''<nowiki>]</nowiki></span>iż bez to niejedna kura i gąska, ostawiona na przedanie, dały gardło i niemało znowu nabrali na bórg w karczmie i we młynie, że jak przed wielkiem świętem uczyniło się w Lipcach.<br />
{{tab}}A Rocho, może najbardziej radosny i wzruszony, cały dzień uwijał się po wsi, popędzając jeszcze tu i owdzie do przygotowań, a tak był jaśniejący i napodziw rozmowny, że kiej zajrzał do Borynów, Hanka, która znowu leżała, czując się chorą, rzekła cicho:<br />
{{tab}}— Oczy się wam świecą, kiej w chorobie...<br />
{{tab}}— Zdrowym, jeno radosny, jak nigdy w życiu. Miarkujcie: tyla chłopów się zwali na całe dwa dni do Lipiec, że najpilniejsze roboty obrobią. Jakże się nie radować?<br />
{{tab}}— Dziwno mi jeno, że tak za darmo, przez zapłaty, za jedno Bóg zapłać chcą robić... tego jeszcze nie bywało...<br />
{{tab}}— A za Bóg zapłać przyjadą pomagać, jak prawe Polaki a chrześcijany powinny! Juści, co tak nie bywało, ale i bez to złe panoszy się we świecie. Przemieni się jeszcze na lepsze, zobaczycie! Naród przyjdzie do rozumu, pomiarkuje, że niema się na kogo inszego oglądać, że nikto mu nie pomoże, jeno on sam sobie, wspierając jeden drugiego w potrzebie! A rozrośnie się wtenczas po wszystkie ziemie, kiej ten bór niezmożony, i nieprzyjacioły jego sczezną niby śniegi! Obaczycie, przyjdzie taka pora! — wołał, promieniejąc, a ręce wyciągał gdziesik, jakby chciał kochaniem objąć wszystek naród i wiązać go miłością w jeden pęk nieprzełamany...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_233" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/233"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/233|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/233{{!}}{{#if:233|233|Ξ}}]]|233}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ale uciekł zaraz, gdyż zaczęła wypytywać, kto sprawił taki cud, że przyjadą z pomocą? Chodził po wsi, gdyż do późnej nocy świeciło się po chałupach, że to dzieuchy prawie świąteczne obleczenia szykowały, spodziewając się, iż coś parobków jutro przyjedzie.<br />
{{tab}}A nazajutrz, ledwie świt pobielił dachy, wieś już była gotowa, z kominów się kurzyło, dziewczyny kiej oparzone latały między chałupami, chłopaki zaś skrabały się po drabinach na kalenice, patrząc na drogi. Świąteczna cisza padła na wieś. Dzień przyszedł chmurny, bez słońca, ale ciepły i dziwnie jakoś tęskny. Ptactwo zajadle świergotało po sadach, zaś głosy ludzkie cichły, ciężko się ważąc w tym nagrzanym wilgotnym powietrzu.<br />
{{tab}}Długo czekali, bo dopiero kiej przedzwonili na mszę, zadudniały głucho drogi, a z pod sinych, rzadkich mgieł jęły się wytaczać szeregi wozów.<br />
{{tab}}— Jadą z Woli!<br />
{{tab}}— Jadą z Rzepek!<br />
{{tab}}— Jadą z Dębicy!<br />
{{tab}}— Jadą z Przyłęka!<br />
{{tab}}Wrzeszczeli ze wszystkich stron, na wyprzódki biegnąc przed kościół, kaj już pierwsze wozy zajechały, a wkrótce wszystek plac ludźmi się zapchał i zaprzęgami. Chłopi, świątecznie przyodziani, zeskakiwali z wasągów, rzucając pozdrowienia kobietom, nadchodzącym zewsząd, dzieci zaś jak zawdy wrzask podniesły, otaczając przybyłych.<br />
{{tab}}I szli zaraz na mszę, bo już w kościele zahuczały organy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_234" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/234"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/234|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/234{{!}}{{#if:234|234|Ξ}}]]|234}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A skoro ksiądz skończył, prawie cała wieś wysypała się za wrótnie cmentarza pod dzwonnicę, gospodynie wystąpiły na przedzie, dzieuchy kręciły się na bokach, wiercąc ślepiami parobków, a komornice zbiły się osobno w kupę kiej kuropatki, nie śmiejąc cisnąć się na oczy dobrodzieja, który wnet się ukazał, pozdrowił wszystkich i razem z Rochem jął rozporządzać, który do jakiej chałupy ma jechać robić, bacząc jeno, by bogatszych do bogatszych kwaterować.<br />
{{tab}}Tak ano wmig wszystko rozporządził, że nie przeszło i pół godziny, a już rozdrapali chłopów, przed kościołem ostały jeno spłakane komornice, na darmo czekające, że i im któryś przypadnie, po wsi zaś rwetes się czynił: wystawiali ławy przed chałupy, duchem podając śniadania i częstując gorzałką na prędsze skumanie. Dziewki rade usługiwały, ledwie tykając jadła, gdyż większość była parobków i tak wystrojonych, jakby na zmówiny a nie do roboty zjechali.<br />
{{tab}}Nie było czasu na rozgadki, tyle jeno mówili, z których są wsi i jak się wołają, nawet jedli mało wiele, wymawiając się wielce politycznie, jako jeszcze nie zarobili na sutsze jadło.<br />
{{tab}}Wrychle też, pod przewodem kobiet, zaczęli wyjeżdżać w pola.<br />
{{tab}}Jakby to uroczyste świątko uczyniło się na świecie.<br />
{{tab}}Puste i zdrętwiałe pola ożyły, potrzęsły się głosy, ze wszystkich podwórz wytaczały się wozy, wszystkiemi dróżkami ciągnęły pługi, wszystkiemi miedzami ludzie ruszali, a wszędy, skróś sadów i przez pola rwały się pokrzyki, leciały radosne pozdrowienia, konie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_235" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/235"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/235|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/235{{!}}{{#if:235|235|Ξ}}]]|235}}'''<nowiki>]</nowiki></span>rżały, turkotały rozeschłe koła, psy ujadały, zapamiętale ganiając za źrebakami, a bujna, mocna radość przepełniała serca i po ziemiach się niesła — i na poletkach pod ziemniaki, na jęczmiennych rolach, na rżyskach, na zachwaszczonych ugorach stawali i wesołym pogwarem, szumnie i rozgłośnie, kiej do tańca.<br />
{{tab}}Naraz przycichło wszystko, baty świsnęły, zaszczękały orczyki, sprężyły się konie i rdzawe jeszcze pługi jęły się zwolna wpierać w ziemię i wywalać pierwsze skiby czarne i lśniące, a naród się prostował, nabierał dechu, żegnał, potaczał oczyma po rolach, przyginał i pracy a trudu się imał.<br />
{{tab}}Zgoła nabożna i święta cichość ogarnęła pola, jakby się rozpoczęło nabożeństwo w tym niezmierzonym kościele. Naród w pokorze przywarł do zagonów, ścichnął i ze wzdychem serdecznym rzucał święte, rodne ziarna, posiewał trud na plenne jutro, matce ziemi oddawał się wszystek i z dufnością.<br />
{{tab}}Hej! ożyły znowu lipeckie pola, doczekały się gospodarzy tęskniące, a toć, jak okiem sięgnął, od borów chmurnych aż po wyżnie polnych granic, po wszystkich ziemiach w tym szaro-zielonawem, mgławem powietrzu, niby pod wodą, jaże roiło się od czerwonych wełniaków, pasiastych portek, białych kapot, koni przygiętych w pługach i wozów po miedzach.<br />
{{tab}}Niby pszczelny rój obsiadł ziemię pachnącą i roił się pracowicie w cichości bladego zwiesnowego dnia — że jeno skowronki rozgłośniej śpiewały, ważąc się gdziesik niedojrzane, wiater też przewiał niekiedy, {{pp|za|targał}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_236" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/236"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/236|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/236{{!}}{{#if:236|236|Ξ}}]]|236}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|targał}} drzewiny, rozwiał przyodziewy kobietom, przygładził żyta i w bory uciekał z chichotem.<br />
{{tab}}Długie godziny pracowali bez wytchnienia, tyle jeno odpoczywając, co tam ktoś grzbiet wyprostował, odzipnął i znowuj się przykładał do zagona. Że nawet na południe z ról nie zjeżdżali, przysiedli jeno na miedzach pojeść z dwojaków i kościom dać folgę, ale skoro tylko konie przejadły, za pługi się imali, nie leniąc ni ociągając. Dopiero o samym zmierzchu zaczęli ściągać z pól.<br />
{{tab}}Wnetki rozbłysły chaty i zawrzały gwarem a krętaniną, cała wieś stanęła w łunach ogni, co się z okien i drzwi wywartych darły na drogę, w każdej chałupie zwijali się kiele obrządków i wieczerzy. Rwetes się podniósł, przekrzyki, rżenia koni, skrzypy wierzei, cielęce beki, gęgoty gęsi, na noc spędzonych do zagród, dziecińskie wrzaski, że cała wieś huczała i trzęsła się tym dziwnie radosnym bełkotem.<br />
{{tab}}Przycichło dopiero, kiej gospodynie do mich zapraszały, tak sielnie honorując chłopów, że sadzały ich na pierwszych miejscach, podtykając co najlepsze, nie żałowały bowiem ni mięsa, ni gorzałki...<br />
{{tab}}We wszystkich chałupach wieczerzali, wszędy przez wywarte okna i drzwi widne były głowy w krąg zebrane i gęby ruchające, skrzybot łyżek się rozchodził, a smaki słoniny przysmażonej wiały po drogach, aż w nozdrzach wierciło.<br />
{{tab}}Tylko jeden Rocho nikaj nie przysiadł na dłużej, chodził od domu do domu, siał dobrym słowem, poredzał i szedł dalej do drugich, jako ten gospodarz <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_237" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/237"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/237|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/237{{!}}{{#if:237|237|Ξ}}]]|237}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zapobiegliwy i o wszystkiem jednako baczący, a tak samo jak cała wieś pełen wesela i może barzej jeszcze przejęty radością.<br />
{{tab}}Nawet u Hanki czuć było to dzisiejsze świątko, bo choć pomocy nie potrzebowała, to by drugim ulżyć, zaprosiła do siebie na kwaterę dwóch Rzepczaków, które robiły u Weronki i Gołębowej.<br />
{{tab}}Tych se wybrała, że to Rzepczaki za szlachtę się miały.<br />
{{tab}}Juści co w Lipcach przekpiwali się zawdy z takiej szlachty i za psi pazur ich nie mieli, gorzej niźli na miejskich łachmytków i prefesjantów powstając; ale skoro weszli do chałupy, Hanka zaraz spostrzegła, że to inszy gatunek, znaczniejszy.<br />
{{tab}}Chłopy były drobne i chuderlawe, z miejska w czarne kapoty odziane, ale sielnie miniaste; wąsiska im sterczały kiej wiechy konopne i oczyma toczyli górnie, jednako rozmowni byli, a obejście mieli delikatne i mowę zgoła pańską. Obyczajny był naród, bo tak wszyćko grzecznie chwalili, a każdej poredzili tym słowem zabasować, że kobiety jaże urastały z kuntentności.<br />
{{tab}}Sutszą też wieczerzę kazała Hanka narządzić i podać im na stole, pokrytym czystą płachtą.<br />
{{tab}}Sielnie ich obserwowała, przykazując wszystkim uważnie, że prawie na palcach kiele nich chodziły, z oczu odgadując potrzeby, Jagna zaś, jakby całkiem głowę straciła, wystroiła się kieby na odpust i siedziała zapatrzona w młodszego niby w obraz.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_238" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/238"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/238|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/238{{!}}{{#if:238|238|Ξ}}]]|238}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Ma on swoje dwórki, na bose ani spojrzy — szepnęła Jagustynka, jaże Jaguś w ogniach stanęła i na swoją stronę uciekła.<br />
{{tab}}Rocho wszedł był właśnie, za stołkiem się rozglądając.<br />
{{tab}}— Temu się najbarzej zdumiewają nasze chłopy, co ludzie z Rzepek zjechali Lipcom pomagać! — rzekł cicho.<br />
{{tab}}— Nie o swoją sprawę pobilim się w lesie, to nikt z nas zawziętości nie żywi — odpowiedział starszy.<br />
{{tab}}— Bo zawdy bywa, że kiej się dwóch za łby bierze, trzeci korzysta!<br />
{{tab}}— Prawda, Rochu, ale niech-no dwóch się zgodnie zmówi w przyjacielstwo, to ten trzeci może niezgorzej oberwać po łbie — co?<br />
{{tab}}— Mądrze mówicie, panie Rzepecki, mądrze...<br />
{{tab}}— A co dzisiaj Lipcom dolega, jutro może przyjść na Rzepki.<br />
{{tab}}— I na każdą wieś, panie Rzepecki, jeśli, miasto za sobą obstawać i pospólnie się bronić, kłyźnią się, dzielą i przez złoście wydają wrogowi. Mądre i przyjacielskie sąsiady to jak te płoty a ściany bronne: świnia się bez nie nie przeciśnie i zagona nie spyska...<br />
{{tab}}— Wie się już o tem, Rochu, między nami, jeno chłopy jeszcze tego nie miarkują i stąd bieda idzie...<br />
{{tab}}— I na to już pora przychodzi, panie Rzepecki: mądrzeją...<br />
{{tab}}Wytoczyli się wnet po wieczerzy na ganek, kaj już Pietrek przygrywał na skrzypicy dziewczynom co się były zleciały posłuchać.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_239" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/239"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/239|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/239{{!}}{{#if:239|239|Ξ}}]]|239}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wieczór szedł cichy i ciepły, mgły białemi kożuchami zsiadały się na łęgach, czajki kwiliły z mokradeł i młyn po swojemu turkotał, a czasem drzewa zaszumiały. Niebo było wysokie, ale zawalone buremi chmurzyskami, że jeno na obrzeżach zwałów przecierały się miesięczne brzaski, a miejscami, z wyrw głębokich kieby w studniach, gwiazdy bystro świeciły.<br />
{{tab}}Wieś huczała kiej ul przed wyrojem. Dopóźna jarzyły się wszystkie okna, dopóźna też w {{korekta|takophłoca|opłotkach}} i po drogach wrzały przyciszone szepty i śmiechy buchały wesołe; dziewki szczerzyły zęby do kawalerów i rade się z nimi wodziły nad stawem, starsze zaś, zasiadłszy z gospodarzami na progach, ugwarzały se godnie, zażywając chłodu i odpocznienia.<br />
{{tab}}A nazajutrz, ledwie się niebo zarumieniło zorzami, jeszcze w świtowych, przyziemnych sinościach, zaczęli się zrywać ze śpiku i sposobić do pracy.<br />
{{tab}}Słońce wzeszło pięknie, że świat, kieby tem srebrem, szronami potrząśnięty, w ogniach stanął cały, w skrzeniach mokrawych i w chłodnym a rzeźwym poranku. Ptactwo uderzyło w krzyk ogromny, zaszumiały drzewa, zabełtały wody, podniesły się ludzkie głosy i wiater, otrząsając krze, roznosił po wsi terkoty, wołania, ryki, dzieuszyne śpiewki, co kajś zatrzepotały, i cały ten rwetes i krętaninę wychodzących na {{Korekta|robotę|robotę.}}<br />
{{tab}}Na łęgach mgły jeszcze leżały białe kiej śniegi, jeno na wyższych rolach porzedły i, słonecznemi biczami pocięte i spędzone, dymiły już kiej z trybularzów i ku czystemu niebu darły się strzępiastym przędziwem; w szronach leżały jeszcze pola, kuląc się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_240" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/240"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/240|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/240{{!}}{{#if:240|240|Ξ}}]]|240}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w dośpiku i nabrzmiewając niby pąki, a naród zwolna wpierał się wszystkiemi stronami w orosiałe, senne zagony, wtapiał się w przesłoneczniane tumany i przywierał do poletek w cichości — bo od ziem, od drzew, z sinych dalekości, od wód błyskających krętowinami, od mgieł i od nieba, wynoszącego rozgorzały krąg słońca — wszystkim światem taka wiosna waliła i bił taki czad mocy i upojenia, że jaże w piersiach zapierało, jaże dusza się trzęsła w takiej przenajświętszej radości, co to jeno łzami skapuje cichemi, wzdychem się wypowie albo klękaniem przed tym zwiesnowym cudem i w najlichszej trawce widomym.<br />
{{tab}}To i mnogi ów naród obzierał się długo dokoła, żegnał pobożnie, pacierze szeptał i w cichości za robotę się brał, że kiej przedzwaniali na mszę, już wszyscy byli na swoich miejscach.<br />
{{tab}}Mgły rychło się rozwiały i pola stanęły na słonecznej jaśni, że jak okiem sięgał po lipeckich ziemiach, pociętych pasami zielonych ozimin, wszędy czerwieniały wełniaki, orały pługi, wlekły się brony, wodzone przez dziewki, gmerały się rzędy kobiet, sadzących ziemniaki, a gęsto, po czarnych i długich zagonach chodziły chłopy przepasane płachtami, pochyleni ździebko i nabożnym, sypkim rzutem ręki rozsiewali ziarna w spulchnione, czekające role...<br />
{{tab}}Tak zaś wszyscy pracowali gorliwie, głów nawet nie podnosząc, iż ani spostrzegli dobrodzieja, któren zaraz po mszy jawił się przy swoim parobku, orzącym nade drogą, a potem ku zdumieniu chodził po poletkach, pozdrawiał wesoło, częstował tabaką, komu i {{pp|pa|pierosa}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_241" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/241"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/241|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/241{{!}}{{#if:241|241|Ξ}}]]|241}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|pa|pierosa}} udzielił, tam rzucił jakieś słowo łaskawe, ówdzie dziecińskie głowy przygładził i z dzieuchami zażartował, indziej zaś to wróble stado, na zasiany jęczmień spadłe, pecyną zgonił, a często pierwszą garść siewu krzyżem błogosławił, albo i sam rozrzucił, a wszędy do pośpiechu przynaglał, jakby i ekonom nie poredził lepiej.<br />
{{tab}}I zaraz po obiedzie razem ze wszystkimi do roboty się stawił, objaśniając kobietom, że choć to dzisiaj wypadało świętego Marka, ale procesja odbędzie się dopiero w oktawę, trzeciego maja.<br />
{{tab}}— Nie pora dzisiaj, szkoda czasu, bo chłopy drugi raz nie przyjadą pomagać!<br />
{{tab}}Tłumaczył i sam też z pola nie zeszedł aż do samego końca; sutannę podkasał, kijem się wspierał, że to tęgie brzucho musiał dźwigać, i chodził niestrudzenie, niekiedy jeno przysiadając po miedzach, by pot obetrzeć z łysiny a odzipnąć.<br />
{{tab}}Radzi mu byli serdecznie, iż pod jego okiem robota jakby szła prędzej i lekciej, chłopy zaś za honor sobie miały, co im sam dobrodziej ekonomuje.<br />
{{tab}}Słońce już czerwone i pełne nad bory się zwieszało, ziemie gasły, a dale jęły modrzeć, kiej pokończywszy co najpilniejsze roboty, zaczęli ściągać do wsi; śpieszyli się, by jeszcze za widoku do dom zdążyć.<br />
{{tab}}Wielu i za wieczerzę dziękowało, przegryzając jeno co niebądź naprędce, a insi z pośpiechem brali miski wczas narządzone; konie, już założone do wozów, rżały przed domami.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_242" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/242"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/242|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/242{{!}}{{#if:242|242|Ξ}}]]|242}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ksiądz się znowu pokazał na wsi wraz z Rochem, obchodził wszystkich i każdemu chłopu zosobna raz jeszcze dziękował za poczciwą pomoc Lipczakom.<br />
{{tab}}— Bo co dasz potrzebującemu, jakbyś samemu Jezusowi dawał! No, mówię wam, że choć nieskorzy jesteście dawać na Mszę, choć o potrzebach kościoła nie pamiętacie, choć już od roku wołam, że dach mi zacieka na plebanji, codzień modlić się za was będę, za waszą poczciwość Lipcom okazaną... — wołał ze łzami, całując chylące mu się po drodze głowy.<br />
{{tab}}Właśnie byli kole kowala, skręcali na drugą stronę wsi, kiej im zastąpiły drogę zapłakane komornice, z Kozłową na przedzie.<br />
{{tab}}— A to dopraszam się dobrodzieja, szlim pytać: czy to nam chłopy pomagać nie będą?<br />
{{tab}}Zaczęła hardo, podniesionym głosem.<br />
{{tab}}— Bo czekalim, że i na nas przyjdzie kolej, a oni już odjeżdżają...<br />
{{tab}}— I my sieroty ostaniem przez żadnego wspomożenia... — wraz mówiły.<br />
{{tab}}Ksiądz zafrasował się, srodze poczerwieniawszy.<br />
{{tab}}— Cóż wam poradzę?.. nie wystarczyło dla wszystkich... i tak całe dwa dni poczciwie pomagali... no, mówię... — bełkotał, latając po nich oczyma.<br />
{{tab}}— Juści! pomagali, ale gospodarzom, bogaczom jeno... — zaszlochała Filipka.<br />
{{tab}}— Nama jako zapowietrzonym nikto się nie pokwapił wspomóc...<br />
{{tab}}— Nikogoj głowa nie zaboli o nas, sieroty...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_243" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/243"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/243|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/243{{!}}{{#if:243|243|Ξ}}]]|243}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Żeby choć kilka pługów do ziemniaków, to i tego nie! — szeptały łzawo.<br />
{{tab}}— Moiście... odjeżdżają już... no... zaradzi się jakoś... prawda, że i wam ciężko... i wasi mężowie z drugimi... no mówię, że się zaradzi.<br />
{{tab}}— A o czem to będziem czekać tej pomocy?.. a jak się jeszcze i tego ziemniaka nie wsadzi, to już ino postroneczka szukać! — zawiedła Gulbasowa.<br />
{{tab}}— No, mówię, że się zaradzi... Dam wam swoich koni, choćby na cały dzień, jeno mi ich nie zgońcie... młynarza też uproszę, wójta, Boryny, może dadzą...<br />
{{tab}}— Może! Czekaj tatka latka, jaż kobyłę wilcy zjedzą! Chodźta kobiety, nie skamlajta po próżnicy!.. żebyśta nie potrzebowały, toby wama dobrodziej pomogli... La gospodarzy jest wszystko, a ty biedoto, kamienie gryź i łzami popijaj! Owczarz jeno stoi o barany, bo je strzyże, a z czegóż to nas oskubie, cheba z tych wszy! — wywierała pysk Kozłowa, jaże ksiądz zatkał uszy i poszedł.<br />
{{tab}}Zbiły się w kupkę i rzewnemi łzami płakały, w głos wyrzekając, a Rocho utulał je, jak umiał, obiecując poczciwie pomoc jaką wyjednać. Odwiódł gdziesik pod płot, bo już zaczęli się rozjeżdżać na wszystkie strony, drogi zaczerniały od koni a ludzi, zaturkotały wozy i ze wszystkich progów leciały gorące słowa dziękczynień:<br />
{{tab}}— Niech wama Bóg zapłaci!<br />
{{tab}}— Bywajcie zdrowi!<br />
{{tab}}— Odpłacim się jeszcze w sposobną porę!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_244" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/244"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/244|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/244{{!}}{{#if:244|244|Ξ}}]]|244}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A zawdy w niedzielę zajeżdżajcie do nas, kiej do krewniaków!<br />
{{tab}}— Ojców pozdrówcie! A kobiety nam swoje przywieźcie!<br />
{{tab}}— W potrzebie się któren znajdzie, z całej duszy pomożem!<br />
{{tab}}— Ostajta z Bogiem i niech wama plonuje, ludzie kochane! — krzykali, czapami trząchając do się i rękoma wymachując.<br />
{{tab}}Dziewczyny i co ino było dzieci szły przy wozach, odprowadzając ich za wieś. Największą kupą tłoczyli się na topolowej, gdyż tamtędy aż z trzech wsi jechali. Wozy toczyły się wolno, rozmawiali wesoło, buchając częstym śmiechem i baraszkując.<br />
{{tab}}Mrok się już sypał, zorze gasły, jeno wody kajś niekaj gorzały czerwono, mgły się zwijały na łęgach i wieczorna, zwiesnowa cichość przędła się po ziemiach. Żaby jęły gdziesik daleko a zgodnie rechotać...<br />
{{tab}}Doprowadzili się do rozstajów i tam żegnali się wśród śmiechów i krzykań, ale nim jeszcze konie ruszyły z kopyta, kiej któraś z dziewczyn zaśpiewała za nimi:<br />
{{f|<poem>„Dasz, Jasiu, na zapowiedzie!
Słuchaj ino, tatuś jedzie,
Dudni na moście —
{{tab|60}}da dana!
Dudni na moście!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}A chłopaki im na to, odwracając się z wozów:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_245" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/245"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/245|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/245{{!}}{{#if:245|245|Ξ}}]]|245}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r06"/>{{f|<poem>„Teraz, Maryś, takie ziąby —
Zskrzytwiałyby dziewosłąby;
Dam w wielkim poście...
{{tab|60}}da dana!
Dam w wielkim poście!...“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}Dzwoniły młode głosy po rosie i we wszystek świat się niesły radosne.<br />
<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r06"/>
<section begin="r07"/>{{c|VII.}}<br />
{{tab}}Chłopy wracają!<br />
{{tab}}Piorunem ta wieść runęła i kiej płomień rozniesła się po Lipcach!<br />
{{tab}}Prawda–li to? I kiedy? I jak?..<br />
{{tab}}Nikto jeszcze nie wiedział.<br />
{{tab}}To jeno pewne było, że stójka z gminy, któren jeszcze przed wschodem leciał do wójta z jakimś papierem, rzekł o tem Kłębowej, wypędzającej właśnie gęsi na staw, ta się w ten mig rzuciła z nowiną do sąsiadów, zaś Balcerkówny rozkrzyczały od siebie najbliższym chałupom, że nie wyszło i „Zdrowaś“, a już całe Lipce zerwały się na nogi, trzęsąc radosną wrzawą, aż się zakotłowało w izbach.<br />
{{tab}}A rano było jeszcze, tyle co się świt przetarł, i majowy, wczesny dzień wstawał, jeno że jakiś poczerniały i mokry; deszcz mżył kiej przez gęste sito i pluskał cichuśko po rozkwitających sadach.<br /><section end="r07"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_246" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/246"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/246|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/246{{!}}{{#if:246|246|Ξ}}]]|246}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Chłopy wracają! Chłopy wracają! — rwał się krzyk nad wszystką wsią, przez sady leciał hukliwie, z każdej chałupy bił kiej dzwon radosny, z każdego serca buchał płomieniem i z każdej gardzieli się wydzierał.<br />
{{tab}}Dzień dopiero co wstał, a wieś już wrzała kiejby na odpuście; dzieci wylatywały z krzykiem na drogi, trzaskały drzwi, kobiety odziewały się na progach, już wypatrując tęskliwie wskroś drzewin rozkwitłych i szarugi, przysłaniającej dalekości.<br />
{{tab}}— Wszystkie wracają! Gospodarze, parobcy, chłopaki, wszystkie! Już idą! Już wyszli z lasa, już są na topolowej! — wołali naprzemiany, i ze wszystkich progów darły się krzyki, a co gorętsze wybiegały kiej oszalałe; gdzie już płacz się rozlegał i tętenty biegnących naprzeciw...<br />
{{tab}}Jeno trepy kłapały i błoto się otwierało, tak wyrywali za kościół na topolową – ale na długiej, zadeszczonej drodze jeno mętne kałuże stały i siwiły się koleiny, głęboko wyrżnięte.<br />
{{tab}}Ni żywej duszy nie wypatrzył pod sczerniałemi od pluchy topolami.<br />
{{tab}}Choć srodze zawiedzeni, bez namysłu i w dyrdy rzucili się na drugi koniec wsi, za młyn, na drogę od Woli, bo i tamtędy mogli powracać.<br />
{{tab}}Hale cóż, kiej i tamój było pusto! Deszcz zacinał, przysłaniając szarą kurzawą szeroki, wyboisty gościniec; gliniaste wody rowami waliły, w brózdach burzyła się woda i drogą też szorowały strugi spienione, a rozkwitłe ciernie, brzeżące zielonawe pole, skulały zziębłe kwiaty.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_247" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/247"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/247|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/247{{!}}{{#if:247|247|Ξ}}]]|247}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wrony kołują górą, to plucha przejdzie! — rzekła któraś, próżno wypatrując.<br />
{{tab}}Posunęli się jeszcze ździebko, gdyż od spalonego folwarku ktosik zamajaczył na drodze i ku nim się zbliżał.<br />
{{tab}}Dziad to był ślepy i wszystkim znany; pies, któren go wiódł na sznurku, zaszczekał zajadle i jął się ku nim rwać, ślepiec zaś nasłuchiwał pilnie, kij gotując ku obronie, ale dosłyszawszy rozmowy, przyciszył pieska i, pochwaliwszy Boga, rzekł wesoło:<br />
{{tab}}— Miarkuję, co to lipeckie ludzie... hę? I coś sporo narodu...<br />
{{tab}}Dziewczyny go obstąpiły i nuże rozpowiadać jedna przez drugą.<br />
{{tab}}— Sroki me opadły i wszystkie naraz skrzeczą! — mruknął, nasłuchując uważnie na wsze strony, gdyż cisnęły się z bliska.<br />
{{tab}}Kupą już wracali, dziad w pośrodku wlókł się, huśtający na kulach i nogach pokręconych, wypierał naprzód ogromną, ślepą twarz.<br />
{{tab}}Policzki miał czerwone i spaśne, oczy bielmem zasnute, brwie siwe i krzaczaste, nochal kiej trąbę, a brzucho niezgorzej wzdęte.<br />
{{tab}}Cierpliwie słuchał, aż wymiarkowawszy, przerwał im trajkoty:<br />
{{tab}}— Z temem i śpieszył do wsi. Niechrzczony jeden powiedział mi w sekrecie, co Lipczaki dzisiaj wracają z kreminału! Wczoraj mi rzekł, myślę sobie, jutro dodnia skoczę i pierwszy dam znać. Jakże, szukać takiej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_248" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/248"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/248|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/248{{!}}{{#if:248|248|Ξ}}]]|248}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wsi jak Lipce! A które to wpodle drepcą? — bo nie poredzę po samym głosie rozeznać!<br />
{{tab}}— Marysia Balcerkówna!.. Nastka Gołębiów!.. Ulisia Sołtysowa!.. Kłębowa Kasia!.. Sikorzanka Hanusia! — wołały wszystkie.<br />
{{tab}}— Ho! ho! sam-ci to kwiat pannowy wyszedł! Widzi mi się, co wam było pilno do parobków, a dziadem musita się kontentować!.. he?<br />
{{tab}}— A nieprawda! po ojców wyszlim — zawrzeszczały.<br />
{{tab}}— Loboga, dyć ślepy jestem, ale nie głuchy! — aż baranicę głębiej nacisnął.<br />
{{tab}}— Powiedziały we wsi, że już idą, tośmy wyleciały naprzeciw!<br />
{{tab}}— A tu nikaj nikogo!<br />
{{tab}}— Jeszcze zawcześnie; dobrze, by na połednie zdążyli gospodarze, bo chłopaki to może i do wieczora nie ściągną...<br />
{{tab}}— Jakże, razem ich puszczą, to i razem przyjdą!<br />
{{tab}}— A może się w mieście zabawią? mało to tam pannów?.. cóż to im za niewola do waju się śpieszyć?.. he! he! — przekomarzał się śmiejący.<br />
{{tab}}— A niech się zabawią! nikto za nimi nie płacze!<br />
{{tab}}— Juści, w mieście nie brakuje tych, co w mamki poszły, albo w piecach u Żydów palą... takie będą im rade — szepnęła chmurnie Nastusia.<br />
{{tab}}— Któren mieskie wycieruchy przekłada, o takiego żadna nie stoi!<br />
{{tab}}— Dawnoście, dziadku, w Lipcach nie byli? — zagadnęła któraś.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_249" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/249"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/249|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/249{{!}}{{#if:249|249|Ξ}}]]|249}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A dawno, coś na jesieni! Zimowałem se u miłosiernych ludzi, we dworze-m przesiedział zły czas.<br />
{{tab}}— Może we Wólce? u naszego? co?<br />
{{tab}}— A we Wólce! Ja ta zawdy zapanbrat z dziedzicami i z dworskiemi pieskami: znają me i nie ukrzywdzą! Dały mi ciepły przypiecek, warzy ile wlazło, tom bez cały czas powrósła kręcił i Boga chwalił. Człek się wyporządził i pieskowi też niezgorzej boki wydobrzały! Ho! ho! dziedzic mądry: z dziadami trzyma i wie, że torbę i wszy za darmo miał będzie... he! he! — aż brzuchem trząsł i łypał powiekami od śmiechu, a wciąż rajcował.<br />
{{tab}}— A dał Pan Jezus zwiesnę, sprzykrzyły mi się pokoje i dworskie przypochlebstwa, zacniło mi się za chałupami i tym światem szerokim... Hej, deszczyk-ci to siepie kiej czyste złoto, ciepły i rzęsisty i rodzący, jaże świat pachnie młodą trawą... Kaj to lecita? Dzieuchy?!<br />
{{tab}}Dosłyszał naraz, że poniesły się z miejsca, ostawiając go przed młynem.<br />
{{tab}}— Dzieuchy!<br />
{{tab}}Ale żadna już nie odkrzyknęła; dojrzały kobiety, ciągnące nad stawem ku wójtowej chałupie, i do nich śmigały.<br />
{{tab}}Z pół wsi już się tam zbierało, by się coś rzetelnego dowiedzieć.<br />
{{tab}}Wójt snadź wstał niedawno, bo jeno w portkach siedział na progu, owijając onucami nogi, a o buty krzyczał na żonę.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_250" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/250"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/250|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/250{{!}}{{#if:250|250|Ξ}}]]|250}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przypadały do niego z wrzaskiem, zadyszane, obłocone, które jeszcze nie myte ni czesane, a wszystkie ledwie zipiące z niecierpliwości.<br />
{{tab}}Dał się im wyrajcować, buty co ino sadłem wysmarowane naciągnął, umył się w sieni i, poczesując kudły w otwartym oknie, rzucił drwiąco:<br />
{{tab}}— Pilno wama do chłopów, co? Nie bójta się, wracają dzisiaj z pewnością. Matka, daj-no papier, co go to stójka przyniósł... za obrazem leży.<br />
{{tab}}Obracał go w garściach, aż trzepnąwszy weń palcami rzekł:<br />
{{tab}}— Wyraźnie stoi o tym jak wół... „Tak jak krześcijany wsi Lipec, gminy Tymów, ujezda...“ — a czytajta se same! Wójt wama mówi, co wracają, to prawda być musi!<br />
{{tab}}Rzucił im papier, któren szedł z rąk do rąk, i chociaż żadna nie wymiarkowała ni literki, że to był urzędowy, przypinały się do niego, wlepiając oczy z jakąś trwożną radością, kiejby w obraz, aż dostał się Hance, która, wziąwszy przez zapaskę, oddała z powrotem.<br />
{{tab}}— Kumie, czy to wszystkie wracają? — spytała lękliwie.<br />
{{tab}}— Napisane, co wracają, to wracają!<br />
{{tab}}— Razem brali całą wieś, to i razem puszczą! — ozwała się któraś.<br />
{{tab}}— Wstąpcie, kumo, przemiękliście ździebko! — zapraszała wójtowa, ale Hanka nie chciała, naciągnęła zapaskę na czoło i pierwsza ruszyła znawrotem.<br />
{{tab}}Wolniuśko jeno szła, ledwie dychająca z radości a strachu zarazem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_251" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/251"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/251|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/251{{!}}{{#if:251|251|Ξ}}]]|251}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}„Juści, co i Antka wrócą, juści!“ — pomyślała, wspierając się naraz o płot, bo tak ją w dołku ścisnęło, że omal nie padła. Długo łapała powietrze zgorączkowanemi wargami... Nie, niedobrze się jeszcze czuła, dziwnie słabo.— „Wróci Antek, wróci!“ — radość ją rozpierała do krzyku, a jednocześnie jęły ją przenikać strachy jakieś, niepewności, obawy jeszcze zgoła ciemne.<br />
{{tab}}Coraz wolniej szła i ciężej, usuwając się pod płoty, bo całą drogą waliły kobiety, leciały szumnie, ze śmiechami, rozwrzeszczane i jaśniejące radością, a nie bacząc na pluchę, kupiły się pod chałupami, to nad stawem i rajcowały zawzięcie.<br />
{{tab}}Dopędziła ją Jagustynka.<br />
{{tab}}— Juści, że wiecie! no, to dopiero nowina. Czekam na nią co dnia, a kiej przyszła, zwaliła me kiej pałą w ciemię. Od wójta idziecie?<br />
{{tab}}— Przytwierdził i nawet z papieru o tem przeczytał.<br />
{{tab}}— Przeczytał, to juści, że pewne! Chwała ci, Panie, powrócą chudziaki, powrócą gospodarze! — szeptała gorąco, rozwodząc ręce.<br />
{{tab}}Łzy posypały się jej z wyblakłych oczu, aż Hanka się zdumiała.<br />
{{tab}}— Myślałach, że zapomstujecie, a wy w bek, no, no!..<br />
{{tab}}— Co wy?! w taką porę bych pomstowała! Człowiek jeno z biedy da czasem folgę ozorowi, ale w sercu co inszego siedzi, że czy chce, czy nie chce, a z drugiemi radować się musi, albo i smucić... Nie poredzi żyć zosobna, nie...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_252" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/252"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/252|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/252{{!}}{{#if:252|252|Ξ}}]]|252}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przechodziły koło kuźni: młoty biły hukliwie, ogień buchał czerwony z ogniska, a kowal obręcz naciągał na koło pod ścianą. Spostrzegłszy Hankę, wyprostował się i wparł oczy w jej rozgorączkowaną twarz.<br />
{{tab}}— A co?... doczekały się Lipce święta!... wracają pono niektóre.<br />
{{tab}}— Wszystkie wracają, wójt o tem czytał! — poprawiła go Jagustynka.<br />
{{tab}}— Wszystkie?... zbójów przecież tak zaraz nie wypuszczą, nie...<br />
{{tab}}Hance aż się w głowie zakotłowało i serce dziw nie pękło z bólu, ale zdzierżyła uderzenie i, odchodząc, rzekła mu ze straszną nienawiścią:<br />
{{tab}}— By ci ten psi ozór przyrósł do podniebienia!<br />
{{tab}}Przyśpieszyła kroku, uciekając od jego śmiechu, co jakby kłami chwytał za serce.<br />
{{tab}}Dopiero z ganku obejrzała się na świat.<br />
{{tab}}— Maże się i maże... ciężko będzie z pługiem wyjechać na rolę.<br />
{{tab}}Udawała spokój.<br />
{{tab}}— Ranny deszcz i starej baby taniec niedługo trwają.<br />
{{tab}}— Trza będzie tymczasem sadzić ameryki pod motyczkę.<br />
{{tab}}— Kobiet ino patrzeć, spóźniły się bez tę nowinę, ale przyjdą... byłam u nich z wieczora, wszystkie się obiecały na odrobek.<br />
{{tab}}W izbie już ogień buzował; ciepło było i jaśniej niźli na dworze. Jóźka skrobała ziemniaki, a dzieciak <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_253" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/253"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/253|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/253{{!}}{{#if:253|253|Ξ}}]]|253}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wrzeszczał wniebogłosy mimo zabawiań starszych dzieci. Hanka, przyklęknąwszy przed kołyską, jęła go karmić.<br />
{{tab}}— Józia, niech Pietrek narządzi deski, gnój będzie wywoził od Florki na te zagony kiele Paczesiowego żyta. Nim plucha przejdzie, parę fur wywiezie... co się ma wałęsać po próżnicy!<br />
{{tab}}— Przy was to nikto z leniem się nie stowarzyszy.<br />
{{tab}}— Bo i sama kulasów nie żałuję! — powstała, chowając piersi.<br />
{{tab}}— Hale, adybym na śmierć zapomniała, przecie to od połednia świątko! Proboszcz procesję zapowiadał, odłożoną ze św. Marka na oktawę...<br />
{{tab}}— Przecie to ino w krzyżowe dni bywają procesje!...<br />
{{tab}}— Z ambony zapowiadał na dzisiaj, to musi, co i bez krzyżowych dni można chodzić do figur i święcić granice.<br />
{{tab}}— Chłopaki będą brały dzisiaj na pokładankę po kopcach! — zaśmiała się Jóźka do wchodzącego Witka.<br />
{{tab}}— Idą już, idą. Bieżyjcie z nimi, a zarządźcie, co potrza. Ja ostanę w chałupie, obrządzę i śniadanie zgotuję. Jóźka z Witkiem będą donosili ziemniaki na pole! — zarządzała Hanka, wyzierając na komornice, które pookręcane w płachty i zapaski, że ledwie im było oczy widać, z koszykami na ręku i motyczkami, schodziły się pod ścianę, otrzepując trepy o przyciesie.<br />
{{tab}}Powiedła je zaraz Jagustynka przez przełaz, nad polną drogę, kaj tuż przy brogu leżały czarne, przesiąkłe wodą zagony.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_254" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/254"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/254|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/254{{!}}{{#if:254|254|Ξ}}]]|254}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Stanęły wnet do roboty, po dwie na zagonie, głowami do siebie — dzióbały motyczkami dołki, a wraziwszy weń ziemniak, przygarniały go ziemią, okopując zarazem w poprzeczne grządki.<br />
{{tab}}Cztery robiły, stara była jeno na przyprzążkę, do poganiania.<br />
{{tab}}Cóż, kiej robota szła niesporo!.. ręce grabiały z zimna i w brózdach było mokro, w trepy nabierało się wody, a szmaty na nic się marały w błocie, bo deszcz, choć ciepły i coraz drobniejszy, mżył cięgiem, rozpryskując się po skibach, a trzepiąc po sadach, co zwiesiły okwiecone gałęzie nad drogę i z jakąś lubością nastawiały się na pluchę.<br />
{{tab}}Ale już szło na odmianę: kokoty piały, niebo się stronami podnosiło niezgorzej przetarte, jaskółki jęły śmigać powietrzem kiejby na zwiady, a zaś wrony uciekały z kalenic i niesły się cichuśko a nisko nad polami.<br />
{{tab}}Baby gmerały, przygięte do zagonów, podobne do kłębów szmat przemoczonych, poredzając, wolniuśko robiąc, a z długiemi odpoczynkami, że to na odrobek przyszły, aż dopiero stara, obsadzająca grochem piechotą nadbróździa, zaczęła w głos, rozglądając się dokoła:<br />
{{tab}}— Niewiela dzisiaj gospodyń w polu, ni na ogrodach.<br />
{{tab}}— Chłopy wracają, to nie robota im w głowie!<br />
{{tab}}— Pewnie, tłuste jadło narządzają i pierzyny grzeją...<br />
{{tab}}— Prześmiewacie, a samej jaże łysty do nich drygają! — rzekła Kozłowa.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_255" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/255"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/255|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/255{{!}}{{#if:255|255|Ξ}}]]|255}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie wyprę się, co mi już Lipce obmierzły bez chłopów. Staram przecie, ale prosto powiem, że choć to są juchy, łajdusy, świędlerze i zabijaki, a niech się jawi choćby i ta najgorsza pokraka, to zarno z nim raźniej, i weselej, i lekciej na świecie. Która co inszego powie, zełże jak pies.<br />
{{tab}}— Wyczekały się na nich kobiety, kiej kania na deszcz! — westchnęła któraś.<br />
{{tab}}— Niejedna to czekanie ciężko przypłaci, a dzieuchy najprzódziej...<br />
{{tab}}— Że i trzy kwartały nie miną, a dobrodziej nie nadąży...<br />
{{tab}}— Stare a bają trzy po trzy: dyć na to Pan Jezus stworzył kobietę! nie grzech mieć dziecko! — podniesła głos przekornie Grzeli z krzywą gębą kobieta.<br />
{{tab}}— A wy cięgiem swoje: zawdy za bękartami stoicie!<br />
{{tab}}— A zawdy, jaże do samej śmierci każdemu do oczu stanę i rzeknę: bękart czy nie — zarówno ludzkie nasienie, prawo ma na świecie jedno, i jednako je Pan Jezus szanuje, wedle zasług jego i grzechów...<br />
{{tab}}Zakrzyczały ją, wyśmiewając wzgardliwie. Zabiła ręce i pokiwała głową.<br />
{{tab}}— Szczęść Boże na robotę! jakże idzie? — krzyknęła Hanka z przełazu.<br />
{{tab}}— Bóg zapłać! dobrze, ino mokro.<br />
{{tab}}— Nie brakuje ziemniaków?<br />
{{tab}}Przysiadła nieco na żerdce.<br />
{{tab}}— Donoszą ile potrza; jeno mi się widzi, co za grubo krajane...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_256" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/256"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/256|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/256{{!}}{{#if:256|256|Ξ}}]]|256}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Za grubo, dyć ino napół, przecie u młynarza co drobniejsze ziemniaki całe sadzą. Rocho powiedział, że takie są dwa razy plenniejsze.<br />
{{tab}}— Musi miemiecka to moda, bo jak Lipce Lipcami, zawdy się ziemniaki krajało na tyla, chyla oczków miały — kwękała sprzeczliwie Gulbasowa.<br />
{{tab}}— Moiście, przecie dzisiejsi ludzi niegłupsi wczorajszych...<br />
{{tab}}— Hale, tera jajo chce być mędrsze od kury i stadu przewodzić...<br />
{{tab}}— Rzekliście! Ale po prawdzie, co poniektóre, choć lata mają, rozumu nie nabyły! — zakończyła Hanka, cofając się z przełazu.<br />
{{tab}}— Zadufana w sobie, jakby już na całej gospodarce Borynów siedziała — mruknęła Kozłowa, obzierając się za nią.<br />
{{tab}}— Poniechajcie jej: szczere złoto nie kobieta! Niewiada, czyby się nalazła od niej lepsza i mądrzejsza. Co dnia z nią siedzę, a oczy i rozumienie mam. Nacierzpiała się ona i przeszła krzyże, że niech Bóg broni...<br />
{{tab}}— Czeka ją jeszcze niejedno... Jagna w chałupie, i skoro Antek wróci, cudeńka się tu zaczną i breweryje, będzie czego słuchać...<br />
{{tab}}— Że Jagna z wójtem się sprzęgła, cosik mi o tem bąknęli — prawda to?<br />
{{tab}}Zaśmiały się z Filipki, że pyta, o czem już wróble świergocą.<br />
{{tab}}— Nie rozpuszczajta ozorów: i wiater czasem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_257" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/257"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/257|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/257{{!}}{{#if:257|257|Ξ}}]]|257}}'''<nowiki>]</nowiki></span>słucha i roznosi, kaj nie potrzeba! — zgromiła Jagustynka.<br />
{{tab}}Przygięły się do roli, dziabki migały, szczękając niekiej o kamienie, a one rajcowały zawzięcie, całą wieś obgadując.<br />
{{tab}}Zaś Hanka szła od przełazu chyłkiem pod wiśniami, bo ją chwytały za głowę obwisłe i przemoczone gałęzie, jakby nabite zbielałem już pąkowiem i listeczkami.<br />
{{tab}}Poszła w podwórze przeglądać gospodarstwo.<br />
{{tab}}Od samych świąt prawie się nie wychylała z domu, że to pogorszyło się jej po wywodzie. Dzisiejsza nowina zerwała ją z łóżka i trzymała na nogach, że choć się chwiała na każdym kroku, zaglądała po kątach źląc się coraz barzej.<br />
{{tab}}A to krowy były jakoś osowiałe i do pół boków w gnoju, prosiaki coś za mało przyrosły, nawet gęsi wydawały się dziwnie niemrawe, jakby zamorzone.<br />
{{tab}}— Adybyś choć wiechciem wytarł wałacha! — wsiadła na Pietrka, wyjeżdżającego do gnoju, ale parobek cosik mruknął złego i pojechał.<br />
{{tab}}W stodole nowa zgryzota: w kupie ziemniaków, leżących na klepisku, pyskał se w najlepsze Jagusin wieprzek, zaś kury grzebały w pośladzie, któren dawno miał być zniesiony na górę. Skrzyczała zato Jóźkę i do Witkowych kudłów skoczyła; ledwie się chłopak wyśliznął i uciekł, a dziewczyna bekiem i skargą się zaniesła.<br />
{{tab}}— Haruję cięgiem kiej koń, a wy krzyczycie. Jagnie, co się całe dnie wałkoni, to przepuszczacie!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_258" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/258"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/258|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/258{{!}}{{#if:258|258|Ξ}}]]|258}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— No, cicho, głupia, cicho! Sama widzisz, co się tu wyrabia...<br />
{{tab}}— Mogłam to wszyćkiemu uradzić? co?<br />
{{tab}}— No, cicho! Nieśta ziemniaki, bo zbraknie kobietom!<br />
{{tab}}Dała już spokój krzykom: „Prawda, dziewczyna wszystkiemu nie uradzi, a najemniki!.. Boże się zmiłuj. Od rana już zachodu wyglądają. Dorabiać się w najemników, to jakby wilki zgodził do owiec wodzenia. Przez sumienia są ludzie.“<br />
{{tab}}Rozmyślała z goryczą, wywierając całą złość na wieprzaku, jaże z kwikiem pognał, że go to i Łapa jeszcze po swojemu za ucho odprowadzał...<br />
{{tab}}Do stajni potem zajrzała, ale jakby po nową zgryzotę — ano klacz obgryzała pusty żłób, a źrebak, utytłany kiej świnia, słomę wyciągał z podściółki.<br />
{{tab}}— Kubie-by serce pękło, kiejby cię takim zobaczył — szepnęła, zakładając im za drabkę siano i głaszcząc po mięciuchnych a ciepłych chrapach.<br />
{{tab}}Ale już nie poszła dalej: ogarnęło ją naraz zniechęcenie i taki płacz chycił za gardziel, że wsparłszy się o barłóg Pietrkowy, zaryczała, sama nie wiedząc la czego.<br />
{{tab}}Tak zbrakło jej sił, że opadła w sobie, kiej ten kamień ciężki. Już nie mogła uredzić doli, mój Jezu, nie mogła, a toć poczuła się taka opuszczona na świecie, jako to drzewo, rosnące na wywieisku, samotne i na każdą zła przygodę wystawione! Ani wyżalić się przed kim! I ani końca przewidzieć złej doli! Nic, jeno <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_259" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/259"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/259|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/259{{!}}{{#if:259|259|Ξ}}]]|259}}'''<nowiki>]</nowiki></span>cięgiem truć się zgryzotą i płakaniem... nic kromie udręki wiecznej i czekania na gorsze...<br />
{{tab}}Źrebak lizał ją po twarzy, że bezwolnie przytulała głowę do jego karku i zanosiła się coraz boleśniej.<br />
{{tab}}Cóż jej ta po gospodarce, po bogactwie, po ludzkiem uważaniu, kiej la siebie nie miała ani jednej chwili szczęśliwości w całem życiu, nic zgoła! Skarżyła się tak żałośnie, jaże klacz zarżała ku niej, targając się na łańcuchu.<br />
{{tab}}Zawlekła się do izby i, przysadziwszy do piersi rozkrzyczanego chłopaka, zapatrzyła się bezmyślnie w zapocone szyby, zbrużdżone ociekającemi kroplami.<br />
{{tab}}Dziecko jakoś matyjasiło, skamląc i popłakując.<br />
{{tab}}— Cicho, maluśki, cicho!.. wróci tatulo, przywiezie ci kuraska... wróci, synka na koń wsadzi... cicho maluśki: A, a, a! kotki dwa! Szare bure obydwa!... Wróci tatulo, wróci! — przyśpiewywała, huśtając go i chodząc po izbie.<br />
{{tab}}— A może i wróci! — potwierdziła sobie, przystając nagle.<br />
{{tab}}Płomień ją ogarnął, moc rozprężyła przygięte plecy i taka radość wstąpiła w serce, że się już rwała do komory rznąć kawał świniny la niego, że już po gorzałkę chciała posyłać la niego, nawet już ku skrzyni szła, by się przyodziać świątecznie la niego — ale nim to uczyniła, przypominki słów kowalowych spadły na obolałe serce, kiej jastrzębie ostrymi pazurami, zmartwiała na miejscu, obzierając się jeno po izbie rozpalonym wzrokiem, jakby za ratunkiem, nie wiedząc znów co myśleć, co poczynać...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_260" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/260"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/260|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/260{{!}}{{#if:260|260|Ξ}}]]|260}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A jak nie wróci! Jezu! Jezu! — jęknęła, chwytając się za głowę,<br />
{{tab}}Bała się tego mówić, a głos ten huczał w niej kiej w studni; gotował się, wrzał i wzbierał w piersiach krzykiem strachu.<br />
{{tab}}Dzieci jęły się za łby wodzić i krzyczeć; wyciągnęła je za drzwi, zabierając się do narządzania śniadania, bo już Jóźka zaglądała do izby, wietrząc łakomie, czy zgotowane.<br />
{{tab}}Łzy ustać musiały i boleście przytaić się w duszy, bo jarzmo codziennego trudu w kark się wpijało, przypominając, że robota czekać nie może...<br />
{{tab}}Uwijała się też, jak mogła, choć nogi się pod nią plątały i wszystko leciało z rąk. Jeno wzdychała żałośnie, łzę jaką puszczając niekiedy, a we świat zamglony tęsknie spoglądając...<br />
{{tab}}— Czy to Jagusia nie wyjdzie do sadzenia? — wrzasnęła Jóźka przez okno.<br />
{{tab}}Hanka odstawiła gar z barszczem i na drugą stronę pobiegła.<br />
{{tab}}Stary leżał na bok, twarzą do okna, jakby patrząc na Jagnę, czeszącą długie, jasne włosy przed lusterkiem, na skrzyni ustawionem.<br />
{{tab}}— Czy to dzisiaj święto, że do roboty nie wychodzicie?..<br />
{{tab}}— Z rozplecionemi włosami nie poletę...<br />
{{tab}}— Od świtania mogłaś je już dziesięć razy zapleść!<br />
{{tab}}— Mogłam, ale nie zapletłam!<br />
{{tab}}— Jagna, wy tak ze mną nie igrajcie!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_261" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/261"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/261|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/261{{!}}{{#if:261|261|Ξ}}]]|261}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bo co? Odprawicie mnie może, albo wytrącicie z zasług? — warknęła hardo, nie śpiesząc się z czesaniem — nie u was siedzę i nie na waszej łasce!<br />
{{tab}}— A ino kaj? co?<br />
{{tab}}— U siebie jezdem, byście sobie to baczyli...<br />
{{tab}}— Niech ociec zamrą, to się pokaże, czy u siebie jesteś!<br />
{{tab}}— Ale póki żyją, to ja waju mogę drzwi pokazać.<br />
{{tab}}— Mnie! mnie! — skoczyła, jakby biczem podcięta.<br />
{{tab}}— Przyczepiacie się cięgiem do mnie, kiej rzep do ogona! Marnego słowa wam nie mówię, a wy ino huru buru jak na tego łysego konia...<br />
{{tab}}— Podziękuj Bogu, że gorszegoś nie oberwała! — rozczapierzyła się groźnie.<br />
{{tab}}— Spróbujcie: inom jedna sierota, ku mojej obronie nikto nie stanie, ale uwidzicie, czyje ostanie na wierzchu!<br />
{{tab}}Odgarnęła włosy z twarzy i srogie, pełne zawziętości oczy uderzyły kieby nożem, jaże Hankę z miejsca taka złość poniesła, iż jęła wytrząsać pięściami a krzyczeć, co ino ślina przyniesła.<br />
{{tab}}— Grozisz! Zacznij ino, zacznij! Niewiniątko, sierota pokrzywdzona... Juści... Dobrze ludzie wiedzą, co wyrabiasz! w całej parafji wiedzą o twoich sprawkach. Nie raz cię już widzieli z wójtem w karczmie, nie dwa! A wtedy, com ci po północku drzwi otwierała, wracałaś z pijatyki, z łajdactwa, pijana byłaś kiej świnia... Do czasu dzban wodę nosi, do czasu... Nie bój się, kto w głośności żyje, o tym cicho mówią! <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_262" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/262"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/262|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/262{{!}}{{#if:262|262|Ξ}}]]|262}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Skończy się twoje panowanie, że ni wójt, ni kowal cię nie obronią, ty... ty!...<br />
{{tab}}Jaże się zakrztusiła z krzyków.<br />
{{tab}}— Robię, co robię, a każdemu wara do mnie jak temu psu! — wrzasnęła nagle, odrzucając włosy na plecy, kiejby tę przygarść lnu najczystszego<br />
{{tab}}Rozjuszona już była i gotowa nawet do bitki, bo jaże się cała trzęsła; ręce jej latały kole bioder i tak srogo ciepała ślepiami, że w Hance opadło serce, zmilkła i, trzasnąwszy jeno drzwiami, uciekła z izby.<br />
{{tab}}Ale po tej kłótni ruchać się nie mogła, siadła z dzieckiem pod oknem, a Jóźka zajmowała się podawaniem śniadania.<br />
{{tab}}Dopiero kiej się znowu porozchodzili do roboty, zebrała się jakoś w sobie i, poniechawszy robót, wybrała się do ojca, któren zachorzał już parę dni temu, ale z pół drogi zawróciła do chałupy.<br />
{{tab}}Tak się w niej roztrzęsło, że ani sposób iść było.<br />
{{tab}}A zaś potem, choć przyszła nieco do sił, rękoma jeno robiła, bezwolnie prawie, a głównie myślała o Antku, we świat się zapatrując daleki...<br />
{{tab}}Pogoda się też robiła, deszcz ustał, kapało jeno z dachów i z drzew, że to wiater jął otrząsać gałęzie, drogi siwiły się kałużami, świat stawał się coraz jaśniejszy.<br />
{{tab}}Rachowali, co na przypołudnie słońce pokaże się niechybnie, bo już jaskółki latały górą; białe, przezłocone chmury szły po niebie stadami, a z pól ciepło buchało i ptasi wrzask podnosił się w sadach, jakby ośnieżonych kwiatami. Zaś wieś galanto pogłośniała; <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_263" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/263"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/263|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/263{{!}}{{#if:263|263|Ξ}}]]|263}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kurzyło się ze wszystkich prawie kominów, smaczne jadła narządzali, radość wydzierała się z chałup i babie jazgoty niesły się od chałupy do chałupy, dzieuchy przyodziewały się świątecznie, wstęgi zaplatając w kosy, niejedna w dyrdy leciała po gorzałkę, bo Żyd, ucieszony powrotem chłopów, dawał na bórg, ile kto ino chciał, a co raz to ktosik właził na drabinę i z dachów przepatrywał pilnie wszystkie drogi, biegnące od miasta...<br />
{{tab}}Tak się zajęły porządkami, że mało która szła w pole; nawet gęsi zapomniały powyganiać nad rowy, że gęgały wrzaskliwie w podwórzach, zaś dzieciska, puszczone dzisiaj na wolę i nie przykarcane, wyprawiały po drogach takie breweryje, że niech Bóg broni! Starsze, z długachnemi tykami, zwijały się na topolowej, skrabiąc się na drzewa i spychając wronie gniazda, że wystraszone ptaszyska, kiej chmura sadzy, kołowały wysoko z żałosnem, jękliwem krakaniem; a znowuj drugie, mniejsze ganiały ślepego konia księżego, założonego do beczki na saniach, chcąc go napędzić z wyższego brzegu do stawu, jeno co koń mądrala nie dał się zażyć z mańki. Niekiedy, już nad samiutką krawędzią, przystawał jakby na złość, łeb spuszczał, głuchnął na wrzaski, cierpliwie się otrząsając z błota i grud, których mu nie szczędzili. Ale skoro poczuł, że mu na beczkę włażą i do uzdy już sięgają, rżał groźnie i ponosił, skręcając znagła w największą kupę zbereźników, iż rozlatywali się z krzykiem. Dobre parę pacierzy tak się zabawiali, jaże go wkońcu i zmanili, podtykając pod chrapy wiecheć zapalony, że konisko zestrachane rzuciło się wbok, akuratnie prosto na przywarte opłotki <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_264" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/264"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/264|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/264{{!}}{{#if:264|264|Ξ}}]]|264}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Borynowe. Wywalił wrótnie i tak się w nie zaplątał orczykami, że go dopadły z bliska i dalejże prać batami, co ino wlazło.<br />
{{tab}}Kulasy byłby sobie połamał w żerdkach, kieby nie Jagna, która, dosłyszawszy krzyki, kijem rozpędziła wisusów i wywiedła go na drogę, ale że koń wystraszony stracił wiatr, nie wiedząc, w jaką stronę się obrócić, a chłopaczyska czaiły się za drzewami, powiedła go na plebanję.<br />
{{tab}}Dróżką między księżym ogrodem a Kłębami go poprowadziła, gdy właśnie bryczka organistów zajechała przed ich dom, stojący w głębi. Organiścina już była na siedzeniu, a Jasio całował się przed progiem z rodziną.<br />
{{tab}}— Konia przywiedłam, bo dzieci go płoszyły... — zaczęła nieśmiało.<br />
{{tab}}— Ojciec, krzyknij na Walka, niech go odbierze! Te, ryfo jedna, konia samego porzucasz, żeby nogi połamał, co? — gruchnęła na parobka.<br />
{{tab}}Jasio, spostrzegłszy Jagnę, jeno śmignął oczyma po ojcach i rękę do niej wyciągnął.<br />
{{tab}}— Zostańcie, Jaguś, z Bogiem.<br />
{{tab}}— Do klasów to już?<br />
{{tab}}Za serce ją cosik ścisnęło, jakby żal cichy.<br />
{{tab}}— Na księdza go odwożę, moja Borynowo! — napuszała się dumnie.<br />
{{tab}}— Na księdza!<br />
{{tab}}Podniesła zdumione oczy na niego. Siadał właśnie na przedniem siedzeniu, plecami do koni.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_265" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/265"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/265|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/265{{!}}{{#if:265|265|Ξ}}]]|265}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Będę dłużej patrzał na Lipce! — zawołał, ogarniając przytulającem spojrzeniem opleśniałe dachy ojcowej chałupy i te sady, lśniące rosami a kwiatami obwalone.<br />
{{tab}}Konie ruszyły truchcikiem.<br />
{{tab}}Jagna poszła w trop tuż za bryczką. Jasio krzyczał jeszcze cosik do sióstr, buczących pod domem, a patrzał jeno na nią jedną: w jej modre, zwilgotniałe oczy, kieby ten dzień majowy bardzo cudne; na jej głowę jasną, oplecioną warkoczami, co jak grubachne postronki leżały potrójnie nad białem czołem, zwisając jeszcze półkoliście kiele uszu; na jej twarz bieluchną i tak śliczną, iż do róży polnej podobną.<br />
{{tab}}Ona zaś szła prawie bezwolnie, jakby urzeczona jego oczyma jarzącemi, wargi się jej trzęsły, że zębów zawrzeć nie mogła, serce lubo dygotało, a oczy szły za nim pokornie, zgoła truchlejąc z dziwnej słodkości...<br />
{{tab}}Jakby ją sen zmorzył nagły i tym pachnącym kwiatem niepamięci zasypywał... Dopiero kiej bryka skręciła ku topolowej, rozerwały się ich oczy, puściły te parzące ogniwa i rozprysnęły się tak doszczętnie, jaże uderzyła się spojrzeniem o pusty świat i przystanęła nagle.<br />
{{tab}}Jasio machał czapką na pożegnanie. Wjeżdżali już w mrok topoli.<br />
{{tab}}Rozglądała się dokoła, oczy trąc, jakby ze snu wyrwana.<br />
{{tab}}— Jezu, taki toby ślepiami do samego piekła zaprowadził...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_266" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/266"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/266|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/266{{!}}{{#if:266|266|Ξ}}]]|266}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Otrząsnęła się jakby z tych parzących spojrzeń Jasiowych.<br />
{{tab}}— Organistów syn, a kiej dziedziców się widzi... I księdzem ostanie, może jeszcze do Lipiec go dadzą!.<br />
{{tab}}Obejrzała się: bryka już zniknęła, turkot jeno dochodził i głosy pozdrowień, zamienianych z przechodzącymi.<br />
{{tab}}— Taki mleczak, dzieciuch prawie, a niech spojrzy, to jakby kto drugi wpół objął, jaże ciągotki bierą i w głowie się mąci...<br />
{{tab}}Wzdrygnęła się, oblizując czerwone wargi, a przeciągając się prężąco, z lubością...<br />
{{tab}}Chłód ją nagle przejął. Dopiero spostrzegła, że jest z gołą głową, boso i prawie w koszuli, bo tylko w jakiejś podartej chuścinie na ramionach. Sczerwieniła się przywstydzona i jęła stronami przebierać się ku domowi.<br />
{{tab}}— Chłopy wracają, wiecie to? — krzykały do niej dzieuchy z opłotków, to kobiety, to dzieci nawet, a wszystkie zadyszane i ledwie zipiące z radości<br />
{{tab}}— No to co? — rzekła którejś już prawie ze złością.<br />
{{tab}}— Wracają!.. mało to? — zdumiewały się jej oziębłości.<br />
{{tab}}— Tyla z niemi, co i przez nich! Głupie! — mruczała, przykro tknięta, że to każda kiej zwariowana wyglądała swojego...<br />
{{tab}}Zajrzała do matki. Jędrzych był jeno, pierwszy raz dopiero zwlókł się z barłogu, przetrącony kulas miał jeszcze spowity w szmaty, koszyk wyplatał na progu i pogwizdywał srokom, łażącym po błotach.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_267" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/267"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/267|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/267{{!}}{{#if:267|267|Ξ}}]]|267}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wiesz to, Jaguś?.. Wracają nasi!..<br />
{{tab}}— Dyć już kiej te sroki cały świat to jedno rozpowiada!<br />
{{tab}}— Wiesz, a Nastusia to prosto od rozumu odchodzi, że i Szymek wróci...<br />
{{tab}}— Czemuż to? — Błysnęła ślepiami srogo, po matczynemu.<br />
{{tab}}— I... nic... A to me znowuj kulas rozbolał... — zająkał chrapliwie. — Cichoj, ścierwy — rzucił patykiem w sień na rozgdakane kwoki.<br />
{{tab}}Niby to rozcierał nogę bolącą, a pokornie zaglądał w jej twarz dziwnie omroczałą.<br />
{{tab}}— Kaj to matka?<br />
{{tab}}— Na plebanję poszli... Jaguś, o Nastce to mi się ino tak wypsnęło...<br />
{{tab}}— Głupi, myśli, co o tem nikto nie wie! Pobierą się i tyla...<br />
{{tab}}— A bo to matka pozwoleństwo dadzą, kiej Nastuś ma jeno morgę?<br />
{{tab}}— Pytał się będzie, to nie pozwolą. Hale, lata już parob ma, to i rozum swój powinien mieć, by wiedzieć, co i jak...<br />
{{tab}}— A ma, Jaguś, ma, i kiej się uweźmie i pójdzie udry na udry, to i matki nie posłucha, na złość się ożeni, swój gront odbierze i na swojem postawi.<br />
{{tab}}— Pleć, kiej ci ciepło, pleć, by cię jeno matka nie posłyszeli!<br />
{{tab}}Markotność ją przejęła. Jakże! taka Nastka, a i to zabiega o chłopa, i to ma swoje radoście, a drugie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_268" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/268"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/268|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/268{{!}}{{#if:268|268|Ξ}}]]|268}}'''<nowiki>]</nowiki></span>dzieuchy to samo. Wściekną się chyba dzisiaj, boć do każdego ktosik powróci, do każdej.<br />
{{tab}}— Prawda, dyć wszystkie powrócą... — Porwała ją nagła, niecierpliwa radość, że porzuciła wystraszonego Jędrzycha i skwapnie poniesła się do chałupy, szykować i robić porządki na przyjęcie, jak i drugie, i czekać gorączkowo powracających, jak i cała wieś w tej chwili.<br />
{{tab}}Zwijała się tęgo, jaże przyśpiewując z radości a z utęsknieniem i nie raz jeden wybiegała patrzeć na drogi, kaj i wszystkie wisiały oczyma.<br />
{{tab}}— Kogo to wyglądacie? — zagadnął ją ktosik niespodzianie.<br />
{{tab}}Jakby ją kto przez ciemię zdzielił, zbladła, ręce jej opadły, kieby te skrzydła przetrącone, i serce zadygotało z żałości.<br />
{{tab}}Prawda, na kogoż to czeka? przecie nikomu do niej nieśpieszno, przecie na wszystkim świecie sama jest, jako ten kołek!... — Tyle, co może Antek!... — dodała trwożnie. — Antek! — wyszeptała cichuśko, serce jej wezbrało westchnieniem i przypominki przewiały przez pamięć, kiej te mgły nikłe i kiej sen cudny, ale dawno już śniony. — Może i wróci! — dumała.<br />
{{tab}}...Choć kowal jeszcze wczoraj upewniał, że go z drugimi z kreminału nie puszczą, że na długie lata tam pozostanie.<br />
{{tab}}— A może go i puszczą! — Przywtórzyła głośniej, jakby już wychodząc myślą i oczekiwaniem naprzeciw, ale bez radości, bez uniesienia i z jakąś przyczajoną w sercu trwożną niechęcią.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_269" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/269"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/269|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/269{{!}}{{#if:269|269|Ξ}}]]|269}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A niech se wróci! co mi tam z niego! — ciepnęła się niecierpliwie.<br />
{{tab}}Stary jął cosik bełkotać...<br />
{{tab}}Zadem się odwróciła od niego z obmierzłości, nie podając jeść, choć wiedziała, że o to skamle po swojemu.<br />
{{tab}}— Byś już raz zdechł! — rozsrożyła się nagle i, aby go stracić z oczu, na ganek znowu poszła.<br />
{{tab}}Kijanki trzepały nad stawem i kajś niekaj pod drzewami czerwieniły się kobiety pierące. Suchy, leciuśki wiater ledwie co tykał wierzb zielonych, że zatrzęchły się niekiedy. Słońce co ino miało się wyłupać z za białych chmur, że już polśniewały kałuże i po gładzi stawu tańcowały złotawe migoty. Deszczowe mgły już opadły, że z szarych, kamiennych płotów wynosiły się coraz barzej na jaśnię powietrza rozkwitające sady, kieby te wielgachne snopy kwietne, wionące zapachami i pełne ptasich świegotów. Młyn turkotał ostro, a z kuźni rozlatywały się dźwiękliwe, przejmujące bicia młotów, zaś ludzkie głosy i cały ten rwetes przygotowań był jako to pszczelne brzęczenie wśród drzewin.<br />
{{tab}}— „A może go i obaczę!“ — dumała, wystawiając twarz na wiater i na te rosy, skapujące z obsychających kwiatów i liści.<br />
{{tab}}— Jaguś, nie wyjdziecie to do roboty? — wrzasnęła Jóźka z podwórza.<br />
{{tab}}Ani jej do głowy przyszło się opierać: zabrała motyczkę i zaraz poszła do kobiet. Odpadła ją moc i chęć sprzeciwu, a nawet rada poddała się {{pp|przyka|zowi}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_270" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/270"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/270|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/270{{!}}{{#if:270|270|Ξ}}]]|270}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|przyka|zowi}}, któren ją wyrywał z myśleń i niepewności. Przejmowała ją jeno dziwna tęskność, że jaże łzy nabiegały do oczu, a dusza się kajściś rwała. Tak się przypięła do roboty, że komornice ostały daleko na zajdach, ale nie ustawała, nie zważając na Jagustynkowe przycinki, ni widząc babich ślepiów, co ją obiegały cięgiem, kiej te psy przyczajone do kąśliwego chwytu.<br />
{{tab}}Tylko niekiedy prostowała się nagle, jako ta grusza, ociężała kwiatem, prostuje się na miedzy pod tknięciem wiatru, i chwieje się ździebko, i patrzy po świecie tysiącami oczu, i płacze białym, wonnym okwiatem po rozchwianych, zielonych zbożach, i może zimy srogie spomina...<br />
{{tab}}Jaguś o Antku myślała niekiedy, a częściej Jasiowe oczy jarzące i Jasiowe wargi czerwone stawały w pamięci i Jasiowy głos luby odzywał się w sercu tak słodko, jaże smutki pierzchnęły i pojaśniało w niej, że, przygiąwszy się barzej nad zagonem, czepiła się całą mocą utęsknień tych wspominków. Naturę bowiem już taką miała, kieby te wiotkie trzmieliny czy chmiele dzikie, które zawdy czepić się muszą jakiej gałęzi, lebo kole pnia wyniosłego owinąć — by rosnąć mogły i kwitnąć, i żyć — zaś oderwane podpory i sobie ostawione, na pastwę złej przygodzie łacno idą.<br />
{{tab}}A komornice, naszeptawszy się o niej dosyta, że to ciepło już się zrobiło galante, pozrzucały z głów płachty i zapaski i wzięły raźniej pogwarzać, częściej się przeciągać, na połednie tęskliwie wyglądając...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_271" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/271"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/271|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/271{{!}}{{#if:271|271|Ξ}}]]|271}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Kozłowa, wyższaście — to obaczcie, czy chłopów nie widać na topolowej?<br />
{{tab}}— Ani widu, ani słychu! — odrzekła, próżno się na palcach wspinając.<br />
{{tab}}— Gdzieby zaś tak rychło... nie zdążą przed mrokiem... karwas drogi...<br />
{{tab}}— I pięć karczmów na rozjazdach! — zakpiła po swojemu Jagustynka.<br />
{{tab}}— Chudziaki, biedota, kaj im tam karczmy będą w głowie!<br />
{{tab}}— Wymizerowali się tylachna czasu, nacierzpieli...<br />
{{tab}}— Taka im była krzywda, że się w cieple wyspali i najedli po grdykę...<br />
{{tab}}— Juści, tyle tej dobroci zażyły, co te karmiki na pokrzywach z plewami.<br />
{{tab}}— Dyć o suchym ziemnioku a lepiej na wolności — rzekła Grzeli kobieta.<br />
{{tab}}— Dopiero to smaki taka wolność!.. no, tyla z niej biednemu, że może sobie zdychać z głodu, kaj mu się spodoba, bo sztrafu za to płacić nie każą, ni go strażnik do kreminału nie pojmie!.. — wydziwiała.<br />
{{tab}}— Prawda, moiściewy, prawda! ale co niewola to niewola!..<br />
{{tab}}— A co groch ze sperką, to nie rosół na osikowym kołku! — przedrzeźniała Jagustynka, jaże wszystkie śmiechem gruchnęły.<br />
{{tab}}Odcięła się cosik Filipka, ale mogła to utrzymać wtor z takim pyskaczem i ozornicą? Jagustynka nawydziwiała nad nią, co ino wlazło, i jęła cudeńka wygadywać o młynarzu, jako na bórg daje stęchłą kaszę, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_272" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/272"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/272|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/272{{!}}{{#if:272|272|Ξ}}]]|272}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a za pieniądze też oszukuje na wadze. Zaś potem, już z Kozłową na spółkę używały na całej wsi, nie przepuszczając nawet dobrodziejowi, a przewłócząc każdego złemi ozorami, kieby przez te ostre ciernie...<br />
{{tab}}Grzelowa spróbowała bronić poniektórych, ale ją zakrzyczała Kozłowa:<br />
{{tab}}— Wybyście radzi bronić nawet takich, co kościoły rozbijają...<br />
{{tab}}— Bo wszystki człowiek zarówno potrzebuje obrony! — szepnęła łagodnie.<br />
{{tab}}— A już najbarzej Grzela przed waszą maglownicą...<br />
{{tab}}— Nie wam przestrzegać poczciwości, któraście Bartka Kozła kobieta!.. — rzekła twardo, prostując się wyniośle.<br />
{{tab}}Struchlały wszystkie, czekając, że skoczą sobie do kudłów, ale one jeno przewlekły po sobie srogiemi ślepiami. Dobrze — co w samą porę Witek przyleciał zwoływać na obiad i kosze zbierać, że to świątkować mieli od południa.<br />
{{tab}}Mówiły już mało wiele nawet przy obiedzie, któren Hanka kazała podać na ganku, bo słońce się już całkiem wykryło, cały świat się rozjaśnił a wszystkie dachy i drzewa kwitnące, kiej tym bieluchnym śniegiem przyprószone — pławiły się w przejrzystwm, pachnącwm powietrzu.<br />
{{tab}}Dzień się roztoczył słoneczny i cichy, wiater ździebko przegarniał po drzewinach, ale tak mięciutko, kieby te ręce matczyne gładziły pieściwie dziecińskie gębusie.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_273" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/273"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/273|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/273{{!}}{{#if:273|273|Ξ}}]]|273}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Świątko też szczere stanęło, bo już od poobiedzia nikto w pole do roboty nie wyszedł, nawet bydło zegnali z pastwisk, że jeno poniektóra biedota swoje zamorzone karmicielki wywodziła na postronkach, popaść kajś po miedzach lub nad rowami.<br />
{{tab}}A kiej słońce odtoczyło się na parę chłopa z południa, jęli się ludzie zbierać pod kościołem, wygrzewali się pod murami, przegwarzając zcicha jako ci ptakowie świergocący w klonach i lipach, co wyniosłym kręgiem jaże ku dachom kościoła sięgały gałęziami, ledwie przytrząśniętymi zielenią. Słońce przypiekało niezgorzej, jak to zwyczajnie bywa po rannym deszczu. Kobiety zestrojone świątecznie postawały kupami, a poniektóre wyglądały tęskliwie za mur, na topolową, zaś ślepy dziad siedział wraz z pieskiem we wrótniach smętarza i pobożne pieśnie wyciągał jękliwie, uszami strzygł na wsze strony i potrząsał miseczką do wchodzących.<br />
{{tab}}Wyszedł rychło i dobrodziej w komżę ubrany i stułę, z gołą głową, że mu jaże łysina błyskała w słońcu.<br />
{{tab}}Pietrek Borynów krzyż ujął, bo Jambroż nie uradziłby lecieć tyla drogi, zaś wójt, sołtys i któraś z tęższych dzieuch wynieśli chorągwie, co się jęły zaraz rozwijać na wietrze, trzepać i błyskać kolorami. Michał organistów poniósł wodę święconą i kropidło, Jambroży rozdał brackim świece, a organista z książką w ręku stanął wpodle dobrodzieja, któren dał znak, i ruszyli w cichości przez wieś okwieconą, nad stawem, jaże we wodzie cichej odbijała się cała procesja.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_274" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/274"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/274|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/274{{!}}{{#if:274|274|Ξ}}]]|274}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Sporo jeszcze kobiet i dzieci przyłączało się po drodze, zaś na ostatku młynarz z kowalem pobok księdza się dociskali.<br />
{{tab}}A na samym końcu, za wszystkimi, wlekła się Agata, często pokaszlując, i ślepy dziad kolebał się na kulach, jeno że od mostu zawrócił i pono do karczmy pociągnął.<br />
{{tab}}Dopiero za młynem zastawionym, bo i umączony młynarczyk przystał do kompanji, zapalili świece, ksiądz nadział czarną, rogatą czapeczkę, przeżegnał się i zaintonował: „Kto się w opiekę...“<br />
{{tab}}Zawtórowali z całego serca, jak kto umiał, i ruszyli wzdłuż rzeki, łąkami, kaj pełno było jeszcze kałuż, a miejscami tak grząsko, że po kostki zapadali. Osłaniając światło rękoma, rozwłóczyli się po wąskiej drożynie, kiej różaniec uwity z czerwonych, pasiastych wełniaków.<br />
{{tab}}Rzeka migotała w słońcu i wiła się pokrętnie wskroś łąk zielonych, nabitych kajś niekaj pękami żółtych i białych kwiatków.<br />
{{tab}}Chorągwie chwiały się nad głowami, niby te ptaki wielgachne żółto-czerwonymi skrzydłami, krzyż kołysał się na przedzie, a głosy rozśpiewane roznosiły się zwolna w cichem, przejrzystem powietrzu, spadając na trawy, na kępy łozin jasno-zielonych, na cierniowe krze, całe w białościach kwiatów, kieby w tych gzłach przenajświętszych.<br />
{{tab}}Woda pluskała o brzegi, gęsto upstrzone kaczeńcami, kieby do cichego wtóru pieśniom i oczom lecącym przed się, w dale jasnego nieba, w rzekę {{pp|rozmi|gotaną}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_275" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/275"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/275|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/275{{!}}{{#if:275|275|Ξ}}]]|275}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|rozmi|gotaną}} złotemi łuskami, w te wsie, widniejące na wyżniach suchych, a ledwie znaczne w modrawym powietrzu wstęgami sadów biało kwitnących.<br />
{{tab}}Ksiądz szedł z asystą tuż za krzyżem i śpiewał wraz z drugimi.<br />
{{tab}}— Coś dużo kaczek się podrywa! — szepnął, zezując na prawo.<br />
{{tab}}— Przelotne, krzyżówki — odparł młynarz, patrząc za rzekę, w niziny, zarosłe żółtą, zeszłoroczną trzciną i olchami, skąd raz wraz podrywały się ciężko całe stada.<br />
{{tab}}— I boćków coś więcej niźli zeszłego roku.<br />
{{tab}}— Mają co żreć na moich łąkach, to się z całego świata zwłóczą.<br />
{{tab}}— A ja swojego straciłem, w same święta się gdzieś zapodział.<br />
{{tab}}— Do stada się pewnie przyłączył, na przelocie.<br />
{{tab}}— Co to jest w tych uwałowanych redlinach?<br />
{{tab}}— Końskiego zęba wsadziłem całą morgę... trochę tu mokro, ale że mówią, co na suchy rok idzie, to może się uda.<br />
{{tab}}— Byle nie tak, jak mój zeszłoroczny: schylać się nie było poco.<br />
{{tab}}— Kuropatkom się udał: sporo się ich tam wywiedło — żartował cicho.<br />
{{tab}}— Juści, pan jadł kuropatwy, a moje siwki zębami dzwoniły o żłób...<br />
{{tab}}— Obrodzi się, to już księdzu dobrodziejowi z furkę jaką użyczę.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_276" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/276"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/276|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/276{{!}}{{#if:276|276|Ξ}}]]|276}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bóg zapłać, bo i koniczyna zeszłoroczna nietęga; jeśli susze przyjdą, przepadnie! — westchnął żałośnie i zaczął znowu śpiewać.<br />
{{tab}}Dochodzili właśnie pierwszego kopca, któren był tak pokryty krzami rozkwitłych tarnin, że wynosił się kiej biała kopa, nastroszona kwiatami rozbrzęczonemi pszczelnym rojem.<br />
{{tab}}Otoczyli go kręgiem świateł rozchwianych, krzyż się wzniósł zatknięty w krzach, choręgwie się rozwinęły nisko pochylone i ludzie przyklękli kołem, jakby przed ołtarzem, na którym, w kwiatach i pszczelnym brzęku, zwiesny objawił się majestat święty!..<br />
{{tab}}Wraz też ksiądz odczytywał modlitwę od gradu i kropił wodą święconą wszystkie cztery strony świata: i drzewiny, i ziemię, i wody, i te głowy chylące się pokornie, cały ten świat rozdygotany cichą radością rostu, i mocy, i szczęścia, wszystko, co dolę swoją poczynało i co martwe jest.<br />
{{tab}}Naród zaszumiał nową pieśnią i podnosił się raźniej i weselniej.<br />
{{tab}}Ruszyli dalej, bierąc się odrazu na lewo, wpoprzek łąk, pod łagodne wzgórza. Dzieci jeno dłużej się zatrzymały, że to Gulbasiaki z Witkiem, wedle starego obyczaju, sprawiały na kopcu poniektórym chłopakom tęgą łaźnię, że podniósł się taki wrzask, jaże ksiądz im zdala wygrażał.<br />
{{tab}}A za łąkami weszli na szeroki wygon graniczny, w gąszcz smukłych jałowców, rosnących skraja, jakby na straży pól rolnych. Wygon był szeroki a kręcił tędy i owędy kiej rzeka zieloną falą traw gęsto nabitych <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_277" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/277"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/277|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/277{{!}}{{#if:277|277|Ξ}}]]|277}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kwiatuszkami, że nawet w starych koleinach mrowiły się żółte mlecze i białe stokrotki. Kajś rozwalały się wielkie kamionki, obrosłe w ciernie, że trzeba je było potem obchodzić, a gdzie znów stojały samotnie dzikie grusze, całe we kwiatach i pszczelnym brzękiem rozśpiewane i tak bardzo cudne i święte, jako te hostje, unoszące się nad polami, jaże się klękać chciało przed niemi a całować ziemię, co je na świat wydała.<br />
{{tab}}A gdzie znowu brzózka się pochylała, przyodziana w bieluśkie gzło i cała owionięta zielonemi, rozplecionemi warkoczami, a tak czysta i drżąca w sobie, kiej ta dziewczyna do pierwszej Komunji stająca.<br />
{{tab}}Podnosili się zwolna na wyniosłość, obchodząc lipeckie pola od północy, wzdłuż młynarzowych ról, szumiących żytem.<br />
{{tab}}Ksiądz szedł za krzyżem, za nim cisnęły się kupkami dziewczyny i co młodsze kobiety, zaś w końcu, w pojedynkę albo i po parze w rządku, wlekły się staruchy z Agatą, kusztykającą daleko za wszystkiemi. Dzieci jeno plątały się na bokach, chroniąc się księżych oczu, by śmielej baraszkować.<br />
{{tab}}Aż wynieśli się na równię, kaj i cichość stanęła większa, wiater ustał zupełnie, choręgwie zwisły, a naród się rozwlókł na staje, że jako te kwiaty widniały kobiety wśród zieleni, zaś płomyki świec drżały skrami niby złotawe motyle.<br />
{{tab}}Niebo wisiało wysokie i czyste, tylko gdzie niegdzie leżała jakaś biała chmura, kieby owca na modrawych, nieobjętych polach, przez które niesło się ogromne, rozgorzałe słońce, zalewając świat ciepłem i blaskami.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_278" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/278"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/278|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/278{{!}}{{#if:278|278|Ξ}}]]|278}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jeno pieśń się wzmogła: huknęli z całej mocy i tak rozgłośnie, jaże ptaki uciekały z drzew pobliskich; czasem kuropatka wystraszona furknęła z pod nóg, albo i zajączek wyrywał się gdziesik z pod kotyry i gnał naoślep.<br />
{{tab}}— Oziminy dobrze idą — szepnął ksiądz.<br />
{{tab}}— Ba! wczoraj już piętkę w życie znalazłem.<br />
{{tab}}— A któż to tak spaprał?.. połowa gnoju na skibach.<br />
{{tab}}— Ziemniaki którejś komornicy, jakby w krowę przyorywała.<br />
{{tab}}— Przecież brona wszystko wywlecze. Paskudziarze juchy!<br />
{{tab}}— Dyć to parobek dobrodziejów przyorywał — wtrącił cicho kowal.<br />
{{tab}}Dobrodziej się rzucił, ale zamilkł i, przyśpiewując narodowi, chodził oczyma po tym nieobjętym rozlewie pól rodnych, co pogarbione i miejscami ździebko wzdęte, jako te piersi matki karmiącej, zdały się dychać w słodkiem wzbieraniu, by co ino przypadnie do rozwartego łona, pożywić się mogło, i przytulić, i o doli srogiej zapomnieć.<br />
{{tab}}Hej! szeroko niesły się oczy, i daleko, i przestrono, że cała procesja zdała się jeno ciągiem mrówek wśród zbóż, a głosy ludzkie tyle ważyły nad polami, co te skowronkowe świergotania.<br />
{{tab}}Słońce się przetaczało ku zachodowi, że już pozłociały zboża, okwiecone drzewa rzucały cienie, zaś lipecki staw wybłyskiwał rozgorzałą szybą z obrzeży sadów, spienioną bielą kwiatów przytrząśniętych! Wieś <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_279" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/279"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/279|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/279{{!}}{{#if:279|279|Ξ}}]]|279}}'''<nowiki>]</nowiki></span>leżała niżej, jakby we dnie michy wielgachnej, a tak przysłoniona drzewami, że ino kajś niekaj dojrzał szarą stodołę; jeden kościół, co się wynosił białemi murami ponad wszystko i złotym krzyżem na niebie świecił.<br />
{{tab}}Zaś po prawej ręce idących rozlewały się równie, niby te nieprzejrzane wody szarozielone, z których wynosiły się wsie gęstemi kępami drzew okwieconych, krzyże przydrożne i drzewa samotnie rosnące. Oczy się tam niesły jak ptaki, ale nie sięgnęły w kołującym locie innych granic, kromie tych borów czerniejących dokoła.<br />
{{tab}}— Coś za cicho... aby deszcz w nocy nie przyszedł... — zaczął ksiądz.<br />
{{tab}}— Nie będzie: wytarło się na dobre i chłód zawiewa.<br />
{{tab}}— Rano lało, a teraz wody ani znaku.<br />
{{tab}}— Zwiesna przecie, to w mig przesycha — wtrącił swoje kowal.<br />
{{tab}}Dosięgli drugiego kopca, węgłowego. Wielki był kiej usypisko; powiedali, że pod nim leżą pobite na wojnie. Krzyż stał na nim niski a struchlały całkiem, przystrojony w zeszłoroczne wianuszki a obraziki, ubrane firaneczkami, zaś zboku tuliła się wypróchniała, rosochata wierzba, okrywając jego rany młodemi pędami. Strasznie tu było jakoś i pusto, że nawet wróble nie gnieździły się w dziuplach, a chociaż naokół leżały rodzajne ziemie, kopiec był prawie nagi, odarte boki żółciły się piachami, że jeno rozchodniki, kiej te liszaje czepiały się gdzie niegdzie i sterczały suche badyle dziewanny i szalejów końskich.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_280" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/280"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/280|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/280{{!}}{{#if:280|280|Ξ}}]]|280}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Od moru odprawili nabożeństwo i, przyśpieszając kroków, wzięli się jeszcze barzej na lewo, nawskroś do topolowej drogi, mierząc pod sam las, jak wiodła wąska i wyjeżdżona mocno dróżka.<br />
{{tab}}Już zwartą kupą ruszyli, tylko Agata ostała przy kopcu, kryjomo odarła szmatę z krzyża i, podążając zdala za procesją, zagrzebywała ją strzępkami po miedzach la jakiegoś zabobonu.<br />
{{tab}}Organista zaintonował litanję, ale ciągnęli ją ospale, że śpiewał ino kto niekto, w pojedynkę, bo kobiety rajcowały zcicha, rzucając jeno w potrzebnem miejscu wrzaskliwie: „Módl się za nami“ — zaś dzieciska wyparły się na wyprzódki i baraszkowały swawolnie, jaże Pietrek Borynów, obzierając się na proboszcza, mruczał zeźlony:<br />
{{tab}}— Obwiesie, juchy! zbereźniki!.. bo jak pas spuszczę!<br />
{{tab}}Ksiądz, znużony już sielnie, pot ocierał z łysiny a rozglądając się po sąsiednich rolach, pogadywał z wójtem:<br />
{{tab}}— Ho, ho! tym już groch powschodził...<br />
{{tab}}— A prawda!.. wczesny być musi, rola doprawiona i idzie kiej bór.<br />
{{tab}}— Ja siałem jeszcze na Palmową, a dopiero kły puszcza.<br />
{{tab}}— Bo u do dobrodzieja na tym dołku zimnica, a tu grunt cieplejszy.<br />
{{tab}}— I jęczmiona już im powschodziły, a równe, jakby siewnikiem posiane.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_281" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/281"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/281|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/281{{!}}{{#if:281|281|Ξ}}]]|281}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Modliczaki dobre gospodarze, na dworską modę w polu robią.<br />
{{tab}}— Tylko na naszych polach ani znaku jeszcze owsów i jęczmionów.<br />
{{tab}}— Spóźnione wszystko, deszcze też przybiły, że nieprędko się ruszą.<br />
{{tab}}— I spaprane, że niech Bóg broni! — westchnął ksiądz żałośnie.<br />
{{tab}}— Darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają — zaśmiał się kowal.<br />
{{tab}}— Te, wisusy, uszy poobrywam, jak nie przestaniecie! — krzyknął proboszcz na chłopaków, śmigających kamieniami za stadkiem kuropatw, szorujących wpoprzek zagonów.<br />
{{tab}}Przycichły znagła rozmowy, chłopaki przywarły po bruzdach, organista znów jął beczeć, kowal zawtórował, jaże w uszach zawierciało, a cieniuśkie głosy kobiet podniesły się jękliwym chórem, że litania rozwlekła się nad polami, niby ten ciąg ptaków, zmęczonych długim lotem i już zwolna i coraz niżej opadających.<br />
{{tab}}Parli się tak wśród pól zielonych, długim i rozśpiewanym zagonem, że ludzie, pracujący na modlickich polach, a nawet i na dalszych, podnosili się od roboty, czapy zdejmując, to przyklękając na zagonach, gdzie zaś bydło zaryczało, podnosząc ciężkie, rogate łby, a kajś znowu spłoszony źrebak odbiegł maci, w cały świat gnając.<br />
{{tab}}Ze staje mieli jeszcze do trzeciego kopca i figury przy topolowej, gdy ktosik wrzasnął z całych sił:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_282" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/282"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/282|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/282{{!}}{{#if:282|282|Ξ}}]]|282}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Chłopy jakieś z lasu wychodzą!<br />
{{tab}}— A może to nasi?<br />
{{tab}}— A nasi! nasi! — buchnęło z kupy i kilkanaścioro rzuciło się naprzód.<br />
{{tab}}— Stać! Nabożeństwo pierwsze — nakazał ostro ksiądz.<br />
{{tab}}Juści, że ostali, przedeptując z niecierpliwości. Zbili się jeno barzej w kupę, stowarzyszając jak popadło, bo każdego dziw nie podrywało z miejsca, ale ksiądz nie puścił, przyśpieszał jednak kroku.<br />
{{tab}}Wiater skądciś zawiał, że świece pogasły, chorągwie zatrzepały, i żyta, krze i ukwiecone drzewa jęły się kolebać, jakby kłaniając i do nóg się chyląc procesji. Ale naród, choć śpiewał coraz głośniej, w dyrdy już sunął i oczy wpierał w bór niedaleki, między drzewa przydrożne, kaj już wyraźnie bielały się kapoty chłopskie.<br />
{{tab}}— Nie pchajcie-że się, głupie: chłopy wam nie uciekną! — zgromił ksiądz, bo mu już następowały na pięty, tłocząc się jedna przez drugą.<br />
{{tab}}Hanka, co była szła w rzędzie z najpierwszymi gospodyniami, aż krzyknęła, dojrzawszy kapoty. Wiedziała przecie, jako tam Antka nie zobaczy, a mimo to zatrzęsła się radością i pijana zgoła nadzieja rozsadzała jej duszę, że zeszła na bok, w brózdę, i oczy wypatrywała...<br />
{{tab}}Zaś Jagusia, idąca wpodle matki, porwała się z miejsca, by lecieć, ognie ją przejęły i taki dygot, co zębów nie poredziła zewrzeć; a drugie kobiety też nie mniej się rwały ku tym wytęsknionym. Jeno poniektóre <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_283" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/283"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/283|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/283{{!}}{{#if:283|283|Ξ}}]]|283}}'''<nowiki>]</nowiki></span>dzieuchy i chłopaki nie wstrzymały długo, bo naraz chlasnęły z kupy, kiej woda z cebra wstrząśniętego, i mimo wołań, pognały naprzełaj do drogi, jaże im łysty bielały.<br />
{{tab}}Procesja rychło dosięgła krzyża Borynów, za którym tuż zaraz był kopiec, na skraju ziem lipeckich i dworskiego boru.<br />
{{tab}}Chłopy już tam stojały kupą w cieniu brzóz wielgachnych, stróżujących przy krzyżu; zdala już odkrywali głowy i oczom kobiet pokazały się lube twarze mężów, ojców, braci a synów utęsknionych, twarze pochudłe, wymizerowane a pełne radości, pełne uśmiechów szczęścia.<br />
{{tab}}— Płoszki! Sikory! Mateusz! Kłąb! i Gulbas! i stary Grzela! i Filip! Mizeraki kochane! Biedota! Jezus Marja, Matko Przenajświętsza! — rwały się wołania i pokrzyki a szepty gorące i już oczy gorzały radością, już się ręce wyciągały, już tłumione płacze kwiliły i krzyk nabrzmiewał w gardzielach, już ponosiło wszystkich, ale ksiądz jednem gromkiem słowem powstrzymał i uciszył naród, a dowiódłszy pod krzyż, czytał spokojnie modlitwę „od ognia“; jeno czytał wolno, bo niechcący a cięgiem obzierał się na strony i poczciwemi oczyma chodził po twarzach wynędzniałych.<br />
{{tab}}Wszyscy też przyklęknęli w półkole i wraz z żarliwą i dziękczynną modlitwą łzy płynęły z oczu, uwieszonych na Chrystusie przybitym. Dopiero kiej zakończył i wodą skropił głowy, chylące się do ziemi, zdjął rogatą czapeczkę i wesoło a na cały głos huknął:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_284" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/284"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/284|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/284{{!}}{{#if:284|284|Ξ}}]]|284}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Niech będzie pochwalony! Jak się macie, ludzie kochane!<br />
{{tab}}Juści, co chórem odkrzyknęli, cisnąc się do niego kiej te owce do pasterza, a w ręce całując, a za nogi obłapiając, a on ci każdego brał do serca, po głowach całował, po zbiedzonych twarzach głaskał, troskliwie pytał i z dobrem słowem odpuszczał, aż utrudzony siadł pod krzyżem, pot obcierając i te łzy poczciwe.<br />
{{tab}}A naród skotłował się kiej ten wrzątek kipiący.<br />
{{tab}}Buchnęła wrzawa, śmiechy, cmokania, płacze radosne, dziecińskie jazgoty, gorące słowa i szepty, krzyki, co jak śpiew się wydzierały z serc uszczęśliwionych, wołania tęsknic znagła zapomnianych; każda swojego na stronę odciągała i każden, kiej ten chojak, kolebał się pośród krzyków w kupie kobiet i dzieci, w radosnej wrzawie gwaru i płaczów... Dobrze ze dwa pacierze trwały powitania i byłyby się przeciągnęły do nocy, aż ksiądz się opamiętał, że pora, i dał znak.<br />
{{tab}}Ruszyli do ostatniego kopca, drogą wzdłuż lasu, niskiemi zaroślami jałowców i sośnianej młodzi.<br />
{{tab}}Ksiądz zaśpiewał: „Serdeczna matko“, a wszystkie, jak jeden człowiek, zawtórowali wielkim głosem, aż bór zajęczał i echami oddawał, wesele bowiem przepełniało duszę, taką moc dając piersiom, że śpiew zrywał się kiej burza wiośniana i chlustał nad bory słupem rozognionych uniesień...<br />
{{tab}}A że sporo narodu przybyło, to już zapchali całą drogę, szli także i borem między drzewami, szli i nad polami, że całe podlesie zaroiło się ludźmi a hukało pieśnią niebosiężną.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_285" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/285"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/285|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/285{{!}}{{#if:285|285|Ξ}}]]|285}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jeno co rychło śpiew opadł kiej chmura, gdy już pierun ze siebie wypuści, że tylko i ze samego przodka jeszcze nutę wyciągali, mnogim zaś zrobiło się pilno zgwarzać ze swojemi. Ciąg się też porwał i rozpierzchał na strony, chałupami szli, wiela dzieci pomniejsze na ręce wzięło, drugie a co młodsze parami szli, cosik se rozpowiadając, a insze już się w gąszcz wywodzili, od ludzkich oczu, zaś dzieuchy, spłonione kiej wiśnie, przywierały do swoich chłopaków, nie bacząc na nikogo. A kiej niekiej, snadź la ulżenia sobie w kuntentnościach, śpiewem znów gruchali rozgłośnym, jaże wrony z gniazd wylatywały na pola, jaże świece gasły od pędu, a bór odhukiwał zwolna i bełkotał, kieby z tej głębokiej, nieprzejrzanej gardzieli.<br />
{{tab}}To cichość się rozpościerała, że ino tupot nóg się rozlegał i pryskały w gąszczach rozognione śmiechy, ściszone słowa lub te pacierze staruch, mamrotane jękliwemi nawrotami.<br />
{{tab}}Zachód już nadchodził, niebo się wyniesło, jakby wzdymając w rozzłoconą, szklaną banię, że jeno kilka chmur przesiąkłych czerwienią mdlało w sinych wysokościach, słońce zesunęło się na sam wrąb i nad borami zawisło, a wśród pni ogromnych, w zielonych podszyciach roztrzęsały się brzaski złotawe, zaś na polanach samotne drzewa zdały się żywym ogniem płonąć, rozgorzały wody, przytajone w gąszczach, i cały bór jakby w ogniach stanął i w krwawych dymach, że tylko miejscami, kaj wyniosłe chojary stały zwartą gęstwą i kieby chłopy wsparte o się ramionami, tam <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_286" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/286"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/286|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/286{{!}}{{#if:286|286|Ξ}}]]|286}}'''<nowiki>]</nowiki></span>czarne mroki zalegały, a i to jeszcze prześwietlone gdzie niegdzie tym dżdżem słonecznym.<br />
{{tab}}Bór pochylał się nad drogą i na pola zdał się patrzeć, wygrzewając w zachodzie czuby wielgachne, a stojał tak cichuśko, iż kucie dzięciołów trzaskało przenikliwie, kukułka gdziesik kukała zawzięcie, a z pól dochodziły ptasie świergotania.<br />
{{tab}}Droga kręciła się miejscami samą krawędzią pól, że chłopy przestawali opowiadać i, cisnąc się nad brózdą przydrożną, szli pochyleni, obejmując oczyma te niwy zielone, kaj gęsto kwitnące drzewa gorzały w zachodzie, te długie zagony, co wlekły się ku nim pokornie, te, kiej wody ździebko rozkolebane, pola ozimin, chylące się jakby pod nogi gospodarzom z chrzęstem radosnym. Żarli ci też ślepiami tę mać żywicielkę, że niejeden się żegnał, niejeden „Pochwalony“ mówił, czapę zdejmując, a zaś wszystkim zarówno dusze klękały w niemej, gorącej czci przed tą świętą i utęsknioną.<br />
{{tab}}Juści, co po tych pierwszych przywitaniach, nowe gwary się podniesły i nowe radoście rozpierały serca, jaże chciało się niejednemu huknąć po lesie, albo i przypaść do tych zagonów i zapłakać.<br />
{{tab}}Tylko Hanka poczuła się jakby za całym światem. A toć tuż przed nią, i za nią, i wszędy, chłopy szły szumno, a kiele każdego kobiety i dzieci tulą się radośnie, niby te krze wątłe, a toć gwarzą, cieszą się, w oczy sobie zaglądają, cisną się do siebie, a ona jedna przemówić nie ma do kogo! Cały naród wre ukropem radości niepowstrzymanej, a ona, choć idzie w pośrodku, tak się czuje opuszczona i nieszczęsna, jako <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_287" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/287"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/287|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/287{{!}}{{#if:287|287|Ξ}}]]|287}}'''<nowiki>]</nowiki></span>to drzewo usychające w gąszczach, na którem nawet wrona gniazda nie uwije, ni żaden ptak nie przysiądzie. Nawet mało kto ją przywitał — jakże! każdemu było pilno do swoich... co im tam ona?.. a tylachna ich wróciło... nawet Kozieł, że znowu będzie trzeba pilnować komory i chlewy zamykać... nawet i te największe buntowniki: Grzela, wójtów brat i Mateusz... Antka jeno nie puścili... może go już nigdy nie zobaczy...<br />
{{tab}}Nie, nie mogła już wytrzymać, bo te rozmysły przygniatały ją kieby kamienie, że ledwie nogi zbierała, ale szła z głową podniesioną, harda na oko i pyszna jak zawdy. Kiej zaśpiewali, śpiewała z drugiemi donośnie; kiej modlitwę ksiądz zaczynał, pierwsza powtarzała zbielałemi wargami, jeno w tych długich przerwach, gdy posłyszała wokoło ściszone od żarów szepty, wpierała ciężkie oczy w krzyż błyszczący i szła, strzegąc się jeno tych łez zdradzieckich, co jak złodzieje wymykały się niekiej z pod rozpalonych powiek... Nie poważyła się nawet pytać o Antka — jeszczeby się mogła wydać z męki przed ludźmi!... Nie, nie, tyle zniesła, to i więcej przemoże, przecierpi... udźwignie... Nakazywała sobie, czując zarazem, jak w niej łzy piekące wzbierają, jak żal za gardziel dusi, mrokiem przesłaniają się oczy i jak ta męka rośnie z minuty na minutę.<br />
{{tab}}Nie samać jedna tak biadoliła nie, boć i Jagusia czuła się nielepiej: szła ona zosobna, przemykając się lękliwie, kiej ta sarna spłoszona. I ją poniesły radoście, że pobiegła naprzeciw i prawie pierwsza chłopów <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_288" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/288"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/288|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/288{{!}}{{#if:288|288|Ξ}}]]|288}}'''<nowiki>]</nowiki></span>dopadła, a nikto do niej nie wyskoczył, nikto nie przytulił, i nie całował. Jeszcze z dala dojrzała Mateuszową głowę nad insze wyniesioną, więc ku niemu rzuciły się jej oczy rozgorzałe, ku niemu porwały ją nagle dawno już zapomniane tęsknoty, że przepychała się przez ciżbę z wrzaskiem radosnym. Ale on jakby jej nie dojrzał... Nim go dosięgła, już matka wisiała mu na szyi, Nastusia wpół trzymała i młodsze dzieci wieszały się dokoła, zaś Tereska żołnierka, czerwona jak burak, rozbeczana, trzymała go za rękę, nie strzegąc się już oczu niczyich.<br />
{{tab}}Jakby ją kto wodą zimną oblał, że wypadła z kupy i w las pognała, sama nie wiedząc, co się z nią wyprawia. Jakże to, miała straszną ochotę poczuć się w gromadzie i ścisku, w tej przejmującej wrzawie powitań, chciała się cieszyć jak i drugie; przeciech, jak wszystkie, miała serce pełne żarów i gotowe do uniesień i szlochów radosnych, a oto sama iść musi, zdala od ludzi, niby ten pies oparszywiały.<br />
{{tab}}Rozdygotała się też ciężkim żalem, ledwie już łzy wstrzymując a wyrzekania, i wlekła się jako ta chmura posępna, co to leda chwila deszczem rzęsistym zapłacze.<br />
{{tab}}Parę razy próbowała uciekać do dom, ale nie poredziła: żal jej było ostawiać procesję, to i plątała się potem pomiędzy ludźmi, jak ten Łapa szukający w ciżbie swoich gospodarzy. Nie ciągnęło jej do matki ni do brata, któren przemyślnie zagubiał się w jałowcach i kole Nastusi kołował, a kto drugi też się z nią nie stowarzyszył, zajęty swojemi. Aż w końcu złość ją {{pp|za|trzęsła}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_289" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/289"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/289|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/289{{!}}{{#if:289|289|Ξ}}]]|289}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|trzęsła}}, że byłaby z lubością puściła kamieniem w całą kupę i w te rozradowane, śmiejące się gęby.<br />
{{tab}}Szczęściem, że już wychodzili z boru.<br />
{{tab}}Ostatni kopiec stojał na rozdrożu, skąd jedna z dróg skręcała prosto ku młynowi.<br />
{{tab}}Słońce już zachodziło i zimny wiater powiał z nizin, ksiądz przyśpieszał nabożeństwo, że to i Walek czekał na niego z bryczką.<br />
{{tab}}Śpiewali ta jeszcze coś niecoś, ale już wszystko szło na rzadki pytel, bo utrudzeni byli, zaś chłopy rozpytywały zcicha o folwarek, spalony we święta, którego rumowiska okopcone sterczały niedaleko, a przytem i na dworskich polach działy się ciekawości.<br />
{{tab}}Dziedzic ano skakał po zagonach na swojej bułance za jakiemiś ludźmi, jakby rozmierzającymi role długimi prętami, a zaś przy krzyżu, na rozwidleniu dróg i kole stogów spalonych widniały bryki żółto malowane.<br />
{{tab}}— Co to może być? — zauważył ktosik.<br />
{{tab}}— Juści co pole wymierzają, jeno że to nie omentry.<br />
{{tab}}— Kupce pewnikiem, nie wyglądają na chłopów.<br />
{{tab}}— Na Miemców patrzą.<br />
{{tab}}— Pewnie: kapoty granatowe, faje w zębach i portki na cholewach.<br />
{{tab}}— Rychtyk, podobni do Olendrów z Grynbacha.<br />
{{tab}}Szeptali, oczy wytrzeszczając ciekawie, ale jakiś głuchy niepokój zaczął przejmować gromadę, że nawet nie spostrzegli, jak kowal wyniósł się cichaczem i prawie chyłkiem, bruzdami, przebierał się ku dziedzicowi.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_290" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/290"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/290|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/290{{!}}{{#if:290|290|Ξ}}]]|290}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Podlaski folwarek kupują, czy co?<br />
{{tab}}— Już we święta powiadali, co dziedzic ogląda się za kupcami.<br />
{{tab}}— Ale niech ręka Boska broni od miemieckich somsiadów!<br />
{{tab}}Poniechali rozważań, bo skończyło się nabożeństwo i ksiądz wsiadał na bryczkę wraz z organistami.<br />
{{tab}}Naród się rozbił na kupy i zwolna pociągnął do wsi, rozwlekli się po drodze, to miedzami szli gęsiego, jak ta komu bliżej było do chałupy.<br />
{{tab}}Słońce już zaszło i mroczało nad ziemiami, na zielonkawem zaś niebie rozżarzały się zorze ogniste. Z łąk za młynem ruszały się białe opary, rozwłócząc kieby przędzę na wszystkie niziny. W cichości, jaką się przyodziewał świat, jeno bociek klekotał gdziesik rozgłośnie.<br />
{{tab}}Bo nawet głosy ludzkie pogasły i cała procesja wsiąkała zwolna w pola, że jeno gdzie niegdzie czerwieniał wełniak, lebo białe kapoty mgliły się w zapadających, modrawych cieniach.<br />
{{tab}}A pokrótce wieś jęła się napełniać i rozbrzmiewać, bo już wszystkiemi stronami a gwarnie walili, każden zaś chłop krzyżem świętym witał dawno niewidziane progi, a niejeden na ziem rymnął przed obrazami, na głos rycząc ze szczęścia.<br />
{{tab}}Ponowiły się witania, a babie i dziecińskie jazgoty, a opowiadania, przerywane wybuchami gorących całunków i śmiechów.<br />
{{tab}}Kobiety, rozognione i jakby oszalałe z wrzasku, jęły usadzać swoich nieboraków przed michami, podtykając im jadło i niewoląc ze wszystkiego serca.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_291" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/291"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/291|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/291{{!}}{{#if:291|291|Ξ}}]]|291}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Że i krzywd zapomnieli i pamięci bied, i długich miesięcy rozłąki się zbyli, bo każden z całego serca cieszył się powrotem i swojemi, które raz po raz obłapiał i do serca przyciskał, a o różności wypytywał.<br />
{{tab}}Kiedy zaś już sobie podjedli dosyta, ruszyli gospodarki oglądać i radować się dobytkiem, że choć już dobrze ściemniało, a łazili po obejściach i sadach, lewentarze poklepując, albo i tykając palcami obwisłe pod kwiatem gałęzie, kieby te kochane, dziecińskie głowiny.<br />
{{tab}}Że już i nie opowiedzieć, jakiem weselem rozgorzały Lipce.<br />
{{tab}}Tylko u jednych Borynów było zgoła inaczej.<br />
{{tab}}Dom ostał prawie pusty, Jagustynka poleciała do swoich, Jóźka też z Witkiem poniesła się, kaj ludniej było i weselej, że jedna Hanka chodziła po ciemnej izbie, pohuśtując na ręku dziecko kwilące i już puszczając wodze żalom i bolesnym, palącym łzom.<br />
{{tab}}Jeno że i w tem nie ostała dzisiaj sama jedna, bo ano Jaguś tak samo ciskała się w mrocznem obejściu, rychtyk temi samemi smutkami szarpana i tak samo tłukąc się, kiej ten ptak o klatkowe pręty.<br />
{{tab}}Tak się już bowiem spletło dziwnie.<br />
{{tab}}Jagna przyleciała jeszcze przed drugiemi, a chociaż mroczna była kiej noc i rozeźlona, rzuciła się do roboty, robiła, co ino jej wpadło pod oczy, za wszystkich; wydoiła krowy, napoiła cielaka, nawet świniom żarcie poniesła, jaże Hanka zdumiała się, ledwie wierząc własnym oczom. A ona, nie bacząc na nikogo, pracowała, jakby się chcąc zarobić i tak umęczyć, by <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_292" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/292"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/292|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/292{{!}}{{#if:292|292|Ξ}}]]|292}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zapomnieć krzywdy jakiejś i zabić w sobie smutki a żale.<br />
{{tab}}Ale cóż, choć ręce mdlały z utrudzenia i krzyż dziw nie pękał, łzy i tak cięgiem stały jej w oczach i często palącym sznurem ciekły po twarzy, a w duszy krzewił się coraz bujniejszy i sroższy smutek.<br />
{{tab}}Zapłakane oczy nic nie widziały wpodle siebie, nawet Pietrka, któren już od samego przyjścia na krok jej nie odstępował i, pomagając, zagadywał zcicha i rozżarzonemi ślepiami obejmował a przycierał się nieraz tak zbliska, jaże bezwolnie się odsuwała. Aże przyszło do tego, że kiej w stodole nabierała w opałkę sieczki, chwycił ją wpół, do sąsieka przypierał, mamrocząc cosik i do jej warg chciwie sięgając...<br />
{{tab}}Nie sprzeciwiła się, nie miarkując, do czego idzie, i dając się na jego wolę, jakby nawet rada temu, że ją jakaś moc pojena i ponosi, ale skoro ją rzucił na słomę i poczuła na twarzy jego wilgotne wargi, porwała się niby wicher i odrzuciła go precz kiej ten wiecheć, jaże bęcnął na klepisko...<br />
{{tab}}Straszna złość ją zatrzęsła.<br />
{{tab}}— Ty pokrako zapowietrzona!.. ty świniarzu!.. Poważ się jeszcze kiej mnie tknąć, to ci kulasy poprzetrącam!.. Dam ja ci jamory, jaże się juchą oblejesz!.. — krzyczała, rzucając się z grabiami.<br />
{{tab}}Ale wnet zapomniała o wszystkiem i, pokończywszy obrządki, do chałupy poszła.<br />
{{tab}}W progu natknęła się na Hankę: zajrzały sobie w oczy, przeszklone łzami a bólem ociężałe, i śpiesznie się rozbiegły.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_293" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/293"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/293|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/293{{!}}{{#if:293|293|Ξ}}]]|293}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Z obu izb drzwi stały wywarte do sieni i w obu już się paliły światła, że co chwila, jakby z niewytłumaczonego musu, spozierały zdala na siebie.<br />
{{tab}}Zaś potem, narządzając wspólnie kolację, kręciły się zbliska siebie, ale żadna nie puściła pary, żadna i słowa nie powiedziała, jeno kryjomo, kiej złodzieje, chodziły za sobą ślepiami. Juści, dobrze wiedziały, co każda dzisiaj cierpi, że często złe i mściwe oczy przyskakiwały do siebie, kiej noże ostre, a zaciśnięte nieme usta mówiły urągliwie:<br />
{{tab}}— Dobrze ci tak! dobrze!<br />
{{tab}}Ale przychodziły i takie chwile, że zaczynało im być siebie żal, że byłyby zagwarzyły przyjaźnie, że każda ino czekała zaczepki, by odrzeknąć poczciwem słowem, że nawet przystawały wpodle, zezując ku sobie wyczekująco, gdyż ustępowała zawziętość, przymierały zadawnione gniewy, a pospólna dola i opuszczenie kłoniły je ku sobie coraz bliżej... jeno co nie skłoniły, bo zawdy je cosik powstrzymywało: to płacz dziecka, to wstyd jakiś, to nagłe ocknienie w pamięci krzywd, jaże i w końcu rozniesło je daleko i zawziętość znowu w sercach zawrzała, złoście sprężyły dusze i oczy poczęły się żgać błyskawicami nienawiści.<br />
{{tab}}— Dobrze ci tak! dobrze — syczały zcicha, prażąc się ślepiami, znowu gotowe do kłótni, do bitki nawet, by całą złość wywrzeć na drugiej.<br />
{{tab}}Na szczęście, do tego nie przyszło, bo Jagusia zaraz po kolacji wyniesła się do matki.<br />
{{tab}}Wieczór był ciemny, ale cichy i ciepły; gwiazdy jeno zrzadka przebłyskiwały w płowych głębokościach; <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_294" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/294"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/294|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/294{{!}}{{#if:294|294|Ξ}}]]|294}}'''<nowiki>]</nowiki></span>na moczarach leżały białe, grube kożuchy oparów, żaby zaczynały rechotać, a niekiedy zabłąkało się jękliwe kwilenie czajek. Ziemię zaś otulały mroki, że jeno kajś wynosiły się na jaśnię nieba drzewa pospane, sady szarzały jakby wapnem skropione, a bijące zapachami niby z trybularzów rozżarzonych; wiśniowy kwiat pachniał i bzy ledwie roztlałe, pachniały zboża, wody i te ziemie przewilgocone, a każden kwiat czuć było zosobna i wszystkie razem wionęły upajającym, słodkim zapachem, jaże w głowie się kręciło.<br />
{{tab}}Wieś jeszcze nie spała, ciche pogwary trzęsły się od progów i przyźb, tonących w ciemnościach, zaś drogi, przysłonione cieniami drzew, a jeno gdzie niegdzie porznięte świetlistemi pręgami, z okien bijącemi, mrowiły się od ludzi.<br />
{{tab}}Jaguś nibyto do matki zmierzała, a jęła kręcić nad stawem, kołować, przystając coraz częściej, bo prawie co krok natykała się na jakąś parę, mocno splecioną i cicho gwarzącą.<br />
{{tab}}Spotkała i brata z Nastusią: trzymali się wpół, całując zapamiętale.<br />
{{tab}}Wlazła też niechcący na Marysię Balcerkównę z Wawrzkiem: gdziesik pod płotem, w grubym cieniu stojali, przytuleni do siebie i o Bożym świecie niewiedzący.<br />
{{tab}}Rozpoznała po głosach i drugie, że z każdego cienia nad wodą, z pod płotów, zewsząd roznosiły się szepty, dyszące słowa, upalne westchnienia, jakieś dygoty i szamotania. Cała wieś zdała się wrzeć ukropem miłowań i lubością, że nawet i te skrzaty ledwie odrosłe, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_295" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/295"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/295|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/295{{!}}{{#if:295|295|Ξ}}]]|295}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a i to wodziły się z chłopakami, gżąc się a przeganiając po drogach.<br />
{{tab}}Obmierzło jej to nagle, że wzięła ich wymijać, kierując się prosto do matki, ale przed domem spotkała się oblicznie z Mateuszem; nie spojrzał nawet na nią, mijając kiej to drzewo; wiódł się z Tereską, trzymając ją wpół i cosik jej prawiąc... Przeszli, a ona jeszcze słyszała ich głosy i przytłumione śmiechy.<br />
{{tab}}Zawróciła nagle i już w dyrdy, jakby goniona przez wszystkie psy, uciekała do chałupy.<br />
{{tab}}A wieczór cichy, wiośniany, pachnący, nabrzmiały radością powitań, przejęty świętą cichością szczęścia, płynął niepowstrzymanie.<br />
{{tab}}Gdziesik w nocy, w rozpachnionych sadach czy na polu, fujarka zaświergoliła tęskną nutą, jakby do wtóru tym szeptom, i całunkom, i radościom.<br />
{{tab}}Zaś na moczarach żaby zarechotały wielkim chórem, niekiedy jeno przerywanym, a drugie, we stawie przymglonym kiej oko zasypiające, odpowiadały im przeciągłem, sennem, coraz cichszem hukaniem... aż dzieci, baraszkujące po drogach, jęły się z niemi przemagać i krzyczeć, przekomarzając:<br />
{{f|<poem>Reh! reh! reh!
Bocian zdechł!
Ja rada, ty rada, obie my rade!
Rade! rade! rade!..</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{kropki-hr}}
<br /><br />{{---|50}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_296" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/296"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/296|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/296{{!}}{{#if:296|296|Ξ}}]]|296}}'''<nowiki>]</nowiki></span><br>
{{c|VIII.}}<br />
{{tab}}Dzień wstawał cudny, ciepły a jędrny, niby ten chłop dobrze wyspany, któren, ledwie przecknąwszy, na równe nogi się zrywa i, szepcąc pacierze, trąc oczy a ździebko poziewając, za robotą się rozgląda.<br />
{{tab}}Słońce wschodziło pogodnie; czerwone i ogromne, zwolna wtaczało się na wysokie niebo, jakoby na to pole nieobjęte, kaj w sinych oprzędach mgieł leżały nieprzeliczone stada białych chmur.<br />
{{tab}}I wiater się już wałęsał po świecie, kieby ten gospodarz budzący wszystko na świtaniu; przegarniał zboża pomdlałe, dmuchał we mgły, że rozpierzchały się na wsze strony, targał obwisłemi gałęziami, kajś na rozstajach huknął, to chyłkiem przebrał się ku uśpionym jeszcze sadom i rymnął w gąszcze, że z wiśni posypał się ostatni okwiat i kiej śnieg trząsł się na ziemię, kiej łzy na wody stawu padał.<br />
{{tab}}Ziemia się budziła, ptaki zaśpiewały w gniazdach, drzewa też jęły szemrać niby tym pacierzem pierwszym; kwiaty się otwierały, podnosząc do słońca ciężkie, zwilgocone i senne rzęsy, a lśniące rosy sypały się gradem perlistym.<br />
{{tab}}Długi, a luby dygot zatrząsł wszystkiem, co znowu się budziło do życia, zaś gdziesik z ziemie, ze dna wszelkiego stworzenia buchnął niemy krzyk i jak głucha błyskawica przeleciał nad światem, jak kiedy człowieczą duszę w twardym śpiku zmora dusi, że targa się, stracha, zamiera, aże raptem oczy ozewrze na {{pp|słonecz|ną}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_297" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/297"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/297|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/297{{!}}{{#if:297|297|Ξ}}]]|297}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|słonecz|ną}} światłość i krzykiem szczęsnego oniemienia dzień wita i to, że między żywemi jest jeszcze, niepomna, jako to nowy dzień trudów a boleści, jak wczoraj było, jak z jutrem przyjdzie, jak zawdy będzie...<br />
{{tab}}Więc i Lipce jęły się budzić i raźno zrywać na nogi; niejedna głowa rozczochrana wyzierała, wodząc zaspanemi oczyma po świecie; kajś już się myli przed chałupami, to po wodę do stawu wypadały rozdziane jeszcze kobiety, ktosik drwa rąbał; wozy też wytaczano na drogę, dymy niekajś wykwitały z kominów, a tu i owdzie roznosiły się krzyki na leniących się wstawać.<br />
{{tab}}Rano było jeszcze, słońce ledwie co na parę chłopa wyniesło się nad wschodem i zboku, przez mrocznawe sady, bodło czerwonemi płomieniami, a już ruchano się wszędy galanto.<br />
{{tab}}Wiater się kajścić zapodział, że w lubej cichości wszystko się syciło rzeźwym, pachnącym porankiem, słońce grało we wodach i rosy skapywały z dachów sperlonemi sznurkami, jaskółki śmigały w czystem powietrzu, boćki leciały z gniazd na żer, kokoty piały po płotach, wytrzepując radośnie skrzydłami, a gęsi z gęgotliwym krzykiem wywodziły młode na staw sczerwieniony. Bydło ryczało po oborach, zaś wszędy przed progami a w opłotkach doili pośpiesznie krowy i z każdego obejścia wyganiali inwentarz na drogi, że szedł kolebiąco, rycząc przeciągle a cochając się o płoty i drzewa, zaś owce z zadartemi łbami, pobekując, cisnęły się środkiem drogi w tumanie kurzu. Spędzali wszystko na plac przed kościołem, kaj paru starszych chłopaków na koniach, trzaskając batami i klnąc {{pp|siar|czyście}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_298" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/298"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/298|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/298{{!}}{{#if:298|298|Ξ}}]]|298}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|siar|czyście}}, oganiało rozłażące się stado i wrzeszczało na opóźnionych.<br />
{{tab}}A kiej ruszyli, stłaczając się na topolowej, bo jaże pod lasem leżały wspólne pastwiska, przykryła ich kurzawa orosiała i czerwonawo mieniąca się w słońcu, że jeno belki owiec i pieskowe szczekania rwały się z ciężkich tumanów, znacząc drogę, kaj się podzieli.<br />
{{tab}}Zaś pokrótce za niemi i gęsiarki wypędzały białe, rozgęgane stada, to ktosik cielną krowę wiódł na miedzę albo konia spętanego prowadził za grzywę na ugory.<br />
{{tab}}Ale i potem niewiele się przyciszyło, że to wieś jęła się szykować na jarmarek. Było to jakoś w tydzień po powrocie chłopów z kreminału.<br />
{{tab}}Wszystko już w Lipcach wracało zwolna do dawnego, jakoby po tej burzy srogiej, co szkód narobiła niemałych, że naród, ochłonąwszy z trwogi, wyrzekając a żaląc się na dolę, imał się po ździebku pracy wetującej.<br />
{{tab}}Juści, co nie szło jeszcze, jak było iść powinno, chociaż chłopy już ujęły rządy w swoje kwarde ręce, jeszcze się bowiem lenili niecoś poranić, dopóźna nieraz wylegując się pod pierzynami; jeszczech niejeden często gęsto do karczmy zaglądał, nibyto nowin zasięgając w sprawie; jeszcze ten i ów pół dnia przewałęsał po wsi i przegadał z kumami, a zaś drugie spychali jeno co pilniejsze roboty, boć niełacno było po tylem próżnowaniu brać się na ostro — ale już co dnia przemieniało się na lepsze, co dnia puściej robiło się w karczmie i po drogach i co dnia gęściej mus chytał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_299" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/299"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/299|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/299{{!}}{{#if:299|299|Ξ}}]]|299}}'''<nowiki>]</nowiki></span>za łby i przyginał do ziemie, do ciężkiej, znojnej pracy zaprzęgając.<br />
{{tab}}Że zaś dzisiaj akuratnie wypadał jarmarek w Tymowie, to mało kto do roboty wychodził, szykując się na niego.<br />
{{tab}}Przednówek wcześniej latoś zawitał i tak ciężki, jaże skwierczało po chałupach, więc co jeno kto miał jeszcze do przedania, śpiesznie wyprowadzał, zaś drugie szły la zgwarzenia się ze somsiady, la obaczenia świata i wypicia choćby tego kieliszka.<br />
{{tab}}Każden miał swój frasunek, a kajże się to naród pocieszy, wyżali, skrzepi, a nowin dowie, jeśli nie na jarmarku lebo na odpuście?..<br />
{{tab}}Więc skoro powypędzano inwentarze na paszę, zaczęli się zbierać, rychtować wozy, a wychodzić, kto piechty iść musiał.<br />
{{tab}}Biedota ruszyła najpierwej, bo Filipka z płaczem pognała sześć starych gęsi, oderwanych od młodzi, ledwie co porosłej, że to chłop zachorzał po powrocie i do garnka nie było co wstawić.<br />
{{tab}}Któryś też z komorników ciągnął za rogi jałowicę, co się była teraz na zwiesnę pognała... Że zaś bieda ma długie nogi a ostre pazury, to Grzela z krzywą gębą, choć na ośmiu morgach siedział, a dojną krowę poprowadził na powróśle, somsiad zaś jego, Józek Wachnik, maciorę z prosiętami popędzał.<br />
{{tab}}Ratowały się chudziaki, jak jeno mogły, bo już niejednego tak przypierało, że ostatnią koninę wyprowadził, jak to Gulbas musiał, sprocesowała go bowiem Balcerkowa za piętnaście rubli, które był kiejś {{pp|poży|czył}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_300" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/300"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/300|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/300{{!}}{{#if:300|300|Ξ}}]]|300}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|poży|czył}} na krowę, i teraz gotowym wyrokiem groziła, że wśród płaczów całej rodziny a wyrzekań i gróźb, siadł nieborak na kasztanka i przedawać go pojechał.<br />
{{tab}}Wozy się zwolna wytaczały jeden za drugim, boć i gospodarze wywozili, co któren miał, gdyż wójt o podatki wołał i karami straszył, zaś gospodynie też się wybierały ze swojem dobrem, że często gęsto kokoszki gdakały z pod zapasek lub tęgi gęsior zasyczał z wasąga, a drugie piechty idące, jajka niesły w chustach, to masło, kryjomo przed dziećmi zbierane, a poniektóre to i świąteczne wełniaki lub zbędne płótna dźwigały na plecach.<br />
{{tab}}Bieda ano popędzała, a do żniw, do nowego, było jeszcze daleko.<br />
{{tab}}Tak się wszystkim śpieszyło, że nawet msza odprawiała się dzisiaj znacznie wcześniej. Jeno parę kobiet klęczało przed ołtarzem, nie mogąc nadążyć za księdzem, bo ledwie odmówiły na Podniesienie, a już Jambroż gasił świece i kluczami podzwaniał.<br />
{{tab}}Tereska żołnierka, która z jakąś sprawą przyszła do proboszcza, trafiła rychtyk, kiej już wychodził na śniadanie. Nie śmiała go juści zaczepić, więc jeno stanęła przed sztachetami, wypatrując, kiej się na ganku pokaże. Nim się jednak zebrała przystąpić, siadł na bryczkę i przykazywał ostro ruszać do Tymowa.<br />
{{tab}}Westchnęła żałośnie, długo patrząc na topolową, kaj kurz wisiał i szarą chmurą kładł się na pola; wozy turkotały coraz dalej, a ino czerwień kobiet, ciągnących gęsiego nad drogą, mignęła niekiedy między drzewami.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_301" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/301"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/301|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/301{{!}}{{#if:301|301|Ξ}}]]|301}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Lipce ścichły pokrótce, młyn nie turkotał, kuźnia stała zamknięta i drogi docna opustoszały, bo kto ostał, dłubał cosik w obejściach i na ogrodach za chałupami.<br />
{{tab}}Tereska, sielnie sfrasowana, wróciła do domu.<br />
{{tab}}Mieszkała za kościołem, pobok Mateusza, w chałupinie o jednej izbie z półsionką, gdyż drugą przy działach brat oderznął i przeniósł na swój grunt, że kiej rozcięte w poprzek żebra sterczały przepiłowane ściany i dach, przypierające do okopconego komina.<br />
{{tab}}Dojrzała ją z proga Nastka, że to ino wąski sadek ich dzielił.<br />
{{tab}}— No cóż? co ci wyczytał? — zawołała, biegnąc ku niej.<br />
{{tab}}Tereska z przełazu opowiadała, co ją spotkało.<br />
{{tab}}— A może by organista przeczytał?.. pisane musi poredzić.<br />
{{tab}}— Juści co poredzi, ale jak tu z gołemi rękoma iść do niego?<br />
{{tab}}— Weź parę jajków.<br />
{{tab}}— Matka wszystkie ponieśli do miasta; kacze ino zostały.<br />
{{tab}}— Nie turbuj się: weźmie on i kacze.<br />
{{tab}}— Poszłabym, a czegoś się boję! Bym to wiedziała, co tu napisane! — Wyjęła z za gorsu list od męża, któren był jej wójt przywiózł wczoraj wieczorem z kancelarji. — Co tam może stoić?<br />
{{tab}}Nastka wzięła jej z rąk zaczerniony papier i, przykucnąwszy pod przełazem, rozpostarła go na kolanach i znowu z niemałym trudem próbowała odczytywać. <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_302" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/302"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/302|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/302{{!}}{{#if:302|302|Ξ}}]]|302}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Tereska przysiadła na żerdce i, wsparłszy brodę na pięściach, patrzyła z lękiem na te jakieś kreski, z których tyle jeno Nastka wysylabizowała, że pochwalony stojało na początku.<br />
{{tab}}— Nie rozbierę więcej, to darmo. Mateusz to by pewnikiem poredził.<br />
{{tab}}— Nie, nie! — poczerwieniała strasznie i cicho jęła prosić: — Nie mów mu o liście, Nastuś, nie powiadaj...<br />
{{tab}}— Żeby drukowane, to na każdej książce przeczytam, litery znam dobrze i baczę, jaka która jest, ale tutaj niczego złożyć nie poredzę: same jakieś kulasy i wykrętasy, jakby muchę uwalaną w czernidło puścił kto na papier.<br />
{{tab}}— Nie powiesz, Nastuś, co?<br />
{{tab}}— Dyć już ci wczoraj rzekłam, że nic mi do waju. Wróci twój z wojska, to i tak wszyćko musi się wydać! — rzekła, powstając.<br />
{{tab}}Tereska jakby się zachlusnęła płaczem, że ino robiła gardłem, słowa nie mogąc wydobyć.<br />
{{tab}}Nastka cosik zeźlona odeszła, kury zwołując po drodze, a Tereska, zawiązawszy w węzełek pięć jajek kaczych, powlekła się do organisty.<br />
{{tab}}Ale nieletko jej być musiało, przystawała co trocha i, kryjąc się w cienie, z bojaźnią wpatrywała się w niezrozumiałe litery listu.<br />
{{tab}}— A może go już puszczają?..<br />
{{tab}}Trwoga chwytała ją za gardło, nogi się uginały, serce się tak rozpaczliwie tłukło, że przyciskała się do drzew, zapłakanemi oczyma biegając jakby za ratunkiem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_303" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/303"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/303|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/303{{!}}{{#if:303|303|Ξ}}]]|303}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A może ino o pieniądze pisze!<br />
{{tab}}Szła coraz wolniej; mężowy list tak jej ciężył a parzył, co cięgiem przekładała go z za gorsu do rąk i aż w róg chustki zawinęła.<br />
{{tab}}U organistów jakby nikogo nie było: drzwi stały powywierane do pustych izb, że tylko w jednej, kaj okno było przysłonione spódnicą, ktosik chrapał rozgłośnie z pod pierzyny. Z nieśmiałością przesunęła się przez sień, rozglądając się po podwórzu, tylko dziewka siedziała przed kuchnią z kierzanką między kolanami, masło wybijając, i oganiała się gałęzią przed muchami.<br />
{{tab}}— A kaj to pani?<br />
{{tab}}— Na ogrodzie, zaraz ją tu posłyszycie...<br />
{{tab}}Tereska pobok stanęła, miętosząc list w ręku i chustkę naciągając barzej na czoło, gdyż słońce wyłaziło z za budynków.<br />
{{tab}}Z księżego podwórza, płotem jeno odgrodzonego, roztrzęsały się wrzaskliwe głosy drobiu, kaczki trzepały się w kałużach, młode indyczki biadoliły kajściś pod płotem, zaś indory, gulgocąc, rozczapierzały skrzydła, podskakując zajadle ku prosiętom, wylegującym w błocie, gołębie podrywały się z przed stodoły, krążyły w powietrzu i spadały co trocha na czerwone dachy plebanji, kiej ta chmura śniegowa. Wilgotnawe a rzeźwe ciepło buchało z pól, sady rozkwitłe pławiły się w słońcu, jabłonie, obwalone kwiatem, wynosiły się z zieleni, kiej białe chmury, opylone zorzami; pszczoły z cichuśkim brzękiem leciały na pracę, kajś już i motyl zamigotał, kiej ten płatek kwiatowy, to <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_304" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/304"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/304|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/304{{!}}{{#if:304|304|Ξ}}]]|304}}'''<nowiki>]</nowiki></span>stado wróbli z niemałym wrzaskiem spadało z drzew na płoty.<br />
{{tab}}Teresce naraz łzy się puściły z oczu i ciurkiem pociekły.<br />
{{tab}}— Organista jest w domu? — spytała, twarz odwracając.<br />
{{tab}}— A kajby. Dobrodziej wyjechał, to się wyleguje, kiej ten wieprz.<br />
{{tab}}— Dobrodziej pewnie na jarmark?<br />
{{tab}}— Juści, byka mają kupować.<br />
{{tab}}— A mało to już ma różnego dobra? co?<br />
{{tab}}— Kto ma dosyć, to chciałby jeszcze więcej — mruknęła dziewka.<br />
{{tab}}Tereska zmilkła, zrobiło się jej strasznie żałośnie, że to ludzie mają wszystkiego po grdykę, a ona ledwie się pożywi, głodując często.<br />
{{tab}}— Gospodyni idą! — zawołała dziewka, ruchając mocno koziełkiem w kierzance, jaże śmietana wypryskiwała wokoło.<br />
{{tab}}— To twoja sprawka, próżniaku!.. umyślnie puściłeś konie w koniczynę! — rozległ się w sadzie jazgotliwy głos organiściny. — Nie chciało ci się na ugór pędzić. Jezus, że to na nikogo się spuścić nie można! Ze dwa pręty koniczyny spasione! Czekaj, powiem zaraz, a wuj takie ci fryko sprawi, darmozjadzie jeden, że popamiętasz.<br />
{{tab}}— Wygnałem na ugór, sam spętałem i na lince przywiązałem do kołka!<br />
{{tab}}— Nie cygań. Wuj się z tobą rozmówi, no...<br />
{{tab}}— Ja nie wygnałem, mówię ciotce.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_305" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/305"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/305|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/305{{!}}{{#if:305|305|Ξ}}]]|305}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A kto? ksiądz może? — wrzeszczała urągliwie.<br />
{{tab}}— Zgadła ciotka: ksiądz wypasł swojemi końmi — podniósł głos.<br />
{{tab}}— Wściekł się!.. przywrzyj pysk, żeby się nie rozniesło!<br />
{{tab}}— Nie przywrę, w oczy mu powiem, bo widziałem. Ciotka na mnie krzyczy, a to ksiądz wypasł. Poszedłem dodnia po konie: gniady leżał, a klacz się pasła; były tam, gdzie je zostawiłem na noc. Dosyć zostawiły śladów, można sprawdzić, jeszcze gorące. Rozpętałem je i wsiadłem na gniadego, a tu widzę, że w naszej koniczynie jakieś konie. Świtało dopiero, dostałem się przegonem pod księży ogród, żeby im drogę zastąpić, wyłażę na dróżkę Kłębową, a tu proboszcz stoi z brewjarzem, rozgląda się dokoła i raz po raz popędza je batem coraz głębiej w koniczynę, to...<br />
{{tab}}— Cicho, Michał! Słyszane to rzeczy, żeby sam ksiądz... Dawno już mówiłam, że to siano w przeszłym roku... cicho, tam jakaś kobieta stoi.<br />
{{tab}}Potoczyła się naprzód śpiesznie, właśnie i organista krzyczał z pod pierzyny na Michała.<br />
{{tab}}Tereska oddała jej węzełek z jajkami, a podejmując za nogi, prosiła nieśmiało o przeczytanie listu od męża.<br />
{{tab}}Kazała jej zaczekać.<br />
{{tab}}A dopiero w parę dobrych pacierzy zawołano ją do izby. Organista, rozmamłany całkiem, w gaciach jeno, popijając kawę, jął czytać.<br />
{{tab}}Słuchała z zamierającem sercem, bo właśnie mąż jej zapowiadał swój powrót na żniwa, razem z Kubą Jarczykiem z Wólki i z Grzelą Borynowym. List był <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_306" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/306"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/306|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/306{{!}}{{#if:306|306|Ξ}}]]|306}}'''<nowiki>]</nowiki></span>poczciwy, troskał się o nią, wypytywał o wszystko, co się dzieje w domu, przesyłał pozdrowienia znajomym i buchał radością powrotu, a wkońcu Grzela dopisywał prosząc, by zawiadomiła jego ojca o powrocie. Chudziaczek nie wiedział, co się stało z Maciejem.<br />
{{tab}}Zaś Tereskę, te ciepłe, poczciwe słowa prażyły kiej baty i do ziemi przyginały. Mocowała się, by nie poznali po niej, by zdzierżyć spokojnie tę wieść straszną, ale zdradliwe łzy same jakoś pociekły rozpalonemi paciorkami.<br />
{{tab}}— Jak się to cieszy z powrotu chłopa! — szepnęła urągliwie organiścina.<br />
{{tab}}Teresce jeszcze rzęsistszy grad posypał się z oczu. Uciekła biedota, aby krzykiem nie wybuchnąć i długo się tuliła kajś w opłotkach.<br />
{{tab}}— Co ja teraz pocznę, sierota? co? — wyrzekała z bezradną żałością.<br />
{{tab}}Juści, chłop wróci, dowie się o wszystkiem! Strach ją porwał, jako ten zły, luty wicher. Jasiek był poczciwy, ale zawzięty jak wszystkie Płoszki: krzywdy nie przepuści, jeszcze go zabije! Jezus, ratuj, Jezus! Ani pomyślała o sobie. Popłakując a szarpiąc się w sobie, znalazła się u Borynów. Hanki nie było: pojechała do miasta jeszcze wczas rano; Jagna też u matki robiła, że w chałupie była jeno Jagustynka z Józią: płótno zmoczone rozpościerały w sadzie.<br />
{{tab}}Powiedziała o Grzeli, chcąc się wynieść czem prędzej, ale stara odwiedła ją na bok i dziwnie dobrotliwie szepnęła:<br />
{{tab}}— Tereska, opamiętaj się, miejże rozum, ozorów <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_307" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/307"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/307|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/307{{!}}{{#if:307|307|Ξ}}]]|307}}'''<nowiki>]</nowiki></span>złych nie utniesz... Jasiek wróci, to się i tak dowie. Pomiarkuj, parobek na miesiąc, a mąż na całe życie! Dobrze ci radzę.<br />
{{tab}}— Co wy powiedacie? co? — bełkotała, niby nie rozumiejąc.<br />
{{tab}}— Nie udawaj głupiej, wszyscy wiedzą o was, Mateusza odpraw póki czas, to Jasiek nie uwierzy, stęsknił się do ciebie, łacno wmówisz, co ino zechcesz. Mateusz się znarowił do twojej pierzyny, ale przeciek nie przyrósł, wypędź go, póki czas. Nie bój się, Jasiek też nie ułamek... A kochanie przejdzie jako ten dzień wczorajszy, nie wstrzymasz, choćbyś życiem płaciła; kochanie to jeno suta omasta przy niedzieli; jedz co dnia, a rychło ci zmierznie i odbekiwać będziesz. Kochanie płakanie, a ślub grób — powiadają. Może i prawda, jeno że ten grób z chłopem i dzieciskami lepszy, niźli wolność w pojedynkę. Nie bucz a ratuj się, póki pora. Jak cię twój bez to kochanie sponiewiera i z chałupy wygna, kaj to pójdziesz? We świat na zatracenie i pośmiewisko! Hale, pomieniał się stryjek za siekierkę kijek! Zlecisz z woza, to biegnij potem za rozworą z wywieszonym ozorem! pod wiatr rychło dech stracisz i sił się wyzbędziesz, i rychło cię odjadą! Głupia, każden chłop ma portki, Mateusz mu czy Kuba, każden jednako przysięga, jak sięga, każden jak miód, pókiś mu miła. Pomiarkuj sobie i do głowy weź, co mówię, wujnam ci przecie i dobra la ciebie pragnę.<br />
{{tab}}Ale Tereska już nie mogła wytrzymać, uciekła w pole i, buchnąwszy gdziesik w żyto, tam dopiero popuściła żalom i płakaniom.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_308" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/308"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/308|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/308{{!}}{{#if:308|308|Ξ}}]]|308}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Darmo próbowała rozważać słowa starej, gdyż co chwila chwytał ją taki żal za Mateuszem, że z rykiem tłukła się po bróździe, jako ten poraniony zwierz.<br />
{{tab}}Dopiero jakieś niedalekie wrzaski podniesły ją na nogi.<br />
{{tab}}Jakby przed wójtową chałupą rozlegała się sroga kłótnia.<br />
{{tab}}Juści: to wójtowa z Kozłową przezywały się od ostatnich.<br />
{{tab}}Stojały naprzeciw siebie, płotami a drogą podzielone, w koszulach jeno i wełniakach, a ledwie już zipiąc ze złości, pomstowały ze wszystkiej mocy, pięściami do siebie wygrażając.<br />
{{tab}}Wójt konie zakładał do wasąga, zagadując niekiedy do chłopa z Modlicy, siedzącego w ganku, któren jaże tupał z uciechy, pokrzykując judząco na kobiety.<br />
{{tab}}Krzyki roznosiły się daleko, że kiej na dziwowisko zbiegali się ludzie: sporo już ich stojało na drodze, a z poza wszystkich płotów sąsiedzkich i węgłów wyściubiały się głowy.<br />
{{tab}}Bo też kłóciły się, że niech Bóg broni! Wójtowa, cicha zazwyczaj i zgodliwa kobieta, jakby się dzisiaj wściekła, srożyła się coraz barzej, zaś Kozłowa z rozmysłu nieco przycichała i, nie przepuszczając niczego, żgała powoluśku naśmiechliwemi słowami.<br />
{{tab}}— Jazgocz se, pani wójtowo, jazgocz, pieski cię nie przeszczekają! — wołała.<br />
{{tab}}— A bo to pierwszy raz, a bo to drugi! Niema tygodnia, by mi co z chałupy nie zginęło! Kokoszki <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_309" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/309"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/309|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/309{{!}}{{#if:309|309|Ξ}}]]|309}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nieśne, kurczęta, kaczki, a nawet stara gęś, że już nie wypowiem tych szkód na ogrodzie i w sadzie! A bodajś się struła moją krzywdą! żeby cię pokręciło! żebyś stergła pode płotem...<br />
{{tab}}— Ozdzieraj się, wrono, krzycz, to ci ulży, pani wójtowo...<br />
{{tab}}— A tom dzisiaj! — zwróciła się do Tereski, wyłażącej na drogę — a tom rano pięć kawałków płótna wyniesła na bielnik. Zachodzę po śniadaniu, aby je zmoczyć. Brakuje jednego! Szukam! Jakby pod ziemię się zapadł! Dyć kamieniami przycisnęłam, a wiatru nie było! Płótno cieniuśkie, paczesne, że kupne nie byłoby lepsze, i zginęło!<br />
{{tab}}— Kiej świni tłuszcz ci ślepie zalewa, toś nie dojrzała!..<br />
{{tab}}— Boś mi płótno ukradła! — wrzasnęła.<br />
{{tab}}— Ja ci ukradłam! Powtórz to jeszcze, powtórz!<br />
{{tab}}— A ty złodzieju jeden! Przed całym światem zaświarczę. Przyznasz się, kiej cię w dybach do kreminału popędzą.<br />
{{tab}}— Złodziejką me przezywa! Słyszyta ludzie! Do sądu podam, jak Bóg w niebie, wszyscy słyszeli. Ja ci ukradłam, masz świadki, ty torbo?..<br />
{{tab}}Wójtowa, chyciwszy jakiś kołek, na drogę wypadła i docierając kiej pies rozwścieczony, jazgotała zajadle:<br />
{{tab}}— Ja ci kijem przytwierdzę! ja ci zaświarczę! jak ci...<br />
{{tab}}— Podejdź, pani wójtowo! Tknij me jeno, świńska kumo! tknij me, ty sobacza pokrako! — zawrzeszczała, wybiegając naprzeciw.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_310" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/310"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/310|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/310{{!}}{{#if:310|310|Ξ}}]]|310}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Odepchnęła męża, któren ją powstrzymywał, i, rozkraczywszy się, pod boki się ujęła, krzycząc urągliwie:<br />
{{tab}}— Bij me, bij, a kryminał cię nie minie, pani wójtowo!..<br />
{{tab}}— Zawrzyj pysk, bym cię prędzej do kozy nie zapakował! — krzyknął wójt.<br />
{{tab}}— Psy se wściekłe zamykaj, boś od tego, babę swoją weź lepiej na postronek, by się ludzi nie czepiała! — gruchnęła, nie mogąc już wytrzymać.<br />
{{tab}}— Urzędnik do cię mówi, pomiarkuj się, kobieto! — zawołał groźnie.<br />
{{tab}}— Gdziesik mi twój urząd — rozumiesz! Groził mi będzie, widzisz go, sameś może płótno wzion la jakiej kochanicy na koszulę. Gromadzkich pieniędzy już ci nie starczyło, boś je przechlał, pijanico. Nie bój się, wiedzą, co wyrabiasz. Posiedzisz se i ty, panie urzędniku, posiedzisz!<br />
{{tab}}Ale tego już było za wiele la obojga, że kiej wilki skoczyli na nią; pierwsza wójtowa chlasnęła ją kijem przez pysk i z dzikim kwikiem w kudły się wczepiła pazurami, zaś wójt jął prać pięściami, kaj popadło.<br />
{{tab}}Bartek w ten mig skoczył na pomoc swojej.<br />
{{tab}}Zwarli się kiej psy w nierozplątaną kupę, że ani rozeznał, czyje pięście młócą kieby cepami, czyje głowy się taczają i czyje są krzyki. Przywarli się do płota i przetoczyli się znowu na drogę, kiej snopy, wichurą zakręcone, aż wkońcu, zmagając się coraz zajadlej, runęli na ziem, w piasek.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_311" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/311"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/311|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/311{{!}}{{#if:311|311|Ξ}}]]|311}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Kurz ich zakrył, iż jeno krzyki a pomstowania się rozlegały: tulali się po drodze, bijąc a wrzeszcząc wniebogłosy.<br />
{{tab}}Czasem ktosik wyrywał się z kupy, czasem i wszystkie naraz podnosiły się na nogi, a chytając w garście, co popadło, znowu bili na siebie, za łby się wodząc, za orzydle, za szpondry.<br />
{{tab}}Wrzask się rozniósł na całą wieś, wystrachane kury gdakały po sadach, psy jęły szczekać, baby podniesły lamenty, tłocząc się dokoła bezradnie, aż dopiero nadbiegłe chłopy rozerwali bijących.<br />
{{tab}}Co tam było jeszcze przekleństw, płaczów, a wygrażań, to i nie wypowiedzieć. Somsiady porozlatali się zaraz, aby ich na świadków nie podano; ale rozpowiadali wszędy, niby pod sekretem, jak wójtowie srodze zbili Kozłów.<br />
{{tab}}A nie wyszło i paru pacierzy, wójt z zapuchłym pyskiem wraz z kobietą, też niezgorzej zasinioną i podrapaną, pierwsi pojechali, skargę podawać. Zaś dopiero w jaką godzinę ruszyli Kozłowie.<br />
{{tab}}Stary Płoszka, nawet wielce chętliwie, bo za darmo, zgodził się ich powieźć do miasta, byle się jeno po przyjacielsku przysłużyć wójtowi.<br />
{{tab}}Jechali podawać skargę, więc jak się byli podnieśli z bitki, ni ździebka się nie ogarniając, tak ruszyli.<br />
{{tab}}Umyślnie też przez wieś jechali stępa, by móc rozpowiadać swoje krzywdy, a rany okazywać każdemu, kto jeno chciał patrzeć.<br />
{{tab}}Kozioł miał łeb rozwalony do kości, jaże mu krew zalewała całą twarz, szyję i piersi, widne z pod <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_312" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/312"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/312|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/312{{!}}{{#if:312|312|Ξ}}]]|312}}'''<nowiki>]</nowiki></span>porozrywanej koszuli. Niewiela go już bolało, ale co trocha, za boki się chwytał i przeraźliwie wrzeszczał:<br />
{{tab}}— Laboga, nie zdzierżę! Wszystkie ziobra mi przetrącił! Ratujta, ludzie, ratujta, bo pomrę!..<br />
{{tab}}A Magda wtórowała lamentliwie:<br />
{{tab}}— Kłonicą go prał! Cichoj, chudziaku! sponiewierał cię kiej psa, ale jest jeszcze sprawiedliwość i kara na zbójów, jest! Cichoj, mizeraku! dobrze ci on zapłaci! Na śmierć chciał go zabić, widzieli ludzie, ledwie go obronili, to zaświarczą w sądzie poczciwie! — darła się, raz po raz wybuchając strasznym rykiem, a tak była sponiewierana, że ledwie ją poznawali. Z gołym łbem jechała, włosy miała powyrywane wraz ze skórą, naderwane uszy, oczy zakrwawione i całą twarz podartą pazurami, jakby ją kto pobronował, że choć wiedzieli, co to za ziółko, a niejeden szczerze się litował.<br />
{{tab}}— Żeby tak pobić ludzi, no!<br />
{{tab}}— Wstyd i obraza boska, toć ledwie żywi jadą.<br />
{{tab}}— Niezgorzej poszlachtowani, co? I rzeźnik lepiej nie poredzi... Ale panu wójtowi przeciek wszystko wolno, nie urzędnik to, nie figura? — dorzucał urągliwie Płoszka, zwracając się do narodu.<br />
{{tab}}Stropili się tym wielce, bo choć Kozły dawno już przejechali, wieś jeszcze długo nie mogła się uspokoić.<br />
{{tab}}Tereska, która ze strachu schowała się w czas bitki, wylazła skądciś dopiero, kiej już obie strony pojechały do sądów.<br />
{{tab}}Zajrzała zaraz do Kozłów, że to Bartek pociotkiem jej wypadał z matczynej strony. W chałupie nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_313" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/313"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/313|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/313{{!}}{{#if:313|313|Ξ}}]]|313}}'''<nowiki>]</nowiki></span>było nikogo, jeno na dworze, pod ścianą, siedziało tych troje dzieci, przywiezionych z Warszawy.<br />
{{tab}}Tuliły się do siebie, łapczywie ogryzając ziemniaki niedogotowane, a broniąc się piskiem i łyżkami od prosiąt. A tak były zabiedzone, wychudłe i obrosłe brudem, jaże litość ją wzięła. Przeniesła je do sieni, a pozawierawszy drzwi, już w dyrdy poleciała z nowinami.<br />
{{tab}}U Gołębiów jeno Nastka była.<br />
{{tab}}Mateusz jeszcze przed śniadaniem poszedł był do Stacha, Bylicowego zięcia. Właśnie wraz z nim penetrował rozwaloną chałupę, czyby się nie dała podnieść. Bylica chodził za nimi, jąkając niekiedy swoje.<br />
{{tab}}Pan Jacek zaś siedział jak zawdy na progu, papierosa kurzył i pogwizdywał na gołębie, kołujące nad trześniami.<br />
{{tab}}Słońce się już podnosiło ku południowi, ciepło było galante.<br />
{{tab}}Nagrzane powietrze mieniło się nad polami, kiej woda, zboża i sady stały jakby w słońce zapatrzone, że jeno niekiedy z trześni Bylicowych spadał okwiat, chwiejąc się na trawach, niby biały motyl.<br />
{{tab}}Dochodziło południe, kiej Mateusz skończył oglądanie, a dzióbiąc toporem jeszcze tu i owdzie po bokach, rzekł stanowczo:<br />
{{tab}}— Zetlałe docna, samo próchno, nic z tego nie postawi, to darmo...<br />
{{tab}}— Dokupiłbym niecoś nowego, możeby... — szepnął błagalnie Stacho.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_314" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/314"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/314|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/314{{!}}{{#if:314|314|Ξ}}]]|314}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dokupcie na całą chałupę, z tego gnoju nie wybierze ni jednego bala.<br />
{{tab}}— Bójcie się Boga!<br />
{{tab}}— Dyć przyciesie jeszczeby wytrzymały, węgary jeno dać nowe... ściany też by podporami wesprzeć... klamrami ściągnąć... dyć... — jąkał stary Bylica.<br />
{{tab}}— Kiejście taki majster, to sobie stawiajcie, ja z próchna nie poredzę — rzucił gniewnie, naciągając spencerek.<br />
{{tab}}Nadeszła na to Weronka z dzieckiem na ręku i jęła wyrzekać:<br />
{{tab}}— A cóż my teraz poczniemy, co?<br />
{{tab}}— Ze dwa tysiące trzebaby na nową! — westchnął frasobliwie Stacho.<br />
{{tab}}— Hale, cheba o jednej izbie ze sionką.<br />
{{tab}}— Przecie cośbym drzewa dostał z naszego lasu... juści, żeby tylko chyla tyla... a resztę dokupię... juści... chwaciłoby... W urzędzie prosić...<br />
{{tab}}— Dadzą to teraz, kiej bór w procesie!.. przecież nawet zbieraniny wzbronili. Poczekajcie z chałupą do końca sprawy! — radził Mateusz.<br />
{{tab}}— Czekaj tatka latka, a kajże się to na zimę podziejem? kaj? — wybuchnęła Weronka i zapłakała żałośliwie.<br />
{{tab}}Pomilkli. Mateusz zbierał swoje porządki ciesielskie, Stacho drapał się w głowę, a Bylica nos wycierał za węgłem, że w tej smutnej cichości jeno Weronczyn płacz chlipał.<br />
{{tab}}Naraz pan Jacek się podniósł i głośno rzekł:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_315" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/315"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/315|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/315{{!}}{{#if:315|315|Ξ}}]]|315}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie płaczcie, Weronka, drzewo się na chałupę znajdzie.<br />
{{tab}}Osłupieli, stając z rozdziawionemi gębami, aż dopiero Mateusz pierwszy się pomiarkował i śmiechem gruchnął:<br />
{{tab}}— Mądry obiecuje, a głupi się raduje! To głowy nie ma kaj przytulić, a chałupy będzie drugim rozdawał! — powiedział ostro, zpodełba patrząc na niego, ale pan Jacek już się nie ozwał, siadł znowuj na progu, zakurzył papierosa i, jak przódzi, skubiąc bródkę, po niebie wodził oczyma.<br />
{{tab}}— Poczekajta ino, a niezadługo i cały folwarczek wama przyobieca.<br />
{{tab}}Zaśmiał się Mateusz i, rzuciwszy ramionami, poszedł.<br />
{{tab}}Na lewo się wziął zaraz z miejsca, ścieżką, wiodącą pod stodołami.<br />
{{tab}}Mało ludzi robiło dzisiaj na ogrodach, bo jeno kajś niekaj czerwieniała kobieta, albo jakiś chłop naprawiał dach, to cosik majdrował we wrótniach stodół, powywieranych na pola.<br />
{{tab}}Nieśpieszno było Mateuszowi, gdyż rad przystawał, poredzajac z chłopami o wójtowej bitce, do dzieuch zęby szczerzył i wesoło zagadywał, a gdzie znów babom tak trefnie przysolił, jaże śmiech zarechotał na ogrodach, że niejedna, wzdychając, szła za nim oczyma.<br />
{{tab}}Jakże, urodny był i wyrosły kiej dąb, a jakby król wszystkich we wsi parobków, bo i mocarz po Antku Borynie pierwszy i tanecznik równy Stachowi Płoszce, a i mądrala. Że zaś przytem sprawny był do <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_316" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/316"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/316|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/316{{!}}{{#if:316|316|Ξ}}]]|316}}'''<nowiki>]</nowiki></span>każdej roboty, bo i wóz zrobił, i komin postawił, i chałupę wyrychtował, i na fleciku pięknie wygrywał, to chociaż prawie nie miał grontu i grosz się go nie utrzymał, iż szczodry był la drugich, a niejedna matka radaby z nim przepiła choćby całego cielaka, by go jeno na zięcia przysposobić, zaś niejedna dziewczyna już go przypuszczała do podufałości, rachując, co potem prędzej zaniesie na zapowiedzie.<br />
{{tab}}Ale na nic szły wszystkie zabiegi, z matkami pił, z córkami jamorował, a od ożenku wykręcał się kiej piskorz.<br />
{{tab}}— Niełacno wybrać, bo każda dobra, a jeszcze lepsze podrastają, poczekam... — powiadał swachom, rającym mu różne dzieuchy.<br />
{{tab}}A zimą zmówił się był z Tereską i żył z nią prawie na oczach wszystkiej wsi, nie bacząc na gadania ni pogrozy.<br />
{{tab}}— Wróci Jasiek, to mu ją oddam, jeszcze gorzałki postawi, żem mu kobiety pilnował — prześmiewał się z przyjacioły jakoś wkrótce po powrocie, że to już przykrzyła mu się i z wolna od niej odstawał.<br />
{{tab}}I teraz, na obiad idąc, dłuższą drogę wybrał, by se po drodze pożartować z dzieuchami a uszczypnąć, którą się da.<br />
{{tab}}I całkiem niespodzianie natknął się na Jagnę: pełła cosik na matczynym ogrodzie.<br />
{{tab}}— Jagusia! — wykrzyknął radośnie.<br />
{{tab}}Jagusia podniesła się i strzeliła nad zagonem kiej ta malwa wysmukła.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_317" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/317"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/317|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/317{{!}}{{#if:317|317|Ξ}}]]|317}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Żeś to me dojrzał? Cie, jaki prędki, już tydzień we wsi, a dopiero...<br />
{{tab}}— Dyć jeszcześ śliczniejsza! — szepnął z podziwem.<br />
{{tab}}Ugięta była do kolan, z pod czerwonej chusty, pod brodą zawiązanej, modrzały ogromne, słodkie oczy, białe zęby grały w wiśniowych wargach i cała gębusia, zarumieniona kiej jabłuszko a śliczna, jaże się prosiła o całowanie. Ujęła się hardo pod bok i biła w niego skrzącemi ślepiami z taką mocą, że dreszcze go przeszły. Obejrzał się dokoła i bliżej podszedł.<br />
{{tab}}— Od tygodnia cię szukam i wypatruję po próżnicy.<br />
{{tab}}— Cygań se psu, to ci może uwierzy. Co wieczór zęby suszy po opłotkach, co wieczór innej basuje, a teraz będzie mi co inszego wmawiał!<br />
{{tab}}— Tak mię to, Jaguś, witasz? co? tak?..<br />
{{tab}}— Jakże to mam inaczej? Może cię za kolana podjąć i dziękować, żeś se o mnie przypomniał?<br />
{{tab}}— Baczę, jakeś to me łoni przyjmowała.<br />
{{tab}}— Co było łoni, to nie teraz — odwróciła się, twarz kryjąc, a on się przysunął nagle, obejmując ją chciwemi rękoma.<br />
{{tab}}Wyrwała mu się z gniewem.<br />
{{tab}}— Poniechaj, bo mi Tereska ślepie wydrapie za ciebie!<br />
{{tab}}— Jagusia! — ledwie jęknął.<br />
{{tab}}— Do swojej żołnierki wróć se z jamorami... wysługuj się, póki tamten nie wróci. Odpasła cię w kreminale, naszkodowała się na ciebie, to jej teraz {{pp|odra|biaj}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_318" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/318"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/318|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/318{{!}}{{#if:318|318|Ξ}}]]|318}}'''<nowiki>]</nowiki></span>odrabiaj! — chlastała kiej batem, a tak wzgardliwie, że Mateusz zapomniał języka w gębie.<br />
{{tab}}Wstyd go przejął, poczerwieniał kiej burak, przygiął się i uciekł poprostu.<br />
{{tab}}A Jagnę, choć powiedziała, co czuła i z czem się już cały tydzień nosiła, żal teraz ogarnął: nie myślała, iż się ozgniewa i pójdzie sobie.<br />
{{tab}}— Głupi, przeciech ja ino tak sobie powiedziałam, przez złości! — myślała, markotnie patrząc za nim. — I żeby się zaraz ozgniewać!.. Mateusz!<br />
{{tab}}Ale nie usłyszał, śmigając przez sad jakby poszczuty.<br />
{{tab}}— Zła osa, ścierwo! — mruczał, lecąc już prosto do domu. Gniew nim miotał na przemian z podziwem. Jakże, zawdy była taka trusia, gęby ozewrzeć nie poredziła. Toć go sponiewierała kiej psa! Wstyd nim zatrząsł, że obejrzał się, czy aby kto nie słyszał jej pyskowania.<br />
{{tab}}— Tereskę mu wypomina! Głupia!.. co mu ta żołnierka?.. zabawa i tyla! A jak to ślepiami sypnęła! jak to harno pod bok się ujęła! jak to buchnęło od niej lubością!.. Jezu, i w pysk wziąć od takiej nie wstyd, bele się jeno dostać do miodu... — Cięgotki go wzięły, zwolnił kroku przed chałupą.<br />
{{tab}}— Ozgniewała się, żem o niej przepomniał... Bogać, com winowaty... i o Tereskę... — skrzywił się jak po occie. Dosyć już miał tej płaksy, zbrzydły mu te ciągłe kwiki. Nie ślubował przeciech, by się jej musiał trzymać, jak ten ogon krowy! Ma przeciech chłopa! I ksiądz gotów go jeszcze wypomnieć z ambony! <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_319" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/319"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/319|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/319{{!}}{{#if:319|319|Ξ}}]]|319}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Z taką to i człowiek flaczeje. Psiakrótka z temi babami! — srożył się w sobie.<br />
{{tab}}Obiad się dopiero dogotowywał, skrzyczał więc Nastkę za mitrężenie i zajrzał do Tereski. Właśnie krowę doiła w sadzie; podniosła na niego oczy dziwnie smutne, ledwie co obeschłe z płaczu.<br />
{{tab}}— Czegoś to buczała?<br />
{{tab}}Tłumaczyła się cicho, miłującemi oczyma ogarniając twarz jego.<br />
{{tab}}— Wymionbyś lepiej pilnowała, strzykasz ano mlekiem na wełniak!<br />
{{tab}}Kwardy był dzisiaj i przez dobroci, że łamała sobie głowę, co mu się stało, sprawując się już kiej trusia, gdyż za każdem odezwaniem złością pryskał i ślepiami toczył.<br />
{{tab}}Niby to czegoś po sadzie szukał i kole domu, a głównie przyglądał się jej kryjomo, dziwując się coraz barzej:<br />
{{tab}}— A gdzież to miałem oczy? Takie to cherlawe i wymiękłe... Ni to z pierza, ni z mięsa! Gnat rozkwaszony. Cyganicha prosto. Ni postury, ni...<br />
{{tab}}Prawda, jedne oczy to miała piękne, równe może Jagusinym, ogromne, jasne kiej niebo i czarnemi brwiami opięte, a ilekroć spotkał się z niemi, odwracał głowę i klął zcicha:<br />
{{tab}}— Wytrzeszcza ślepie niby cielak, kiej ogon podniesie!<br />
{{tab}}Niecierpliwiło go to patrzenie i w sroższy gniew wprowadzało.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_320" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/320"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/320|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/320{{!}}{{#if:320|320|Ξ}}]]|320}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Na złość na cię nie spojrzę, ślepiaj se psu w ogon! Nie przeciągniesz me.<br />
{{tab}}Razem jedli obiad, ale ni razu do niej się nie ozwał, ni nawet spojrzał w jej stronę. Nastce jeno przygadywał co trocha:<br />
{{tab}}— Piesby się nie chycił za taką kaszę: jak uwędzona!..<br />
{{tab}}— Bogać ta, ździebko jeno przypalona i kiej cię w zęby kłuje.<br />
{{tab}}— Nie przeciwiaj się! Muchami ją zmaściłaś, więcej ich niźli skwarków.<br />
{{tab}}— Już mu muchy szkodzą! jaki przebierny! nie strujesz się!<br />
{{tab}}Zaś przy kapuście wyrzekał na stare sadło.<br />
{{tab}}— Mazią od woza omaścić, toż gorszeby nie było.<br />
{{tab}}— Poliż osi, to obaczysz, ja ta nie probantka! — odpowiadała twardo.<br />
{{tab}}Czepiał się bele czego i piekłował. Że Tereska cały czas się nie odzywała, to zaraz po obiedzie wziął się i do niej, dojrzał bowiem jej krowę, cochającą się o węgieł.<br />
{{tab}}— Obrosła gnojem kiej skorupą: nie możecie to jej wycierać, co?<br />
{{tab}}— Mokro w oborze, to się wala.<br />
{{tab}}— Mokro! Są w lesie kolki, są; czekacie jeno, by wam kto nagrabił i do chałupy przyniósł. Dyć odparzy sobie kłęby w tym gnoju, zgnije! Tyla bab w chałupie, a porządku ani za grosz! — wrzeszczał, ale {{pp|Te|reska}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_321" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/321"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/321|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/321{{!}}{{#if:321|321|Ξ}}]]|321}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|Te|reska}} ustępowała mu pokornie, nie śmiejąc się już bronić, a jeno prosząc ślepiami o pomiłowanie.<br />
{{tab}}Cicha przecież była jak zawsze, uległa i pracowita, jak mrówka, nawet rada, że wziął nad nią górę i kwardo panuje. A właśnie on i bez to srożył się coraz barzej. Gniewały go jej kochające, lękliwe oczy, gniewał chód cichy, gniewała twarz pokorna, gniewało i to, że cięgiem plątała się kole niego. Miał już ochotę krzyknąć, by mu z oczu ustąpiła.<br />
{{tab}}— Żeby to morówka wziena, psiakrew! — buchnął wreszcie i, zabrawszy porządki ciesielskie, nawet nie wytchnąwszy przypołudnia, poszedł do Kłębów, kaj miał jakąś robotę przy chałupie.<br />
{{tab}}Siedzieli tam jeszcze przy michach, na dworze.<br />
{{tab}}Zakurzył papierosa, siedząc pod ścianą.<br />
{{tab}}Kłęby pogadywali o powrocie z wojska Grzeli Borynowego.<br />
{{tab}}— Wraca to już? — zapytał spokojnie.<br />
{{tab}}— Nie wiecie to? Dyć razem z Jaśkiem Tereski i Jarczakiem z Woli.<br />
{{tab}}— Na żniwa się obiecują. Tereska latała dzisia z listem do organisty, by przeczytał. Powiadał mi o tem.<br />
{{tab}}— To ci nowina! Jasiek powraca! — zawołał bezwolnie.<br />
{{tab}}Zmilkli wszyscy, jeno ślipia obleciały po sobie, a kobiety się sczerwieniły, powstrzymując śmiech. Nie pomiarkował i, jakby rad wieści, powiedział spokojnie:<br />
{{tab}}— Dobrze, co powraca; może przestaną obgadywać Tereskę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_322" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/322"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/322|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/322{{!}}{{#if:322|322|Ξ}}]]|322}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jaże łyżki zawisły nad michą, tak się zdumieli, a on, tocząc zuchwałymi ślepiami, dodał:<br />
{{tab}}— Wiecie, jak jej nie szczędzą. Nic mi do niej, chociaż mi powinowata z ojcowej strony, ale żeby tak na mnie padło, dobrzebym pleciuchom gęby pozatykał: zapamiętaliby! A już kobiety la drugich najgorsze: niechby najbielsza, nie przepuszczą i błotem obwalą.<br />
{{tab}}— Pewnie co tak, pewnie! — przywtórzyli, wbijając oczy w michę.<br />
{{tab}}— Byliście już u Boryny? — zagadnął niespokojnie.<br />
{{tab}}— Dyć zbieram się i zbieram, a co dnia cosik przeszkodzi.<br />
{{tab}}— Za wszystkich cierpi, a nikto o nim nie pamięta.<br />
{{tab}}— Zaglądałeś to do niego? co?<br />
{{tab}}— Hale, pójdę sam, to powiedzą, co do Jagny ciągnę.<br />
{{tab}}— Cie! uważny, kiej dziewka po przypadku — mruknęła stara Agata, siedząca pod płotem z miseczką na kolanach.<br />
{{tab}}— A bo mi już obmierzły szczekania.<br />
{{tab}}— I wilk się statkuje, kiej mu kły spróchnieją — śmiał się Kłąb.<br />
{{tab}}— Albo kiej się za barłogiem rozgląda — podpowiedział Mateusz.<br />
{{tab}}— Ho, ho, to ino patrzeć, jak do której z wódką poślesz — żartował Kłębiak.<br />
{{tab}}— Właśnie, cięgiem już deliberuję, do którejby przepić.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_323" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/323"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/323|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/323{{!}}{{#if:323|323|Ξ}}]]|323}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Prędko wybieraj, a w druchny me proś, Mateusz — pisknęła Kasia, najstarsza.<br />
{{tab}}— Cóż, kiej niełacno: wszyćkie zarówno wybrane i jedna w drugą najlepsze. Magdusia najbogatsza, ale już przez zębów i ze ślepiów jej cieknie; Ulisia, niby kwiat, jeno co ma jedno biedro grubsze i beczkę kapusty we wianie; Franka z przychowkiem; Marysia zbyt szczodra dla parobków; Jewka, choć ma całe sto złotych samą koprowiną, wałkoń, pod pierzyną cięgiem wyleguje. A wszystkieby tłusto jadły, słodko popijały i nic nie robiły. Czyste złoto takie dzieuchy! A zaś jeszcze drugie mają la mnie za krótkie pierzyny.<br />
{{tab}}Gruchnęli śmiechem, jaże się gołębie porwały z dachów.<br />
{{tab}}— Prawdę mówię. Przymierzałem u niejednej, ledwie mi do pół łyst sięgają, jakże bym to zimą wyspał? cheba w butach, co?..<br />
{{tab}}Zgromiła go Kłębowa, iż zbereżeństwa gada przy dzieuchach.<br />
{{tab}}— La śmiechu jeno mówię. Przeciek powiedają, co poczciwe żarty nie szkodzą i pod pierzyną.<br />
{{tab}}Ale dziewczyny rozczapierzyły się kiej te jendyczki.<br />
{{tab}}— Hale, jaki przebierny!.. będzie się tu przekpiwał ze wszystkich! Kiej ci w Lipcach mało, na drugich wsiach se szukaj! — jazgotały.<br />
{{tab}}— Jest ich w Lipcach, jest: przecie łacniej o dostałą pannę, niźli o całą złotówkę. Po dydku i już z ojcowym litkupem je przedają. By jeno kupce się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_324" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/324"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/324|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/324{{!}}{{#if:324|324|Ξ}}]]|324}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nalazły! Tyle tego, jaże się wieś trzęsie od skrzeków pannowych, wszyćkie gotowe pod kozik, że co sobota w każdej chałupie już od świtania pucują się doczysta, kosy we wstęgi pletą i kokoszki po sadach gonią, by je ponieść Żydowi na gorzałkę, a od samego połednia jeno z za węgłów patrzą, czy z której strony swaty nie ciągną. Widziałem, które i z dachów zapaskami powiewały, wrzeszcząc: „Do mnie, Maciuś, do mnie!“ Zaś matki wtórzyły: „Do Kasi przódzi, Maciusiu, do Kasi! Syrek i mendel jajków przyłożę do wiana! Do Kasi!“<br />
{{tab}}Rozpowiadał uciesznie, jaże chłopaki kładły się ze śmiechu, jeno Kłębianki podniesły wrzask na niego, że stary krzyknął:<br />
{{tab}}— Cichojta! skrzeczą kiej te sroki na deszcz.<br />
{{tab}}Nie zaraz się uspokoili, więc by przerwać te przekpinki, zapytał:<br />
{{tab}}— Byłeś to, Mateusz, przy wójtowej wojnie?<br />
{{tab}}— Nie. Mówili, co Kozłom sielnie się dostało.<br />
{{tab}}— Że już lepiej nie można. Strach, jak wyglądali! Wójt se pozwolił, no!..<br />
{{tab}}— Gromadzki chleb tak go roznosi, to i bryka.<br />
{{tab}}— Głównie, co się nikogo nie boja. Któż to mu stanie naprzeciw? Drugi za taką sztukę dobrzeby zapłacił, ale jemu włos z głowy nie spadnie. Z urzędnikami się zna, to w powiecie mocen wszystko, co ino zechce...<br />
{{tab}}— Bośta barany, że dacie takiemu przewodzić nad sobą! Poniewiera i wynosi się nad wszystkie, a oni go dziw po nogach nie całują!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_325" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/325"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/325|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/325{{!}}{{#if:325|325|Ξ}}]]|325}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Sami go wybralim nad sobą, to i uważać musim.<br />
{{tab}}— Kto go wsadził, ten i zesadzić może.<br />
{{tab}}— Dyć nie krzycz, Mateusz, jeszcze się rozniesie.<br />
{{tab}}— A doniesą mu, to będzie wiedział. Niech me ino zaczepi!<br />
{{tab}}— Maciej chory, to kto mu inszy poredzi? Każden się waguje iść na pierwszego, bo każden ledwie swoim biedom wydoli — szepnął stary, podnosząc się z ławy.<br />
{{tab}}Podnieśli się wraz i drudzy.<br />
{{tab}}Kto po jadle legł odpoczywać, kto na drogę wychodził kości przeciągnąć i pasa odpuścić, a kto, jak dzieuchy, do stawu poszły myć garnki a chłodzić się i rajcować. Mateusz zabrał się zaraz do obciesywania podpór do chałupy, zaś Kłąb fajkę zapalił i na progu przysiadł.<br />
{{tab}}— Kto jeno o drugich stoi, tego bieda wydoi! — mruknął, pykając smacznie.<br />
{{tab}}Słońce wisiało nad samą chałupą, przypołudnie zrobiło się nagrzane, ciepłem wiało od pól. Sady stojały w cichości, między drzewinami mieniło się od słońca, okwiat cichuśko słał się na trawy, pszczoły brzęczały po jabłoniach, staw polśniewał wskroś gałęzi, nawet ptactwo pomilkło. Przedpołudniowa, słodka senność siała się po świecie.<br />
{{tab}}Że Kłąb, aby nie zadrzemać, powlókł się do dołu z ziemniakami.<br />
{{tab}}Zaś potem cosik ostro pykał przygasłą fajkę i spluwał, odrzucając głową włosy, opadające mu na twarz.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_326" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/326"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/326|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/326{{!}}{{#if:326|326|Ξ}}]]|326}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Obejrzałeś, co? — zapytała żona, wychylając się ze sieni.<br />
{{tab}}— Juści... żeby tak raz w dzień warzyć, starczyłoby ziemniaków do nowych!<br />
{{tab}}— Hale, raz na dzień! Młode i zdrowe, to i źreć potrzebują.<br />
{{tab}}— Nie dociągniem. Tyla narodu. Dziesięć gąb, a brzuchy mają kiej ćwiercie. Trza będzie cosik zaradzić.<br />
{{tab}}— O jałówce myślisz, co? To ci zapowiadam, że przedać jej nie pozwolę. Rób se, co chcesz, a bydlątka nie dam. Zapamiętaj sobie.<br />
{{tab}}Zatrzepał rękoma, kiejby od osy uprzykrzonej, i gdy odeszła, jął znowu fajkę zapalać.<br />
{{tab}}— Psiachmać baba... Potrza, to i jałówka nie ołtarz!<br />
{{tab}}Słońce prażyło prosto w oczy, cienie były jeszcze maluśkie, to się jeno odwrócił plecami i pykał coraz wolniej i rzadziej. Popuścił pasa, bo mu coś ziemniaki ciążyły, słońce przypiekało, gołębie gruchały we strzesze i cichuśki szmer liści tak rozbierał, że jął się kiwać i żydy wozić po ścianie.<br />
{{tab}}— Tomaszu! Tomaszu!<br />
{{tab}}Ozwarł oczy, Agata siedziała pobok, trwożnie poglądając.<br />
{{tab}}— Ciężki macie przednówek — mówiła cicho. — Byście chcieli, to mam parę groszy, wygodziłabym waju. Na pochówek je ścibałam, ale kiejście w takiej potrzebie, pożyczę. Jałówki szkoda. Przy mnie się łoni ulęgła... z mlecznego gatunku. Może mi Pan Jezus pozwoli dożyć, to mi z nowego oddacie. Wziąć od {{pp|swo|jego}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_327" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/327"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/327|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/327{{!}}{{#if:327|327|Ξ}}]]|327}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|swo|jego}} w potrzebie nie wstyd i gospodarzowi, weźcie — wsunęła mu w rękę samemi złotówkami, cosik ze trzy ruble.<br />
{{tab}}— Schowajcie sobie! Jakoś se poredzę.<br />
{{tab}}— Weźcie, dyć jeszcze z pół rubla dołożę, weźcie — prosiła cichuśko.<br />
{{tab}}— Bóg zapłać wama. Cie, jakaście to poczciwa!<br />
{{tab}}— To już całe trzydzieści złotych bierzcie, do równa — supłała z węzełka, dodając po dziesiątce — bierzcie — skamlała, powstrzymując łzy: dusza się jej darła, jakby każdy grosik pruła sobie z wnętrzności.<br />
{{tab}}Pieniądze dziwnie kusząco lśniły w słońcu. Przymrużał oczy z lubości, grzebiąc między niemi: nowe były i czyste. Wzdychał ciężko, zmagając się ze straszną chęcią, jaże odwrócił się i szepnął:<br />
{{tab}}— Schowajcie dobrze, a to podpatrzą i jeszcze wama ukradną.<br />
{{tab}}Napraszała go jeszcze cichuśko, ale jeno tak, la zwyczaju, bo kiej się nie ozwał, jęła skwapnie zawijać i chować te swoje skarby.<br />
{{tab}}— Czemuż to nie siedzicie u nas? — zagadnął po jakimś czasie.<br />
{{tab}}— Jakże, robocie żadnej nie poredzę, nawet za gąskami nie wydążę. Darmo to źreć będę, co?.. Słabam, już z dnia na dzień końca czekam. Pewnie, co u krewniaków milej by pomrzeć, milej... choćby nawet w tej komorze po jałówce... juści, jeno gdzieżby wam taki kłopot i turbacje! Całe czterdzieści złotych mam na pochowek... by to i ze Mszą było... po gospodarsku... co?.. Pierzynębym dołożyła... Nie bójcie się, {{pp|ci|chuśko}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_328" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/328"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/328|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/328{{!}}{{#if:328|328|Ξ}}]]|328}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ci|chuśko}} wama usnę, ni się spodziejecie... pokrótce... — jąkała nieśmiało, z bijącem sercem oczekiwania, że ją przyjmie i powie: — Ostańcie! —<br />
{{tab}}Ale się nie odezwał, jakby nie rozumiejąc tych skamłań, przeciągał się jeno, poziewał i jął się chyłkiem przebierać kole chałupy, ku stodółce, na siano...<br />
{{tab}}— Gospodarz taki... juści... jakżeby... dziadówkam ino... — Łkała w sobie cichuśkim, żalnym skrzybotem, podnosząc wypłakane oczy ku niemu.<br />
{{tab}}Powlekła się wolniuśko, kaszląc często i przysiadając co trocha nad stawem. Poszła znowu, jak co dnia, wypatrywać po wsi, kajby mogła pomrzeć po gospodarsku, przez oszukaństwa.<br />
{{tab}}I wlekła się, szukać ludzi sprawiedliwych. Snuła się po wsi, jako ta nikła pajęczyna, co leci, nie wiedząc, kaj się uczepi.<br />
{{tab}}A naród się prześmiewał i la uciechy radził biedocie, że u krewniaków ostać powinna, zaś Kłębom, niby to z przyjacielstwa, też mówili:<br />
{{tab}}— Powinowata przeciech, grosz swój ma na pochowek i długo wama w chałupie nie zagości... Kajże się to podzieje?<br />
{{tab}}Wszystko to przyszło do głowy Kłębowej, gdy mąż opowiedział jej o dzisiejszem z Agatą. Spać się już położyli, a kiej dzieci jęły chrapać, zaczęła go cicho namawiać:<br />
{{tab}}— Miejsce się znajdzie... w sionce może poleżeć... gęsi się wygna pod szopę... bele czem się przeżywi.. długo nie pociągnie... na pochowek ma... {{pp|Lu|dzieby}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_329" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/329"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/329|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/329{{!}}{{#if:329|329|Ξ}}]]|329}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|Lu|dzieby}} nie gadali... a pierzyny nie potrzaby oddawać... juści, na drodze tego nie znajdzie – tłumaczyła gorąco.<br />
{{tab}}Ale Kłąb jeno zachrapał w odpowiedzi. I dopiero nazajutrz rano rzekł:<br />
{{tab}}— Żeby Jagata była całkiem bez grosza, przyjąłbym, trudno, dopust Boży, ale tak, powiedzą, co la tych paru złotych dobrość świarczymy. Przecie już pyskują, co la nas poszła na żebry... Nie można.<br />
{{tab}}Kłębowa, że słuchała się we wszystkiem męża, to ino westchnęła żałośnie za pierzyną i poszła przynaglać dziewczyny do pośpiechu.<br />
{{tab}}Kapustę mieli ano dzisiaj sadzić.<br />
{{tab}}Dzień zrobił się był jak i wczorajszy, śliczny, słoneczny i prawdziwie majowy. Wiater jeno przyszedł baraszkujący i swywolił po polach, że zboża chlustały po zagonach, kiej wody rozkołysane. Sady się chwiały z poszumem, gęsto trzęsąc okwiatem, a pełne, ciężkie kiście bzów i czeremchy rozwiewały zapachem. Powietrze szło rzeźwe, przejęte ziemią i kwiatami. Z pod leśnych pastwisk śpiewy się niesły z wiatrem. W kuźni dzwoniły młoty. Od samego rana pełno już było na drogach gwarów i ludzi. Kobiety ciągnęły na kapuśniska, dźwigając w przetakach i koszach rozsadę, a rozpowiadając na głos o wczorajszym jarmarku i wójtowej sprawie.<br />
{{tab}}Że pokrótce, jeszcze nim rosa obeschła, na czarnych kapuśniskach, pociętych jeno brózdami, pełnemi wody, polśniewającej w słońcu, zaroiło się od czerwieni.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_330" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/330"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/330|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/330{{!}}{{#if:330|330|Ξ}}]]|330}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Kłębowa z córkami też tam pociągnęła, zaś Kłąb z Mateuszem i chłopakami wzięli się do podpierania chałupy.<br />
{{tab}}Ale skoro słońce zaczęło przypiekać, stary zdał robotę na synów i, wywoławszy Balcerka, poszli odwiedzać Borynę.<br />
{{tab}}— Piękny czas, kumie — rzekł Kłąb, przyjmując tabakę.<br />
{{tab}}— Galanty. Byle jeno za długo nie przypiekało.<br />
{{tab}}— Stronami przechodzą deszcze, toż i nas nie ominą.<br />
{{tab}}— Robactwo jaże się roi na drzewach, na suszę się ma.<br />
{{tab}}— A jarzyny spóźnione, mogłoby przypalić. Może Pan Jezus nie dopuści... Cóż ta na jarmarku? dowiedzieliście się co o koniu?<br />
{{tab}}— I... dałem starszemu trzy ruble, przyobiecał.<br />
{{tab}}— Że to przezpieczności niema żadnej!.. człowiek pod strachem cięgiem, żyje jak ten zając, a nikto nie poradzi.<br />
{{tab}}— A wójt kiej malowany — szepnął ostrożnie Balcerek.<br />
{{tab}}— Trza będzie pomyśleć o nowym — rzucił Kłąb.<br />
{{tab}}Balcerek spojrzał na niego, ale stary dodał gorąco:<br />
{{tab}}— Już wstyd przez niego na wieś idzie. Słyszeliście o wczorajszem?<br />
{{tab}}— I... bitka każdemu przytrafić się może, zwyczajnie... Drugie miarkuję: byśmy za te jego rządy nie dopłacili.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_331" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/331"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/331|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/331{{!}}{{#if:331|331|Ξ}}]]|331}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Sam się nie rozporządza: dyć i kasjer pilnuje, i pisarz, i urząd...<br />
{{tab}}— Psy mięsa pilnują! Warują, a wkońcu ty, chłopie, dopłać, bo nie dopilnowali.<br />
{{tab}}— Bogać ta inaczej! Wiecie ta co nowego?<br />
{{tab}}Balcerek jeno splunął i ręką machnął; nie chciał gadać, chłop był mrukliwy i przez babę zahukany, to i barzej strzegący języka.<br />
{{tab}}Doszli też do Borynów.<br />
{{tab}}Jóźka skrobała ziemniaki na ganku.<br />
{{tab}}— Idźcie, ojciec ta sami leżą. Hanusia na kapuśnisku, a Jagna robi u matki.<br />
{{tab}}W izbie pusto było, przez otwarte okno zaglądały kiście bzów i słońce siało się przez zieleń.<br />
{{tab}}Stary siedział na łóżku. Wychudły był, siwa broda jeżyła mu się na żółtej twarzy kiej szczeć, głowę miał jeszcze obwiązaną, ruchał cosik sinymi wargami.<br />
{{tab}}Pochwalili Boga, nie odrzekł, ni się poruszył.<br />
{{tab}}— Nie poznajecie to nas? — ozwał się Kłąb, za rękę go biorąc.<br />
{{tab}}Jakby nic nie wiedział, nasłuchiwał niby tego świegotania jaskółek, lepiących gniazda pod strzechą, lebo tego szmeru gałęzi, szorujących po ścianach i w okno niekiedy zaglądających.<br />
{{tab}}— Macieju! — rzekł znów Kłąb, wstrząsając nim ździebko.<br />
{{tab}}Chory drgnął, oczy mu się zatrzęsły, obejrzał się na nich.<br />
{{tab}}— Słyszycie? dyć Kłąb jestem, a to Balcerek, wasz kum; poznajecie, co?<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_332" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/332"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/332|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/332{{!}}{{#if:332|332|Ξ}}]]|332}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Czekali, patrząc mu w oczy.<br />
{{tab}}— Sam tu, chłopy! Do mnie! Bij psubratów! bij! — krzyknął znagła ogromnym głosem, podniósł ręce jakby w obronie, i zwalił się nawznak.<br />
{{tab}}Jóźka wpadła na krzyk i jęła mu głowę obwalać mokremi szmatami, ale on już leżał cichy, a w szeroko otwartych oczach lśnił jakiś strach śmiertelny.<br />
{{tab}}Wyszli pokrótce, sfrasowani i pełni zgrozy.<br />
{{tab}}— Trup ci tam leży, a nie żywy człowiek! — rzekł Kłąb, odwracając oczy na chałupę.<br />
{{tab}}Jóźka znowu skrobała ziemniaki na ganku, dzieci bawiły się pod ścianą, a w sadzie spacerował Witkowy bociek, zaś wiater przysłaniał gałęziami okno wywarte.<br />
{{tab}}Szli czas jakiś w milczeniu zgrozy, jakby z grobu wyszli.<br />
{{tab}}— Każdemu przyjdzie na to, każdemu — szepnął łzawo Kłąb.<br />
{{tab}}— A każdemu... wola Boża, cóż, nie poredzi... Hale, mógł jeszcze pożyć jaką porę, żeby nie ten las...<br />
{{tab}}— Pewnie. Zginął, a drugie się z tego pożywią — westchnął.<br />
{{tab}}— Raz kozie śmierć... mało się to naharował?<br />
{{tab}}— I nama też może niezadługo przyjdzie za nim iść.<br />
{{tab}}Patrzeli kwardo we świat, w pola rozkołysane, bory widne, jak na dłoni, na role zieleniące, na ten dzień jasny, ciepły i zwiesnowy, i dusze im kamieniały w rezygnacji a poddaniu się woli Bożej.<br />
{{tab}}— Nie zmienić tego człowiekowi, coć mu przeznaczone, nie...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_333" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/333"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/333|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/333{{!}}{{#if:333|333|Ξ}}]]|333}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I z tym się rozeszli.<br />
{{tab}}Zaś drudzy, tegoż jeszcze dnia i następnych, poczęli nawiedzać chorego, jeno co tak samo nikogo nie poznawał, że wkońcu zaprzestali.<br />
{{tab}}— Jemu tylko pacierze o prędkie skonanie potrzebne — powiedział ksiądz.<br />
{{tab}}A że każden miał dosyć swoich turbacyj a biedy, to i nie dziwota, co wrychle zapomnieli o nim, zaś jeśli zdarzyło się komu spomnieć, to jakby o nieboszczyku.<br />
{{tab}}Co prawda, to i leżał se chudziaszek w takiem opuszczeniu, kieby już do grobu złożony i trawą porosły.<br />
{{tab}}Komuż ta był w pamięci?<br />
{{tab}}Bywało nieraz, iż całe dni leżał bez kropli wody, może by i pomarł prosto z głodu, gdyby nie Witkowe, dobre serce, któren porywał, co się jeno dało, i niósł gospodarzowi, a nawet krowy często poddajał kryjomo i mlekiem go poił. Chory bowiem przejmował go dziwnie frasobliwą troską, aż raz ośmielił się zapytać parobka.<br />
{{tab}}— Pietrek, prawda to, że kto przez spowiedzi zamrze, do piekła idzie?<br />
{{tab}}— Prawda. Przecie ksiądz zawdy tak mówią w kościele.<br />
{{tab}}— To i gospodarzby do piekieł poszli? — przeżegnał się trwożnie.<br />
{{tab}}— Taki człowiek jak i drugie.<br />
{{tab}}— Hale! gospodarz taki człowiek jak i drugie! hale!<br />
{{tab}}— Głupiś, kiej głąb kapuściany! — zaperzył się Pietrek, długo mu tłumacząc, ale Witek nie uwierzył: swoje on wiedział i zgoła drugie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_334" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/334"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/334|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/334{{!}}{{#if:334|334|Ξ}}]]|334}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Tak ano przechodziły dnie w Borynowej chałupie...<br />
{{tab}}Zaś na wsi kotłowało się kiej w garnku.<br />
{{tab}}Wójtowa bitka to sprawiła, obie bowiem strony szukały świadków, przeciągając naród na swoją stronę.<br />
{{tab}}Chociaż to jeno z Kozłami była sprawa, ale wójt nie zaspał i tęgo zabiegał. Górę też wziął zaraz z miejsca, bo więcej niźli połowa wsi za nim się opowiedziała. Znali go jak zły szeląg, ale wójtem był przeciech, mógł w niejednem poredzić, ale i mógł dobrze sadła zalać za skórę, to i namową, przypochlebstwem a gorzałką przysposobił sobie świadków, jakich mu było potrza.<br />
{{tab}}Kozioł leżał ciężko chory i księdza z Panem Jezusem sprowadzili do niego. Powiedali ta różnie o tej chorobie, bąkając w sekrecie, co jeno udaje, by wójt jeszcze lepiej beknął na sądach. Ale Bóg wie, jak to tam było. Wiedziano jeno dobrze, że sama Kozłowa całe dnie latała po ludziach, pomstując a wyrzekając. Opowiadała, co już przedała maciorę z prosiętami na lekowanie męża, i prawie co dnia wylatywała umyślnie przed wójtów, krzycząc wniebogłosy, jako już Bartek umiera, Boga i ludzi sprawiedliwych wzywając na świarczenie i poratunek.<br />
{{tab}}Biedota jeno i co tkliwsze kobiety stanęli po ich stronie, a nawet jeden z pomniejszych gospodarzy, Kobus, że to człowiek był niespokojny i swarliwy. Ale reszta ni słuchać nie chciała, w żywe oczy się wypierając, jakoby co niebądź widzieli, zaś niejeden radził jeszcze, by z wójtem nie zadzierali, bo niczego nie wskórają.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_335" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/335"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/335|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/335{{!}}{{#if:335|335|Ξ}}]]|335}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nowe z tego wychodziły historje, że to Kobus miał ozór niepowściągliwy, łacno się z pięściami ponosił, a baby też w słowach nie przebierały.<br />
{{tab}}Więc jeno wrzaski z tego szły i gniewy, bo cóż? mogli to poredzić gospodarzom i wójtowi?<br />
{{tab}}Nawet już Żyd się z nich prześmiewał i na bórg dawać nie chciał.<br />
{{tab}}A nie przeszedł i tydzień, dość już wszystkie miały tej sprawy i tych jazgotów lamentliwych, że już słuchać przestali.<br />
{{tab}}Aż tu nowa pomoc im przyszła i we wsi znowu się zakotłowało.<br />
{{tab}}Oto Płoszka zmówił się z młynarzem i wraz otwarcie a głośno stanęli po stronie Kozłów...<br />
{{tab}}Juści, szło im akuratnie o nich, co o ten śnieg łoński — swoje w tem mieli zamysły i la siebie jakieś wygody rychtowali.<br />
{{tab}}Płoszka był chłop sielnie ambitny, skryty, a we swój rozum i bogactwa dufający, zaś młynarz, wiadomo, co la grosza dałby się powiesić, kutwa i zdzierus.<br />
{{tab}}Wojna się też wnet zawiązała między stronami cicha i zawzięta, boć przy ludziach, w oczy, świarczyli sobie przyjacielstwo, witali jak i przódzi, a nawet nieraz i do karczmy pod ręce się wiedli.<br />
{{tab}}Co mądrzejsi wnet się pomiarkowali, jako tej spółce nie o sprawiedliwość chodzi, nie o krzywdy Kozłów, a o coś inszego, może i o wójtostwo.<br />
{{tab}}— Pożywił się jeden, niech się ta pożywią i drugie! — powiadali starzy, kiwając głowami.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_336" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/336"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/336|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/336{{!}}{{#if:336|336|Ξ}}]]|336}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I tak czas schodził, że męt we wsi był coraz większy.<br />
{{tab}}Aż tu któregoś dnia gruchnęło po chałupach:<br />
{{tab}}— Niemcy w karczmie popasają!<br />
{{tab}}— Na Podlesie pewnikiem ciągną — rzekł ktoś domyślnie.<br />
{{tab}}— Niech jadą z Bogiem!... co wama do nich? — przekładał drugi.<br />
{{tab}}Ale jakaś niespokojna, trwożna ciekawość owładnęła ludźmi. Przez sady krzykali se tę nowinę, w opłotkach stawali gadać o niej, a insze zaś już do karczmy się przebierały na przewiady.<br />
{{tab}}Jakoż prawdę rzekli, pięć bryk stojało na podjeździe, a wszystkie na żelaznych osiach, na żółto i niebiesko malowane, budami płóciennymi nakryte, z pod których wyzierały kobiety i różny sprzęt gospodarski, zaś w karczmie przed szynkwasem z dziesięciu Niemców popijało.<br />
{{tab}}A tęgie były juchy, rozrosłe i brodate, w granatowe kapoty przyodziane, ze srebrnemi łańcuchami na spaśnych brzuchach, a pyski, to jaże się im świeciły od dobrego jadła. Szwargotali cosik ze Żydem.<br />
{{tab}}Chłopy całą kupą stawali pobok, o wódkę krzycząc, a patrząc i nasłuchując uważnie, ale trudno było wymiarkować choćby i jedno słowo. Dopiero Mateusz, któren z Żydami poredził szwargotać, tak cosik do nich zaszprechował, jaże karczmarz odwrócił się zdziwiony. Niemcy łysnęli jeno po sobie ślepiami, a nie odrzekli, zaś potem i Grzela, wójtów brat, powiedział im jakieś niemieckie słowo. Zadami się wykręciły do <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_337" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/337"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/337|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/337{{!}}{{#if:337|337|Ξ}}]]|337}}'''<nowiki>]</nowiki></span>chłopów, rechocąc między sobą, jakoby te świnie nad korytem.<br />
{{tab}}— To ino prać po tych świńskich pyskach! — rzekł rozgniewany Mateusz.<br />
{{tab}}— Kijemby potrza zmacać boki, a wnet by przemówiły.<br />
{{tab}}A Adam Kłębiak szepnął z zapalczywością:<br />
{{tab}}— Pchnę w kałdun tego z brzega, zwali me, to pierzta naodlew.<br />
{{tab}}Powstrzymali go, bo i Niemcy, jakby poczuwszy groźby, wzięli antał z piwem i prędko się wynieśli z karczmy.<br />
{{tab}}— Te, pludry, nie tak śpieszno, portki pogubita!<br />
{{tab}}— Świńskie pociotki! — krzyczeli za nimi chłopaki.<br />
{{tab}}Ale zaraz po ich wyjeździe Żyd wyznał przed parobkami, jako Niemcy już prawie kupiły Podlesie, że już pojechali rozmierzać kolonję, że całe piętnaście familij osiądzie na folwarku.<br />
{{tab}}— My się dusim na zagonach, a Niemcy będą na włókach rozwalali.<br />
{{tab}}— To podkup ich a nie daj! Rusz rozumem, kiej się masz za mądralę!.. — wykrzykiwał na Grzelę Stacho Płoszka.<br />
{{tab}}— Psiakrew z taką sprawą! — zaklął Mateusz, bijąc pięścią w szynkwas. — Jak się usadzą na Podlesiu, to i ciężko będzie w Lipcach wytrzymać — zapewniał, że to bywały był we świecie, a Niemców znał dobrze.<br />
{{tab}}Nie wierzyli mu zrazu, ale mimo to cała wieś się zakłopotała; jęli medytować i rozważać, coby z takiego somsiedztwa mogło wypaść złego la Lipiec?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_338" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/338"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/338|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/338{{!}}{{#if:338|338|Ξ}}]]|338}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A tu co dnia pastuchy i przechodzący donosili jako na Podlesiu grunta już rozmierzają, kamienie zwożą i studnię kopią.<br />
{{tab}}Że niejeden przez ciekawość pociągał za młyn ku Woli, a własnemi oczyma sprawdzał, że prawdę powiadali.<br />
{{tab}}Ale jak stoją rzeczy, niesposób się było dowiedzieć.<br />
{{tab}}Przypierali kowala, bo z Niemcami się już zwąchał i konie im podkuwał, ale wykręcał się i ni to, ni owo odpowiadał.<br />
{{tab}}Dopiero Grzela, wójtów brat, poszedł na przewiady i prawdę wyłożył.<br />
{{tab}}Było zaś tak: dziedzic był winien jednemu Niemcowi piętnaście tysięcy rubli. Oddać nie miał, a ten mu w długu chciał wziąć Podlesie i resztę gotowym groszem dopłacić. Dziedzic się niby godził, a za kupcami posyłał, bo Niemiec dawał jeno po sześćdziesiąt rubli za morgę. Dziedzic zwłóczy, jak może.<br />
{{tab}}— Ale zgodzić się musi! We dworze pełno Żydów, każden o swoje krzyczy! Powiadał mi borowy, co już krowy zajęte za podatek. Skądże to weźmie zapłacić? Wszystko na pniu przedane! Lasu przeciek teraz, dopóki z nami w procesie, ciąć mu nie pozwolą. Nie poredzi sobie inaczej i przedać musi choćby za bele co — twierdził Grzela.<br />
{{tab}}— Taka ziemia, po sto rubli za morgę nie za dużo.<br />
{{tab}}— Kupujcie, przeda i jeszcze waju w rękę pocałuje.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_339" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/339"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/339|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/339{{!}}{{#if:339|339|Ξ}}]]|339}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hale, drogi grosz, jak go braknie!<br />
{{tab}}— Miemcy se użyją, a ty, chłopie, ślinę łykaj!<br />
{{tab}}Pogadywali, wzdychając żałośnie. Markotność ich rozbierała. Juści, żal było takiej ziemi, bo to przyległa i rodna. Każdemuby się przydało kilka morgów, każdemu. Dyć się już cisnęli na swoich zagonach kiej mrówki, dyć ledwie się już przeżywiali ode żniw do żniw. Taki kawał wybranej ziemi, w sam raz la synów i zięciów. Nową wieś by wystawili i łąki mieliby niezgorsze i woda pobok... Ale cóż, nie poredzi! Miemcy siędą, będą się panoszyć, a ty, człowieku, zdychaj.<br />
{{tab}}— Kaj się to wszystko podzieje? — wzdychali starzy, patrząc na młódź, gżącą się wieczorami po drogach, a było tego, było, jaże się ściany rozpierały! A za cóż to miał kto grunta kupować, kiej ledwie na życie starczyło?<br />
{{tab}}Głowili się niemało, nawet do księdza szli po radę. Nie poredził: z pustego nie naleje.<br />
{{tab}}— Kto nie ma grosza, nie umacza nosa. Biednemu zawdy wiater w oczy!..<br />
{{tab}}Ale i wyrzekania i biadolenia też nic nie pomogły.<br />
{{tab}}A jakby na dobitkę, upały szły coraz większe. Maj dopiero się miał ku końcowi, a przypiekało kieby w lipcu. Dnie wstawały ciche i duszne, słońce od samego wschodu wynosiło się rozpalone na czyste niebo i tak przypiekało, że już po wyżniach i na piaskach jarzyny mdlały pożółkłe, trawy docna wypalało po ugorach, strugi wysychały, ziemniaki zaś, choć zrazu niezgorzej ruszyły, ledwie okrywały ziemię chudemi łęcinami. Oziminy jeno nie ucierpiały wiela, wykłoszone, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_340" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/340"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/340|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/340{{!}}{{#if:340|340|Ξ}}]]|340}}'''<nowiki>]</nowiki></span>pięknie wyrosłe, szły jeszcze galanto wgórę, jaże chałupy się skryły i jakby do ziemi przycupnęły, dachami jeno widne nad tym borem kłosistym.<br />
{{tab}}Noce też były duszne i tak nagrzane, że już po sadach sypiali, gdyż trudno było w chałupach wytrzymać.<br />
{{tab}}Zaś przez te gorąca, przez kłopoty i żałoście, przez Płoszkowe judzenie na wójta, przez przednówek cięższy latoś, niźli po inne roki, dość, że w Lipcach nastał czas dziwnie swarliwy i niespokojny.<br />
{{tab}}Chodzili rozdygotani w sobie, upatrując jeno, kogoby żgnąć tem bolącem słowem, albo i za orzydle chycić. Każden rad stawał przeciw drugiemu, że jakby piekło zrobiło się we wsi. Co dnia bowiem, już od świtania, trzęsło się od kłótni a wyzwisk, bo co dnia przychodziło coś nowego. A to Kobusowie się pobili, jaże ksiądz musiał godzić i napominać, a to Balcerkowa z Gulbasem kudłów sobie nastrzępili o prosiaka, któren marchew spyskał, to Płoszkowa pożarła się ze sołtysem o przemienienie gąsiąt; to o dzieci szły kłótnie, to o szkody somsiedzkie, to o bele co, by się jeno przyczepiać a kłyźnić, a wrzeszczeć i wyzywać ze wszystkiej mocy — że jakby zaraza na wieś padła, tyle powstawało swarów, bijatyk i procesów.<br />
{{tab}}Nawet Jambroży prześmiewał się przed obcymi:<br />
{{tab}}— Niezgorszy przednowek latoś dał mi Pan Jezus! Umarlaków niema, nikto się nie lęgnie, nikto nie żeni, a mnie dzień w dzień ktosik gorzałkę stawia, honoruje, a na świadki prosi. Żeby tak parę roków jeszcze się kłócili, a na nicby się człowiek rozpił...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_341" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/341"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/341|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/341{{!}}{{#if:341|341|Ξ}}]]|341}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Juści, co się źle działo w Lipcach.<br />
{{tab}}Ale cheba co w chałupie Dominikowej działo się najgorzej.<br />
{{tab}}Szymek powrócił z drugimi, Jędrzych wyzdrowiał, bieda im nie doskwierała jak indziej, to powinno było iść wszystko po dawnemu. Bogać ta poszło, kiej chłopaki odmówiły matce posłuchu! Stawiali się hardo, kłócili ząb za ząb, bić się nie pozwolili, a żadnych robót kobiecych, jak przódzi, ani tknęli.<br />
{{tab}}— Dziewkę se przyjmijcie, albo i sami róbcie — powiedali twardo.<br />
{{tab}}Paczesiowa miała żelazne ręce i duszę nieustępliwą — jakże! tyle lat wszystkim rządziła, tyle lat nikto nie śmiał się jej przeciwić, ni wpoprzek stawać. A tu kto stawał? kto się przeciw niej ważył? — własne dzieci!<br />
{{tab}}— Jezus miłosierny — wołała w zapamiętaniu i złości, przy leda okazji chwytając za kij na synów, chciała ich przemóc i zmusić do posłuchu. Nie dali się, zacięli się jak i matka i poszli na udry. To powstawały prawie co dnia takie wrzaski a gonitwy kole chałupy, jaże ludzie się zbiegali uspokajać.<br />
{{tab}}Nawet ksiądz, snadź przez nią podmówiony, wzywał ich do się, a do zgody i posłuszeństwa napominał. Wysłuchali cierpliwie, w ręce go ucałowali, a za nogi jak przystało z pokorą podjęli, ale się nie przemienili.<br />
{{tab}}— Nie dziecim, wiemy, co nama robić. Niech matka pierwsza ustąpi! — tłumaczyli się przed ludźmi. — Cała wieś się z nas prześmiewała...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_342" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/342"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/342|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/342{{!}}{{#if:342|342|Ξ}}]]|342}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A Dominikowa jaże pożółkła ze złości a zmartwienia, bo w żaden sposób zmóc się nie dawali, a przytem, miasto w kościele przesiadywać i po kumach, jak przódzi, musiała teraz robić kole gospodarstwa. Jagusię cięgiem przyzywała do pomocy. Ale i córka nie szczędziła jej zgryzot i wstydu. Paczesiowa trzymała wójtową stronę, nawet świarczyła przeciwko Kozłom, gdyż była przy bitce i opatrywała wójtów.<br />
{{tab}}Pietr też często wieczorami zaglądał do niej, niby to na poredy, a głównie, by Jagusię wywołać i prowadzić się z nią na ogrody.<br />
{{tab}}Na wsi się nic nie ukryje, dobrze wiedzą, z czego się kurzy i kaj, to i zgorszenie z tych grzesznych jamorów rosło coraz barzej i dobrzy ludzie już nieraz ostrzegali starą.<br />
{{tab}}Mogła to zapobiec, kiej Jagna mimo próśb i błagań robiła jakby na złość. Wolała bowiem grzech najcięższy i obmowy ludzkie, niźli przesiadywanie w tej obmierzłej chałupie mężowej. Złe ją porwało i niesło, a nikto nie był mocen powstrzymać.<br />
{{tab}}Hance to nawet szło na rękę i nawet często o tem rozpowiadała przed ludźmi.<br />
{{tab}}— Niech się zabawia, póki wójtowi nie wzbronią tracić gromadzkie. Dyć jej niczego nie żałuje i zwozi z miasta, co ino może, we złotoby ją oprawił. Niech se używają i końca patrzą. Co mi tam do nich!<br />
{{tab}}Juści, mało to ją własnych zmartwień żarło! Nie żałowała pieniędzy la adwokata, a jeszcze nie wiada było, kiej się Antkowa sprawa odbędzie i co go czeka? <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_343" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/343"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/343|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/343{{!}}{{#if:343|343|Ξ}}]]|343}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A on tam chudziaczek schnął w kreminale i Bożego zmiłowania wyglądał. W chałupie też się zwolna rozprzęgało. Mogła ta dopilnować wszystkiego? Parobek się rozzuchwalał coraz barzej, snadź przez kowala podmawiany, że tak robił, jak mu się podobało, a nieraz, kiej do miasta pojechała, cały dzień się przewałęsał po wsi. Groziła mu potem, że niech jeno Antek powróci, a z nim się często porachuje.<br />
{{tab}}— Wróci! Jeszcze na to nie przyszło, by zbójów puszczali! — odkrzykiwał zuchwale.<br />
{{tab}}Jaże cierpła z gniewu, bić by jeno ten pysk niepoczciwy, ale poredzi mu to? Jeszcze ją sponiewiera, a któż to się za nią upomni, kto wesprze? Trza było wszystko znieść i w sobie schować na później, do sposobnej pory, bo jeszcze pójdzie i wszystko na jej ręce spadnie; już i tak ledwie mogła wydolić robocie. Zapadała przeto na zdrowiu coraz więcej. Jakże, i żelazo wkońcu rdza przeźre i kamień jeno do czasu wytrzyma, a nie dopiero słaba kobieta!<br />
{{tab}}Któregoś dnia, pod koniec maja ksiądz z organistą pojechali na odpust, zaś Jambroży tak się spił z Niemcami, które często zaglądały do karczmy, że nie było komu przedzwonić na Anioł Pański, ni kościoła otworzyć.<br />
{{tab}}Zebrali się przeto odprawiać nabożeństwo pod cmentarz, kaj pobok bramy stojała mała kapliczka z figurą Matki Boskiej. Każdego maja przystrajały ją dziewczyny w papierowe wstęgi a korony wyzłacane i polnem kwieciem obrzucały, broniąc od zupełnej ruiny, gdyż kapliczka była odwieczna, spękana i w gruz <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_344" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/344"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/344|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/344{{!}}{{#if:344|344|Ξ}}]]|344}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się sypiąca, że nawet ptaki już się w niej nie gnieździły, a jeno niekiej, w czas słót jesiennych, pastuch jaki schronienia szukał. Smętarne drzewa, lipy staruchy, brzozy wysmukłe i te pogięte krzyże osłaniały ją nieco od burz zimowych i wichrów.<br />
{{tab}}Zeszło się sporo narodu i, jak się naprędce dało, przybrali kapliczkę w zieleń a kwiaty, ktosik śmieci wygarnął, ktosik żółtym piaskiem wysypał, że, nawtykawszy w ziemię u stóp figury świeczek i lampek zapalonych, wraz jęli klękać nabożnie.<br />
{{tab}}Kowal przyklęknął na przedzie, przed progiem, zarzuconym tulipanami a głogiem różowym, i pierwszy zaczął śpiewać.<br />
{{tab}}Było już dobrze po słońcu, mroczało, niebo na zachodzie paliło się jeszcze we złocie całe i bledziuśką zielenią przytrząśnięte, czas był cichy, obwisłe warkocze brzóz jakby się lały ku ziemi, zboża stanęły przygięte, kieby zasłuchane dźwiękliwy bełkot rzeczki i to cichuśkie strzykanie koników polnych.<br />
{{tab}}Ostatnie stada do obór ściągały; od wsi, z pól, z miedz już niedojrzanych buchały niekiedy jazgotliwe śpiewki pastusze i długie, przeciągłe poryki. Zaś naród śpiewał, wpatrzony w jasną twarz Matki, co wyciągała błogosławiące ręce nad wszystkim światem:<br />
{{f|<poem>„Dobranoc, wonna lilija,
{{tab}}{{tab}}Dobranoc!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}Zapach młodych brzóz powiał ze smętarza i wraz też słowiki jęły jakby próbować gardzieli, wyciągać rwaną nutą, wzbierać mocą, jaże wkońcu buchnęły <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_345" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/345"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/345|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/345{{!}}{{#if:345|345|Ξ}}]]|345}}'''<nowiki>]</nowiki></span>złote, spienione strugi, jaże polały się te trele perliste, te kląskania cudne i te lube, rzewliwe zawodzenia, zaś niedaleko, ze zbóż, ozwały się też pana Jackowe skrzypice, przywtarzając ludziom tak słodko, cichuśko a przejmująco, jakby to te żytnie, rdzawe kłosy dzwoniły o się, to złote niebo, lebo przyschła ziemia taką pieśnią zagrała majową.<br />
{{tab}}I już wraz śpiewali wszystkie, i naród, i ptaszkowie, i skrzypice, a kiej na to oczymgnienie ustawali, kiej słowiki tak się zaniesły, aże cichło, a struny jakby tchu nabierały, wtedy nieprzeliczony żabi chór podnosił rechotliwe głosy i grał zgodliwym skrzekiem i nukaniem przeciągłem.<br />
{{tab}}I tak już szło naprzemiany.<br />
{{tab}}Długo się owo nabożeństwo ciągnęło, jaże kowal zaczął przyśpieszać, wydzierał się mocno, nad drugiemi górując, a często wołał za siebie:<br />
{{tab}}— Pośpieszajta się, ludzie... — że to opóźniali się z nutą niektóre.<br />
{{tab}}A nawet raz huknął na Maciusia Kłębowego:<br />
{{tab}}— Nie drzyj się, jucho, boś nie za bydłem!<br />
{{tab}}Że zgodliwie już poszło, i głosy podrywały się razem, kiej te stada gołębie i krążąco, zwolna unosiły się ku niebu ciemniejącemu.<br />
{{f|<poem>„Dobranoc, wonna lilija!
{{tab}}{{tab}}Dobranoc!
Niepokalana Maryja!
{{tab}}{{tab}}Dobranoc!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_346" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/346"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/346|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/346{{!}}{{#if:346|346|Ξ}}]]|346}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Mrok już zgęstniał i noc ciepła i cicha świat otulała, zasie na niebie występowały gwiazdy rosą roziskrzoną, kiej się zaczęli rozchodzić.<br />
{{tab}}Dzieuchy, wpół się pobrawszy, zawodziły po drogach.<br />
{{tab}}Hanka powracała jeno z dzieckiem na ręku i srodze czegoś zadumana, gdy przysunął się kowal i wpodle szedł.<br />
{{tab}}Nie ozwała się; dopiero przed domem, widząc, iż nie ostaje, rzekła:<br />
{{tab}}— Wstąpicie to, Michał?<br />
{{tab}}— Przysiędę w ganku i powiem co wam — szepnął cicho.<br />
{{tab}}Ścierpła nieco, szykując się jakąś nową biedę posłyszeć.<br />
{{tab}}— Byliście pono u Antka? — pierwszy zaczął.<br />
{{tab}}— Byłam, ale mnie do niego nie puścili.<br />
{{tab}}— Tegom się i bojał.<br />
{{tab}}— Mówcie, co wiecie! — mróz ją przeszedł.<br />
{{tab}}— Co ja ta wiem?... tyla jeno, co mi się udało ze starszego wyciągnąć.<br />
{{tab}}— A co? — wparła się w słupek i dziecko mocniej przycisnęła do siebie.<br />
{{tab}}— Powiedział, że Antka przed sprawą nie wypuszczą.<br />
{{tab}}— Laczego! — ledwie wyjąkała, dygot ją trząsł i łamał. — Dyć... przeciek adwokat mówił, co może puszczą.<br />
{{tab}}— Hale, żeby im uciekł! Tak przez niczego nie puszczą! Wiecie, przyszedłem dzisiaj do was całkiem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_347" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/347"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/347|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/347{{!}}{{#if:347|347|Ξ}}]]|347}}'''<nowiki>]</nowiki></span>po przyjacielsku. Co tam pomiędzy nami było, to było; obaczycie kiedyś, żem był praw... Nie wierzyliście mi... wasza wola... ale teraz wysłuchajcie, co rzeknę, a jak księdzu na spowiedzi, tak prawdę powiem... Z Antkiem jest źle! z pewnością ciężko go zasądzą, może na dziesięć lat. Słyszycie to?...<br />
{{tab}}— Słyszę, ale nic a nic nie wierzę — uspokoiła się nagle.<br />
{{tab}}— Każden nie wierzy, póki nie przymierzy; prawdę wam rzekłem.<br />
{{tab}}— Zawdy taką mówicie — zaśmiała się wzgardliwie.<br />
{{tab}}Ciepnął się i jął gorąco upewniać, jako teraz z prostego przyjacielstwa przyszedł, by poredzić. Słuchała, chodząc oczyma po obejściu, już się parę razy podnosiła niecierpliwie: krowy ano niewydojone porykiwały w oborze, gęsi były niezapędzone na noc i źrebak gonił się w opłotkach z Łapą, a chłopaki rajcowały w stodole. Nie wierzyła mu juści ani słóweczka. — Niech się wygada, może się wyda, z czem przyszedł — myślała, trzymając się na baczności.<br />
{{tab}}— Cóż poredzić? co? — odpowiadała, byle coś rzec.<br />
{{tab}}— A, rada by się nalazła — powiedział ciszej jeszcze.<br />
{{tab}}Odwróciła się do niego.<br />
{{tab}}— Dać wykup, to go puszczą jeszcze przed sprawą, a potem to już se poredzi, choćby i do tej Hameryki... nie zgonią...<br />
{{tab}}— Jezus, Marja! Do Hameryki! — krzyknęła bezwolnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_348" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/348"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/348|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/348{{!}}{{#if:348|348|Ξ}}]]|348}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cichojcie, jak pod przysięgą mówię, tak dziedzic radził. „Niech ucieka — powiada — najmniej dziesięć lat... zmarnuje się chłop...“ Wczoraj mi mówił.<br />
{{tab}}— Uciekać ze wsi... od grontu... od dzieci... — Jezu... — to ino zrozumiała.<br />
{{tab}}— Dajcie jeno wykup, a resztę to już Antek postanowi, dajcie...<br />
{{tab}}— Skądże to wezmę?.. Mój Boże, w tyli świat... od wszystkiego.<br />
{{tab}}— Pięćset rubli chcą! Przecie macie te ojcowe... weźcie je na wykup... policzym się później... byle jeno ratować...<br />
{{tab}}Skoczyła na równe nogi.<br />
{{tab}}— Jako ten pies, cięgiem jedno szczekacie! — chciała odejść.<br />
{{tab}}— Ciepiecie się jak głupia — rozgniewał się. — Tak se ino powiedziałem... Hale, będzie się tu honorować o bele słowo, a tam chłop w kreminale zgnije. Powiem mu, jak to zabiegacie, by mu ulżyć.<br />
{{tab}}Przysiadła znowu, nie wiedząc już, co myśleć.<br />
{{tab}}Opowiadał szeroko o tej Jameryce, o ludziach znajomych, które tam pojechały, że listy piszą, a nawet pieniądze przysyłają la swoich. Jak tam dobrze, jaką wolę ma każden, jakie bogactwa zbierają. Antek mógłby zaraz uciekać: zna Żyda, któren już niejednego wyprowadził. Mało to już takich uciekło! Zaś Hanka mogłaby jechać potem la niepoznaki. Grzela wróci z wojska, to spłaciłby z ojcowizny, a nie, kupiec się też rychło znajdzie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_349" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/349"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/349|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/349{{!}}{{#if:349|349|Ξ}}]]|349}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Poradźcie się księdza, obaczycie, co wama przytwierdzi moje słowa. Poznacie, żem prawy i ze szczerego serca namawiam, nie la swojej wygody. Jeno przed nikim ani pary z gęby, by się strażnicy nie zmiarkowali, zaś wtedy i za tysiące go nie puszczą, a jeszcze w kajdany zakują — zakończył poważnie.<br />
{{tab}}— Skąd wziąć na wykup! tylachna pieniędzy! — jęknęła.<br />
{{tab}}— Znam kogoś z Modlicy, kto by dał na dobry procent... znam i drugich... pieniądzeby się nalazły... Moja w tem głowa... pomógłbym.<br />
{{tab}}I długo jeszcze radził a namawiał.<br />
{{tab}}— Rozważcie, trza rychło postanowić.<br />
{{tab}}Odszedł cicho, że ani spostrzegła, kiej się zapodział w nocy.<br />
{{tab}}Późno już było, w chałupie spali, tylko Witek siedział pod ścianą, jakby stróżując gospodyni, na wsi też wszyscy legli, nawet psy nie poszczekiwały, woda jeno bulgotała i ptaki zawodziły w sadach. Księżyc się wtoczył na niebo i szedł srebrnym sierpem przez te straszne, mroczne wysokości. Białe i niskie mgły pokrywały łąki, zaś nad żytami wisiał płowy tuman kwietnej kurzawy; staw polśniewał wskroś drzew, kieby tafla lodowa... Aże dzwoniło w uszach od tej cichości a słowiczych kląskań i zawodzeń.<br />
{{tab}}Hanka siedziała wciąż na jednym miejscu, jakby przykuta.<br />
{{tab}}— Jezu, uciekać ze wsi, od grontu, od wszystkiego! — myślała jedno wkółko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_350" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/350"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/350|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/350{{!}}{{#if:350|350|Ξ}}]]|350}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r08"/>{{tab}}Groza ją przejęła, rosnąc z minuty na minutę, a serce ściskając strasznym żalem i przerażeniem.<br />
{{tab}}Łapa zaczął wyć na podwórzu, słowiki ścichły, zawiał wiater, że zakolebały się cienie i jękliwy, smutny szum przeleciał.<br />
{{tab}}— Kubową duszę obaczył! — szepnął Witek, żegnając się strachliwie.<br />
{{tab}}— Głupiś! — skarciła go, spać wypędzając.<br />
{{tab}}— Kiej przychodzi, do koni zagląda, obroku im dosypuje... bo to raz?..<br />
{{tab}}Nie słuchała już, cichość znowu spadła na świat, słowiki zaśpiewały, a ona siedziała kieby zmartwiała, powtarzając niekiej z męką i strachem:<br />
{{tab}}— W cały świat uciekać! Na zawsze! Jezu miłosierny! Na zawsze...<br />
<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r08"/>
<section begin="r09"/>{{c|IX.}}<br />
{{tab}}Jeszcze były po świątkach umajenia chałup docna nie przewiędły, kiej któregoś dnia rankiem najniespodziewaniej zjawił się Rocho.<br />
{{tab}}Jeno co dopiero po mszy i długiej rozmowie z księdzem pokazał się na wsi. Niewiela ludzi kręciło się w obejściach, że to pora była osypywania ziemniaków, lecz skoro się rozniesło, jako Rocho idzie przez wieś, wnet ci ten i ów na drogę śpieszył, witać dawno niewidzianego.<br /><section end="r09"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_351" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/351"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/351|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/351{{!}}{{#if:351|351|Ξ}}]]|351}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A on zaś szedł, jak zawdy na kiju się wspierając, wolniuśko, z podniesioną głową, w tej-ci samej kapocie szarej, i tak samo z różańcami na szyi; wiater mu rozgarniał siwe włosy, a chuda twarz jaśniała dziwną dobrocią i weselem.<br />
{{tab}}Wodził oczyma po chałupach i sadach, prześmiechując się radośnie do wszyćkiego, witał się z każdym zosobna, że nawet dzieciom, co się były do niego garnęły, głowiny przygładzał poczciwie, zaś do kobiet pierwszy zagadywał, tak był rad, że wszystko zastaje po dawnemu.<br />
{{tab}}— W Częstochowie byłem na odpuście — odpowiadał, gdy napierali ciekawie, kaj się to zadziewał przez tyla czasu.<br />
{{tab}}Ale tak się szczerze cieszyli z jego powrotu, że zaraz po drodze jęli mu rozpowiadać lipeckie nowiny, a ktosik już i rady jakiejś zasięgał, zaś drugi chciał się wyżalić, odwodząc go na stronę i supląc przed nim turbacje, kiejby ten grosz na ostatnią potrzebę schowany.<br />
{{tab}}— Docna ustałem, dzień jaki odpocznę — tłumaczył się zbywająco.<br />
{{tab}}Na prześcigi jęli go zapraszać do swoich chałup.<br />
{{tab}}— Na tymczasem zakwateruję się u Macieja, jużem to Hance przyobiecał; a przyjmie mnie kto potem, do tego przystanę na dłużej.<br />
{{tab}}I żwawo ruszył do Borynów.<br />
{{tab}}Juści, co Hanka przyjęła go radośnie i z całego serca ugaszczać chciała, ale skoro jeno złożył torby i odzipnął nieco, do starego się wybrał.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_352" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/352"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/352|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/352{{!}}{{#if:352|352|Ξ}}]]|352}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A obaczcie ich, leżą w sadzie, że to gorąc w chałupie. Mleka wama bez ten czas uwarzę, a możebyście i jajków zjedli? co?<br />
{{tab}}Ale Rocho już był w sadzie i chyłkiem przebierał się pod gałęziami do chorego, któren leżał w półkoszku, wymoszczonym pierzyną, i kożuchem przyokryty. Łapa, zwinięty w kłębek, warował mu przy nogach, a Witków bociek gajdał się pociesznie między drzewami, kieby na straży.<br />
{{tab}}Sad był stary i mroczny; rozrosłe drzewiny tak przysłaniały niebo, że dołem, na murawach jeno niekajś gmerały się słoneczne pręgi, podobne złotym pająkom.<br />
{{tab}}Maciej wznak leżał. Rozruchane gałęzie z cichym poszumem chwiały się nad nim płachtą cieniów, że jeno czasem, kiej ją wiater ozdarł, słońce chlustało mu w oczy, i coraz kawał modrego nieba się odsłaniał.<br />
{{tab}}Rocho przysiadł.<br />
{{tab}}Drzewa szumiały, czasem pies warknął na muchy, a niekiedy rozświegotane jaskółki śmigały wskroś pni czarnych na pola zielone i rozkołysane.<br />
{{tab}}Chory naraz zwrócił się do niego.<br />
{{tab}}— Poznajecie mnie, Macieju, co? Poznajecie?<br />
{{tab}}Borynie leciuśki przyśmiech wionął po twarzy, oczy się zatrzepały i jął ruchać sinemi wargami, ale głosu nie dobył.<br />
{{tab}}— Jak Pan Jezus przemieni, to możecie jeszcze wyzdrowieć.<br />
{{tab}}Snadź rozumiał, gdyż potrząsł głową i, jakby niechętnie, odwrócił się od niego. Zapatrzył się znowu <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_353" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/353"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/353|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/353{{!}}{{#if:353|353|Ξ}}]]|353}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w rozkołysane gałęzie i w te słoneczne bryzgi, zalewające mu oczy raz po raz.<br />
{{tab}}Rocho jeno westchnął, przeżegnał go i odszedł.<br />
{{tab}}— Prawda, co ojcu jakby już lepiej? — pytała Hanka.<br />
{{tab}}Długo coś miarkował, aż rzekł cichym, ważnym głosem:<br />
{{tab}}— Toć i lampa przed zagaśnięciem żywszym płomieniem wystrzeli, naostatku. Mnie się zdaje, co Maciej już dochodzi... Aż mi nawet dziwno, że jeszcze żyje; przecież na wiór wysechł...<br />
{{tab}}— Dyć jeść nic nie chce, nawet mleka niezawsze popije.<br />
{{tab}}— Musicie być gotowe, że lada dzień skończy.<br />
{{tab}}— Pewnie że tak, mój Boże, pewnie. To samo wczoraj mówił Jambroży, a nawet radził, żeby już nie czekać i trumnę obstalować.<br />
{{tab}}— Każcie zrobić, nie będzie długo czekała, nie... Jak duszy pilno ze świata, niczem jej nie powstrzyma, nawet płakaniem, boby już poniektóre całe wieki ostawały między nami — mówił smutnie, zabierając się do mleka, które mu narządziła, i popijając zwolna, wypytywał, co się tu we wsi działo.<br />
{{tab}}Powtarzała, co już był słyszał po drodze od drugich, i o swoich kłopotach jęła się skwapnie a szeroko rozwodzić.<br />
{{tab}}— Kaj to Jóźka? — przerwał jej niecierpliwie.<br />
{{tab}}— W polu, ziemniaki osypuje z komornicami i Jagustynką, zaś Pietrek pojechał do lasu: zwozi Stachowi drzewo na chałupę.<br />
{{tab}}— Buduje się to?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_354" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/354"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/354|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/354{{!}}{{#if:354|354|Ξ}}]]|354}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przeciek pan Jacek dał mu dziesięć chojarów.<br />
{{tab}}— Dał mu? Powiadali mi coś o tem, ale nie uwierzyłem.<br />
{{tab}}— Bo to i nie do wiary! Zrazu nikto nie powierzył. Obiecał, ale przeciech niejeden obiecuje. Obiecanka cacanka, a głupiemu radość — powiedają. A pan Jacek dał Stachowi list i kazał mu z nim iść do dziedzica. Nawet Weronka się przeciwiła, by szedł, bo, powiada, co będzie buty darł na darmo?.. jeszcze się z niego wyśmieją, że zawierzył głupiemu... Ale Stacho się uparł i poszedł. I powiada, że może w pacierz po oddaniu listu dziedzic go kazał zawołać na pokoje, poczęstował gorzałką i rzekł: „Przyjeżdżaj z wozami, to ci borowy wycechuje dziesięć sztuk budulcu...“ Dał mu Kłąb koni, dał sołtys, dałam i ja Pietrka. Dziedzic już na nich czekał w porębie i zaraz sam wybrał co najśmiglejsze z tych, co to je zimą cięli la Żydów. No i zwożą, bo dobrze trzydzieści wozów będzie z gałęziami. Stacho galantą chałupę se wyszykuje! Nie potrza mówić, jak panu Jackowi dziękował i przepraszał, bo, po prawdzie, wszyscy go mieli za dziadaka i za głupawego, że to niewiada z czego żyje i pod figurami to we zbożach grywa na skrzypicy, a czasem tak bele co i nie do składu powie, jako ten niespełna rozumu... A on taki pan, że mu sam dziedzic posłuszny!... Ktoby to przódzi dał wiarę?..<br />
{{tab}}— Nie patrzcie na człowieka, jeno na jego uczynki.<br />
{{tab}}— Ale dać tylachna drzewa, które, jak Mateusz rachuje, warto z tysiąc złotych, i to jeno za Bóg zapłać, tego jeszcze nie bywało!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_355" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/355"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/355|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/355{{!}}{{#if:355|355|Ξ}}]]|355}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Powiadali, co zato starą chałupę bierze w dożywocie...<br />
{{tab}}— Hale, tyle warta, co ten trep rozłupany! Jużeśma nawet myśleli, czy w tej dobroci niema jakiego podejścia, jaże Weronka dobrodzieja się redziła. Skrzyczał ją, że głupia.<br />
{{tab}}— Bo i prawda. Dają — to brać i Bogu za łaskę dziękować.<br />
{{tab}}— Przeciek człowiek niezwyczajny brać darmochy i jeszcze od dziedziców! Słyszane to rzeczy! Jakże, kiej to chto chłopu dał co z dobroci? Żeby po najmniejszą poredę iść, a i to na ręce patrzą, zaś w urzędzie się przez grosza nie pokaż, bo ci jutro przyjść każą, albo za niedzielę... Przez tę Antkową sprawę dobrze poznałam, jakie to jest urządzenie na świecie, i niemało już pieniędzy wyniesłam...<br />
{{tab}}— Dobrze, coście mi Antka wspomnieli. Wstępowałem do miasta.<br />
{{tab}}— Toście go może widzieli?<br />
{{tab}}— Nie było czasu.<br />
{{tab}}— Jeździłam niedawno, nie puścili me do niego. Bóg wie, kiej go obaczę.<br />
{{tab}}— Może i prędzej, niźli miarkujecie — rzekł z uśmiechem.<br />
{{tab}}— Jezus, co wy powiadacie!<br />
{{tab}}— Prawdę! W głównym urzędzie powiedzieli mi, że Antka mogą przed sprawą puścić na wolę, jeśli kto poręczy za nim, co nie ucieknie, albo da w zastaw sądowi pięćset rubli.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_356" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/356"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/356|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/356{{!}}{{#if:356|356|Ξ}}]]|356}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Rychtyk podobnie i kowal mówił! — jęła zaraz opowiadać jego rady co do słowa.<br />
{{tab}}— Rada dobra, ale że to Michałowa, nieprzezpieczna: ma on tu coś w tym, ma... Ze sprzedaniem się nie śpieszyć: z grontu wyjeżdża się w ogiery, a powraca rakiem, na czworakach... Co inszego trzeba wynaleźć... Możeby kto poręczył?.. przewiedzieć się potrza między ludźmi... Juści, żeby pieniądze były...<br />
{{tab}}— Możeby się i nalazły — szepnęła ciszej. — Mam cosik gotowego grosza, jeno zrachować nie poredziłam, ale może by chwaciło...<br />
{{tab}}— Pokażcie, to razem przeliczymy.<br />
{{tab}}Zniknęła gdziesik w obejściu, a powróciwszy po jakimś pacierzu, przywarła drzwi na zasuwę i położyła mu węzełek na kolana.<br />
{{tab}}Były w nim papierowe pieniądze, były i srebrne, nawet było parę złotych i sześć biczów korali.<br />
{{tab}}— To po matce, dał je Jagnie, a potem snadź odebrał — szepnęła, przykucając przed ławą, na której Rocho rozliczał.<br />
{{tab}}— Czterysta trzydzieści dwa ruble i pięć złotych! Od Macieja, co?<br />
{{tab}}— Tak... juści... dał mi po świętach... — jąkała, czerwieniąc się.<br />
{{tab}}— Na zastaw nie starczy, ale moglibyście co sprzedać z inwentarza!<br />
{{tab}}— Juści, mogłabym przedać maciorę... krowę jałową teżby można, zbędna, Żyd już o nią przepytywał... to parę korczyków zboża...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_357" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/357"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/357|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/357{{!}}{{#if:357|357|Ξ}}]]|357}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A widzicie, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. Bez niczyjej pomocy Antka wykupimy. Wie to kto o waszych pieniądzach?<br />
{{tab}}— Ojciec mi dali na ratowanie Antka, przykazując, abym nikomu ni słówkiem nie pisnęła. Wama pierwszemu się zawierzam. Jakby Michał...<br />
{{tab}}— Nie rozgłoszę, bądźcie spokojni. Jak powiadomią, że pora, pojadę z wami po Antka. Uładzi się jakoś na dobre, uładzi, moi kochani — szeptał, całując ją w głowę, bo mu się do nóg rzuciła z podzięką.<br />
{{tab}}— Rodzony ociec lepszyby nie był — wołała z płaczem.<br />
{{tab}}— Wróci chłop, Panu Bogu podziękujecie. Gdzie to Jagusia?<br />
{{tab}}— Dyć jeszcze dodnia pojechała do miasta z matką i z wójtem. Powiadały co do rejenta, stara pono gront przepisuje na córkę.<br />
{{tab}}— Wszystko Jagnie? a chłopaki?<br />
{{tab}}— Przez złość do nich, że to chcą działów. Piekło tam u nich, a to dzień nie mija przez kłótni, zaś wójt broni Dominikowej, opiekunem był nad sierotami jeszcze po śmierci Dominika.<br />
{{tab}}— A ja myślałem, że co inszego, bo to mi różnie opowiadali.<br />
{{tab}}— To świętą prawdę mówili. Jagną się ano opiekują, ale tak, co mi wstyd rozpowiadać podrobnie. Stary jeszcze rzęzi, a ta jak suka... Nie powtarzałabym po kim, ale samam ich w sadzie zdybała, no...<br />
{{tab}}— Dajcie mi gdzie wypocząć — przerwał jej, powstając z ławy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_358" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/358"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/358|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/358{{!}}{{#if:358|358|Ξ}}]]|358}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Chciała mu słać Józine łóżko, ale wolał iść do stodoły.<br />
{{tab}}— Pieniądze dobrze schowajcie — ostrzegł ją jeszcze i poszedł.<br />
{{tab}}Aż dopiero po południu się pokazał, zjadł obiad i na wieś się wybierał, kiej Hanka z wielką nieśmiałością się odezwała:<br />
{{tab}}— Byście mi to, Rochu, ołtarz pomogli przystroić...<br />
{{tab}}— Prawda, jutro Boże Ciało. Gdzież to go stawiacie?<br />
{{tab}}— Gdzie i co rok, przed gankiem. Pietrka ino patrzeć z lasu, przywiezie gaci jodłowej i świerczaków, zaś Jagustynkę z Jóźką zarno po obiedzie pchnęłam po ziela na wianki.<br />
{{tab}}— A świece, lichtarze, macie to już?<br />
{{tab}}— Jambroży przyobiecał przynieść z kościoła wczesnym rankiem.<br />
{{tab}}— U kogóż to jeszcze będą stawiali ołtarze?<br />
{{tab}}— Po naszej stronie u wójta, zaś po tamtej u młynarza i przed Płoszkami.<br />
{{tab}}— Pomogę wam, wstąpię jeno do pana Jacka i przed zmierzchem przyjdę.<br />
{{tab}}— Każcie Weronce, by zaraz z rana przyszła pomagać!<br />
{{tab}}Kiwnął głową i poszedł już prosto do Stachowej rudery.<br />
{{tab}}Pan Jacek siedział na progu, jak zawdy, {{korekta|papierrosa|papierosa}} palił, bródkę skubał i przewłóczył oczyma po ozkołysanych zbożach i za ptakami patrzył.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_359" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/359"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/359|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/359{{!}}{{#if:359|359|Ξ}}]]|359}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaś przed chałupą i pod trześniami leżało już parę tęgich chojarów i kupy wierzchołów i gałęzi, stary Bylica kole nich łaził, wymierzał toporzyskiem, gdzie jaki sęk odciupnął siekierą i cięgiem mruczał:<br />
{{tab}}— I tyś przyszedł na nasze podwórko... juści... galantyś widzę... Bóg ci zapłać... zaraz cię Mateusz do ostrego kantu wyrychtuje... na przyciesie zdatnyś... sucho miał będziesz, nie bój się...<br />
{{tab}}— Jakby do żywej osoby mówi — szepnął zdziwiony Rocho.<br />
{{tab}}— Siadajcie. Z radości w głowie mu się pomieszało, całe dnie tak przesiaduje przy drzewie. Słuchajcie-no.<br />
{{tab}}— A i ty wystałaś się, chudziaczko, w boru, to se teraz odpoczniesz... juści, nikto cię już nie ruszy!.. — gadał stary, gładząc miłosnemi rękoma żółtą, złuszczoną korę sosny.<br />
{{tab}}Polazł do najgrubszej, zwalonej na dróżkę, kucnął przed przekrojem i, patrząc z lubością na żółte, nabrzmiałe żywicą słoje, mamrotał:<br />
{{tab}}— Tylachnaś, a dali ci radę! co? Żydyby cię do miasta wywiezły, a tak Pan Jezus pozwolił, co u swoich ostaniesz, u gospodarzy, obrazy na tobie powieszą, ksiądz cię wodą święconą skropi, juści... co?..<br />
{{tab}}Pan Jacek jeno prześmiechał się z tego nieznacznie i, pogadawszy cosik z Rochem, wziął skrzypki pod pachę i miedzami ruszył ku borom.<br />
{{tab}}Rocho zaś potem u Weronki siedział, wysłuchując różności.<br />
{{tab}}Na świecie miało się już pod wieczór, upał {{pp|prze|chodził}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_360" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/360"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/360|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/360{{!}}{{#if:360|360|Ξ}}]]|360}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|prze|chodził}}, a nawet już od łąk przewiewały chłodnawe ciągi, wiater też niezgorzej jął dmuchać od samego południa, że żytnie pola, rdzawe od młodych kłosów, toczyły się skłębione kiej wody, raz po raz zakolebały się gwałtownie, zakręciły wirem i chlustały ku drogom i miedzom, jakby już ino, ino, wylać się miały, ale jeno tłukły płowemi grzywami o ziemię i poddawały się wtył, kiej stado źrebców, dęba stających. Wiater z różnych stron parł na nie i miotał kiejby la zabawy, że wzburzone znowu hulały po zagonach pełne gurb płowych, zielonych zatok, rdzawych smug, i chrzęstu, i trzepotów. Skowronki wydzwaniały wysoko, czasem stado wron przeciągnęło, ważąc się na wietrze i spadając odpoczywać na rozkołysanych drzewinach. Słońce już czerwieniało, opuszczając się coraz niżej, i po całym świecie, po polach rozkołysanych i po sadach trzepoczących się, niby stada na uwięzi, rozlewał się zwolna czerwonawy brzask kończącego się dnia.<br />
{{tab}}Zaś z powodu jutrzejszego święta ludzie wcześniej schodzili z pól, kobiety wiły wianki przed chałupami, dzieci znosiły naręcza tataraku, przed Płoszkami i młynarzem stożyły się brzeziny i świerki, które wkopywali, kaj miały się stawiać ołtarze, gdzie już i dzieuchy maiły ściany, drogę też miejscami równali, zasypując wyboiska, któraś też jeszcze prała nad stawem, że ino kijanka trzaskała i gęsi strachliwie gęgały.<br />
{{tab}}Rocho właśnie zbierał się wyjść od Weronki, kiej na topolowej, we srogiej kurzawie ukazał się ktosik pędzący na koniu. Wstrzymywały go nieco wozy ze Stachowem drzewem, że polem chciał objeżdżać.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_361" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/361"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/361|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/361{{!}}{{#if:361|361|Ξ}}]]|361}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Te! konia ochwacisz, kaj ci tak pilno! — krzyczeli.<br />
{{tab}}Wyminął ich jakoś i pognał do wsi z całych sił, jaże koniowi zagrała wątroba.<br />
{{tab}}— Hej! Adam, poczekaj-no! — wołał Rocho.<br />
{{tab}}Kłębiak wstrzymał się nieco i jął krzyczeć z całych sił:<br />
{{tab}}— A to nie wiecie, jakieś zabite leżą w boru! Jezus, zatkało me całkiem. Konia pasłem na smugu i jużeśmy z Gulbasiakiem jechali do dom, aż tu przed Borynowym krzyżem koń się rzucił wbok, jażem bęcnął na ziem. Patrzę: ki licho strachnęło konia? a tu jakieś ludzie w jałowcach leżą... Wołalim, a oni nic, leżą kieby pomarłe...<br />
{{tab}}— Głupi, będzie tu cudeńka rozpowiadał! — zawrzeszczeli.<br />
{{tab}}— Obaczcie sami: leżą tam! Gulbasiak też widział, jeno co ze strachu w las pognał do komornic, które susz zbierały. Nieżywe leżą.<br />
{{tab}}— W imię Ojca i Syna, to jedźże wójta powiadomić!<br />
{{tab}}— Wójt jeszcze z miasta nie przyjechali — rzekł ktosik.<br />
{{tab}}— To sołtysowi dać znać!.. kole kowala drogę poprawia z chłopakami!.. — wołali za nim, bo już ostrym galopem się puścił.<br />
{{tab}}Juści co po wsi w ten mig się rozgłosiło o pomordowanych, wrzask się czynił, zgrozy pełen, i bieganina, ludzie jaże się żegnali z przerażenia. A nim słońce zaszło, z pół wsi wyległo na drogi. Ktoś {{pp|do|brodzieja}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_362" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/362"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/362|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/362{{!}}{{#if:362|362|Ξ}}]]|362}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|do|brodzieja}} uwiadomił, że wyszedł przed plebanię rozpytywać, kupą już tam szli niemałą, rając zcicha, młodsi puścili się nieco naprzód topolową, a wszyscy z wielką niecierpliwością czekali na sołtysa, któren wozem pojechał, zabierając ze sobą Kłęba i parobków.<br />
{{tab}}Długo czekali, bo dopiero o zmierzchu powrócił, ale ku niemałemu zdumieniu wójtowemi końmi i bryką. Zły był jakiś, bo srodze klął i podcinał szkapy, ani myśląc przystawać przed ciżbą, ale ktoś konie za uzdy chycił, że musiał przystanąć i rzekł:<br />
{{tab}}— Juchy te chłopaki, wymyśliły sobie co niebądź la zabawy. Żadnych zabitych nie było w lesie, ludzie se jakieś spały pod krzakami. Złapię Kłębiaka, to ja mu dam strachania. Spotkałem po drodze wójta i zabrałem się z nim, to cała historja. Wio! maluśkie!<br />
{{tab}}— A cóżto, wójt chory, że leży kiej baran? — pytał ktoś, zaglądając do wasąga.<br />
{{tab}}— Śpik go zmorzył i tyla! — śmignął konie i już kłusem ruszył.<br />
{{tab}}— Ścierwy te wisusy, żeby taką rzecz wymyślić!<br />
{{tab}}— Gulbasiaka to sprawka, on pierwszy do psich figlów!<br />
{{tab}}— Rzemieniemby ich złoić, co mają ludzi trwożyć po próżności!<br />
{{tab}}Wyrzekali z oburzeniem, rozchodząc się zwolna po chałupach.<br />
{{tab}}Jeszcze gdzie niegdzie stojali kupkami nad stawem sczerwienionym od zórz, gdy się pokazały komornice z ciężkiemi brzemionami drzewa na plecach. Kozłowa szła na przedzie, jaże wpół zgięta pod {{pp|cię|żarem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_363" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/363"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/363|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/363{{!}}{{#if:363|363|Ξ}}]]|363}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|cię|żarem}}, i, dojrzawszy ludzi, wsparła się brzemieniem o drzewo.<br />
{{tab}}— Sołtys waju dobrze ocyganił! — powiedziała, ledwie zipiąc z utrudzenia. — Zabitych w lesie nie było, to prawda, ale może co gorszego.<br />
{{tab}}I skoro zebrało się więcej ludzi, zwabionych jej głosem, puściła ozór:<br />
{{tab}}— Wracalim podleśną drogą ku krzyżowi, aż tu Gulbasiak leci naprzeciw i krzyczy zestrachany: „Pod jałowcami jakieś zabite leżą!“ Zabite to zabite, myślę, ale warto zawdy obejrzeć. Poszłyśmy... widzim zdala, prawda, leżą jakieś ludzie, kieby nieżywe... jeno im kulasy sterczą z pod jałowców. Filipka me ciąga, by uciekać... Grzelowa już pacierz trzepie, i mnie też mróz po plecach chodził, alem się przeżegnała, podchodzę bliżej... patrzę... a to pan wójt leży przez kapoty, a pobok Jagusia Borynowa... i śpią se w najlepsze. Spili się w mieście, gorąc był, to se chcieli wypocząć w chłodzie i pojamorować. Jaże buchała od nich gorzałka! Nie budzilim: niech świadki przyjdą, niech cała wieś obaczy, co się wyprawia! Wstyd mówić, jak była rozdziana, jaże Filipka z litości przyokryła ją zapaską. Czysta sodoma. Stara jestem, a jeszcze o takiem zgorszeniu nie słyszałam. Sołtys zaraz przyjechał i budził, Jagna w pola uciekła, zaś pana wójta ledwie na wóz wdygowali, spity był kiej świnia!<br />
{{tab}}— Jezus, tego jeszcze w Lipcach nie bywało — jęknęła któraś.<br />
{{tab}}— Żeby to parobek z dziewką, ale to gospodarz, ociec dzieciom i wójt!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_364" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/364"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/364|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/364{{!}}{{#if:364|364|Ξ}}]]|364}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A Boryna ze śmiercią się mocuje, wody mu nie ma kto podać, a ta...<br />
{{tab}}— Ja bym ją ze wsi wyświeciła! jabym ścierwę rózgami pod kościołem siekła! — zaczęła znowu wrzeszczeć Kozłowa.<br />
{{tab}}— Zgorszenie samo krzyczy; co tu dodawać? — uspokajały ją kobiety, załamując ręce.<br />
{{tab}}— A kaj Dominikowa?<br />
{{tab}}— Z rozmysłem ją w mieście ostawili, by nie przeszkadzała...<br />
{{tab}}— Jezu, strach pomyśleć, co się wyprawia teraz na świecie!<br />
{{tab}}— Taki grzech, takie zgorszenie, dyć wstyd na całą wieś padnie!<br />
{{tab}}— Jagna się ta osławy nie boja, jutro gotowa to samo robić.<br />
{{tab}}Wyrzekali po chałupach, załamując ręce, że już z tej zgrozy i oburzenia co miętsze kobiety płakały, spodziewając się kary srogiej od Boga na wszystkich ludzi. Cała wieś się trzęsła od gadań i lamentów.<br />
{{tab}}Tylko jedne chłopaki, co się były zeszły na most, wzięły Gulbasiaka rozpytywać podrobno i prześmiewały się z całej historji.<br />
{{tab}}— To ci kokot z wójta, no! to chwat! — śmiał się Wachnik Adam.<br />
{{tab}}— Odpokutuje jeszcze za te jamory: kobieta łeb mu obedrze!<br />
{{tab}}— I z pół roku nie przypuści do siebie.<br />
{{tab}}— Po Jagusi to i nieśpieszno mu będzie do swojej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_365" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/365"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/365|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/365{{!}}{{#if:365|365|Ξ}}]]|365}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Psiachmać, la Jagny każdenby się ważył na wszystko...<br />
{{tab}}— Jeszczeby! kobieta kiej łania, że niewiada, czy nalazłby śliczniejszą w jakim dworze: ledwie spojrzy na człowieka, a już ciągotki biorą.<br />
{{tab}}— Miód nie kobieta, niedziwno mi też, co Antek Boryna...<br />
{{tab}}— Dajta spokój, chłopaki! Gulbasiak łże jedno, Kozłowa drugie, a baby przez zazdrość jeszcze dokładają, zaś po prawdzie to niewiadomo, jak było... Na niejedną pyskują, choć najpoczciwsza — zaczął mówić Mateusz jakimś smutnym i wielce strapionym głosem, ale nie skończył, gdyż się zjawił między nimi Grzela, wójtów brat.<br />
{{tab}}— Cóż? Pietr śpią jeszcze? — pytali ciekawsi.<br />
{{tab}}— Brat mój rodzony, ale kto tak robi, psem mi jest od dzisiaj! Ale ta ścierwa wszystkiemu winowata! — wybuchnął wściekłością.<br />
{{tab}}— A nieprawda! — wrzasnął naraz Pietrek, parobek Borynów, przedzierając się z pięściami do Grzeli — któren tak szczeka, łże jak pies!<br />
{{tab}}Zdumieli się tą niespodzianą obroną, a on, wytrząchając pięściami, krzyczał:<br />
{{tab}}— Wójt jeno winien! To ona mu korale zwoziła? ona go do karczmy ciągała? ona po całych nocach w sadzie warowała, co? Dobrze wiem, jak przyniewalał i kusił! A może i jakich kropli jej zadał, by mu się nie oparła!<br />
{{tab}}— Obrońca zapowietrzony! nie ciep się tak, bo obertelek zgubisz.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_366" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/366"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/366|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/366{{!}}{{#if:366|366|Ξ}}]]|366}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dowie się, co ją bronisz, to ci zasługi podniesie.<br />
{{tab}}— Albo jakie portki po Macieju ochfiaruje!<br />
{{tab}}Aż się pokładali ze śmiechów i przekpiwań.<br />
{{tab}}— Chłop za nią nie stanie się upomnieć, ani kto drugi, to ja bronił będę... A będę, psiakrew, i niech jeszcze usłyszę złe słowo, pięści nie pożałuję... Pyskacze juchy, kieby się to przytrafiło z którego siostrą albo kobietą, toby mordy stulili!<br />
{{tab}}— Zawrzyj i ty pysk, parobie jeden! nie twoja sprawa, pilnuj se końskich ogonów! — gruchnął na niego Stacho Płoszka.<br />
{{tab}}— I bacz, byś czego wprzódzi nie oberwał — dodał Wachnik.<br />
{{tab}}— A od gospodarzy ci zasie, kołtunie jeden! — dorzucił jeszcze któryś na odchodne.<br />
{{tab}}— Gospodarze parszywe, dziedzice ścierwy! Ja służę, ale kryjomo ćwiartek nie wynoszę do Żyda, ni z komory niczegój nie porywam! Jeszcze me nie znacie! — krzyczał za odchodzącymi śpiesznie, bo nijako się im zrobiło, że, nie odzywając się już na jego wrzaski, porozchodzili się po chałupach.<br />
{{tab}}Wieczór się już zrobił, jeno że jakiś wietrzny i dziwnie jasny, dawno bowiem było po zachodzie, a na niebie jeszcze leżały szerokie zatoki zórz krwawych, kieby mrowiska porozrywane, i wzbierały zwolna wielgachne chmurzyska. Jakiś niepokój rozwiewał się nad światem, wiater pohukiwał wysoko, że tylko co najwyższe drzewa szarpały się wierzchołkami, ptaki jakieś z wrzaskiem przeciągały niedojrzane, gęsi też {{pp|nie|wiada}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_367" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/367"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/367|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/367{{!}}{{#if:367|367|Ξ}}]]|367}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|nie|wiada}} czemu krzyczały po obejściach, a psy ujadały kiej wściekłe, wybiegając aż na pola. Zaś w chałupach też było podobnie, bo po kolacji nikto w izbach nie ostał, ni na progach siadał, jak zwyczajnie: wszyscy do sąsiadów szli, kupiąc się przed opłotkami a zcicha poredzając.<br />
{{tab}}Wieś była kiej wymarła, nie rozlegały się śmiechy ni śpiewki, jak zawdy w ciepły wieczór, bo wszystkie szeptem raili, strzegąc się dzieci i dzieuch, i wszystkich przejmowało jednakie oburzenie i zgroza.<br />
{{tab}}U Hanki też się zebrało na ganku parę kum: przyleciały się nad nią użalać i co nowego o Jagnie dowiedzieć. Poczynały z różnych stron, ale Hanka odrzekła smutnie:<br />
{{tab}}— Wstyd to i obraza Boska, ale niemałe nieszczęście.<br />
{{tab}}— Pewnie, a jutro cała parafja będzie o tym wiedziała.<br />
{{tab}}— I zaraz powiedzą, że co najgorsze, to w Lipcach się staje.<br />
{{tab}}— I na wszystkie lipeckie kobiety wstyd padnie.<br />
{{tab}}— Bo wszyćkie takie święte, że niechby je kto tak przyniewalał, to samoby zrobiły! — zaszydziła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Cichocie, nie pora na prześmiechy! — zgromiła ją Hanka wyniośle i już ani słowem się nie ozwała.<br />
{{tab}}Jeszcze ją dusił wstyd, ale gniew, co ją zrazu chwycił na Jagnę, już się kajś zapodział, że skoro kumy się porozchodziły, zajrzała na drugą stronę, nibyto do <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_368" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/368"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/368|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/368{{!}}{{#if:368|368|Ξ}}]]|368}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Macieja, ale dojrzawszy Jagusię, śpiącą w ubraniu, przywarła drzwi i poomacku rozebrała ją starannie.<br />
{{tab}}— Niech Bóg broni takiej doli! — myślała potem z dziwną litością i jeszcze parę razy tego wieczora zaglądała do niej.<br />
{{tab}}Jagustynka musiała cosik zmiarkować, bo rzekła, jakby niechcący:<br />
{{tab}}— Jagna bez grzechu nie jest, ale wójt najwinniejszy.<br />
{{tab}}— Prawda, i jemu powinni zapłacić za wszystko, jemu! — przytwierdzała tak zajadle Hanka, jaże Pietrek spojrzał na nią dziękczynnie.<br />
{{tab}}I dobrze utrafiły, bo dopóźna w noc stary Płoszka i Kozły latały po wsi, podburzając ludzi przeciw niemu. Płoszka nawet do chałup zachodził i nibyto żartami gadał:<br />
{{tab}}— Udał się nam wójt, w całym powiecie nie najdzie większego chwata!<br />
{{tab}}A że jakoś niebardzo mu basowali, do karczmy pociągnął. Było już tam kilku pomniejszych gospodarzy, postawił im gorzałki raz i drugi, aż kiej się podcięli, swoje jął wykładać:<br />
{{tab}}— Wójt nam się sprawia? co?<br />
{{tab}}— Nie pierwszyzna mu przecież! — rzucił ostrożnie Kobus.<br />
{{tab}}— Trzymam o nim swoje i nie puszczę z gęby, trzymam! — mruczał podpity ździebko Sikora, wspierając się ciężko na szynkwasie.<br />
{{tab}}— Trzymaj se i co drugiego w zębach: nikto ci nie wydziera! — buchnął Płoszka i już cicho jął {{pp|pod|judzać}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_369" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/369"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/369|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/369{{!}}{{#if:369|369|Ξ}}]]|369}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|pod|judzać}} na wójta, prawiąc, jaki to zły przykład la ludzi daje, jaki wstyd przez niego, i różne różności.<br />
{{tab}}— Trzymam i o tobie swoje, jeno ci nie powiem — mruczał znowu Sikora.<br />
{{tab}}— Zwalić go z urzędu, to jedyna rada, zaraz mu trąba zmięknie! — prawił, stawiając nową kwaterkę. — Posadzilim go na wójtostwie, to mocnim i zesadzić! To, co dzisiaj zrobił, wstyd la całej wsi, aleć gorsze robił, z dziedzicem zawdy trzymał na szkodę gromady, szkołę chce w Lipcach stawiać, Miemców na Podlesie to on pono dziedzicowi naraił. A hula cięgiem, pije, stodołę sobie postawił, konia przykupił, mięso co tydzień jada i herbatę pija — za czyje to pieniądze? co? Juści nie za swoje, jeno za gromadzkie...<br />
{{tab}}— To trzymam, co świńtuch jest wójt, ale i tybyś swojego ryja chciał wsadzić do koryta! — przerwał mu mamrot Sikory.<br />
{{tab}}— Spił się i bele co powiada.<br />
{{tab}}— Swoje trzymam, że cię na wójta nie wybierzem!<br />
{{tab}}Odsunęli się od niego i cosik długo w noc uredzali.<br />
{{tab}}Zaś nazajutrz jeszcze rozgłośniej jęli rozgadywać całą historję, bo ksiądz zabronił stawiania ołtarza przed wójtem, jak to co rok bywało. Juści, co się wszystkiego dowiedział i zaraz rano kazał wołać Dominikową, która była dopiero o północku wróciła, i taki był zły, że organistę zwymyślał a Jambroża cybuchem przekropił.<br />
{{tab}}Ów dzień Bożego Ciała przeszedł był jak i poprzednie, wielce pogodny, jeno dziwnie duszący i cichy; najmniejszy powiew nie przewiewał nad ziemią, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_370" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/370"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/370|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/370{{!}}{{#if:370|370|Ξ}}]]|370}}'''<nowiki>]</nowiki></span>słońce zarno od wschodu jęło prażyć niemiłosiernie, że w rozpalonem i suchem powietrzu liście mdlały powiędłe i zboża się kłoniły bezwładnie, piasek parzył w nogi kiej zarzewie, zaś ze ścian ściekały żywice, żarem wytopione.<br />
{{tab}}Folgował se Pan Jezus i prażył coraz mocniej, ale naród jakby na to nie baczył, gdyż już od samego świtania rejwach się czynił na wsi i sroga krętanina: szykowali się do kościoła, a dziewczyny, które miały nosić feretrony i sypać kwiatem przed dobrodziejem na procesji, biegały kiej oparzone jedne do drugich przymierzać stroiki, a czesać się i cudeńka wygadywać między sobą, zaś starsi na gwałt stroili ołtarze; stawiali u młynarzów, przed plebanją, zamiast u wójta, i przed Borynami, że Hanka wraz z domownikami już od świtu pomagała Rochowi.<br />
{{tab}}Skończyli też prawie pierwsi, a tak pięknie przybrali, jaże się ludzie zdumieli, powiedając, co nawet piękniejszy od młynarzowego.<br />
{{tab}}I prawdę rzekli: przed gankiem stanęła kieby kapliczka, wypleciona z brzozowych gałęzi a zieleni, wykryli ją całą wełniakami, że jaże grała w oczach od kolorów, zaś w pośrodku, na podwyższeniu, stanął ołtarz, przykryty bieluśką i cienką płachtą i zastawiony świecami a kwiatami w doinkach, które Jóźka oblepiła w strzyżki ze złotego papieru.<br />
{{tab}}Wielki obraz Matki Boskiej wisiał nad ołtarzem, a pobok zawiesili mniejsze, ile się jeno zmieściło. Zaś la większej przyozdoby, nad samym ołtarzem przyczepili klatkę z kosem, którego Nastusia przyniesła: ptak <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_371" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/371"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/371|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/371{{!}}{{#if:371|371|Ξ}}]]|371}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się wydzierał po swojemu, że mu to Witek zcicha przygwizdywał.<br />
{{tab}}A całe opłotki od drogi wysadzone były świerczyną naprzemian z brzózkami, żółtym piaskiem grubo wysypane i zarzucone tatarakiem.<br />
{{tab}}Jóźka znosiła całe naręcze modraków, ostróżek, wyczki polnej i przystrajała ściany kapliczki; opięła też niemi obrazy, lichtarze i co ino było można, że nawet ziemię przed ołtarzem potrząsnęła kwiatami; nie darowała i chałupie, gdyż całe ściany i okna ginęły pod zielenią, zaś w snopki dachu nawtykała tataraków.<br />
{{tab}}A przykładali się do roboty wszyscy zarówno, kromie jednej Jagusi, która wymknąwszy się z chałupy wczesnym rankiem, już się nie pokazała.<br />
{{tab}}Wprawdzie skończyli pierwsi, ale już słońce wynosiło się nad wieś i coraz więcej turkotało wozów, z drugich wsi jadących.<br />
{{tab}}Jęli się więc śpiesznie szykować do kościoła.<br />
{{tab}}Witek jeno ostał na straży w opłotkach, bo chmara dzieci cisnęła się oglądać ołtarz i przygwizdywać kosowi, że gałęzią odganiał, a nie mogąc poredzić, puszczał na nich swojego boćka, któren snadź przyuczony, wysuwał się czająco i groził ostrym dziobem w bose nogi, jaże z wrzaskiem rozpierzchali się co chwila.<br />
{{tab}}Sygnaturka akuratnie się ozwała, kiej cały dom wyszedł. Jóźka biegła przodem, w bieli cała, w trzewikach zasznurowanych czerwonemi tasiemkami, z książką w ręku.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_372" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/372"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/372|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/372{{!}}{{#if:372|372|Ξ}}]]|372}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Witek, jak ci się widzę? co? — pytała, obracając się przed nim na pięcie.<br />
{{tab}}— Galanto, kiej ta biała gąska! — odrzekł z podziwem.<br />
{{tab}}— Tyla się na tem rozumiesz, co twój bociek. Hanka pedzieli, co żadna we wsi tak się nie przystroi — trzepała, obciągając przykrótkie obleczenie.<br />
{{tab}}— Cie!.. a kolana ci się czerwienią przez kieckę niby gęsi z pod pierza.<br />
{{tab}}— Głupiś! Łapie w ogon se zajrzyj! Hale, boćka schowaj: ksiądz przyjdzie z procesją i jeszcze go obaczy i pozna — przestrzegała ciszej.<br />
{{tab}}— Prawda, że śwarna i przystrojona, a i gospodyni też się rozczapierza, kiej ten indor! — szeptał, wyglądając za niemi na drogę, ale wspomniawszy przestrogę, zaciągnął boćka do dołu po ziemniakach, zaś la obrony przed dziećmi Łapie przykazał warować przed ołtarzem, a sam poleciał do Macieja, leżącego w sadzie, jak co dnia.<br />
{{tab}}Na wsi już całkiem ścichło, wszystkie wozy przejechały i ludzie przeszli, drogi opustoszały, jeno niekajś w opłotkach bawiły się dzieci, psy wylegały się w słońcu i jaskółki śmigały nad stawem w rozpalonem powietrzu, zaś w kościele zaraz po sygnaturce rozpoczęło się nabożeństwo, dobrodziej wyszedł ze sumą i organy zagrały, ale snadź wnet po kazaniu uderzyły wszystkie dzwony, i huknęli takiem śpiewaniem, jaże gołębie porwały się z dachów i naród jął się wywalać wielkiemi drzwiami, a nad nim wychodziły chorągwie pochylone, światła gorejące i obrazy, {{pp|nie|sione}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_373" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/373"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/373|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/373{{!}}{{#if:373|373|Ξ}}]]|373}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|nie|sione}} przez dziewczyny w biel przybrane, zaś w końcu wynosił się czerwony baldach, a pod nim ksiądz ze złocistą monstrancją w ręku wolniuśko zstępował ze schodów.<br />
{{tab}}A kiej się jako tako ustawili do procesji, czyniąc wskroś ciżby długą ulicę, obrzeżoną zapalonemi świecami, dobrodziej znowuj zaśpiewał:<br />
{{f|<poem>„U drzwi Twoich stoję, {{Korekta|Panie!...|Panie!...“}}</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}A wszystek naród odgruchnął mu w jeden ogromny, niebosiężny głos:<br />
{{f|<poem>„Czekam na Twe zmiłowanie...“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}I, śpiewając, ruszyli, cisnąc się we wrótniach smętarza i przepychając, gdyż zjazd był ogromny, cała parafia się stawiła, a nawet wszystkie dwory, że dziedzice prowadziły dobrodzieja i jeszcze w asyście szli pobok ze światłem, zaś baldach niesły gospodarze, jeno jakby na złość Lipczakom, same obce, z drugich wsi.<br />
{{tab}}Cała procesja wywaliła się z cieniów smętarza na plac, jaże biały i wrzący od spieki, słońce lunęło w oczy, żywym ogniem prażąc, że już się wolno posuwali wśród bicia dzwonów, śpiewów, w pachnących dymach trybularza i w kłębach kurzawy, jaka się wnet podniesła, wśród świateł i tego kwiecia, sypanego pod nogi dobrodzieja...<br />
{{tab}}Powiedli się do pierwszego z prawej strony ołtarza, do Borynów; droga się wmig zapchała, jaże płoty trzeszczały, i niejeden we staw zleciał z wysokiego brzegu, i przydrożne drzewa się trzęsły od naporu. <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_374" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/374"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/374|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/374{{!}}{{#if:374|374|Ξ}}]]|374}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Walili ciężką, rozśpiewaną ciżbą głów, kiejby tą rzeką mieniącą się od farb, zaś środkiem, niby łódź na fali, płynął czerwony baldach i chwiały się chorągwie, obrazy i święte figury całe w tiulach a kwiatach.<br />
{{tab}}Parli się w tłoku wielkim, głowa przy głowie, ledwie już dysząc z żaru i ciasnoty, ale śpiewając z całego serca, całą mocą, wszystkiemi gardzielami, że zdało się, jakoby wraz z nimi świat cały śpiewał chwałę Panu — jakoby te lipy wyniosłe, te czarne olchy, te rozgorzałe w słońcu wody, te śmigłe brzózki, te sady niskie, i pola zielone, i dalekości okiem nieobjęte, i chałupy, i wszystko, co ino było, dokładało swój wtór serdeczny, nabrzmiały radością, że pieśń ogromna rozlewała się skłębionym grzmotem w rozżarzonem powietrzu i ku blademu niebu do słońca się podnosiła.<br />
{{tab}}Aż liście trzęsły się od głosów i ostatnie kwiaty z drzew leciały.<br />
{{tab}}Przed Borynami ksiądz odczytał pierwszą Ewangelję i, odpocząwszy ździebko, powiódł naród do młynarzowego ołtarza.<br />
{{tab}}Upał się był jeszcze podniósł, że już zgoła wytrzymać było niesposób, i kurz zapierał gardziele, słońce zbielało i po jasnem niebie jęły się zaciągać białawe, długie smugi, a rozprażone powietrze trzęsło się i mieniło w oczach, kiej wrzątek — na burzę się zbierało.<br />
{{tab}}Już z dobrą godzinę ciągnęła się procesja, i choć już ustawali ze spieki, a choć i sam proboszcz spotniały był i czerwony jak burak, ale obchodzili zwolna, {{pp|po|sobnie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_375" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/375"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/375|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/375{{!}}{{#if:375|375|Ξ}}]]|375}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|po|sobnie}} wszystkie ołtarze, przed każdym wysłuchując Ewangelje i śpiewając nowe pieśnie.<br />
{{tab}}A czasami, kiej naród, ździebko ustawszy, milknął, że ino tupot nóg się rozlegał, w onej cichości nagłej skowronki było słychać na polach, kukułka gdziesik kukała zawzięcie i jaskółki świegotały pod strzechami, zaś dzwony bimbały bezustannie; biły zwolna a długim, mocnym i gorącym głosem.<br />
{{tab}}I chociaż naród znowu śpiewał, chociaż chłopy nie żałowały gardzieli, kobiety wydzierały się cieniuśką nutą, dzieci piskały po swojemu, a małe dzwonki jazgotały i od ciężkiego tupotu dudniała wyschła ziemia — a głosy dzwonów wynosiły się nad wszystkiem, śpiewały czysto i górnie, śpiewały niebosiężnie jakimś złocistym, głębokim głosem, przejętym radością i weselem, a tak krzepko i rozgłośnie, jakby kto walił młotami we słońce, iż wszystek świat zdał się kolebać i rozdzwaniać.<br />
{{tab}}Zaś kiej skończyli przed ołtarzami, to jeszcze długo trwało nabożeństwo w kościele, długo huczały organy i rozlegały się śpiewania.<br />
{{tab}}A ledwie co wysypali się przed kościół, by nieco ochłonąć pod drzewami, grosz jaki dziadom wysupłać i zmówić się ze znajomkami, kiej pociemniało znagła, daleki grzmot zahuczał i suchy, palący wiater zakręcił, że drzewa się zatargały i kurz się podniósł na drogach.<br />
{{tab}}Ludzie z bliższych wsi jęli nagwałt wyjeżdżać.<br />
{{tab}}Ale zrazu ino drobny deszcz przekropił, gorący i rzadki, że jeszcze parniej się stało i duszniej, zaś słońce paliło niemiłosierniej, a żaby nukały ciszej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_376" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/376"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/376|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/376{{!}}{{#if:376|376|Ξ}}]]|376}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i senniej, jeno co jakoś pomroczało, dale się przyćmiły, zahuczały znowu grzmoty i na posiniałym wschodzie jęły migotać blade, krótkie błyskawice.<br />
{{tab}}Burza szła od wschodniej strony, kieby sierpem nadciągały ciężkie, granatowe płachty chmur, opite deszczem czy gradem, krótki a hukliwy wiater wyrywał się przodem, świszcząc po czubach drzew i szarpiąc zbożami, ptactwo z wrzaskiem uciekało pod dachy, nawet psy gnały do chałup, bydło wyrywało z pól, a po drogach już się kręciły słupy kurzawy, zaś grzmoty rozlegały się coraz bliżej.<br />
{{tab}}A nie wyszło i dwóch pacierzy, kiej słońce jęło się zatapiać w rudych, paskudnych tumanach i przeświecało kiejby z za szyby przepalonej, grzmoty już zahurkotały nad wsią, i uderzył taki wicher, że dziw drzew nie powyrywał, jaże gałęzie i snopki z dachów w cały świat porwał, a pierwsze pioruny trzasnęły gdziesik w bory, całe niebo w mig posiniało niby wątroba, słońce zgasło, zawyły wichry i pioruny jęły bić jeden za drugim, grzmoty zatrzęsły ziemią i ognie błyskawic ozdzierały schmurzone niebo, oczy wyżerając blaskami.<br />
{{tab}}Domy dygotały od huków, a wszelkie stworzenie przyczaiło się w strachu.<br />
{{tab}}Na szczęście, że burza przewaliła się stronami, pioruny biły gdziesik daleko, wichura przeszła, nie poczyniwszy szkód, niebo zaczęło się już wyjaśniać, gdy przed nieszporami lunął rzęsisty deszcz i poszła taka nawałnica, że wmig położyła zboża, rzeka {{pp|wez|brała}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_377" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/377"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/377|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/377{{!}}{{#if:377|377|Ξ}}]]|377}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|wez|brała}}, a ze wszystkich rowów, miedz i brózd waliła spieniona woda.<br />
{{tab}}Uspokoiło się dopiero pod sam wieczór, deszcz przeszedł i na zachód słońce się wykryło z za chmur czerwoną i promienistą kulą...<br />
{{tab}}Lipce ożyły znowu, ludzie jęli wywierać drzwi i wyłazić na świat i dychać z lubością ochłodzonem powietrzem; pachniało wszyćko po deszczu, a już najbarzej młode brzózki i te mięty po ogródkach; przemiękła ziemia jakby się rozpaliła w słońcu; gorzały kałuże po drogach, błyszczały liście i trawy, paliły się spienione wody, spływające z radosnym bełkotem do stawu.<br />
{{tab}}Leciuchny wiaterek przegarniał pochylone zboża i rzeźwość mocna i weselna biła od borów i pól i przenikała duszę, że już dzieci z wrzaskiem brodziły po rowach i roztokach, ptaki ćwierkały w gąszczach, psy ujadały, księże perliczki darły się na płotach, a wszystkie opłotki, drogi, chałupy i obejścia zadzwoniły przekrzykami i rozmowami, nawet już tam kajś kole młyna zawiodła któraś piosneczkę:<br />
{{f|<poem>Deszczyk rosi, zrosi me, zrosi me —
Moja Maryś, nocuj me, nocuj me!</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}Zaś od pola, wraz z rykiem stad spędzanych, darły się jazgotliwe, prędkie śpiewki pasterek:<br />
{{f|<poem>Powiedziałeś, że mnie weźmiesz
Skoro żytko, jarkę zeżniesz;
A tyś zeżon i owiesek —
Teraz szczekasz kieby piesek —
{{tab|50}}Oj dana, da dana!..</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_378" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/378"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/378|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/378{{!}}{{#if:378|378|Ξ}}]]|378}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaczęły też wyjeżdżać wozy ludzi, którzy ostali, przeczekując burzę, ale wiela gospodarzy ze sąsiedzkich wsi pozostało w gościnie u Lipczaków: byli to ci, co tak poczciwie zjechali pomagać kobietom. Bogatsi ugaszczali ich po domach, nie żałując jadła ni napitków, zaś biedniejsze powiedły swoich dobrodziejów na poczęstunek do Żyda, bo zawdy raźniej w kupie i w karczmie weselej.<br />
{{tab}}Chłopaki sprowadziły muzykę, że już od nieszporów roznosiło się z karczmy zawodzenie skrzypków, dudlenie basów i brzękliwy warkot bębenka.<br />
{{tab}}A i drudzy też gęsto pociągali na zabawę, gdyż od tyla czasu, bo od samych zapust, nie zbierali się na żadną ochotę.<br />
{{tab}}Narodu się naszło coniemiara, miejsc zbrakło, że sporo musiało się kuntentować siedzeniem na belkach leżących pod
karczmą, jeno co czas był piękny i na niebie świeciły złote roztoki, to się gęsto kwaterowali pod ścianą, krzykając na Żyda, by im napitki wynosił.<br />
{{tab}}Że prawie sama młódź przepełniała karczmę, zaraz też z miejsca poszli oberkiem, jaże ściany i dyle pojękiwały, a przewodził tanom ku niemałemu podziwowi Szymek Dominikowej z Nastusią. Darmo go młodszy, Jędrzych, odwodził, cicho molestując, ale nie poredził, bo parobek się sielnie rozochocił i słuchać nie chciał, gorzałkę pił i do picia Nastkę i kamratów swoich przyniewalał, zaś co urznęła muzyka, dziesiątki rzucał grajkom, Nastkę wpół ujmował i z całej mocy wrzeszczał:<br />
{{tab}}— Jeno ostro chłopcy, z kopyta, po naszemu!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_379" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/379"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/379|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/379{{!}}{{#if:379|379|Ξ}}]]|379}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I nosił się po izbie kiej ten rozhukany źrebiec, pokrzykując srogo i bijąc siarczyście obcasami.<br />
{{tab}}— Wiechcie jucha z butów powytrzącha! — szeptał Jambroży, robiąc łakomie grdyką ku pijącym pobok: — A wali kulasami kiej cepem: jeszcze mu się rozlecą! — dodał głośniej, bliżej się podsuwając.<br />
{{tab}}— Baczcie ino, żebyście sami czego nie stracili — mruknął Mateusz, stojący ze swoimi kamratami.<br />
{{tab}}— Gorzałki bym się z wami napił na zgodę — rzekł, śmiejąc się, Jambroży.<br />
{{tab}}— Naści, szkła jeno nie zechlaj, pijanico! — podał mu pełny kieliszek i odwrócił się plecami, bo Grzela, wójtów brat, zaczął im cosik raić zcicha; że wsparci o szynkwas słuchali uważnie, nie bacząc na tany, ni na stojącą przed nimi gorzałkę. Sześciu ich było zebranych, wszystkie najprzedniejsze we wsi parobki, same rodowe, gospodarskie syny, radzili pilno, ale że wrzask się robił coraz większy i ciasnota, to przenieśli się do żydowskiej stancji, gdyż alkierz zajmowali gospodarze ze swoimi gośćmi.<br />
{{tab}}Izba była ciasna, zapchana rozbabranymi betami, w których spały żydzięta, iż ledwie się pomieścili przy stole. Jedna łojówka kopciła się w mosiężnym świeczniku, wiszącym u pułapu. Grzela puścił flaszkę w kolejkę, przepili raz i drugi, ale jakoś nikto nie zaczynał, z czem przyszli: jaże Mateusz rzucił drwiąco:<br />
{{tab}}— Zaczynaj, Grzela, to kiej wrony na deszczu tak siedzita!<br />
{{tab}}Nie zdążył Grzela zacząć, gdy wszedł kowal i witał się, szukając, kajby przysiąść.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_380" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/380"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/380|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/380{{!}}{{#if:380|380|Ξ}}]]|380}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Smolipysk jucha, zawdy tam wzejdzie, kaj go nie posiali! — buchnął Mateusz. — W twoje ręce, Michał! — dodał zaraz, tłumiąc gniew.<br />
{{tab}}Kowal wypił i, nadrabiając miną, ozwał się żartobliwie:<br />
{{tab}}— Niełasym cudzych sekretów, a nic tu widzę po mnie...<br />
{{tab}}— Rzekłeś! Dobrze wama z Miemcami w piątki na sperce z kawą, to jeszcze lepiej będzie dzisiaj, we święto...<br />
{{tab}}— Powiadasz Płoszka bele co, jakbyś się napił... — odburknął.<br />
{{tab}}— Powiedam, co wiadomo, że co dnia z nimi hańdryczysz.<br />
{{tab}}— Kto mi robotę daje, temu robię, nie przebieram.<br />
{{tab}}— Robotę! co inszego ty z nimi obrabiasz — rzekł ciszej Wachnik.<br />
{{tab}}— Jakeś i z dziedzicem nasz las obrabiał — dodał groźnie Pryczek.<br />
{{tab}}— Widzi mi się, co na sąd trafiłem... cie! jak to wszystko wiedzą.<br />
{{tab}}— Dajta mu spokój, robi swoje bez nas, to i my weźmy się do swojego przez niego — powiedział Grzela, patrząc mu ostro w ślepie rozbiegane.<br />
{{tab}}— Kiejby was strażnik dojrzał przez okna, pomyślałby, co się zmawiacie na kogo! — nibyto drwił, ale wargi mu się ze złości trzęsły.<br />
{{tab}}— Może i tak, jeno nie na ciebie: za małaś figura, Michał.<br />
{{tab}}Nacisnął czapkę i wyszedł, trzaskając drzwiami.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_381" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/381"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/381|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/381{{!}}{{#if:381|381|Ξ}}]]|381}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przewąchał cosik i na zwiady przyleciał.<br />
{{tab}}— Gotów teraz iść słuchać pod okno.<br />
{{tab}}— O sobie jeszcze co takiego usłyszy, że mu się odechce.<br />
{{tab}}— Cichojta-no, chłopcy! — zaczął Grzela uroczyście. — Mówiłem już wama, co Podlesie nie przedane jeszcze Miemcom, ale leda już dzień mogą pojechać do aktu, a nawet mówili, co na przyszły czwartek.<br />
{{tab}}— Dyć wiemy i trzeba na to zaradzić! — zawołał niecierpliwie Mateusz.<br />
{{tab}}— Radź, Grzela: na książce umiesz, gazetę czytujesz — to ci łacniej.<br />
{{tab}}— Bo jak Miemce kupią i zasiędą o miedzę, to będzie jak w Górkach: powietrza prosto zbraknie do dychania w Lipcach i z torbami pójdziemy, albo do Hameryki.<br />
{{tab}}— A ojce jeno się we łby skrobią, wzdychają i zaradzić nie poredzą.<br />
{{tab}}— I z gospodarek nam nie ustąpią! — rzucali jeden po drugim.<br />
{{tab}}— Wielka rzecz Miemcy! siedziały takuśko w Liszkach, a nasi ich wykupili co do jednego, że zaś w Górkach było inaczej, to same chłopy winowate: piły, procesowały się cięgiem i torby se wygrały.<br />
{{tab}}— To i z Podlesia możem wykupić i przegnać! — wołał Jędrek Boryna, stryjeczny Antka.<br />
{{tab}}— Łacno mówić: teraz niema za co kupić; chociaż tylko po sześćdziesiąt rubli morgę sprzedają, a potem to znajdziesz z jakie tysiąc złotych za to samo?..<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_382" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/382"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/382|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/382{{!}}{{#if:382|382|Ξ}}]]|382}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Żeby ojce wydzieliły kużdemu co jego, a prędzejby poredził.<br />
{{tab}}— Bo pewnie, juści! Zarazbym wiedział, co robić! — zawrzeszczeli.<br />
{{tab}}— O głupie, głupie! To starzy z całego ledwie się przeżywią, a wy na działach chcecie nazbijać pieniędzy! — przerwał im Grzela.<br />
{{tab}}Zmilkli naraz, bo juści taką prawdę rzekł, jakby obuchem zwalił w ciemię.<br />
{{tab}}— Bieda nie z tego, że ojcowie nie chcą wam popuścić gospodarek — mówił dalej — a jeno z tego, że Lipce mają ziemi za mało, że narodu cięgiem przybywa, gdyż co starczyło za dziadków la trojga, musi się teraz rozdzielać la dziesięciorga.<br />
{{tab}}— Święta prawda! Juści że tak! Juści! — szeptali sfrasowani.<br />
{{tab}}— To kupić Podlesie i podzielić! — wyrwał się któryś.<br />
{{tab}}— Kupiłbyś wieś, jeno pieniądze gdzieś! — mruknął Mateusz.<br />
{{tab}}— Czekajta jeno, może się i na to znajdzie jaka rada.<br />
{{tab}}Mateusz się naraz zerwał, buchnął pięścią w stół i zakrzyczał:<br />
{{tab}}— A czekajcie i róbcie sobie, co chcecie, mnie już dosyć i, jak się ozgniewam, to rzucę wieś i do miasta pójdę, tam lepiej ludzie żyją.<br />
{{tab}}— Twoja wola, ale drudzy muszą tutaj ostać i jakoś sobie radzić.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_383" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/383"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/383|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/383{{!}}{{#if:383|383|Ξ}}]]|383}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo już wytrzymać nie mogę, jaże djabli człowieka bierą: ciasnota wszędy, że chałupy dziw się nie rozwalają, tyla w nich siedzi, bieda jaże piszczy, a tu pobok leży ziemia wolna i prosi się, by ją wziąć... a nie ugryziesz, choćbyś zdychał z głodu, niema jej kupić za co i pożyczyć niema od kogo. Żeby to wciórności z takiem urządzeniem!<br />
{{tab}}Grzela opowiedział, jak to jest indziej, po drugich krajach.<br />
{{tab}}Słuchali, wzdychając żałośnie, a Mateusz mu przerwał:<br />
{{tab}}— Cóż nama z tego, że drugie dobrze mają! Pokaż głodnemu miskę pełną i schowaj, niech się nachla patrzeniem! Dobrze mają: kaj indziej to jest opieka nad narodem, nie tak, jak u nas, gdzie każden chłop rośnie se jako ta dziczka w czystem polu, że czy zmarnieje, czy też wyrośnie — co to kogo swędzi?.. bele jeno podatki płacił, w rekruty szedł i urzędom się nie przeciwił! Mierzi mi się już takie życie i do grdyki idzie.<br />
{{tab}}Grzela, wysłuchawszy cierpliwie, zaczął znowu swoje:<br />
{{tab}}— Jest tylko jeden sposób, żeby Podlesie było nasze.<br />
{{tab}}Przysunęli się jeszcze bliżej, by i słowa nie stracić, gdy naraz taki wrzask wstrząsnął całą karczmą, jaże szyby zabrzęczały i muzyka grać przestała. Poleciał tam któryś na przewiady i opowiadał potem ze śmiechem, co się stało: Dominikowa narobiła takiego piekła, przyleciała bowiem z kijem po synów, chciała <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_384" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/384"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/384|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/384{{!}}{{#if:384|384|Ξ}}]]|384}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ich bić i siłą do domu zabierać, jeno co się oparli, matkę z karczmy wypędzili, a teraz Szymek jął pić na umór, zaś Jędrzych pijany docna ryczy w kominie.<br />
{{tab}}Nie pytali o więcej, gdyż Grzela zaczął wykładać swój sposób, który był taki: z dziedzicem się pogodzić i wzamian morgi lasu zażądać po cztery morgi pola na Podlesiu!<br />
{{tab}}Zdumieli się wielce i strasznie rozradowali taką możliwością, a Grzela jeszcze powiadał, co tak samo się ugodziła jedna wieś koło Płocka, o czem był wyczytał w gazecie.<br />
{{tab}}— Dobra nasza, chłopcy! Żydzie, gorzałki! — krzyknął Płoszka we drzwi.<br />
{{tab}}— Za trzy morgi boru rychtykby nam wypadło dwanaście pola!<br />
{{tab}}— A nam z dziesięć, cała gospodarka.<br />
{{tab}}— I niechby dodał co niebądź krzaków na {{Korekta|opał|opał.}}<br />
{{tab}}— A za paśniki mógłby dać choć po mordze łąki.<br />
{{tab}}— I nieco budulcu na chałupy! — wołali jeden przez drugiego.<br />
{{tab}}— Jeszcze trochę, a będziecie chcieli, żeby wam dodał po koniu z wozem i po krowie, co? — przekpiwał Mateusz.<br />
{{tab}}— Cichocie-no!.. trzeba teraz namawiać, aby się gospodarze zebrali, poszli do dziedzica i przełożyli, czego chcą: może się i zgodzi.<br />
{{tab}}Mateusz mu przerwał:<br />
{{tab}}— Jak nie ma noża na gardle, to się nie zgodzi: jemu zaraz potrza pieniędzy, i Miemcy je dadzą, choćby jutro, niech się tylko zgodzi... A nim się nasi <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_385" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/385"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/385|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/385{{!}}{{#if:385|385|Ξ}}]]|385}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wydrapią po łbach, nim się naredzą, nim się na jedno zgodzą, nim baby przeciągną na swoją stronę, to miesiące przejdą, dziedzic ziemię przeda i plecy wypnie: będzie miał o czem czekać, jak wypadnie sprawa z borem. Grzelowy sposób jest mądry, jeno widzi mi się, trza go innym końcem stawiać do pionu.<br />
{{tab}}— To gadajże, Mateusz, radź!<br />
{{tab}}— Nie gadać, nie naradzać się, a trza zrobić tak samo jak z borem.<br />
{{tab}}— Czasem tak można, a czasem nie! — mruknął Grzela.<br />
{{tab}}— A ja ci mówię, że można, w inny ździebko sposób, a to samo wyjdzie... Do Miemców iść całą gromadą, i spokojnie im zapowiedzieć, aby się nie ważyły kupować Podlesia...<br />
{{tab}}— A takie są głupie, że zaraz się nas ulękną i posłuchają!<br />
{{tab}}— Toteż im się zapowie, że jeśli nie posłuchają i kupią, to nie pozwolim im siać, nie pozwolim się budować, nie damy krokiem się ruszyć za pola. Zobaczycie, czy się nie ulękną! Wykurzymy ich kiej lisów z jamy.<br />
{{tab}}— A juści, niby to se nie poredzą!.. jak Bóg w niebie, tak nas znowu za te pogrozy wsadzą do kreminału! — wybuchnął Grzela.<br />
{{tab}}— Zapakują, to i puszczą, wiekować tam nie będziemy, ale kiej nas wypuszczą, to la Miemców będzie jeszcze gorzej... głupie one nie są i przódzi dobrze rozważą, czy im wojna z nami pójdzie na zdrowie... <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_386" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/386"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/386|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/386{{!}}{{#if:386|386|Ξ}}]]|386}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Dziedzic też będzie inaczej śpiewał, jak mu kupców rozpędzimy, zaś nie...<br />
{{tab}}Ale już Grzela nie mógł wytrzymać, zerwał się od stołu i zaczął z całych sił odwodzić od tych zuchwałych zamysłów. Przekładał, jakie to z tego wynikną procesy, nowe straty la wszystkich, nowe marnacyje, że gotowi powsadzać ich za te ciągłe bunty na parę lat do kryminału... że to wszystko da się zrobić spokojnie ze samym dziedzicem... Zaklinał na wszystko i błagał, by nowego nieszczęścia nie ściągali na naród. Prawił ze dwa pacierze i jaże poczerwieniał, jaże całował ich posobnie, molestując i prosząc, by poniechali, ale wszystko to było na darmo, kiejby groch rzucał na ścianę, że w końcu Mateusz rzekł:<br />
{{tab}}— Prawisz, kiej w kościele, jakbyś z książki wyczytywał, a nam czego inszego potrza!<br />
{{tab}}Wraz też wszyscy zaczęli mówić, zrywać się, tłuc pięściami w stół, a wrzeszczeć z wielkiej radości:<br />
{{tab}}— Dobra nasza, na Miemców iść, rozegnać pludraków! Mateusz mądrze radzi, jego słuchamy, a któren się boja, niech pod pierzynę się chowa!<br />
{{tab}}Ani sposób już było do nich mówić, tak ich ponosiło.<br />
{{tab}}Żyd w te pore przyniósł flachę, wysłuchał i, ścierając na stole porozlewaną gorzałkę, powiedział nieśmiało:<br />
{{tab}}— Mateusz ma kiepełe: mądrą radę daje.<br />
{{tab}}— Cie! Jankiel też na Miemców, no! — zakrzyczeli zdumieni.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_387" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/387"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/387|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/387{{!}}{{#if:387|387|Ξ}}]]|387}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bo ja wolę trzymać ze swoimi, biedy się użyje, jak i wszystkie, ale jakoś z pomocą boską żyć można... Ale gdzie przychodzą Niemcy, to już tam nie tylko biedny Żydek się nie pożywi, tam pies nie ma co jeść... Niech one zdechną, niech ich ta... tfy... choroba wytłucze!..<br />
{{tab}}— Żyd i trzyma z narodem! Słyszeliśta, co?<br />
{{tab}}Dziwowali się coraz barzej.<br />
{{tab}}— Ja jestem Żyd, ale mnie w boru nie znaleźli, ja się tutaj urodziłem, jak i wy, mój dziadek i mój ojciec też... to z kim ja mam trzymać?.. co?.. Czy to ja nie swój?.. Przecież jak wam będzie lepiej, to i mnie będzie lepiej!.. Jak wy będziecie gospodarze, to ja będę z wami handlował!.. Jak mój dziadek z waszymi, no nie?.. A coście mądrze o Niemcach myśleli, to ja całą butelkę araku postawię!.. Wasze zdrowie gospodarze podlaskie! — zawołał, przepijając do Grzeli.<br />
{{tab}}Pili gęsto, i taka radość nimi owładnęła, że dziw Żyda nie całowali po brodzie, usadzili go między sobą i wszystko znowu rozpowiedzieli, radząc się go we wszystkiem. Nawet Grzela się rozchmurzył i przystał znowu do nich, by go nie posądzili o co złego.<br />
{{tab}}Narada już niedługo trwała, bo Mateusz się podniósł i wołał:<br />
{{tab}}— Do karczmy, chłopcy, nogi wyprostować, dosyć na dzisiaj!..
Hurmą tam poszli, a Mateusz odbił zaraz jakiemuś Tereskę i puścił się z nią w tany, a za nim drugie zaczęły dziewki z kątów wyciągać, na muzykantów krzykać i w tany iść, kiej wicher.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_388" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/388"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/388|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/388{{!}}{{#if:388|388|Ξ}}]]|388}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Juści co zaraz rzęsiściej gruchnęła muzyka, bo grajki wiedziały, że z Mateuszem nie przelewki, że płaci, ale i bić gotowy.<br />
{{tab}}Roztańcowała się karczma na dobre, z czubów już się galancie kurzyło, że wrzaski, muzyka, tupoty a siarczyste pokrzyki jakby wrzątkiem przepełniały izbę i na świat się rozlewały przez powywierane drzwi a okna, zaś pod ścianami na dworze też szła niezgorsza zabawa, brząkały kieliszki, gospodarze często do się przepijali, a raili coraz głośniej i coraz bełkotliwiej.<br />
{{tab}}Noc już się zrobiła, gwiazdy bystro zaświeciły, szumiały cicho drzewiny, a z mokradeł roznosiły się żabie rechotania i huczały niekiedy głosy bąków, po sadach słowiki zawodziły, ciepło było i pachnąco. Używali se ludzie wywczasu na świeżem, chłodnem powietrzu, a raz po raz jakaś para, trzymając się wpół, wysuwała się z karczmy i w cienie szła... Zaś pod ścianą było już coraz głośniej, gadali wszyscy razem, że trudno się było połapać.<br />
{{tab}}— ...a co jeno wieprzka wypuściłam, że jeszcze i ryja nie zdążył wsadzić w ziemniaki, a ta do mnie z pyskiem.<br />
{{tab}}— Wypędzić ją ze wsi!.. Wypędzić!..<br />
{{tab}}— Baczę, co tak samo z jedną zrobili za moich młodych lat!.. Przed kościołem do krwi ukarali, krowami wywieźli za kopce i był spokój...<br />
{{tab}}— Żydzie, całą kwaterkę krzepkiej!<br />
{{tab}}— Odebrała mleko mojej siwuli, odebrała!..<br />
{{tab}}— Obrać nowego, to każdy tak samo poradzi...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_389" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/389"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/389|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/389{{!}}{{#if:389|389|Ξ}}]]|389}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wyrwać złe, póki większego korzenia nie zapuści...<br />
{{tab}}— Pleć zboże, póki chwasty nie zagłuszą...<br />
{{tab}}— Przepijcie-no do mnie, a cosik waju rzeknę...<br />
{{tab}}— Byka bierz za rogi, a nie popuszczaj, jaże się zwali...<br />
{{tab}}— Dwa morgi a jedna — trzy morgi; trzy morgi a jedna — cztery morgi.<br />
{{tab}}— Pij, bracie, to i rodzone nie zrobiłyby poczciwiej...<br />
{{tab}}Rwały się z mroków postrzępione rozmowy, że ani rozeznał, kto mówił i do kogo; tylko jeden grubachny głos z Jambroża górował wyraźnie nad drugiemi w różnych miejscach, przechodził bowiem cięgiem od kupy do kupy, to do karczmy zaglądał, i wszędy wygarniając po kusztyczku, pijany już był całkiem, sielnie się potaczał, ale chycił przy szynkwasie któregoś za orzydle i jął go płaczliwie molestować:<br />
{{tab}}— Ochrzciłem cię, Wojtek, i twojej kobiecie tak dzwoniłem, jaże mi kulasy popuchły: postaw kieliszek, bracie! A postawisz całą półkwaterkę, przedzwonię jej na wieczne odpoczywanie i drugą babę ci naraję... młodą, jedrną kiej rzepa! Postaw, bracie, półkwaterkę...<br />
{{tab}}Młodzież hulała zawzięcie, że cała izba wypełniła się wrzaskiem a wiewającemi kieckami i kapotami, już piesneczki przyśpiewywali przed muzyką i tańcowali coraz zapamiętalej, że nawet starsze kobiety wytrząsały się, piskliwie pokrzykując, a Jagustynka, przedarłszy się do środka, ujęła się wpół i, bijąc nogami o podłogę, wyśpiewywała chrzypliwie:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_390" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/390"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/390|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/390{{!}}{{#if:390|390|Ξ}}]]|390}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r09"/>{{f|<poem>Nie boję się wilka, choćby było kilka!..
Nie boję się chłopa, choćby było kopa!..
{{...}}</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r09"/>
<section begin="r10"/>{{c|X.}}<br />
{{tab}}Owóż te dnie od Bożego Ciała do niedzieli nie przeszły letko Mateuszowi, Grzeli, ni ich kamratom; Mateusz bowiem przerwał roboty przy Stachowej chałupie, zaś drudzy też poniechali swoich zajęć, a ino całe te dnie i wieczory chodzili po chałupach w pojedynkę i podjudzali naród przeciwko Miemcom, nawołując do przepędzenia ich z Podlesia.<br />
{{tab}}Karczmarz ze swojej strony też nie żałował namów, a jak było potrza na upartych, to i poczęstunków, albo borgowań, ale szło kiej po grudzie; starsi drapali się jeno po łbach, wzdychali ciężko i, nie ważąc się na żadną stronę, oglądali się na drugich i na kobiety, które, jak jedna, ani słuchać nie chciały o wyprawie na Miemców.<br />
{{tab}}— Hale! co im do łbów strzeliło! Mało to już marnacji przez bór?.. jeszcze jednego nie odsiedziały i nowe biedy chcą na wieś sprowadzić! — wołały, a sołtysowa, cicha zazwyczaj, jaże pomietło chyciła na Grzelę.<br />
{{tab}}— Jak będziesz niewolił do nowego buntu, to cię strażnikom wydam! Nygusy, ścierwy, robić się im nie chce, toby ino spacerowały! — rozwrzeszczała się przed chałupą.<br /><section end="r10"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_391" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/391"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/391|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/391{{!}}{{#if:391|391|Ξ}}]]|391}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaś Balcerkowa gruchnęła na Mateusza:<br />
{{tab}}— Psy na was spuszczę, próżniaki! Wrzątku naszykuję!<br />
{{tab}}I wszystkie progiem zaległy przeciwko namowom, głuche na tłumaczenia i prośby, że ani sposobu było im trafić do rozumu; zawrzeszczały każdego, a niejedna już i płaczem lamentliwym buchała.<br />
{{tab}}— Nie dam mojemu iść! Kapoty się uwieszę, i choćby mi kulasy obcięli, a nie puszczę!.. Dosyć my się już nabiedowały!..<br />
{{tab}}— Ażeby was, głąby jedne, siarczyste pieruny rozniesły! — klął Mateusz. — To kiej sroki na deszcz, krzyczą i krzyczą. Dyć to ciele prędzej zrozumie ludzką mowę, niźli kobieta mądre słowo! — wyrzekał, głęboko zniechęcony.<br />
{{tab}}— Daj spokój, Grzela, nie trafisz z niemi do rozumu: trzaby każdą sprać, abo żebych twoja była, to cię wtedy może posłucha — żalił się smutnie.<br />
{{tab}}— Takie już są, że przez moc nie przerobisz: inszym trza sposobem z niemi; oto nie przeciwiać się, przytakiwać, a pomaluśku na swoją stronę pociągać.<br />
{{tab}}Tłumaczył tak Grzela, nie odstępując sprawy, bo chociaż sam był jej zrazu przeciwny, ale skoro rozważył, że inaczej nie można, całą duszą się jej oddał.<br />
{{tab}}Chłop był kwardy i nieustępliwy, a na co się jeno zawziął, dopiąć musiał, żeby tam nie wiem co przeszkadzało; to i teraz na nic nie zważał: zawierali mu drzwi przed nosem — oknami gadał; kobiety mu wygrażały — nie gniewał się, przyświarczał jeszcze, a kaj było potrza — basował, zaś niejedną o dzieci zagadywał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_392" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/392"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/392|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/392{{!}}{{#if:392|392|Ξ}}]]|392}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i porządki wychwalał, aż wkońcu powiedział swoje, a nie udało się — szedł dalej. Całe dwa dni pełno go było na wsi, w chałupach, po ogrodach, w pola nawet szedł i, zagadując o tym i owem ludzi, swoje im prawił, zaś tym, którzy nie miarkowali odrazu, kijaszkiem rysował po ziemi podlaskie pola, pokazywał działy i cierzpliwie tłumaczył korzyści każdego. Ale mimo tych zabiegów, na darmo byłyby te wszystkie zachody, gdyby nie pomoc Rochowa. Jakoś w sobotę po południu, zmiarkowawszy, że wsi nie poruszą, wyzwali Rocha za stodoły Borynowe i zwierzyli się przed nim: bojali się, że będzie im przeciwny.<br />
{{tab}}Ale Rocho pomyślał krótko i powiada:<br />
{{tab}}— Sposób to zbójecki, ale że na inny już niema czasu, pomogę wam z chęcią.<br />
{{tab}}I zaraz poszedł na ogrody do proboszcza, siedzącego przy parobku, koszącym koniczynę, któren potem rozpowiadał, jako zrazu dobrodziej się ozgniewał na Rocha, krzyczał, zatykał uszy i słuchać nawet nie chciał, lecz potem siedli obaj na miedzy i długo se cosik uradzali. Snadź Rocho go przekonał, gdyż o zmierzchu, kiej ludzie zaczęli ściągać z pól, proboszcz poszedł na wieś, nibyto chłodu zażywał, a zaglądał w obejścia, pytał o różności, a głównie z kobietami się zmawiał i wkońcu każdemu zosobna a cicho powiadał:<br />
{{tab}}— Chłopaki dobrze chcą. Trzeba się śpieszyć, póki jeszcze czas. Zrobicie swoje, to ja już pojadę do dziedzica i będę go namawiał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_393" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/393"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/393|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/393{{!}}{{#if:393|393|Ξ}}]]|393}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I tyle dokazał, że kobiety się już nie przeciwiły, zaś gospodarze zaczęli wywodzić, iż skoro ksiądz zachęca, to wartoby tak zrobić.<br />
{{tab}}Jeszcze się cały wieczór naradzali, ale już rankiem w niedzielę byli wszyscy zdecydowani na jedno.<br />
{{tab}}Mieli iść po nieszporach i z Rochem na czele, że to mógł się rozmówić z Miemcami po ichnemu.<br />
{{tab}}Właśnie to był Rocho teraz przyobiecał chłopakom; odeszli, pohukując z radością; on siedział na Borynowym ganku, przesuwając ziarna różańca i cosik medytując.<br />
{{tab}}Wcześnie jeszcze było, dopiero co miski sprzątnęli po śniadaniu, że zapach żuru i okrasy wiercił nozdrza, a Pietrek przeciągał się po jadle.<br />
{{tab}}Czas się robił ciepły a nieupalny, jaskółki niby kule przecinały powietrze. Słońce podnosiło się dopiero z za chałupy, iż w cieniach polśniewały jeszcze osuszone, ciężkie trawy i z pól zawiewał chłód, pachnący zbożami.<br />
{{tab}}W chałupie cicho było, jak zazwyczaj w niedzielę, kobiety zwijały się kole porządków, dzieci, obsiadłszy miskę przed gankiem, pojadały zwolna, broniąc się łyżkami i piskiem przed Łapą, któren nagwałt rwał się do spółki, maciora stękała pod ścianą na słońcu, tak ją waliły łbami prosięta, dobierając się do mleka, to bociek rozganiał kury i gajdał się za źrebakiem, baraszkującym w podwórzu, niekiedy drzewa zaszumiały i sad się rozkolebał, zaś polem rozchodził się jeno brzęk pszczół, idących na robotę, i dzwonienia skowronków.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_394" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/394"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/394|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/394{{!}}{{#if:394|394|Ξ}}]]|394}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I na wsi zaległa niedzielna cichość, że tylko niekiedy słychać było głosy, kura któraś zwoływała, to gdziesik nad stawem, ze śmiechami a chlupotem pucowały się chłopaki, abo kaczki zakwakały.<br />
{{tab}}Drogi leżały puste i rozmigotane w słońcu, mało kto przechodził, jeno niekaj na progach czesały się dziewczyny i ktosik zcicha grał na fujarce.<br />
{{tab}}Rocho przebierał różaniec, czasem nasłuchiwał, a głównie myślał o Jagusi, słyszał ją kręcącą się po izbie, czasem stawała za nim, niekiedy szła w podwórze, a wracając, spuszczała przed nim oczy i krwawy rumieniec oblewał jej twarz wymizerowaną, że zrobiło mu się żal.<br />
{{tab}}— Jaguś! — szepnął dobrotliwie, podnosząc na nią oczy.<br />
{{tab}}Przystanęła z zapartym oddechem, czekając, co powie, ale on, jakby nie wiedząc, co rzec, zamruczał jeno co niebądź i zamilkł.<br />
{{tab}}Na swoją stronę znowu odeszła, przysiadła w wywartym oknie i, wsparłszy się o futrynę, patrzyła żałosnemi oczyma we świat rozsłoneczniony, na te chmurki białe, co kiej gęsi błąkały się po niebie jasnem, i ciężkie westchnienia rwały się jej z piersi, a niekiedy łzy kapały z zaczerwienionych oczu i płynęły wolno po wychudzonej, mizernej twarzy. Juści, mało to przeszła przez te dnie? Dyć cała wieś szczuła na nią, kieby na psa parszywego; kobiety odwracały się plecami, kiej przechodziła, a poniektóre spluwały za nią, przyjaciółki jej nie spostrzegały, chłopy śmiały się wzgardliwie, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_395" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/395"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/395|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/395{{!}}{{#if:395|395|Ξ}}]]|395}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a nawet wczoraj najmłodszy Gulbasiak śmignął za nią błotem i zakrzyczał:<br />
{{tab}}— Wójtowa kochanica!<br />
{{tab}}O! to jakby ją noże przeszyły i wstyd dziw nie zadusił!<br />
{{tab}}Mój Boże, a bo to była winowata?... spoił ją przeciek, że o Bożym świecie nie wiedziała... mogła się to przeciwić?... a teraz wszyscy na nią, teraz cała wieś ucieka, kiej od zapowietrzonej, a nikto w obronie nie stanie.<br />
{{tab}}Gdzież to teraz pójdzie? Drzwi przed nią pozawierają i jeszcze psami szczuć gotowi!... Nawet do matki nie ma iść po co: prawie ją wygnała, mimo próśb i płaczów... że gdyby nie Hanka, już by co złego sobie zrobiła... Juści, jedna Antkowa zaopiekowała się nią poczciwie, nie cofając ręki pomocnej i jeszcze broniąc przed ludźmi...<br />
{{tab}}A bo i niewinowata, nie, wójt winien, że ją skusił i przyniewolił do grzechu, a już najbardziej winien wszystkiemu ten stary zbuk! Pomyślała naraz o mężu. — Całe życie mi zawiązał! Panną byłabym, to nie daliby mnie ukrzywdzić, nie... I cóżem to za nim użyła? Ni życia, ni świata!...<br />
{{tab}}Rozmyślała gorączkowo, żałoście się w niej kajść zapodziały, a wstawał natomiast srogi gniew i tak ją rozprężał, jaże zaczęła biegać po izbie. — Pewnie, co wszystko złe przez niego... i z Antkiemby tego nie było... i wójtby się nie ważył... i... — skarżyła się. Żyłaby se spokojnie, jak przódzi, jak żyją wszyćkie... <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_396" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/396"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/396|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/396{{!}}{{#if:396|396|Ξ}}]]|396}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Zły go postawił na drodze i matkę skusił morgami, a teraz musi cierzpieć... musi... — ażeby cię robaki roztoczyły! —<br />
{{tab}}Wybuchnęła, zaciskając mściwie pięście i, dojrzawszy przez szczytowe okno wasąg z chorym pod drzewami, pobiegła tam gwałtownie i, nachylając się nad nim, zasyczała nienawistnie:<br />
{{tab}}— Abyś zdechł jak najprędzej, ty stary psie!..<br />
{{tab}}Chory wytrzeszczył na nią oczy i cosik zamamrotał, ale już odleciała: ulżyło jej galancie, miała się już na kim odbijać za swoje krzywdy.<br />
{{tab}}Kowal stał na ganku, gdy przechodziła zpowrotem, ale udawał, że jej nie spostrzega. Zagadał głośniej do Rocha:<br />
{{tab}}— Mateusz rozpowiada, jako ich powiedziecie na Miemców...<br />
{{tab}}— Prosili, to pójdę z nimi do sąsiadów — powiedział z naciskiem.<br />
{{tab}}— Nowe dybki sobie szykują. Rozwydrzyły się chłopy na dziedzicu i myślą, że jak znowu pójdą hurmą, z kijami a krzykiem, to Miemcy się ulękną i Podlesia nie kupią.<br />
{{tab}}Ledwie się hamował ze złości.<br />
{{tab}}— A może się i wyrzekną kupna, kto wie?...<br />
{{tab}}— A juści! gronta porozmierzali, wszystkie famjelje już się sprowadziły, studnie kopią, kamień na fundamenta zwożą...<br />
{{tab}}— Wiem dobrze, że u rejenta jeszcze aktu nie podpisali.<br />
{{tab}}— Mnie się przysięgali, jako już po {{Korekta|wszystkiem|wszystkiem.}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_397" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/397"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/397|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/397{{!}}{{#if:397|397|Ξ}}]]|397}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mówię, co wiem, i gdyby dziedzic znalazł lepszych kupców...<br />
{{tab}}— To przeciek Lipce nie kupią, nikt groszem nie śmierdzi...<br />
{{tab}}— Grzela tu jakoś kalkuluje, i zdaje mi się...<br />
{{tab}}— Grzela! — przerwał gwałtownie — Grzela się pcha na pierwszego, a głupi naród bałamuci i do złego jeno prowadzi...<br />
{{tab}}— Zobaczymy, jak to wyjdzie, zobaczymy! — mówił Rocho, uśmiechając się nieco, gdyż kowal jaże wyrywał se wąsy ze złości.<br />
{{tab}}— Jacek z kancelarji! — zawołał, spostrzegając stójkę w opłotkach.<br />
{{tab}}— Dla „Anny Maćwiejówny Boryna“ papier z kancelarji! — recytował Jacek, wyciągając jakąś kopertę z torby.<br />
{{tab}}Hanka przybiegła i niespokojnie obracała papier, nie wiedząc, co z nim począć.<br />
{{tab}}— Przeczytam — rzekł Rocho.<br />
{{tab}}Kowal chciał mu zajrzeć przez ramię, ale Rocho zamknął prędko list i rzekł najspokojniej:<br />
{{tab}}— Sąd was zawiadamia, Hanka, że możecie się z Antkiem widywać raz na tydzień.<br />
{{tab}}Hanka, opatrzywszy stójkę, wróciła do izby, zaś Rocho dopiero po odejściu kowala poszedł za nią, wołając radośnie:<br />
{{tab}}— Co innego stoi napisane w papierze, nie chciałem tylko powiedzieć przy kowalu! Sąd powiadamia, byście przywieźli pięćset rubli zastawu, albo poręczenie, to Antka zaraz wypuszczą... Co to wam?..<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_398" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/398"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/398|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/398{{!}}{{#if:398|398|Ξ}}]]|398}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie odrzekła, głos jej odebrało, stanęła jak wryta, rumieńce pokryły twarz, potem zbladła kiej ściana, oczy się przyćmiły łzami, rozwiedła ręce i z ciężkiem westchnieniem, jak długa rymnęła na twarz przed obrazami.<br />
{{tab}}Rocho się wyniósł cichuśko, siedział na ganku i, czytając jeszcze ten papier, uśmiechał się zarówno rozradowany, zaś po jakimś czasie znowu zajrzał do izby.<br />
{{tab}}Hanka klęczała na środku, modląc się całą duszą, że dziw się jej serce nie rozpękło z radości i z onego żaru dziękczynień; krótkie, rwane westchnienia i szepty gorące zdały się całą izbę wypełniać błyskami, biły kiej słupy serdecznego ognia pod stopy Częstochowskiej, żywą krwią spływały. Umierała prawie ze szczęścia, łzy ciekły strumieniami, a wraz z nimi ściekała pamięć wszyćkich bolów dawnych, pamięć krzywd wszelkich.<br />
{{tab}}Podniesła się wreszcie i, ocierając łzy, powiedziała Rochowi:<br />
{{tab}}— Jużem teraz gotowa na nowe, bo choćby przyszło najgorsze, to już takie złe nie będzie.<br />
{{tab}}Aż się zdziwił, tak nagle się przemieniła: oczy się zaiskrzyły, krew zagrała na bladych policzkach, prostowała się, jakby jej z dziesięć lat ubyło.<br />
{{tab}}— Uwińcie się ze sprzedażą, zróbcie, co potrzeba pieniędzy, i pojedziemy po Antka, choćby jutro albo we wtorek.<br />
{{tab}}— Antek wraca! Antek wraca! — powtarzała bezwolnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_399" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/399"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/399|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/399{{!}}{{#if:399|399|Ξ}}]]|399}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie rozpowiadajcie! Powróci, to się i tak dowiedzą, zaś potem trzeba mówić, co go puścili przez zastawu: kowal nie będzie się was czepiał.<br />
{{tab}}Nauczał cicho. Obiecała uroczyście, tylko jednej Jóźce zawierzając tajemnicę, jeno co ledwie już zdzierżała tę straszną radość; chodziła kiej opita, całowała cięgiem dzieci, gadała do źrebaka, gadała do maciory, przedrzeźniała się z boćkiem, a Łapie, któren chodził za nią ze skamleniem i w oczy zaglądał, jakby cosik miarkując, szepnęła w same ucho, niby człowiekowi:<br />
{{tab}}— Cicho, głupi, gospodarz przeciek wracają!<br />
{{tab}}I śmiała się, popłakując naprzemian, Maciejowi długo o tym rozpowiadała, jaże oczy trzeszczył wystrachane i cosik mamłał językiem. Zabaczyła już o całym świecie, że Jóźka musiała przypominać, iż czas już się szykować do kościoła. Hej, ponosiło ją szczęście, ponosiło, że chciało się jej śpiewać, chciało się lecieć we świat i krzykać zbożom, co się do nóg kłaniały ze chrzęstem, drzewinom, ziemi wszystkiej:<br />
{{tab}}— Gospodarz wracają! Antek wróci!<br />
{{tab}}Jaże z onej radości Jagnę jęła zapraszać, by razem poszły, ale Jagna nie chciała, wolała pozostać.<br />
{{tab}}Nikto jej o Antku nie powiedział, ale domyśliła się łacno wszystkiego z półsłówek i z tego, co Hanka wyprawiała. Poniesła i ją ta wiadomość i rozkołysała jakąś radosną, cichą nadzieją, że, nie bacząc na nic, poleciała do matki.<br />
{{tab}}Nie wporę przyszła, trafiając akuratnie na srogą kłótnię.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_400" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/400"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/400|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/400{{!}}{{#if:400|400|Ξ}}]]|400}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Szymek bowiem zaraz po śniadaniu zasiadł pod oknem z papierosem w zębach, strzykał śliną na izbę, długo medytował, długo się ważył, spoglądając na brata, aż wkońcu rzekł:<br />
{{tab}}— A to, matko, dajcie mi pieniędzy, bo na zapowiedzie muszę zanieść. Ksiądz pedział, by przed nieszporami przyjść na pacierze.<br />
{{tab}}— Z kimże się to żenisz? — spytała z urągliwym prześmiechem.<br />
{{tab}}— Z Nastusią Gołębianką.<br />
{{tab}}Nie odezwała się, krzątając się pilnie kole garnków i komina. Jędrek podkładał drewek i, choć się ogień buzował, dmuchał w niego ze strachu, zaś Szymek, przeczekawszy z pacierz, ozwał się znowu, jeno jakoś pewniej:<br />
{{tab}}— Całe pięć rubli mi dacie, bo i zmówiny trza wyprawić...<br />
{{tab}}— Posyłałeś to już z wódką, co? — pytała tak samo.<br />
{{tab}}— Chodził Kłąb z Płoszką.<br />
{{tab}}— I przyjęła cię, co? — aż się jej broda trzęsła ze śmiechu.<br />
{{tab}}— Jakże!.. przyjęła, juści.<br />
{{tab}}— Trafiło się ślepej kurze ziarno: jeszczeby nie, taka wywłoka!<br />
{{tab}}Szymek się zmarszczył, ale czekał, co powie więcej.<br />
{{tab}}— Przynieś wody ze stawu, a ty, Jędrek, wieprzka wypuść, bo kwiczy...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_401" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/401"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/401|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/401{{!}}{{#if:401|401|Ξ}}]]|401}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zrobili to prawie bezwolnie, a kiej znowu Szymek rozparł się na ławce i młodszy jął majdrować cosik pod blachą, stara rozkazała twardym głosem:<br />
{{tab}}— Szymek, picie zanieś jałówce!<br />
{{tab}}— Wynieście se sami, za dziewkę służył wama nie będę! — burknął hardo, rozpierając się na ławie jeszcze szerzej.<br />
{{tab}}— Słyszałeś?! Nie doprowadzaj me do złości przy świętej niedzieli...<br />
{{tab}}— Wyście też słyszeli, com rzekł: dajcie pieniędzy, a żywo!..<br />
{{tab}}— Nie dam i żenić ci się nie przyzwolę! — buchnęła.<br />
{{tab}}— I przez waszego przyzwoleństwa się obędę!<br />
{{tab}}— Szymek, pomiarkuj się i ze mną nie zadzieraj!<br />
{{tab}}Pochylił się naraz przed nią i pokornie podjął za nogi.<br />
{{tab}}— Dyć was proszę, matko, dyć skamlę, jak ten pies!..<br />
{{tab}}Łzy mu zalały gardło.<br />
{{tab}}Jędrek też ryknął i dalejże matkę całować po ręku, obłapiać za nogi a molestować wraz z bratem.<br />
{{tab}}Odgarnęła ich od siebie ze złością.<br />
{{tab}}— Ani mi się waż przeciwić, bo cię wygonię na cztery wiatry!.. — krzyknęła, wytrząchając pięściami.<br />
{{tab}}Ale Szymek już się nie uklęknął, matczyne słowa śmignęły go kiej biczem, że zakipiał, wyprostował się hardo i rodowa Paczesiów zawziętość buchnęła mu do głowy; postąpił na izbę i rzekł strasznie spokojnie, bodąc ją rozgorzałemi ślepiami:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_402" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/402"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/402|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/402{{!}}{{#if:402|402|Ξ}}]]|402}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dawajcie pieniądze a prędko!.. czekał już, ni prosił nie będę!..<br />
{{tab}}— Nie dam! — wrzasnęła rozjuszona, oglądając się za czem do ręki.<br />
{{tab}}— To sam se je znajdę!<br />
{{tab}}Skoczył do skrzynki, kiej ryś, jednym szarpnięciem oderwał wieko i zaczął z niej wywalać na podłogę obleczenia. Rzuciła się z wrzaskiem do obrony, próbowała go tylko zrazu odciągnąć, ale że ani na krok nie ustępował, wczepiła mu rękę w kudły, a drugą zaczęła bić po twarzy i głowie, kopać w zajdy i krzyczeć wniebogłosy. Oganiał się jeszcze, kiej od muchy uprzykrzonej, nie przestając szukać pieniędzy, jaże dostawszy gdziesik w słabiznę, otrząchnął się z taką złością, że padła na izbę jak długa, ale w ten mig się zerwała i, chyciwszy pogrzebacz, runęła znowu na niego. Nie chciał tej bitki z matką, to się jeno obraniał jeszcze, jak mógł, usiłując jej odebrać żelazo. Wrzask napełnił izbę. Jędrek, zanosząc się od płaczu, biegał dookoła nich i skamlał żałośliwie:<br />
{{tab}}— Matulu, laboga!.. Matulu!..<br />
{{tab}}Jagna, wszedłszy właśnie na to, rzuciła się ich rozbrajać, ale na darmo, bo co Szymek się uchylił i wbok uskoczył, matka dopadała go znowu, kiej ta suka rozjuszona, i prała kaj popadło, że już rozwścieczony z bólu, oddawać zaczął. Sczepili się, kiej psy i, taczając się po izbie, tłukli się o ściany i sprzęty ze strasznym wrzaskiem.<br />
{{tab}}Ludzie już zaczęli nadbiegać ze wszystkich stron, próbując rozdzielić — cóż, kiej przypięła się do <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_403" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/403"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/403|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/403{{!}}{{#if:403|403|Ξ}}]]|403}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niego, niby pijawka, i biła z oszalałą zapamiętałością.<br />
{{tab}}Aż trzasnął ją pięścią między oczy, chycił za boki i rzucił kiej ocipką na izbę; potoczyła się i, niby kloc, całym ciężarem padła na rozpaloną blachę, pomiędzy gary pełne wrzątku, komin się rozwalił i wszystko się zapadło...<br />
{{tab}}Juści co zaraz ją wywlekli z rumowiska, ale chociaż była strasznie poparzona, nie bacząc na ból, ni na tlące się kiecki, porywała się jeszcze na niego.<br />
{{tab}}— Wynoś mi się, wyrodku przeklęty!.. Wynoś się!.. — ryczała nieprzytomnie.<br />
{{tab}}Musieli przez moc gasić ogień na niej i przytrzymywać, by chociaż twarz spaloną obwalić zmoczonemi szmatami, alić i tak się wydzierała.<br />
{{tab}}— Żeby cię moje oczy więcej nie widziały... żeby cię...<br />
{{tab}}Szymek zaś, ledwie już dychający, zbity i okrwawiony, jeno patrzał na matkę wytrzeszczonemi ślepiami, strach go ułapił za gardziel, trząsł się cały, słowa nie mogąc wykrztusić, ni wiedząc, co się dzieje.<br />
{{tab}}A ledwie się niecoś uspokoiło, gdy naraz stara wyrwała się kobietom z rąk, skoczyła za komin do drąga z obleczeniem i, zdzierając z niego Szymkowe rzeczy, jęła je wyrzucać przez okno do sadu...<br />
{{tab}}— Precz z moich oczu! Nic tu twojego, moje wszyćko, ani jednego zagonu ci nie dam, ani łyżki strawy, choćbyś zdychał z głodu! — wrzeszczała ostatkami sił i, zmożona wreszcie przez srogie boleście, padła z rozdzierającemi jękami.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_404" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/404"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/404|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/404{{!}}{{#if:404|404|Ξ}}]]|404}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ponieśli ją na łóżko.<br />
{{tab}}Ludzi się naszło, że zapchali izbę, w sieniach się już gnietli, a i przez okno wtykali głowy.<br />
{{tab}}Jagna już głowę traciła, nie wiedząc, co poczynać, bo stara już prosto ryczała z bólu... Jakże, toć całą twarz i szyję miała wrzątkiem oblane, ręce popieczone, włosy spalone i oczy, że ledwie widziała.<br />
{{tab}}Szymek siadł w sadku pod ścianą chałupy, brodę wsparł na pięściach i jakby zastygł, okrwawiony, w siniakach cały i w tych krzepnących już soplach krwie na twarzy, nasłuchiwał jeno matczynych jęków.<br />
{{tab}}Mateusz przyleciał wkrótce i, ciągnąc go za rękę, rzekł:<br />
{{tab}}— Chodź do mnie. Nic tu teraz po tobie...<br />
{{tab}}— Nie pódę! Gront mój po ojcach, to na swoim ostanę, nie ustąpię! — gadał z ponurą zaciętością, bezwolnie chytając się pazurami za węgieł.<br />
{{tab}}Nie pomogły prośby, ni molestowania, z miejsca się nie ruszył i zaprzestał odpowiadać.<br />
{{tab}}Mateusz przysiadł pobok, nie wiedząc, co z nim począć, zaś Jędrek, zebrawszy właśnie powyrzucane kapoty, portki i koszule, związał je w płachtę i położył przed bratem nieśmiało.<br />
{{tab}}— Pódę z tobą, Szymek, we świat, pódę! — skamlał, rzewliwie popłakując.<br />
{{tab}}— Psiachmać!.. pedziałem, nie ruszę się stąd, to się nie ruszę!.. — wrzasnął, tłukąc pięściami we ścianę, jaże Jędrzych przykucnął ze strachu.<br />
{{tab}}Zmilkli, gdyż nowe, straszne jęki rozległy się w izbie: to Jambroż opatrywał chorą, obłożył {{pp|popa|rzone}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_405" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/405"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/405|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/405{{!}}{{#if:405|405|Ξ}}]]|405}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|popa|rzone}} miejsca młodem, niesolonem masłem, przykrył jakiemiś liściami, na które znów nawalił zsiadłego mleka i wszystko owinął w mokre szmaty. Przykazawszy Jagusi, by co pacierz zlewała zimną wodą, poleciał śpiesznie do kościoła, gdyż sygnaturka zadzwoniła.<br />
{{tab}}Czas już było na sumę, ludzie walili całą drogą, wozy turkotały i sporo znajomych zaglądało po drodze do chorej, jaże Jagna drzwi musiała zawrzeć przed ciekawymi, tyle co jedna Sikorzyna z nią pozostała.<br />
{{tab}}Wkrótce i uspokoiło się całkiem. Dominikowa ucichła, od kościoła roznosiło się ciche, brzęczące granie organów i głosy śpiewań tchnęły wskroś sadów rozełkanym, pieściwym trzepotem.<br />
{{tab}}Słońce galanto przypiekało, w przypołudniowej cichości drzewa stanęły bez ruchu, jeno niekiedy zatrzęsła się jaka gałązka i zamrowiły się cienie, ptactwo pomilkło, zaś czasami ruszyły zboża i, dzwoniąc cichuśkim chrzęstem, zagrały płowemi grzywami.<br />
{{tab}}Chłopaki wciąż siedziały pod chałupą. Mateusz zcicha prawił, Szymek kiwał jeno głową, zaś Jędrzych, leżąc przed nimi, wpatrywał się w dym Mateuszowego papierosa, co jakby niebieską pajęczyną wynosił się ponad strzechę.<br />
{{tab}}Jagna wyszła z wiadrem po wodę do stawu.<br />
{{tab}}Wtedy Mateusz się podniósł, przyobiecując przyjść jeszcze po obiedzie, do kościoła zamierzał iść, ale dojrzawszy, iż Jagusia siedzi nad wodą, przystąpił do niej.<br />
{{tab}}Wiadro stało nabrane, nogi trzymała we wodzie.<br />
{{tab}}— Jagusia!.. — szepnął cicho, przystając pobok pod olszą.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_406" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/406"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/406|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/406{{!}}{{#if:406|406|Ξ}}]]|406}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Spuściła prędko wełniak na kolana i spojrzała na niego, ale miała tak przepłakane oczy i żałości a smutku pełne, że mu się serce zatłukło.<br />
{{tab}}— Co ci to, Jaguś? choraś?..<br />
{{tab}}Drzewa się zakolebały bez szumu, sypiąc na jej jasną głowę ulewę migotliwych brzasków i cieniów, kieby ten deszcz zielono-złoty.<br />
{{tab}}— Ni... jeno mi niedrujko na świecie, nie... — odwróciła oczy.<br />
{{tab}}— Bym ci co pomógł, zaradził... — rzekł serdecznie.<br />
{{tab}}— Hale? uciekłeś wtedy na ogrodach i jużeś się nie pokazał...<br />
{{tab}}— Boś me skrzywdziła!.. Śmiałem to? Jaguś... — pokorny już był i dobry.<br />
{{tab}}— Aleć potem wołałam za tobą, nie usłuchałeś...<br />
{{tab}}— Wołałaś to, Jaguś? naprawdę?!..<br />
{{tab}}— Rzekłam!... Wydrzećbym się mogła, a niktoby się nie pokwapił!.. Kto ta stoi o sieroty?.. Skrzywdzić to każden gotowy i sponiewierać!..<br />
{{tab}}Łuna oblała jej twarz, odwiodła głowę i w zakłopotaniu jęła rozgarniać wodę nogami. Mateusz też się cosik zamedytował.<br />
{{tab}}Cichość się znowu przędła; granie organów sączyło się kojącą, cichuśką smugą, staw polśniewał i koliste gurby roztaczały się od nóg Jagusinowych, kiej węże pręgowate, cienie się mrowiły po nadbrzeżnej gładzi, zaś pomiędzy nimi zaczęły już latać spojrzenia i wiązać się między sobą...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_407" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/407"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/407|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/407{{!}}{{#if:407|407|Ξ}}]]|407}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Mateusza coraz silniej ciągnęło do niej, że wziąłby ją był na ręce kiej to dzieciątko i z nieopowiedzianą dobrością przyhołubił a uspokajał...<br />
{{tab}}— Myślałam, coś mi nieprzyjazny... — ozwała się cichuśko.<br />
{{tab}}— Nigdym ci krzyw nie był... nie baczysz to?..<br />
{{tab}}— Hale, może łoni, kiedyś... a teraz tak jak drudzy... jak... — szepnęła niebacznie.<br />
{{tab}}Rzuciło nim nagłe przypomnienie, wstał w nim gniew i zazdrość.<br />
{{tab}}— Boś... boś...<br />
{{tab}}Nie, nie poredził wyrzucić ze siebie, co go dusiło, pohamował się jeszcze, że jeno krótko i twardo powiedział:<br />
{{tab}}— Ostaj z Bogiem!..<br />
{{tab}}Musiał uciekać, aby jej wójta nie wypomnieć.<br />
{{tab}}— Uciekasz, a cóżem ci to znowu za krzywdę zrobiła?..<br />
{{tab}}Wylękła była i rozżalona.<br />
{{tab}}— Nie... nie... jeno. — mówił prędko, zaglądając w jej modre, przepłakane oczy, a żal, tkliwość i gniew nim miotały — jeno przepędź tę pokrakę od siebie, przepędź, Jaguś.. — prosił gwałtownie.<br />
{{tab}}— Abom go to przyciągała? abo go to trzymam! — krzyknęła gniewnie.<br />
{{tab}}Mateusz stanął niepewny i wielce skłopotany.<br />
{{tab}}Płacz ją chwycił, łzy jak groch sypnęły się po rozognionej twarzy.<br />
{{tab}}— Taką krzywdę mi zrobił... tak me spoił... a nikto się za mną nie upomni... nikto się nie ulituje <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_408" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/408"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/408|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/408{{!}}{{#if:408|408|Ξ}}]]|408}}'''<nowiki>]</nowiki></span>a wszyscy na mnie bij zabij! Cóżem to winowata?.. co? — skarżyła się z boleścią.<br />
{{tab}}— Ja mu, ścierwie, odpłacę! — wybuchnął, podnosząc pięście.<br />
{{tab}}— Odpłać, Mateusz! Odpłać, a ja już ci... — przywtórzyła zawzięcie.<br />
{{tab}}Już się nie odezwał, jeno poleciał ku kościołowi.<br />
{{tab}}Długo jeszcze siedziała nad stawem, rozmyślając o Mateuszu, że może się za nią ujmie, a krzywdzić nie pozwoli.<br />
{{tab}}— A może i Antek — przyszło jej naraz do głowy.<br />
{{tab}}Powróciła do domu, pełna cichych i radosnych przeczuć.<br />
{{tab}}Dzwony zaczęły bić, naród wychodził z kościoła, zaroiły się wnet drogi a rozgłośniały turkotami wozów i rozmowami, śmiechy dzwoniły w powietrzu, szli całymi kupami, postając niekiej przed opłotkami, tylko przed chałupą Dominikowej ludzie jakoś cichli, spoglądali na siebie i przechodzili z zasępionemi twarzami; nawet nikt nie zajrzał do chorej.<br />
{{tab}}Wnet ci rozgwarzyła się cała wieś, rozgwarzyły się izby a sienie i progi; po sadach też było głośno i rojno, gdyż zasiadano do obiadów pod drzewami, w cieniach a chłodzie, że wszędy było widać jedzących, skrzybot łyżek, szczęk mich, a zapachy jadła i skamlania piesków roznosiły się w skwarnej ciszy.<br />
{{tab}}Tylko u Dominikowej było głucho i pusto: nikt się nie pokwapił z odwiedzinami. Stara pojękiwała w gorączce, Jaguś nie mogła już wysiedzieć, stawała w progu, to wychodziła aż na drogę, to znowu długie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_409" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/409"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/409|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/409{{!}}{{#if:409|409|Ξ}}]]|409}}'''<nowiki>]</nowiki></span>czasy patrzała tęsknie przez okno, zaś Szymek, jak i przódzi, siedział pod chałupą, tyle co jeden Jędrek głowy nie stracił i wziął się po drugiej stronie domu do gotowania strawy.<br />
{{tab}}Dopiero w jakiś czas po obiedzie zajrzała do nich Hanka, jeno że jakaś była dziwna, rozpytywała o wszystko, turbowała się wielce o chorą, a ukradkiem, przyczajonemi oczyma chodziła za Jagną, wzdychając frasobliwie.<br />
{{tab}}Pokrótce i Mateusz przyleciał do Szymka.<br />
{{tab}}— Pójdziesz z nami do Miemców? — pytał.<br />
{{tab}}— Gront mój po ojcu, nie ustąpię z miejsca — gadał swoje chłopak.<br />
{{tab}}— Nastusia czeka na ciebie, przeciek macie ponieść na zapowiedzie.<br />
{{tab}}— Nie pójdę nikaj... gront mój po ojcach...<br />
{{tab}}— Głupie oślisko! nikto cię za ogon nie ciąga... a siedź se choćby do jutra! — rozgniewał się, a że akuratnie Jagna odprowadzała Hankę w opłotki, przyłączył się do niej, nawet nie spojrzawszy na tamtą.<br />
{{tab}}Poszli razem drogą nad stawem.<br />
{{tab}}— Rocho przyszli już z kościoła? — zagadał.<br />
{{tab}}— Przyszli; już tam i sporo chłopów czeka.<br />
{{tab}}Obejrzał się. Jagna patrzyła za nimi, więc odwracając się śpiesznie, zapytał cicho, nie patrząc w oczy:<br />
{{tab}}— Prawda to, że ksiądz z ambony kogoś wypominał?..<br />
{{tab}}— Słyszałeś, a jeszcze za język ciągniesz.<br />
{{tab}}— Przyszedłem już po kazaniu, powiedali mi o tym, ale myślałem, co jeno cyganią tak la śmiechu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_410" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/410"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/410|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/410{{!}}{{#if:410|410|Ξ}}]]|410}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— I niejedną wypominał... jaże pięściami wytrząchał... Przykarcać głośno i na drugie kamieniami frygać to każden sprawny... jeno złemu przeszkodzić niema komu — zmartwiona była głęboko i zła — Ale wójta to ni słowem nie tknął, a on tu zawinił najbarzej — dodała ciszej.<br />
{{tab}}Mateusz zaklął siarczyście i, chociaż chciał jeszcze o coś pytać, zbrakło mu odwagi. Szli w milczeniu. Hanka czuła się głęboko dotknięta całą sprawą. — „Juści, że Jagna grzeszyła, juści, że trzeba ją było skarcić, ale żeby ją zaraz wypominać z ambony prawie po imieniu... tego już za wiele... Borynową była żoną, nie jakąś latawicą...“ — myślała rozżalona. Co pomiędzy nimi było, to ich sprawa, a drugim wara od tego.<br />
{{tab}}— Magdy ni młynarzowych dziewek to nie wypomina: wiadomo przeciek, co wyrabiają! A na dwórki z Woli też nie wygraża pięściami, zaś o dziedziczce z Głuchowa, choć cały świat wie, jak się tłucze z parobkami, głosu nie podniesie! — mówiła w najgłębszem oburzeniu.<br />
{{tab}}— To prawda, i Tereskę wypominał? co? — ledwie dosłyszała pytanie.<br />
{{tab}}— Obiedwie wypominał; wszyscy pomiarkowali, o kim gada.<br />
{{tab}}— Ktoś go musiał na nią podmówić — zaledwie zdzierżył wzburzenie.<br />
{{tab}}— Powiedali, że to Dominikowej robota, albo i Balcerkowej; jedna się mści na tobie za Szymka i Nastkę, zaś druga chciałaby cię odciągnąć do swojej Marysi.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_411" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/411"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/411|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/411{{!}}{{#if:411|411|Ξ}}]]|411}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To tam raki zimują! Że mi to nawet do głowy nie przyszło...<br />
{{tab}}— Chłopy zawdy to jeno widzą, co mają na oczach, jak wół, widne.<br />
{{tab}}— Na darmo się trudzi Balcerkowa, na darmo!.. jeszcze co oberwać może od Tereski... A na złość Dominikowej Szymek musi się ożenić z Nastką: już ja tego dopilnuję! Ścierwy baby!<br />
{{tab}}— One swoje sprawy robią, a bez to niewinne cierpią — rzekła smutnie.<br />
{{tab}}— I tak jedni na drugich nastają, że już ciężko we wsi wytrzymać.<br />
{{tab}}— Jak Maciej był, to i miał kto załagodzić, mieli się słuchać kogo.<br />
{{tab}}— Juści, wójt tromba, głowy do niczego nie ma i wyprawia takie historje, że posłuchu mieć nie może w narodzie. Żeby choć Antek wrócił!..<br />
{{tab}}— Wróci niezadługo, wróci! Ale kto go ta posłucha? — oczy jej rozbłysły.<br />
{{tab}}— Jużeśmy o tem z Grzelą i chłopakami radzili, że jak powróci, to już my razem zrobimy we wsi porządek. Obaczycie!<br />
{{tab}}— Byłby czas: dyć wszystko się rozwodzi jak te koła bez luśni.<br />
{{tab}}Doszli wraz do chałupy; na ganku siedziała już gromada.<br />
{{tab}}Mieli ruszyć w kilkunastu gospodarzy i co przedniejszych parobków, chociaż zrazu cała wieś napierała się iść, jak wtedy na bór.<br />
{{tab}}Zebrali się, oczekując z niecierpliwością na resztę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_412" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/412"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/412|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/412{{!}}{{#if:412|412|Ξ}}]]|412}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wójt także powinien z nami iść! — zauważył któryś, ostrugując kij.<br />
{{tab}}— Do powiatu wezwał go naczelnik; pisarz mówił, co poto, aby zwołać zebranie i uchwalić szkołę w Lipcach i Modlicy.<br />
{{tab}}— Niech zwołują: przeciek nie uchwalim! — zaśmiał się Kłąb.<br />
{{tab}}— Byłby zaraz z tego nowy podatek z morga, jak w Dołach.<br />
{{tab}}— Pewnie; ale skoro naczelnik przykaże, to usłuchać musimy — zauważył sołtys.<br />
{{tab}}— Cóż on tu ma nam do rozkazywania? Niech se strażnikom przykazuje, by wespół ze złodziejami nie kradli.<br />
{{tab}}— Zuchwale se poczynasz, Grzela! — ostrzegał sołtys. — Już niejednego ozór dalej powiódł, niźli mu się chciało.<br />
{{tab}}— Mówił będę, bo nasze prawo znam i naczalstwa się nie bojam, jeno wam, ciemnym baranom, łydy dygoczą przed bele łachmytkiem z urzędu.<br />
{{tab}}Wrzeszczał, że stropili się taką zuchwałością i niejednemu skóra ścierpła ze strachu. Kłąb podjął:<br />
{{tab}}— Po prawdzie, taka szkoła nam na nic... Mój Jadam całe dwa roki chodził do Woli, nauczycielowi dowoziłem po korczyku ziemniaków, kobieta też masła i jajków dała mu na święta, a z tego wyszło, co na książce do nabożeństwa przeczytać nie potrafi, zaś po ruskiemu też ani me, ani be... Młodsze, co się bez zimę uczyły u Rocha, to nawet pisane rozbierą i na pańskich książkach przeczytać poredzą...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_413" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/413"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/413|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/413{{!}}{{#if:413|413|Ξ}}]]|413}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To Rocha ugodzić i niechby dalej nauczał; dzieciom szkoła barzej jest potrzebna niźli buty — wtrącił znów Grzela.<br />
{{tab}}Na to sołtys wsunął się w gromadę i zaczął mówić półgłosem:<br />
{{tab}}— Rocho byłby najlepszy, to wiem... moich chłopaków wyuczył... ale nie można. Urząd musiał już coś przewąchać i ma na niego oko... Starszy me spotkał w kancelarji i sielnie wypytywał o niego... Nie rzekłem mu wiela, że zeźlił się na mnie i jął wpierać, jako on dobrze wie, co Rocho dzieci naucza i książki polskie a gazety rozdaje ludziom... Trza go ostrzec, by się miał na baczności.<br />
{{tab}}— Zła sprawa! Dobry człowiek, pobożny, ale przez niego może spaść na wieś bieda... trza cosik zaradzić... a prędko — wykładał stary Płoszka.<br />
{{tab}}— Ze strachu tobyście go i wydali... co? — szepnął zjadliwie Grzela.<br />
{{tab}}— Jakby naród buntował przeciw urzędom, a na szkodę wszystkim, to każdyby zrobił to samo. Młodyś, ale ja dobrze baczę, co się działo w tę wojnę panów, jak za bele co chłopów krajali batami. Nie nasza to sprawa.<br />
{{tab}}— Wójtem chcecie zostać, a głupiście kiej but dziurawy! — dorzucił mu Grzela.<br />
{{tab}}Przerwali, bo Rocho wyszedł z izby, powiódł oczyma po ludziach, przeżegnał się i zawołał:<br />
{{tab}}— Pora już! chodźmy w imię Boże!<br />
{{tab}}Przodem ruszył, a za nim chłopy wywalili się na środek drogi, zaś ztyłu pociągnęło nieco kobiet i dzieci.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_414" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/414"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/414|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/414{{!}}{{#if:414|414|Ξ}}]]|414}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Skwar też już przeszedł, przedzwaniali właśnie na nieszpór, słońce przetaczało się ku lasom, niebo wisiało pogodne i jasne, zaś skraje były tak przejrzyste, że nawet dalsze wsie wynosiły się przed oczyma kieby na dłoni, a w zieleni borów okiem mógł rozeznać żółte pnie sosen, białe gzła brzózek i szare, wielgachne dęby.<br />
{{tab}}Kobiety zostały za młynem, a chłopi szli wolno pod wzgórze. Kurz się wzbił za nimi, że jeno niekiedy zabielała jakaś kapota.<br />
{{tab}}Szli w milczeniu. Twarze były surowe, miny zadzierzyste, a oczy wynosiły się hardo, nieustępliwie.<br />
{{tab}}Zaś la ochoty bili niekiedy o ziem dębowemi lagami, a czasem to i ktoś w garście pluł i prężył się, kiejby do skoku.<br />
{{tab}}W godnym porządku ciągnęli, jakby za procesją, bo jeżeli któremu wyrwało się jakie słowo, wnet ścichał pod karcącemi spojrzeniami: nie pora była na rajcowanie, każden się stulał w sobie i krzepą wzbierał.<br />
{{tab}}Na kopcach granicznych pod krzyżem przysiedli ździebko odpocząć, ale i teraz nikt się nie odezwał; błądzili jeno cichemi oczyma po świecie. Lipeckie chałupy ledwie widać było z za sadów, złota bania na kościelnej wieży błyszczała w słońcu, pola się zieleniły, jak okiem sięgnąć, na pastwiskach pod lasem gmerały się rozsypane stada, dym niebieską strugą wynosił się pod borem z jakiegoś ogniska i śpiewania dziecięce dzwoniły, a granie fujarek roznosiło się po całej ziemi strojnej we zwiesnę, w radość, w dziwny spokój, że <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_415" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/415"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/415|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/415{{!}}{{#if:415|415|Ξ}}]]|415}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niejednemu wezbrało serce cichym żalem i obawą, niejeden westchnął ciężko i trwożnie zerkał na Podlesie...<br />
{{tab}}— Chodźmy, nie o plewy przecież idzie! — przynaglał Rocho, dobrze miarkując, że się ociągać poczynają.<br />
{{tab}}Skręcili prosto do zabudowań folwarcznych, starą zachwaszczoną drogą, że kiejby kwietna wstęga leżała wskroś zbóż zielonych; nędzne żyta niebieszczały od modraków, spóźnione owsy żółciły się całe od ognich, pszenice wymiękłe a przypalone czerwieniały od maków, zaś ziemniaki ledwie co wschodziły. Opuszczenie było widne na każdym kroku i niedbalstwo.<br />
{{tab}}— Prosto żydoska gospodarka, jaże patrzeć boli! — mruknął któryś.<br />
{{tab}}— Najgorszy parobek, a jeszcze lepiej w groncie robi!<br />
{{tab}}— Bo drugi, choćby i dziedzic, a nawet tej świętej ziemi nie poszanuje!<br />
{{tab}}— Doi ją i doi, kiej głodną krowę, to i nie dziwota, co zjałowiała.<br />
{{tab}}Wyszli na ugory. Okopcone i zrujnowane zręby budynków wznosiły się już niedaleko, spalony sad poczerniałymi szkieletami drzew, wyciągających się boleśnie ku niebu, otaczał czworaki dworskie o zapadłych dachach i sterczących kominach, zaś pod ścianami, w chudych cieniach pomartwiałych gałęzi, widać było gromadę ludzi. Miemcy to byli. Antał piwa stojał na kamieniach, ktosik w progu przygrywał na fleciku, a oni siedzieli, porozwalani na ławkach i trawie, w koszulach jeno, z fajami w zębach, i pili z glinianych <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_416" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/416"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/416|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/416{{!}}{{#if:416|416|Ξ}}]]|416}}'''<nowiki>]</nowiki></span>garnczków; dzieci baraszkowały kole domu, a pobok pasły się tęgie krowy i konie.<br />
{{tab}}Musieli dojrzeć idących, gdyż jęli się zrywać, przysłaniać oczy garściami, a patrzeć ku nim i cosik wrzeszczeć, ale jakiś stary Szwab zaszwargotał ostro, że wnet przysiedli ma miejsca spokojnie, pociągając z kuflów; flecik zagwizdał nutą jeszcze słodszą, skowronki dzwoniły prawie nad głowami, a ze zbóż sypało się gęste, niemilknące strzykanie świerszczów i kajś niekajś głos przepiórki się wyrywał.<br />
{{tab}}A chociaż spieczona ziemia dudniała pod chłopami, a podkówki szczękały o kamienie coraz bliżej, Niemcy się ani poruszyli, jakby nic nie słysząc, a jeno lubując się piwskiem i tą słodkością, jaką tchnęło powietrze przedwieczerza.<br />
{{tab}}A chłopy już dochodziły, coraz ciężej szli jeno i wolniej, powstrzymując sapania i kije zaciskając; serca się zatłukły, gorący dygot warem oblewał krzyże, gardziele zasychały, ale grzbiety się prężyły i ślepie rozgorzałe hardo wżerały się w Miemców, a z twarzy, kieby zastygłych, biła surowa zawziętość i nieustępliwa moc.<br />
{{tab}}— Niech będzie pochwalony! — rzekł Rocho po niemiecku, przystając, a za nim półkolem stanęła gromada, cisnąc się i przywierając ramionami.<br />
{{tab}}Niemcy chórem odpowiedzieli, nie ruszając się z miejsc. Jeno ten stary, ze siwą brodą, podniósł się i pobladły wodził oczyma po ciżbie.<br />
{{tab}}— Ze sprawą przyszliśmy do was — zaczął Rocho.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_417" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/417"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/417|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/417{{!}}{{#if:417|417|Ξ}}]]|417}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To siadajcie, gospodarze, z Lipiec widzę jesteście, to pogadamy po sąsiedzku! Johan, Fryc, ławek dla sąsiadów.<br />
{{tab}}— Bóg zapłać, sprawa krótka, to postoimy.<br />
{{tab}}— Nie musi być krótka, kiedyście całą wsią przyszli! — zawołał po polsku.<br />
{{tab}}— Bo wszystkich zarówno obchodzi.<br />
{{tab}}— Jeszcze trzy razy tyle ostało w domu! — powiedział z naciskiem Grzela.<br />
{{tab}}— Bardzośmy wam radzi, a kiedyście przyszli pierwsi, to może piwa się z nami napijecie... na sąsiedzką zgodę... Nalejcie-no, chłopcy...<br />
{{tab}}— Wychlaj se sam! Jaki szczodry! Nie na piwo przyślim! — zakrzyczeli gorętsi.<br />
{{tab}}Rocho ich przyciszył oczyma, a stary Niemiec rzekł kwardo:<br />
{{tab}}— No, to słuchamy!<br />
{{tab}}Cichość padła, sapanie a krótkie przydechy się rozległy, Lipczaki barzej się zwarły, dreszcz przejął wszystkich, a Niemcy też stanęli, jak jeden, wynieśli się naprzeciw zwartą kupą i jęli złemi ślepiami wpierać w chłopów, za brody targać, nabzdyczać a cosik zcicha mamrotać.<br />
{{tab}}Kobiety trwożnie wyglądały oknami, dzieci kryły się po sieniach, zaś jakieś wielgachne, rude psy warczały pod ścianami, a oni z dobre „Zdrowaś“ stojali tak naprzeciw w głębokiej cichości, kieby to stado baranów, co już ślepiami krwawo toczy, przebiera kopytami, grzbiety pręży, łby przygina i leda chwila runie na się rogami, aż Rocho przerwał:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_418" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/418"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/418|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/418{{!}}{{#if:418|418|Ξ}}]]|418}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przyślim od całej wsi poto — mówił po polsku, głośno i wyraźnie — by was prosić po dobroci, żebyście nie kupowali Podlesia...<br />
{{tab}}— Tak! Juści! Poto! — przywtórzyli za nim, trzaskając kijami.<br />
{{tab}}Tamci zrazu osłupieli.<br />
{{tab}}— Co on gada? Czego chce? Nie rozumiemy! — bełkotali, uszom nie wierząc.<br />
{{tab}}Więc im Rocho raz jeszcze i po niemiecku powtórzył, a ledwie skończył, Mateusz ciepnął zapalczywie:<br />
{{tab}}— I byście se, pludry, poszły do wszystkich djabłów!<br />
{{tab}}Wrzask buchnął, skoczyli naraz, jakby ukropem polani, kłębiąc się a szwargocąc zajadle, trząchając kulasami, tupiąc ze złością, że już niejeden z pięściami darł się ku chłopom i wygrażał, ale stali nieporuszeni, jak mur, paląc srogiemi oczyma, ręce się im jeno trzęsły, a zęby zacinały.<br />
{{tab}}— Czyście wy wszyscy powarjowali? — wołał stary, podnosząc ręce. — Wzbraniacie nam kupować ziemię! Dlaczego? Z jakiego prawa?..<br />
{{tab}}Znowu mu Rocho wyłożył wszystko spokojnie, szeroko i jak się patrzy, ale Niemiec, poczerwieniawszy ze złości, wrzasnął:<br />
{{tab}}— Ziemia jest tego, kto za nią płaci!<br />
{{tab}}— Tak wygląda po waszemu, ale po naszemu jest inaczej, że powinna być tego, komu jest potrzebną — powiedział uroczyście.<br />
{{tab}}— A to w jaki sposób, za darmo może, po zbójecku? — kpił urągliwie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_419" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/419"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/419|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/419{{!}}{{#if:419|419|Ξ}}]]|419}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Za te dziesięć palców, duża płata! — odpowiedział tak samo Rocho.<br />
{{tab}}— Głupie gadanie! Co tu będziemy czas tracili na żarty, Podlesie kupiliśmy, jest nasze i pozostanie, a komu się to nie podoba, niech idzie z Bogiem i omija nas zdaleka. No, czego jeszcze czekacie?..<br />
{{tab}}— Czego? By wam powiedzieć: wara od naszej ziemi! — buchnął Grzela.<br />
{{tab}}— Wynoście się sami, póki was gonić nie zaczniem.<br />
{{tab}}— Póki jeszcze prosimy po sąsiedzku! — wołali drudzy.<br />
{{tab}}— Grozicie. Do sądu podamy! Znajdziemy na was sposób, nie odsiedzieliście jeszcze za las, to wam przyłożą i razem odrobicie! — drwił stary, ale już się trząsł ze złości, a i drugie ledwie się hamowały.<br />
{{tab}}— Wszarze przeklęte!<br />
{{tab}}— Zbóje! Psy śmierdzące! — wrzeszczeli po swojemu, wijąc się w kupie, kiej przydeptane gadziny.<br />
{{tab}}— Cicho, psiekrwie, kiej naród do was mówi! — zaklął Mateusz, jeno że się nie ulękli, krzycząc coraz głośniej i całą kupą się przysuwając.<br />
{{tab}}Rocho, bojąc się bitki, ogarniał chłopów, przyciszał i do spokoju niewolił, ale mu się wyrywali, krzycząc jeden przez drugiego:<br />
{{tab}}— Zdzielże który w łeb pierwszego z brzega.<br />
{{tab}}— Juchy im ździebko wypuścić!<br />
{{tab}}— Damy się to, chłopcy? z całego narodu się wytrząsają!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_420" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/420"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/420|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/420{{!}}{{#if:420|420|Ξ}}]]|420}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— I na swojem nie postawimy? — wołali drudzy, zachęcając się a cisnąc coraz bliżej i groźniej, aż Mateusz odgarnął Rocha na stronę i wysunął się przed Niemców, kiej wilk, błyskając zębami.<br />
{{tab}}— Słuchajta, Miemcy! — ryknął, wyciągając pięście. — Mówiliśmy do was po ludzku, poczciwie, a wy grozicie kreminałem i przekpiwacie się z nas! Dobra, ale teraz zagramy z wami inaczej! Nie chceta zgody, to wama zapowiadamy przed Bogiem i ludźmi, jak pod przysięgą, że na Podlesiu nie wysiedzicie! Przyszlim z pokojem, a wy chceta wojny! Dobra, kiej wojna, to wojna! Mata za sobą sądy, mata urzędy, mata pieniądze, a my jeno te gołe pięście... Obaczymy, czyje będzie górą! A jeszcze to wam dołożę, byście zapamiętali... jako ogień ima się słomy, ale zeźre i murowańce, a chyta się i zboża choćby na pniu... bydło też pada na paśnikach... zaś żaden człowiek nie uciecze od złej przygody... Spamiętajta, co rzekłem: wojna w dzień i w nocy, i na każdem miejscu...<br />
{{tab}}— Wojna! Wojna! i tak nam Panie Boże dopomóż! — huknęli wraz.<br />
{{tab}}Niemcy skoczyli do drągów leżących pod ścianą, kilku wyniesło fuzje, to za kamienie chwytało, kobiety podniesły wrzask.<br />
{{tab}}— Niechno który strzeli, a wszystkie wsie tu zlecą.<br />
{{tab}}— Zastrzelisz, pludro, jednego, to cię drudzy kijami zatłuką, jak psa parszywego.<br />
{{tab}}— Nie zaczynajcie, Szwaby, bo z chłopami nie zdzierżyta.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_421" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/421"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/421|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/421{{!}}{{#if:421|421|Ξ}}]]|421}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A waszego mięsa i głodny pies nie tknie.<br />
{{tab}}— Tknij me, pludro jedna, tknij! — grozili zuchwale i wyzywająco.<br />
{{tab}}Stali już zbliska, ślepiami się jeno bodąc, przestępując z nogi na nogę, trzaskając kijami a wrzeszcząc zajadle, że wymysły i pogrozy latały nad głowami, kiej kamienie, już się wyciągały pazury i niejeden aże dygotał z gotowości, gdy Rocho ogarnął swoich i odwiódł wtył, chłopy rade nierade odwracały się półbokiem i czujnie, pilnując zajdów, odchodzili, temci szydliwiej za się krzykając:<br />
{{tab}}— Ostajta z Bogiem, świńskie pomioty!<br />
{{tab}}— I czekajcie, aż wam czerwony kogut zapieje!<br />
{{tab}}— Zajrzymy tu potańcować z waszemi pannami!<br />
{{tab}}Jaże ich Rocho musiał przyciszyć, tak srodze gębowali.<br />
{{tab}}Zmierzch się już kładł na ziemiach, słońce zaszło, chłodny wiater przegarniał zboża, że kłoniły się, dzwoniąc kłosami, wilgotniały trawy od ros siwych, głosy piszczałek i dziecińskie wrzaski roznosiły się od wsi, żabie rechoty grały na bagniskach i szedł już światem cichy, pachnący wieczór.<br />
{{tab}}Chłopi wracali wolno, rozpięte kapoty powiewały, niby białe skrzydła; szli gwarnie, przystając co chwila, któryś już śpiewał, jaże bory oddawały, jensi gwizdali z uciechy, to gwarząc, obejmowali gorącemi ślepiami podleskie ziemie.<br />
{{tab}}— Gronty łacno podzielne! — rzekł stary Kłąb.<br />
{{tab}}— Juści, gospodarki możnaby wykrajać, kiej plastry miodu, jedna w drugą, i każda z łąką i {{Korekta|paśnikiem|paśnikiem.}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_422" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/422"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/422|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/422{{!}}{{#if:422|422|Ξ}}]]|422}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Byle jeno Miemcy ustąpiły! — westchnął sołtys.<br />
{{tab}}— Nie turbujcie się, już my w tem, że ustąpią — zapewniał Mateusz.<br />
{{tab}}— Wziąłbym tę ziemię skraja, przy drodze — szepnął Pryczek Adam.<br />
{{tab}}— A mnie by się widziały w pośrodku, te z figurą — rzekł inszy parobek.<br />
{{tab}}— Ja bym się darł o te od Woli.<br />
{{tab}}— Cie, żeby tak dostać na ogrodach po foliwarku!<br />
{{tab}}— Jaki mądrala, najlepszeby chciał!<br />
{{tab}}— Wystarczy la wszystkich po kawale — uspokajał Grzela, bo już byli się sprzeczać zaczęli.<br />
{{tab}}— Jeżeli dziedzic się zgodzi, a odda wam Podlesie, to niemała praca was czeka, niemały trud — ozwał się Rocho.<br />
{{tab}}— Wydolim! wydolim wszystkiemu! — wołali radośnie.<br />
{{tab}}— Owa! nie straszna praca na swojem!<br />
{{tab}}— Nawet wszystkim dziedzicowym ziemiombyśmy poradzili.<br />
{{tab}}— Niech jeno dadzą, a obaczycie!<br />
{{tab}}— Człowiekby się wparł w ziemię, kiej drzewo i niech mu kto poredzi, niech popróbuje wyrwać!<br />
{{tab}}Rozgwarzali się między sobą, coraz prędzej idąc, bo już od wsi zaciemniała gromada kobiet, biegnących naprzeciw.<br /><br />{{---|50}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_423" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/423"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/423|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/423{{!}}{{#if:423|423|Ξ}}]]|423}}'''<nowiki>]</nowiki></span><br>
<section begin="r09"/>{{c|XI.}}<br>
{{tab}}Już tak dniało, że caluśki świat pokrył się był sinawą modrością, kiej śliwa dojrzała, gdy Hanka zajechała przed chałupę, jeszcze leżącą we śpiku, ale na ostry turkot bryki dzieci wypadły z wrzaskiem i Łapa jął szczekać radośnie i wyskakiwać przed końmi.<br>
{{tab}}— A kaj Antek? — krzyczała z proga Jóźka, nadziewając przez głowę wełniak.<br>
{{tab}}— Za trzy dni dopiero go puszczą, ale powróci już niechybnie — odpowiadała spokojnie, całując dzieci, a rozdając im kukiełki.<br>
{{tab}}Witek też wyleciał ze stajni, a za nim źrebak, któren ze rżeniem jął się dobierać do klaczy, Pietrek wyciągał z wasąga sprawunki.<br>
{{tab}}— Koszą to? — pytała, siadając zaraz w progu, by dać piersi najmłodszemu.<br>
{{tab}}— W pięciu zaczęli wczoraj w połednie: Filip, Rafał i Kobus za odrobek, a Kłębów Jadam i Mateusz przynajęci.<br>
{{tab}}— Mateusz Gołąb, cie?..<br>
{{tab}}— Juści, mnie też było dziwno, ale sam chciał, powieda, jako nie chce docna zgarbacieć przy ciesiółce, to musi se grzbiet wyprostować przy kosie.<br>
{{tab}}Jagna wywarła okna po swojej stronie i na świat wyjrzała.<br>
{{tab}}— Śpią to jeszcze ociec?<br>
{{tab}}— W sadzie leżą, nie znosilim go na noc, bo w izbie strasznie gorąco.<br><section end="r09"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_424" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/424"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/424|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/424{{!}}{{#if:424|424|Ξ}}]]|424}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jakże tam z matką?<br />
{{tab}}— Po dawnemu, choć może i ździebko lepiej, Jambroż lekują, przychodził wczoraj i owczarz z Woli, okadził ją, maście jakieś dał i pedział, co do dziewięciu niedziel będą zdrowi, byle jeno na światło nie wychodzili.<br />
{{tab}}— To pono najlepsze na oparzelinę! — odrzekła, zaczem, dając dziecku z drugiej piersi, wypytywała skwapliwie o wczorajsze nowiny, jeno krótko to trwało, bo biały dzień się już robił, zorze zrumieniły niebo i zagrały brzaskami w powietrzu, rosy skapywały z drzew, ptaki zaświergotały po gniazdach i na wsi już się kajś niekaj rozlegały beki owiec i porykiwania stad, wypędzanych na pastwiska, zaś ktosik zaczął naklepywać kosę, że cieniuśki, ostry brzęk rozdzwaniał się przenikliwie.<br />
{{tab}}Hanka, co jeno rozdziawszy się z drogi, pobiegła do Boryny, leżał w półkoszku pod drzewami, przykryty pierzyną i spał.<br />
{{tab}}— Wiecie! — zaszeptała, targając go za rękę — Antek za trzy dni powróci. Odstawili go do gubernji, Rocho pojechał za nim z pieniędzmi, zapłaci tam okup i razem już powrócą!<br />
{{tab}}Stary siadł raptem, przecierał oczy i jakby słuchał, ale wnet się zwalił w pościel i, zaciągnąwszy pierzynę na głowę, jakby zasnął znowu.<br />
{{tab}}Nie było z nim co gadać, i akuratnie kosiarze wchodzili w opłotki.<br />
{{tab}}— Kole kapuśników położylim wczoraj łąkę — objaśnił Filip.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_425" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/425"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/425|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/425{{!}}{{#if:425|425|Ξ}}]]|425}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A idźcie dzisiaj za rzekę, przy kopcach, Jóźka pokaże wama.<br />
{{tab}}— To ta na Kaczym dołku, karwas tego galanty.<br />
{{tab}}— I trawa po pas, jak bór, nie taka, jak wczorajsza.<br />
{{tab}}— Taka to kiepska, co?<br />
{{tab}}— Juści, wyschła prawie, jakby szczotkę kosił.<br />
{{tab}}— Rosa obeschnie, to możnaby ją już dzisiaj przetrząsnąć.<br />
{{tab}}Poszli zaraz, jeno Mateusz, zapalający coś długo papierosa u Jagusi, ruszył naostatku i jeszcze się łakomie za się oglądał, kiej ten kot, odegnany od mleka.<br />
{{tab}}I z drugich domów jęli też gęsto wychodzić na kośbę.<br />
{{tab}}Słońce właśnie co ino się pokazywało, ogromne i rozczerwienione, dzień robił się ciepły, na spiekotę znowuj się miało.<br />
{{tab}}Kosiarze ruszyli gęsiego, wyprzedzani przez Jóźkę, wlekącą tykę; kto pacierz mruczał, kto się jeszcze przeciągał i ślepie tarł ze śpiku, a kto rzucał niekiej jakieś zbędne słowo, przeszli za młyn; na łęgach leżały niskie, rzadkie mgły, kępy olch widziały się, kiej krze dymiące, rzeka przebłyskiwała niekiedy z pod sinych przesłon, oroszone trawy stały pochylone, czajki już kwiliły kajś niekaj, a żarzące się od wschodu powietrze pachniało wilgotnem kwieciem.<br />
{{tab}}Jóźka, dowiódłszy ich do kopców, odmierzyła ojcową łąkę i, zatknąwszy na granicy tykę, poleciała zpowrotem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_426" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/426"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/426|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/426{{!}}{{#if:426|426|Ξ}}]]|426}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Pozrucali spencerki, podwinęli portki do kolan, rozstawili się pobok i, wparłszy drzewce w ziemię jęli raz po razie gładzić kosy osełkami.<br />
{{tab}}— Sielna trawa, jak kożuch, niejeden dobrze się zapoci — rzekł Mateusz, stając na pierwszego i próbując rozmachu.<br />
{{tab}}— Wysoka i gęsta, nabierą se siana, no! — rzekł drugi, stając obok.<br />
{{tab}}— Byle ino pogodnie sprzątnęli — rzekł trzeci, rozglądając się po niebie.<br />
{{tab}}— „Skoro człowiek łąkę kosi, leda baba deszcz uprosi“ — zaśmiał się czwarty.<br />
{{tab}}— Prawda to była po inne roki, ale nie latoś! — zaczynaj, Mateusz.<br />
{{tab}}Przeżegnali się wraz, Mateusz przyciągnął pasa, rozkraczył się nieco, przygiął bary, w garście splunął, nabrał dechu i szerokim rozmachem spuścił kosę, tnąc już raz za razem, a za nim drudzy, ostawając nieco naskos, by se nóg nie podciąć, czynili toż samo, wcinając się posobnie w omgloną łąkę i chlaszcząc równym, spokojnym rzutem kos; zimne ostrza jeno łyskały ze świstem i trawy kładły się ciężko, osypując ich rosą, kieby temi łzami.<br />
{{tab}}Wiater jął ździebko przegarniać trawy i czajki coraz jękliwiej krzyczały nad niemi, czasem kuropatki furknęły z pod nóg, ale oni, kołysząc się z prawej strony na lewą, cięli niestrudzenie, wpierając się w łąkę piędź za piędzią, tylko niekiedy przystawał któryś kosę naostrzyć, lebo grzbiet wyprostować i znowu siekł {{pp|za|wzięcie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_427" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/427"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/427|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/427{{!}}{{#if:427|427|Ξ}}]]|427}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|wzięcie}}, ostawiając za sobą coraz dłuższe pokosy i wgniecione ślady nóg.<br />
{{tab}}Zaś nim słońce wyniesło się nad wieś, już całe łąki jaże jęczały pod kosami, wszędy kosili, wszędy błyskały sine ostrza, roznosiły się zgrzytliwe ostrzenia i wszędy bił mocny zapach traw więdnących.<br />
{{tab}}Pogoda była jakby wybrana na sianokosy, bo chociaż stara powiadka mówi: „Zacznij sianokosy, zapłaczą wnet niebiosy“, ale latoś stało się jakby naprzekór. Miasto deszczów przyszła susza.<br />
{{tab}}Dnie wstawały oblane rosami a rozpalone, kiej człowiek w gorączce, i kładły się we wieczory, zionące spiekotą, że już wysychały studnie i rzeczki, zboża żółkły, okopowizny więdły, robactwo rzuciło się na drzewa, owoc oblatywał, krowy ostawiały mleko, że to głodne wracały z wypalonych pastwisk, gdyż dziedzic jeno tym pozwalał paść w porębach, które zapłaciły po pięć rubli z ogona.<br />
{{tab}}Juści co nie wszyscy mogli wywalić tyle gotowego grosza.<br />
{{tab}}Ale i bez te różności przednowek stawał się coraz cięższy, zwłaszcza la komorników i drugiej biedoty.<br />
{{tab}}Rachowali jeno, co na św. Jan muszą przyjść deszcze i wszystko w polach jeszcze się poprawi, nawet już na tę intencję na mszę dawali, nic jednak nie pomogło, susza wciąż trwała.<br />
{{tab}}Do garnków u niejednego nie było co wstawić, ale zato nie brakowało swarów ni kłótni i wyrzekań. Może jeszcze nigdy, jak jeno zapamiętali najstarsi, nie było w Lipcach tyle spraw różnych, a to o sądy za <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_428" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/428"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/428|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/428{{!}}{{#if:428|428|Ξ}}]]|428}}'''<nowiki>]</nowiki></span>las się kłopotali, a to wójtowe sprawy kłyźniły cięgiem ludzi między sobą, a to Dominikowej spory ze synem, a to Miemcy, a to pomniejsze, sąsiedzkie spory, tyle tego było, że prawie zapominali o biedzie, żyjąc, kieby w tym kotle, w ciągłych plotach i swarach.<br />
{{tab}}Nie dziwota też, że skoro nadeszły sianokosy, odetchnęli, biedota się wnet rozbiegła po dworach za zarobkiem, a gospodarze, zatykając uszy na wszelkie nowiny, do kos przypięli się z radością.<br />
{{tab}}Nie zapomnieli jeno o Miemcach, bo co dnia ktosik leciał na Podlesie wypatrywać, co oni tam robią.<br />
{{tab}}Siedzieli jeszcze, przestali jeno kopać studnie i zwozić kamień na fundamenta, zaś kowal któregoś dnia powiedział, że Miemcy zaskarżyli dziedzica o pieniądze, a Lipce o gwałt.<br />
{{tab}}Chłopy naśmiały się z tego dowoli.<br />
{{tab}}Właśnie dzisiaj na łąkach w czasie obiadu szeroko o tem rozprawiano.<br />
{{tab}}Południe przyszło upalne, słońce stanęło nad głowami, rozpalone do białości, niebo wisiało białawym od pożogi tumanem, żar buchał, kiej z pieca straszliwego, najsłabszy wiater nie przewiał, liście zwisły pomdlałe, zamilkło ptactwo, cienie leżały chude i krótkie, niewiela chroniąc od spieki, duszno było, jeno od pokosów bił ostry zapach traw rozprażonych, zboża, sady i domy stały, jakby ogarnięte białemi płomieniami; wszystko zdawało się roztapiać w rozżarzonem powietrzu, trzęsącem się, kieby ten war na wolnym ogniu, nawet rzeka płynęła wolniej, bez szmeru, wody błyszczały roztopionem szkliwem, a tak {{pp|przej|rzyste}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_429" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/429"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/429|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/429{{!}}{{#if:429|429|Ξ}}]]|429}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|przej|rzyste}}, że każdy kiełb widniał pod włóknistą powierzchnią; każdy kamyk na dnie piaszczystem i każdy rak, gmerzący się w prześwietlonych cieniach brzegów, cichość wlekła się nad ziemiami słoneczną, usypiającą przędzą, jedne muchy, co brzęczały koło ludzi.<br />
{{tab}}Kosiarze siedzieli nad samą rzeką, pod kępą olch wyniosłych, wyjadając z dwojaków. Mateuszowi przyniesła jeść Nastka, wyrobnikom zaś Hanka z Jagustynką, przysiadłszy na trawie w słońcu i nakrywając chustami głowy, słuchały ciekawie.<br />
{{tab}}— Ja od początku zawdy mówiłem jedno, że nie dziś, to jutro Miemcy się wynieść muszą! — mówił Mateusz, wyskrzybując garnczek.<br />
{{tab}}— Ksiądz tak samo utwierdza! — przywtórzyła Hanka.<br />
{{tab}}— A tak będzie, jak się spodoba dziedzicowi — warknął kłótliwie Kobus, rozciągając się pod drzewem.<br />
{{tab}}— Jakże, to nie zlękli się waszych wrzasków i nie uciekli? — wtrąciła się po swojemu Jagustynka, ale któryś rzekł:<br />
{{tab}}— Kowal powiadał wczoraj, jako dziedzic pogodzi się z nami.<br />
{{tab}}— Jeno mi dziwno, że Michał teraz ze wsią trzyma.<br />
{{tab}}— Węszy on w tem jakąś dobrą sztuczkę la siebie — syknęła stara.<br />
{{tab}}— I młynarz też się pono wstawiał we dworze za wsią.<br />
{{tab}}— Wszystkie za nami, dobrodzieje juchy — mówił Mateusz. — Powiem wam, laczego naszą stronę <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_430" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/430"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/430|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/430{{!}}{{#if:430|430|Ξ}}]]|430}}'''<nowiki>]</nowiki></span>trzymają: kowalowi dziedzic obiecał dobrą oberchapkę za zgodę z Lipcami, młynarz się zlęknął, że Niemcy mogą postawić wiatrak na górce koło figury, zaś karczmarz też pomaga narodowi ze strachu o siebie, dobrze on wie, że kaj Miemce siądą, tam się już żaden żydek nie pożywi.<br />
{{tab}}— To i dziedzic boją się chłopów, kiej o zgodę zapobiega?..<br />
{{tab}}— A zgadliście, matko, ten się najwięcej {{korekta|boją|boją,}} zarno waju wyłożę...<br />
{{tab}}Przerwał Mateusz, gdyż od wsi pokazał się Witek pędzący.<br />
{{tab}}— Gospodyni, a to prędko chodźcie! — wrzeszczał już zdala.<br />
{{tab}}— Co się stało? ogień, czy co? — zerwała się trwożnie.<br />
{{tab}}— A to... to gospodarz czegoś krzyczą!<br />
{{tab}}Poleciała co tchu, nie rozumiejąc zgoła, co się tam stało.<br />
{{tab}}A oto co było. Maciej już od samego rana był jakiś dziwny, matyjasił, mamrotał cięgiem, zrywał się z pościeli, to szukał czegoś koło siebie, że Hanka, odchodząc na łąki, przykazała Jóźce pilniejsze na niego baczenie. Dziewczyna często zaglądała do niego, leżał spokojnie, aż dopiero w czasie obiadu zaczął wrzeszczeć wniebogłosy.<br />
{{tab}}Gdy Hanka przyleciała, jeszcze siedział na literkach i wołał:<br />
{{tab}}— Kajście mi buty zapodzieli! — dawajcie prędzej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_431" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/431"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/431|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/431{{!}}{{#if:431|431|Ξ}}]]|431}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zaraz przyniesą z komory, zaraz... — uspakajała wylękła, gdyż wydawał się całkiem przytomny i groźnie toczył oczami.<br />
{{tab}}— Zaspałem, psiachmać — przeziewnął szeroko. — Już biały dzień, a wy śpita. Kuba niech brony szykuje, siać pojedziem — rozkazywał.<br />
{{tab}}Stali przed nim, nie wiedząc, co począć, gdyż naraz przechylił się i leciał bezwładnie na ziemię.<br />
{{tab}}— Nie bój się, Hanuś... zemgliło me... Antek w polu, co? W polu? — powtarzał, kiej go znowu ułożyli na pierzynie.<br />
{{tab}}— Juści... od świtania... — jąkała, bojąc się {{korekta|przeciwić|przeciwić.}}<br />
{{tab}}Rozglądał się bystro i cięgiem gadał, ale co jedno słowo rzekł do rzeczy, to dziesięć całkiem płonych i znowu jął się gdziesik wyrywać, chciał się ubierać i o buty wołał, to chwytał się za głowę i tak przeraźliwie jęczał, jaże się na drogi rozchodziło. Hanka, rozumiejąc, jako na koniec już mu przychodzi, kazała go przenieść do chałupy i przed wieczorem posłała po księdza.<br />
{{tab}}Przyszedł wkrótce z Panem Jezusem, ale go jeno świętymi Olejami namaścił.<br />
{{tab}}— Więcej mu już nie potrza, lada godzina uśnie... — powiedział.<br />
{{tab}}Na odwieczór naszło się narodu, bo zdawał się konać, że Hanka już mu gromnicę wtykała, ale się jakoś uspokoił i zasnął.<br />
{{tab}}Zaś nazajutrz było tak samo, poznawał ludzi, rozmawiał przytomnie, to całe godziny leżał, kiej trup. <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_432" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/432"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/432|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/432{{!}}{{#if:432|432|Ξ}}]]|432}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Siedziała przy nim kowalowa nieodstępnie, a Jagustynka chciała go okadzać.<br />
{{tab}}— Dajcie spokój, jeszcze ogień zaprószycie.<br />
{{tab}}Burknął niespodzianie, a gdy w południe przyleciał kowal i zaglądał mu w przywarte oczy, to ozwał się znowu z dziwnym prześmiechem:<br />
{{tab}}— Nie frasuj się, Michał... już teraz wam dojdę... niezadługo dojdę...<br />
{{tab}}Odwrócił się do ściany i więcej nic nie powiedział, ale że widać było, jako słabnie i coraz barzej zapada, to go już pilnowali, a głównie Jagusia, z którą też wyprawiały się jakieś dziwności.<br />
{{tab}}Przestała raptem dbać o matkę, zdając ją całkiem na Jędrka, i kamieniem zaległa przy mężu.<br />
{{tab}}— Sama ich przypilnuję, to moje prawo! — rzekła Hance i Magdzie z taką mocą, iż się nie przeciwiły, ile co każda dosyć miała swojej roboty.<br />
{{tab}}I już się nie ruszyła z chałupy, jakiś głuchy strach trzymał ją, kieby na uwięzi, że nie poredziła odbieżyć chorego, jak przódzi.<br />
{{tab}}A cała wieś była na łąkach, sianokosy szły nieprzerwanie, od samego świtania, skoro jeno pierwsze zorze niebo zrumieniły, cały naród tam ciągnął, zaś rzędy chłopów, rozdzianych do koszuli, kiej te siodłate bociany, obsiadły łęgi, ostrzyły żeleźca i, błyskając kosami, całe dnie siekły zapamiętale, całe dnie też jeno słychać było brzęki kos nakuwanych i przyśpiewki dzieuch grabiących.<br />
{{tab}}Zielone, puszyste równie łąk roiły się od ludzi a pobrzęków i gwarów, migotały pasiaste portki, {{pp|czer|wone}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_433" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/433"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/433|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/433{{!}}{{#if:433|433|Ξ}}]]|433}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|czer|wone}} wełniaki niby makowe kwiaty, płonęły w słońcu, piesneczki się rozlegały hukliwie, dzwoniły kosy, buchały śmiechy wesołe i wszędy szła ochotna, siarczysta robota, a pod każden wieczór, kiej sczerwienione słońce kłoniło się nad bory i powietrze zawrzało krzykiem ptactwa, kiej wszystkie zboża i trawy jaże się trzęsły od muzyki świerszczów, a moczary zagrały żabiemi rechotami, kiej buchnęły zapachy, jakby cała ziemia była trybularzem, toczyły się po drogach ciężkie, opasłe wozy ze sianem, wracali ze śpiewami kosiarze, a na pożółkłych, zdeptanych wycinkach rozsiadały się gęsto kopice i stogi, kiej te kumy podufałe, przysiadając do cichej pogwary, a między niemi brodziły boćki, czajki kołowały z żałosnem kwileniem i białe mgły wpełzały od bagnisk.<br />
{{tab}}Przez otwarte okna Borynowej chałupy wciskały się te wszystkie głosy ludzi i pól, weselne głosy życia i trudu wraz z kadzielnemi woniami zbóż i łąk i słońca, jeno Jagusia była głucha na wszystko.<br />
{{tab}}W izbie cicho było i martwo, przez krze, osłaniające od żarów, siał się zielonawy, senny mrok, brzęczały muchy i Łapa, warujący przy gospodarzu, ziewnął niekiedy i szedł się połasić do Jagny, siedzącej całe godziny bez ruchu i myśli, zgoła do słupa podobnej.<br />
{{tab}}Maciej już nie mówił, nie jęczał, leżał spokojnie i tylko cięgiem włóczył oczyma; te jasne ślepie, błyszczące, kiej szklane gały, chodziły za nią z takim uporem i tak nawskroś przewiercały, kiej zimne noże.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_434" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/434"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/434|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/434{{!}}{{#if:434|434|Ξ}}]]|434}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Napróżno się odwracała, napróżno chciała zapomnieć, patrzyły z każdego kąta, w powietrzu się unosiły i świeciły jednako strasznie i tak ciągnące nieprzeparcie, że dawała się na ich wolę, patrząc w nie, kieby w przepaście nieprzejrzane.<br />
{{tab}}A niekiedy, jakby wyrywając się ze strasznego snu, błagała żałośnie:<br />
{{tab}}— Dyć tak nie patrzcie, bo mi duszę wywleczecie, nie patrzcie!<br />
{{tab}}Musiał dosłyszeć, gdyż drżał nieco, twarz mu się kurczyła w jakimś niemym krzyku, oczy patrzyły jeszcze straszniej i po sinych policzkach toczyły się ciężkiemi kroplami łzy.<br />
{{tab}}Uciekała wtedy na świat, strach ją wyganiał.<br />
{{tab}}Patrzyła z za drzew na łąki, pełne narodu i radosnej wrzawy.<br />
{{tab}}I odchodziła z płaczem.<br />
{{tab}}Szła do matki, ale ledwie głowę wetknęła do ciemnej izby, ledwie ją owiał zapach leków, cofała się pośpiesznie.<br />
{{tab}}I znowu płakała.<br />
{{tab}}To wychodziła za dom i niesła się tęskliwemi oczyma po świecie szerokim. I płakała wtedy jeszcze żalniej, smutniej i boleśniej, jako ta ptaszka z połamanemi skrzydłami, ostawiona przez stado, skarżyła się rzewliwie.<br />
{{tab}}I tak bez przemian szły dnie za dniami, Hanka wciąż była zajęta sianokosami narówni z całą wsią, dopiero trzeciego dnia została w domu od rana.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_435" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/435"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/435|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/435{{!}}{{#if:435|435|Ξ}}]]|435}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Sobota, to już dzisiaj Antek wróci z pewnością! — rzekła radośnie, szykując dom na przyjęcie męża.<br />
{{tab}}Południe już przeszło, a jego jeszcze nie było, Hanka wyglądała za kościół, aż na topolową szła patrzeć, ale pusto tam było i cicho.<br />
{{tab}}Ludzie śpieszniej zaczęli zwozić siano, gdyż miało się na odmianę, kokoty piały, słońce barzej dopiekało, stronami wisiały ciężkie gradowe chmury i wiater zrywał się kołujący.<br />
{{tab}}Wyglądali burzy z ulewą, a jeno spadł krótki, chociaż rzęsisty deszcz, wmig wypity przez spieczoną ziemię, że tyle było z niego pociechy, co się odświeżyło powietrze.<br />
{{tab}}Ale wieczór przyszedł nieco chłodniejszy, pachniało sianem i ziemią przemoczoną, po drogach leżały gęste mroki, księżyc jeszcze nie wschodził, niebo wisiało ciemne i jeno zrzadka poprzebijane gwiazdami, wskroś sadów błyskały światła chałup i kiej świętojańskie robaczki, mrowiły się we stawie; kolacje jedli wszędy przed progami, ktosik grał na fujarce i śmiechy rozdzwaniały się kajś niekaj, ptaki już zaczynały śpiewać i pola przemówiły cichem strzykaniem koników i głosami przepiórek i derkaczów.<br />
{{tab}}U Borynów tak samo jedli przed chałupą, pod oknem gwarno było i ludno, bo Hanka, że to skończyli kosić, zaprosiła wszystkich, występując ze sutą kolacją: pachniała jajecznica ze szczypiorkiem, raźno skrzybotały łyżki, a skrzekliwy głos Jagustynki rozlegał się co chwila, niecąc wybuchy śmiechu. Hanka dokładała co trochę z garów, zapraszając, by se nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_436" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/436"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/436|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/436{{!}}{{#if:436|436|Ξ}}]]|436}}'''<nowiki>]</nowiki></span>żałowali, ale całą duszą nasłuchiwała każdego głosu z drogi, a co chwila biegła wyglądać w opłotki.<br />
{{tab}}Ani śladu Antka, natknęła się tylko raz na Tereskę, przywartą do płota i jakby na kogoś czekającą.<br />
{{tab}}Mateusz, nie mogąc się dogadać z Jagusią, mrukliwą dzisiaj i niechętną, jął się ze złości spierać z Pietrkiem, gdy Jędrek przyleciał po siostrę, że matka ją wzywa.<br />
{{tab}}Wkrótce rozeszli się wszyscy, tylko jeden Mateusz coś długo się ociągał, że dopiero w dobry pacierz poszedł.<br />
{{tab}}Po chwili Hanka wyszła, na darmo wypatrując w ciemnościach, kiej ją doszedł z nad stawu jego warkliwy, gniewny głos:<br />
{{tab}}— Czego za mną łazisz, jak ten pies... nie ucieknę ci... już dosyć nas mielą na ozorach... — i coś tam jeszcze przykrzejszego, a w odpowiedzi posypały się rozszlochane słowa i rzęsisty płacz.<br />
{{tab}}Ale Hanki to nie wzruszyło, czekała na męża, to co ją tam mogły obchodzić cudze sprawy? Jagustynka robiła wieczorne porządki, a że dziecko zaczęło coś matyjasić, wzięła je na ręce i, pohuśtując, zajrzała do chorego.<br />
{{tab}}— Antka ino co patrzeć! — zakrzyczała od proga.<br />
{{tab}}Boryna leżał zapatrzony w lampkę, dymiącą nad kominem.<br />
{{tab}}— Dzisiaj go puścili, Rocho czeka na niego — powtarzała mu w same uszy, stróżując radosnemi oczami jego źrenic, czy pomiarkował, ale snadź i ta <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_437" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/437"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/437|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/437{{!}}{{#if:437|437|Ξ}}]]|437}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nowina nie przedarła się do mózgu, gdyż ani się poruszył, ni spojrzał na nią.<br />
{{tab}}— Może już do wsi wchodzi... może już... — myślała, wybiegając co chwila przed dom, a tak była pewna jego powrotu i tak roztrzęsiona oczekiwaniem, że przytomność traciła, wybuchała śmiechem z leda powodu, rozprawiała ze sobą i potaczała się, kiej pijana. Ciemnościom powiadała o swoich nadziejach, nawet bydlątkom się zwierzyła przy udoju, by wiedziały, jako ich gospodarz wracają.<br />
{{tab}}I czekała z minuty na minutę, ale już ostatkami sił i cierpliwości.<br />
{{tab}}Noc się już czyniła, wieś kładła się spać, Jagusia, powróciwszy od matki, zaraz przyległa w pościel, cały dom wkrótce zasnął, a Hanka jeszcze późno w noc warowała przed domem, jaże wybita ze sił i srodze spłakana, pogasiwszy światła, też się położyła.<br />
{{tab}}Wszystek świat pogrążał się w głębokiej cichości odpoczywania.<br />
{{tab}}Na wsi gasły światła jedne po drugiem, jak oczy snem przywierane.<br />
{{tab}}Księżyc się wtoczył na granatowe, wysokie niebo, gwiezdnym migotem przesiane, i wznosił się coraz wyżej, leciał, kiej ptak, wlekący wskroś pustek srebrzyste skrzydła, chmury spały kajś niekaj, pozwijane w puszyste, białawe kłęby.<br />
{{tab}}Zaś na ziemiach wszelkie stworzenie, uznojone, legło w cichy i słodki sen, jeno ptak jakiś tu i owdzie śpiewał rzęsiste piosneczki, jeno wody szemrały cosik jakby przez sen, a drzewiny, pławiące się w {{pp|księżyco|wych}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_438" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/438"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/438|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/438{{!}}{{#if:438|438|Ξ}}]]|438}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|księżyco|wych}} brzaskach, zadrgały niekiedy, jakby się im dzień marzył, czasem pies warknął, albo przelatujący lelek zatrzepał skrzydłami, a niskie opary jęły zwolna i troskliwie przysłaniać pola, kieby tę mać utrudzoną.<br />
{{tab}}Z pod ledwie rozeznanych ścian i ze sadów rozchodziły się ciche dychania, ludzie spali na powietrzu, powierzając się z dufnością nocy.<br />
{{tab}}I w Borynowej izbie leżała senna cichość, świerszcz jeno strzykał pod kominem i Jagusine oddechy trzepały się, kiej skrzydła motyle.<br />
{{tab}}Noc musiała być już późna, pierwsze kury zaczęły piać, gdy naraz Boryna poruszył się na łóżku, jakby przecykając, wraz też i księżyc uderzył w szyby i chlusnął, oblewając mu twarz srebrzystym wrzątkiem światła.<br />
{{tab}}Przysiadł na łóżku i, kiwając głową a robiąc usilnie grdyką, chciał cosik powiedzieć, ale mu jeno zabulgotało w gardzieli.<br />
{{tab}}Siedział tak dość długo, rozglądając się nieprzytomnie, a niekiedy gmerząc palcami we świetle, jakby chcąc zebrać w garście ową rozmigotaną rzekę księżycowych brzasków, bijącą mu w oczy.<br />
{{tab}}— Dnieje... pora... — zamamrotał wreszcie, stając na podłodze.<br />
{{tab}}Wyjrzał oknem i jakby się budził z ciężkiego snu, zdało mu się, że to już duży dzień, że zaspał, a jakieś pilne roboty czekają na niego...<br />
{{tab}}— Pora wstawać, pora... — powtarzał, żegnając się wielekroć razy i zaczynając pacierz, rozglądał się zarazem za odzieniem, po buty sięgał, kaj zwykły były <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_439" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/439"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/439|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/439{{!}}{{#if:439|439|Ξ}}]]|439}}'''<nowiki>]</nowiki></span>stoić, ale nie nalazłszy niczego pod ręką, zapomniał o wszystkiem i błądził bezradnie rękoma dokoła siebie, pacierz mu się rwał, iż jeno poniektóre słowa mamlał bezdźwięcznie.<br />
{{tab}}Skołtuniły mu się naraz w mózgu wspominki jakichś robót, to sprawy dawne, to jakby odgłosy tego, co się dokoła niego działo przez cały czas choroby, przesiąkało to w niego w strzępach nikłych, w bladych przypomnieniach, w ruchach zatartych, jak skiby na rżyskach, i budziło się teraz nagle, kłębiło w mózgu i na świat parło, że porywał się co chwila za jakimś majakiem, lecz nim się go uczepił, już mu się rozłaził w pamięci, jako te zgniłe przędze, i dusza mu się chwiała, kiej płomień, nie mający się czem podsycić.<br />
{{tab}}Tyle jeno teraz wiedział, co się może śnić o pierwszej zwieśnie drzewom poschniętym, że pora im przecknąć z drętwicy zimowej, pora nabrane chlusty wypuścić ze siebie, pora zaszumieć z wichrami weselną pieśń życia, a nie wiedzą, że płone są ich śnienia i próżne poczynania...<br />
{{tab}}Zaczem cokolwiek robił, czynił, jako ten koń po latach chodzenia w kieracie czyni na wolności, że cięgiem się jeno wkółko obraca z przywyku.<br />
{{tab}}Maciej otworzył okno i wyjrzał na świat, zajrzał do komory i, po długim namyśle, pogrzebał w kominie, zaś potem, jak stał, boso i w koszuli, poszedł na dwór.<br />
{{tab}}Drzwi były wywarte, całą sień zalewało księżycowe światło, przed progiem spał Łapa, zwinięty <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_440" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/440"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/440|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/440{{!}}{{#if:440|440|Ξ}}]]|440}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w kłębek, ale na szelest kroków przebudził się, zawarczał i, poznawszy swojego, poszedł za nim.<br />
{{tab}}Maciej przystanął przed domem i, skrobiąc się w ucho, ciężko się głowił, jakie go to pilne roboty czekają?..<br />
{{tab}}Pies radośnie skakał mu do piersi, pogładził go po dawnemu, rozglądając się frasobliwie po świecie.<br />
{{tab}}Widno było, jak w dzień, księżyc wynosił się już nad chałupą, że modry cień zesuwał się z białych ścian, wody stawu polśniewały, kiej lustra, wieś leżała w głębokiem milczeniu, jedne ptaszyska, co się wydzierały zapamiętale po gąszczach.<br />
{{tab}}Znagła przypomniało mu się cosik, bo poszedł śpieszno w podwórze, drzwi wszystkie stały otwarte, chłopaki chrapały pod ścianami stodoły, zajrzał do stajni, poklepując konie, jaże zarżały, potem do krów wsadził głowę, leżały rzędem, że ino im zady widniały we świetle; to z pod szopy zachciał wóz wyciągnąć, już nawet porwał za wystający dyszel, ale dojrzawszy błyszczący pług pod chlewami, do niego pośpieszył i, nie doszedłszy, całkiem zapomniał.<br />
{{tab}}Stanął w pośrodku podwórza, obracając się na wszystkie strony, bo mu się wydało, ze skądciś wołają.<br />
{{tab}}Żóraw studzienny wynosił się tuż przed nim, cień długi kładąc.<br />
{{tab}}— Czego to? — pytał, nasłuchując odpowiedzi.<br />
{{tab}}Sad, porznięty światłami, jakby zastąpił mu drogę, srebrzące się liście szemrały cosik cichuśko.<br />
{{tab}}— Kto me woła? — myślał, dotykając się drzew.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_441" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/441"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/441|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/441{{!}}{{#if:441|441|Ξ}}]]|441}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Łapa, chodzący wciąż przy nim, zaskomlał cosik, że przystanął, westchnął głęboko i rzekł wesoło:<br />
{{tab}}— Prawda, piesku, pora siać...<br />
{{tab}}Ale wmig i o tem przepomniał, rozsypywało mu się wszystko w pamięci, kiej suchy piasek w garściach, jeno że wciąż nowe wspominki popychały go znów gdzieś naprzód; motał się w one złudy, jak to wrzeciono w nić, uciekającą wiecznie, a cięgiem na jednem miejscu.<br />
{{tab}}— Juści... pora siać... — powiedział znowu i ruszył raźnie koło szopy opłotkami, wiedącemi na pole, natknął się na bróg ów nieszczęsny, spalony jeszcze zimą i już postawiony teraz na nowo.<br />
{{tab}}Chciał go zrazu wyminąć, lecz nagle odskoczył, rozwidniło mu się na mgnienie, błyskawicą rzucił się wstecz czasu, wyrywał z płota kołek i ująwszy go oburącz, kiej widły, i z nasrożoną twarzą, rzucił się na słupy, gotowy bić i zabijać, lecz nim uderzył co bądź, wypuścił kołek bezradnie.<br />
{{tab}}Za brogiem, od samej drogi a pobok ziemniaków, ciągnął się długi szmat podorówki, przystanął przed nim, wodząc zdumionemi oczyma.<br />
{{tab}}Księżyc już był w pół nieba, ziemie pławiły się w przymglonych brzaskach i leżały operlone rosami, jakby zasłuchane w milczeniu.<br />
{{tab}}Nieprzenikniona cichość biła z pól, zamglone dale łączyły ziemię z niebem, z łąk pełzały białawe tumany i wlekły się nad zbożami, kiej przędze, obtulając je niby ciepłym, wilgotnym kożuchem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_442" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/442"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/442|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/442{{!}}{{#if:442|442|Ξ}}]]|442}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wyrosłe, zielonawe ściany żyta pochylały się nad miedzę, pod ciężarem kłosów, zwisających, kieby te rdzawe dzioby piskląt, pszenice szły już w słup, stały hardo, lśniąc czarniawemi piórami, zaś owsy i jęczmiona, ledwie rozkrzewione, zieleniały, kiej łąki w płowych przesłonach mgieł i światła.<br />
{{tab}}Drugie kury już piały, noc była późna, pola pogrążone w głęboki sen odpoczywania, jakby dychały niekiej cichuśkim chrzęstem i jakiemś echem dziennych zabiegów i trosk — jak dycha mać, kiej przylegnie wpośród dzieciątek, dufnie śpiących na jej łonie...<br />
{{tab}}Boryna naraz przyklęknął na zagonie i jął w nastawioną koszulę nabierać ziemi, niby z tego wora zboże naszykowane do siewu, aż nagarnąwszy tyla, iż się ledwie podźwignął, przeżegnał się, spróbował rozmachu i począł obsiewać...<br />
{{tab}}Przychylił się pod ciężarem i zwolna, krok za krokiem szedł i tym błogosławiącym, półkolistym rzutem posiewał ziemię na zagonach.<br />
{{tab}}Łapa chodził za nim, a kiej ptak jaki spłoszony zerwał się z pod nóg, gonił przez chwilę i znowu powracał na służbę przy gospodarzu.<br />
{{tab}}A Boryna, zapatrzony przed się w cały ten urokliwy świat nocy zwiesnowej, szedł zagonami cicho, niby widmo, błogosławiące każdej grudce ziemi, każdemu źdźbłu, i siał — siał wciąż, siał niestrudzenie.<br />
{{tab}}Potykał się o skiby, plątał we wyrwach, niekiedy się nawet przewracał, jeno że nic o tem nie wiedział i nic nie czuł, kromie tej potrzeby głuchej a nieprzepartej, by siać.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_443" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/443"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/443|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/443{{!}}{{#if:443|443|Ξ}}]]|443}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Szedł aż do krańca pól, a gdy mu ziemi zabrakło pod ręką, nowej nabierał i siał, a gdy mu drogę zastąpiły kamionki a krze kolczaste, zawracał.<br />
{{tab}}Odchodził daleko, że już ptasie głosy się urywały i kajś w mglistych mrokach zginęła cała wieś, a obejmowało płowe, nieprzejrzane morze pól, ginął w nich, kiej ptak zabłąkany, lub kiej dusza odlatująca ze ziemie — i znowu się wyłaniał bliżej domów, w krąg ptasich świergotów powracał i w krąg zamilkłych na chwilę trudów człowieczych, jakby wynoszony znawrotem na krawędź żyjącego świata przez chrzęstliwą falę zbóż...<br />
{{tab}}— Puszczaj, Kuba, brony a letko! — wołał niekiedy niby na parobka.<br />
{{tab}}I tak przechodził czas, a on siał niezmordowanie, przystając jeno niekiedy, by odpocząć i kości rozciągnąć, i znowu się brał do tej płonej pracy, do tego trudu na nic, do tych zbędnych zabiegów.<br />
{{tab}}A potem, kiej już noc ździebko zmętniała, gwiazdy zbladły i kury zaczynały piać przed świtaniem, zwolniał w robocie, przystawał częściej i zapomniawszy nabierać ziemi, pustą garścią siał — jakby już jeno siebie samego rozsiewał do ostatka na te praojcowe role, wszystkie dni przeżyte, wszystek żywot człowieczy, któren był wziął i teraz tym niwom świętym powracał i Bogu Przedwiecznemu.<br />
{{tab}}I w oną żywota jego porę ostatnią cosik dziwnego zaczęło się dziać: niebo poszarzało, kiej zgrzebna płachta, księżyc zaszedł, wszelkie światłości pogasły, że cały świat oślepł nagle i zatonął w burych skołtunionych topielach, a coś zgoła niepojętego jakby <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_444" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/444"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/444|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/444{{!}}{{#if:444|444|Ξ}}]]|444}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wstało gdziesik i szło ciężkiemi krokami wskroś mroków, że ziemia zdała się kolebać.<br />
{{tab}}Przeciągły, złowróżbny szum powiał od borów.<br />
{{tab}}Zatrzęsły się drzewa samotne, deszcz poschniętych liści zaszemrał po kłosach, zakołysały się zboża i trawy, a z niskich rozdygotanych pól podniósł się cichy, trwożny, jękliwy głos:<br />
{{tab}}— Gospodarzu! Gospodarzu!<br />
{{tab}}Zielone pióra jęczmion trzęsły się, jakby w płaczu i gorącemi całunkami przylegały do jego nóg utrudzonych.<br />
{{tab}}— Gospodarzu! — zdały się skamleć żyta, zastępujące mu drogę, i trzęsły rosistym gradem łez. Jakieś ptaki zakrzyczały żałośnie. Wiater załkał mu nad głową. Mgły owijały go w mokrą przędzę, a głosy wciąż rosły, olbrzymiały, ze wszystkich stron biły jękliwie, nieprzerwanie:<br />
{{tab}}— Gospodarzu! Gospodarzu!<br />
{{tab}}Dosłyszał wreszcie, że, rozglądając się, wołał cicho:<br />
{{tab}}— Dyć jestem, czego? co?..<br />
{{tab}}Przygłuchło naraz dokoła, dopiero, kiej znowu ruszył posiewać ociężałą już i pustą dłonią, ziemia przemówiła w jeden chór ogromny:<br />
{{tab}}— Ostańcie! Ostańcie z nami! Ostańcie!..<br />
{{tab}}Przystanął zdumiony, zdało mu się, że wszystko ruszyło naprzeciw, pełzały trawy, płynęły rozkołysane zboża, opasywały go zagony, cały świat się podnosił i walił na niego, że strach go porwał, chciał krzyczeć, ale głosu już nie wydobył ze ściśniętej gardzieli, chciał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_445" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/445"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/445|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/445{{!}}{{#if:445|445|Ξ}}]]|445}}'''<nowiki>]</nowiki></span>uciekać, zabrakło mu sił i ziemia chwyciła za nogi, plątały go zboża, przytrzymywały brózdy, łapały twarde skiby, wygrażały drzewa, zastępujące drogę, rwały osty, raniły kamienie, gonił zły wiater, błąkała noc i te głosy, bijące całym światem:<br />
{{tab}}— Ostańcie! Ostańcie!<br />
{{tab}}Zmartwiał naraz, wszystko przycichło i stanęło w miejscu, błyskawica otworzyła mu oczy z pomroki śmiertelnej, niebo się rozwarło przed nim, a tam w jasnościach oślepiających Bóg Ociec, siedzący na tronie ze snopów, wyciąga ku niemu ręce i rzecze dobrotliwie:<br />
{{tab}}— Pódzi-że, duszko człowiecza, do mnie. Pódzi-że, utrudzony parobku...<br />
{{tab}}Zachwiał się Boryna, roztworzył ręce, jak w czas Podniesienia:<br />
{{tab}}— Panie Boże, zapłać! — odrzekł i runął na twarz przed tym Majestatem przenajświętszym.<br />
{{tab}}Padł i pomarł, w onej łaski Pańskiej godzinie.
{{kropki-hr}}
{{tab}}Świt się nad nim uczynił, a Łapa wył długo i żałośnie...<br />
<br /><br />
{{c|KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.}}
<br /><br /><br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_007" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/007"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/007|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/007{{!}}{{#if:007|007|Ξ}}]]|007}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{f|{{roz|LAT}}O.|c|po=15px}}
{{c|I.}}
{{kropki-hr}}
{{tab}}I tak się ano było zmarło Maciejowi Borynie.<br />
{{tab}}Zaś w chałupie zaspali ździebko z powodu niedzieli, jaże dopiero Łapa przebudził ich szczekaniem, bo tak ujadał, tak wył, tak ciskał się do drzwi, a kiej mu otworzyli, tak szarpał za przyodziewy i wylatywał, obzierając się, czy za nim lecą, że Hankę jakby cosik tknęło.<br />
{{tab}}— Wyjrzyj-no, Jóźka, czego ten pies chce.<br />
{{tab}}Poleciała za nim w dobrej myśli, swawoląc po drodze.<br />
{{tab}}Doprowadził ją do ojcowego trupa.<br />
{{tab}}Wrzask ci straszny podniosła, zbiegli się wnet wszyscy na pole do starego, ale już całkiem widział się być zeskrzytwiałym, leżał na twarzy, jak był padł w skonania czasie, a rozkrzyżowany, kieby w tym ostatnim dusznym i gorącym pacierzu.<br />
{{tab}}Zniesiono go do chałupy, próbując jeszcze ratować.<br />
{{tab}}Ale na darmo poszły starunki, próżne już były wszelakie pomoce i zabiegi, trup ci to był jeno, zimny trup człowieczy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_008" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/008"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/008|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/008{{!}}{{#if:008|008|Ξ}}]]|008}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Srogi lament powstał w chałupie; Hanka rozkrzyczała się wniebogłosy, Jóźka z rykiem tłukła się o ściany, Witek buczał wraz z dziećmi, nawet Łapa wył i szczekał w opłotkach, tylko jeden Pietrek, co się był pokręcił tu i owdzie, wyjrzał na słońce i spać poszedł do stajni.<br />
{{tab}}A Maciej leżał na swoim łóżku, rozciągnięty i sztywny, z rozdziawioną i uwalaną w ziemi gębą, podobien zgoła do zeschłej na słońcu grudy ziemi, lebo pnia spróchniałego; w zesztywniałych garściach zaciskał piach; zaś oczy otwarte szeroko patrzyły z takiem zachwyceniem, a tak kajś daleko, jakoby w niebo już naścieżaj wywarte.<br />
{{tab}}Ale taka straszna groza śmierci biła od niego i taka przejmująca lutość, jaże go płachtą przykryli.<br />
{{tab}}Że zaś wmig rozniesło się po wsi, to ledwie co słońce wyniesło się chyla tyla nad chałupy, a już ludzie lecieli na przewiady; raz po raz wchodził ktosik, unosił płachty, zazierał mu w oczy, przyklękał i pacierz mówił, zaś drudzy, łamiąc rozpacznie ręce, przystawali w żałobnej cichości, docna w sobie struchleli z onej Bożej przemocy nad człowiekowym żywotem.<br />
{{tab}}Jeno te żałosne lamenty sierot nie ścichały ani na chwilę, roznosząc się na całą wieś.<br />
{{tab}}Dopiero kiej Jambroż nadszedł, wypędził wszystkich przed dom, a izbę zamknął, by wespół z Jagustynką i Jagatą, która się była przywlekła z tym ochfiarnym pacierzem, wziąć się do obrządzania umarlaka. Ochotnie on to zawdy robił i z niemałemi przekpinkami, ale dzisia było mu czegoś na sercu ciężko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_009" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/009"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/009|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/009{{!}}{{#if:009|009|Ξ}}]]|009}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Tyla ano człowieczej szczęśliwości! — mamrotał, rozdziewając zmarłego. — Kostucha, kiej się jej spodoba, ułapi cię za grdykę, praśnie w pysk, zadrzesz giry na księżą oborę i oprzej się?<br />
{{tab}}Nawet Jagustynka była jakaś markotna, bo wyrzekła żałośnie:<br />
{{tab}}— Tyrał się jeno chudziaczek po świecie, to lepiej, co i pomarł.<br />
{{tab}}— A juści, bo mu to jaka krzywda była!<br />
{{tab}}— Ale i dobrości też nażył niewiela.<br />
{{tab}}— Któż to jej zażywa dosyta! Coby największy dziedzic, coby nawet sam król, a kłopotał, a zabiegał, a cierzpiał będzie.<br />
{{tab}}— Tyle jeno było jego, co głodu nie zaznał i chłodu.<br />
{{tab}}— Co to głód, matko. Turbacje gryzą barzej wszystkiego.<br />
{{tab}}— Prawda, czym to sama nie praktyk! A jemu Jagusia zapiekała do żywego mięsa, dzieci też nie żałowały.<br />
{{tab}}— Dzieci miał dobre i nijakiej krzywdy od nich nie zaznał — wtrąciła Jagata, przerywając głośne modły.<br />
{{tab}}— Pilnujcie lepiej pacierza. Hale, żałoście wyciąga za nieboszczyka, a uszów dobrze nadstawia na nowinki — warknęła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Bo złe dzieci tak by się nie biadoliły. Posłuchajcie ano...<br />
{{tab}}— By się waju tylachna ostało po kim, tobyście się do siódmego potu wydzierali, nie żałując gardzieli.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_010" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/010"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/010|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/010{{!}}{{#if:010|010|Ξ}}]]|010}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cichajta! Jagusia bieży! — przyciszył Jambroż.<br />
{{tab}}Jaguś wnet wpadła do izby i stanęła w pośrodku, kiej wryta, nie mogąc wykrztusić ani słowa.<br />
{{tab}}Właśnie byli Macieja przyodziewali w czystą koszulę.<br />
{{tab}}— Pomarli! — jęknęła wreszcie, wtapiając w niego zestrachane, nieprzytomne oczy. Strach ją chycił za gardło i serce, jakby się zakrzepło na lód, że ledwie dychać poredziła.<br />
{{tab}}— Nie wiedzieliście to? — pytał Jambroż łagodnie.<br />
{{tab}}— U matki spałam, a Witek co ino przyleciał powiedzieć. Nie żyje to naprawdę? — zapytała nagle, przystępując do niego.<br />
{{tab}}— Juści, co nie do ślubu go rychtujem a jeno do trumny.<br />
{{tab}}Nie mogła jeszcze zrozumieć, wsparła się o ścianę, gdyż się jej widziało, jakoby ją morzył ciężki śpik i zmora dusiła, a ona nie poredzi się przebudzić, jeno się kala cała w potach i w męce strachu. I co trochę wychodziła z izby i powracała, nie mogąc oderwać oczów od trupa, i co trochę zrywała się kajś uciekać a ostawała, i co trochę leciała za dom, na przełaz i nic nie widzący patrzyła po polach, albo siadała na przyźbie wpodle Jóźki, która buczała, drąc włosy i krzycząc żałośnie:<br />
{{tab}}— O mój tatulu jedyny! O mój tatulu!<br />
{{tab}}Juści, co wszystko obejście i dom pełne były tych płaczów i lamentliwych szlochań, a ona tylko jedna, chocia się w niej trzęsła każda kosteczka i {{pp|ja|kieś}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_011" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/011"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/011|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/011{{!}}{{#if:011|011|Ξ}}]]|011}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ja|kieś}} ciężkie bolenie spierało pod piersiami, nie puściła ni jednej łzy, nie poredziła krzyczeć, a jeno chodziła błędna, świecąc oczami, zapiekłemi w zgrozie.<br />
{{tab}}Szczęściem, że Hanka wrychle się opamiętała i, chociaż jeszcze popłakujący, a już dawała baczenie na wszystko i rządziła, jak zwykle, że, kiej przylecieli kowalowie, całkiem była ostygła.<br />
{{tab}}Magda wybuchnęła płaczem, a jeno kowal rozpytywał.<br />
{{tab}}Opowiedziała po porządku, jak się to stało.<br />
{{tab}}— Dobrze, co mu Pan Jezus dał lekką śmierć! — szepnął.<br />
{{tab}}— Tylachna wycierzpiał, to mu się należała.<br />
{{tab}}— Chudziaszek, na pole jaże uciekał przed kostuchą!<br />
{{tab}}— A z wieczora zaglądałam do niego, to leżał se cicho, jak zawdy.<br />
{{tab}}— I nie przemówił co? — pytał, trąc suche oczy.<br />
{{tab}}— Ani tego słowa, ogarnęłam mu pierzynę, dałam pić i poszłam.<br />
{{tab}}— I sam wstał! Może by jeszcze nie pomarli, żeby go kto pilnował — jęknęła Magda przez głębokie szlochania.<br />
{{tab}}— Jagusia sypiała u matki, bo stara ciężko chora, zawdy tak.<br />
{{tab}}— Tak już miało być, to i tak się stało! Tyla się nachorzał, jakże, toć więcej, niźli kwartał! A komu nie do zdrowia, to lepsza prędka śmierć. Trza Panu Bogu dziękować, co się już nie morduje — wyrzekł.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_012" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/012"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/012|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/012{{!}}{{#if:012|012|Ξ}}]]|012}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści, a sami wiecie, co to zrazu kosztowały dochtory, co leki, a na nic poszło wszystko.<br />
{{tab}}— Bo jak kto na śmierć chory, temu nie pomogą dochtory.<br />
{{tab}}— Taki gospodarz, taki mądrala, mój Jezu! — biadoliła Magda.<br />
{{tab}}— A mnie jeno żal, co Antek nie zdążył do żywego.<br />
{{tab}}— Nie dzieciuch, to płakał nie będzie. O pochowku pilniej pomyśleć.<br />
{{tab}}— Prawda, a tu jakby na złość i Rocha niema.<br />
{{tab}}— Poredzimy se sami. Nie frasujcie się, już ja wszystko wyrychtuję.<br />
{{tab}}Odpowiadał kowal, któren chociaż twarz pokazywał frasobliwą, a w sobie cosik drugiego taił, gdyż nibyto wzdychał, nibyto żałował i łzy obcierał, a w oczy nie patrzył. Wziął się Jambrożowi pomagać i ubiery ojcowe szykować, a długo myszkował w komorze pomiędzy motkami przędzy i w rupieciach, to po kątach szukał, to jaże na górę właził, niby to po buty, które tam wisiały. Wzdychał jucha, kiej miech, pacierze trzepał głośniej, niźli Jagata, i wypominał dobroście nieboszczyka, ale oczy mu cięgiem szukały czegoś po izbie, a same ręce lazły pod poduszki, lebo we słomie łóżka chciwie bobrowały.<br />
{{tab}}Aż Jagustynka ozwała się kąśliwie:<br />
{{tab}}— Byście tam czego uschniętego nie naleźli... a najdziecie, to trzymajcież, bo waju uciecze z garści, ślizgie...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_013" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/013"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/013|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/013{{!}}{{#if:013|013|Ξ}}]]|013}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Kogo nie piecze, temu nie uciecze! — mruknął i już szukał otwarcie, kaj jeno mógł, nawet nie bacząc na organistowego Michała, któren przyleciał zziajany po Jambroża.<br />
{{tab}}— Chodźcie do kościoła, przywieźli do chrztów czworo dzieci.<br />
{{tab}}— Niech poczekają, nie ostawię rozbabranego.<br />
{{tab}}— Wyręczę was, idźcie, Jambroży — namawiał kowal, jakby chcąc się go pozbyć.<br />
{{tab}}— Ochfiarowałem się, to i zrobię. Nieprędko trafi mi się drugi taki gospodarz. Zrób w kościele, co potrza, Michał, wyręcz mnie, a niech chrzestni ołtarz obejdą z zapalonemi świecami, to ci grosz jaki kapnie. Na organistę się uczy, a przy głupim chrzcie jeszcze usłużyć nie poredzi — ozwał się za nim wzgardliwie.<br />
{{tab}}Hanka przywiedła Mateusza, by wziął miarę na trumnę.<br />
{{tab}}— Jeno mu domowiny nie żałuj, niechta chudziak rozeprze się choćby po śmierci — powiedział Jambroż smutnie.<br />
{{tab}}— Mój Jezu, za życia to ciasno mu było i na włókach, a teraz i we czterech deskach się zmieści — szepnęła Jagustynka, zaś Jagata, przerywając pacierze, jąkała płaczliwie:<br />
{{tab}}— Gospodarzem se był, to i gospodarski pochówek miał będzie, a biedny człowiek to nawet nie wie, pod jakim płotem tę ostatnią parę puści. By ci światłość wiekuista! By ci... — zaniesła się znowu.<br />
{{tab}}A Mateusz jeno głową pokiwał, odmierzył trupa, pacierz zmówił i wyszedł, a chociaż to była niedziela, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_014" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/014"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/014|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/014{{!}}{{#if:014|014|Ξ}}]]|014}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zabrał się wnet do roboty; wszelaki porządek stolarski znajdował się w chałupie, a suche dębowe deski już zdawna na górze czekały.<br />
{{tab}}Wnet ci wyrychtował warsztat w sadzie i robił, poganiając ostro Pietrka, przysłanego mu do pomocy.<br />
{{tab}}Dzień się już był wyniósł dawno, słońce świeciło wesołe i palące, że gorąc zaraz od śniadania jął przypiekać galancie, jaże wszystkie sady i pola jakby się zwolna pogrążały w tym rozbełkotanym, białawym wrzątku rozprażonego powietrza.<br />
{{tab}}Pomdlałe drzewiny poruchiwały niekiej listkami, kieby tem skrzydłem ptak tonący w spiekocie, świąteczna cichość objęła całą wieś, jedne jaskółki, co świegoliły zajadlej, śmigając nad stawem, kiej oszalałe, zaś po drogach w szarych tumanach kurzawy jęły turkotać wozy i ludzie ze wsi pobliskich ściągali ku kościołowi, że co trochę ktosik zwalniał koni lub przystawał przed Borynami, kaj siedziała rozpłakana rodzina, pochwalił Boga i westchnął żałośnie, zazierając do środka przez wywarte drzwi a okna.<br />
{{tab}}Jambroż uwijał się i śpieszył aż do potu z obrządzaniem umarłego, już byli łóżko wynieśli do sadu i pościele porozwieszali po płotach, gdy jął wołać na Hankę, aby przyniesła jałowcowych jagód do wykadzania izby.<br />
{{tab}}Jeno nie dosłyszała i, ocierając te jakieś ostatnie łzy, co same skapywały, cięgiem już patrzyła na drogę, spodziewając się lada chwila Antka.<br />
{{tab}}Godziny jednak przechodziły, a jego nie było, wkońcu chciała już posyłać do miasta Pietrka na przewiady.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_015" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/015"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/015|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/015{{!}}{{#if:015|015|Ξ}}]]|015}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Konia jeno zmacha i niczego się nie przewie... juści — tłumaczył Bylica, któren był właśnie nadszedł z Weronką.<br />
{{tab}}— Przecie urzędy cosik wiedzą?<br />
{{tab}}— Juści... wiedzą... ale raz, co dzisia zamknięte, bo niedziela, zaś po drugie, co się przez smarowania nikaj nie dociśnie.<br />
{{tab}}— Dyć już nie wstrzymam — skarżyła się przed siostrą.<br />
{{tab}}— Jeszcze się nim nacieszycie, jeszcze się wama da we znaki — syknął kowal, poglądając na Jagusię, siedzącą pod ścianą.<br />
{{tab}}— By ci ten zły ozór skołczał — mruknęła.<br />
{{tab}}— Po dybkach ciężą kulasy, to niełacno pośpieszać — dorzucił urągliwie, zeźlony daremnem poszukiwaniem pieniędzy.<br />
{{tab}}Nie odrzekła, wyglądając znowu na drogę.<br />
{{tab}}Właśnie przedzwaniali na sumę, i Jambroż zbierał się do kościoła, przykazując Witkowi wysmarowanie sadłem Borynowych butów, gdyż się tak zeschły, co niesposób było wzuć mu je na nogi.<br />
{{tab}}Kowal wraz z Mateuszem ponieśli się kajś na wieś, a Weronka, zabrawszy ojca i Hanczyne dzieci, też poszła, w chałupie ostały się jeno same kobiety i Witek, któren ociągliwie smarował buty, sielnie je nagrzewając przed kominem, a co trochę leciał spojrzeć na gospodarza lub na Jóźkę, chlipiącą coraz ciszej.<br />
{{tab}}Na drogach ustał wszelki ruch, ludzie już przeszli do kościoła, zaś u Borynów zrobiło się całkiem cicho, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_016" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/016"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/016|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/016{{!}}{{#if:016|016|Ξ}}]]|016}}'''<nowiki>]</nowiki></span>tyle jeno, co przez wywarte drzwi a okna głos Jagaty, odmawiającej litanje za umarłego, roznosił się, kiej to ptasie ćwierkanie, wraz z kłębami jałowcowego dymu, jakim Jagustynka wykadzała izby i sienie.<br />
{{tab}}Pokrótce i nabożeństwo snadź się rozpoczęło, gdyż od kościoła jęły się rozkrążać w przypołudniowej cichości śpiewy; a organowe granie tym jakimś górnym, dalekim, a słodkim trzepotem.<br />
{{tab}}Hanka, nie mogąc sobie nikaj naleźć miejsca, poszła jaże na przełaz, by odmówić pacierze.<br />
{{tab}}— I pomarli se ano, pomarli! — rozmyślała żałośnie, przesuwając ziarna różańca, ale pacierz jeno niekiedy przychodził na wargi, boć w głowie i sercu miała jakoby ten kołtun zwity zmyśleń przeróżnych a strachań niemałych.<br />
{{tab}}— Trzydzieści dwie morgi, a paśniki, a las, a budynki, a lewentarze, tylachne gospodarstwo! — westchnęła, ogarniając z lubością szerokie pola i ten cały świat Boży.<br />
{{tab}}— Żeby tak pospłacać i ostać na wszystkiem! Być, jak ociec byli! — Pycha ją rozparła znagła, hardo spojrzała w samo słońce, prześmiechnęła się znacząco i z sercem, pełnem słodkich nadziei, jęła szeptać słowa różańca.<br />
{{tab}}— Ale od półwłóczka nie ustąpię; pół chałupy też moje, i tych krów mlecznych nie popuszczę z garści — wyrzekła nieco żalnie.<br />
{{tab}}Zamodliła się znowu na długą chwilę, powłócząc rozełzawionemi oczami po ziemiach, stojących we słońcu, kieby w tej złotawej przyodziewie; wykłoszone, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_017" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/017"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/017|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/017{{!}}{{#if:017|017|Ξ}}]]|017}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bujne żyta gmerały rdzawemi wisiorami, czarniawe jęczmiona polśniewały, kiej ta woda głęboka, zaś jasno-zielone owsy, gęsto przerosłe żółtą ognichą, pławiły się trzepotliwie w cichem, nagrzanem powietrzu. Jakiś ptak wielgachny ważył się nad rozkwitłą koniczyną, co niby okrwawiona chusta, leżała na skłonie wyżni. Kajś niekaj boby tysiącami białych ślepiów stróżowały przy ziemniakach, a tu i owdzie na dołkach lny niebieściły się bledziuśkim kwiatem, niby te przymrużone od blasków dziecińskie oczy.<br />
{{tab}}Bardzo cudnie było na świecie, słońce ogrzewało coraz barzej, i ciepło, sycone zapachem kwiatów, co tliły się nieprzeliczone we zbożach i wszędy, zwiewało z pól taką lubą, żywiącą mocą, jaże dusze rozpierało radością i same łzy cisnęły się do oczów.<br />
{{tab}}— Świętaś ty i rodzona! Święta — wyrzekła, pochylając głowę.<br />
{{tab}}Sygnaturka zaświergotała w powietrzu, kiej ten ptaszek.<br />
{{tab}}— Za Twoją to sprawą wszyćko na świecie, mój Jezu kochany! Za Twoją! — szepnęła gorąco, bierąc się zpowrotem do pacierza.<br />
{{tab}}Kajś w pobliżu cosik zatrzeszczało, obejrzała się uważnie; pod wiśniami, o płot pleciony wsparta, stojała Jagusia, jakoś smutnie wzdychająca.<br />
{{tab}}— Że to ni minuty spokoju! — zabiadała Hanka, gdyż przypominki chlasnęły ją, kiej te parzące pokrzywy. — Prawda, dyć ona ma zapis! — przypomniała sobie. — Całe sześć morgów! Złodziejka jedna! — Aż ją w dołku sparło ze złości. Odwróciła się plecami, jeno <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_018" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/018"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/018|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/018{{!}}{{#if:018|018|Ξ}}]]|018}}'''<nowiki>]</nowiki></span>co już nie poredziła zebrać się na modlitwę, bo dawne urazy i żale opadły ją, kiej te złe, rozszczekane psy.<br />
{{tab}}Południe już przechodziło, chude cienie jęły wypełzać z pod drzew i domów, a we zbożach, co się ździebko kłoniły za słońcem, zagrały zcicha koniki polne, bąk też kajś niekaj zahuczał i przepiórki odzywały się po swojemu.<br />
{{tab}}Ale upał wzmagał się coraz barzej i prażył już niemiłosiernie.<br />
{{tab}}Suma się wnet skończyła i nad stawem jęły gęsto przysiadać kobiety do zezuwania trzewików, zaś drogi tak się zamrowiły ludźmi, wozami a gwarem, że Hanka śpiesznie powróciła do chałupy.<br />
{{tab}}Boryna już był całkiem wyrychtowany.<br />
{{tab}}Leżał w pośrodku izby, na szerokiej ławie, nakrytej płachtą i obstawionej płonącymi świecami, juści co wymyty był, wyczesany i ogolony doczysta, jeno na policzku miał długą zadrę od Jambrożowej brzytwy, zalepioną papierem. Ubier też miał wdziany co najlepszy: białą kapotę, którą se był sprawił na ślub z Jagusią, portki pasiate i buty prawie całkiem nowe.<br />
{{tab}}W spracowanych, wyschłych rękach trzymał obrazik Częstochowskiej, pod ławą stała balia z wodą, by przechładzać powietrze, zaś na glinianych pokrywach dymiły jałowcowe jagody, zapełniając izbę kieby tą mgłą modrawą, w której wynosił się straszliwy majestat śmierci.<br />
{{tab}}I leżał se tak paradnie w onej trupiej cichości Maciej Boryna, człek sprawiedliwy i mądry, chrześcijan <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_019" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/019"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/019|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/019{{!}}{{#if:019|019|Ξ}}]]|019}}'''<nowiki>]</nowiki></span>prawy, gospodarz z dziada pradziada i pierwszy bogacz we wsi.<br />
{{tab}}Pod dachem ojców przyłożył se po raz ostatni głowinę strudzoną, kiej ten ptak na wyraju, nim weźmie lot podniebny, a poniesie się tam, kaj od wiek wieka wszystkie odlatują.<br />
{{tab}}Gotowy ci już był do pożegnań znajomków a powinowatych i gotowy do onej drogi dalekiej.<br />
{{tab}}Już mu się ano dusza korzyła przed sądem Pańskim, a jeno ten jego trup lichy, ta człowiecza zewłoka, próżna żywiącego dechu, leżała, jakby prześmiechając się leciuśko, wśród świateł, dymów i modłów nieustannych.<br />
{{tab}}A ludzie szli już a szli tym ciągiem nieskończonym; kto wzdychał żałośnie, kto się bił w piersi i modlił gorąco, kto zaś medytował kiwając smutnie głową i obcierając tę ciężką, żalną łzę, że szmer pacierzy, ściszone szlochy i pogwary wzdychliwe trzęsły się, kiej te przejmujące siąpania deszczów jesiennych. A ludzie wchodzili i wychodzili bez przerwy; szli gospodarze i komornicy, szły kobiety i dzieuchy, szli starzy i młodzi, całe Lipce tłoczyły się w izbie i w sieniach, zaś do okien cisnęło się tyla dzieci i tak swywoliły, jaże Witek, nie poredząc ich rozegnać, poszczuł psem, ale Łapa go nie posłuchał, trzymał się dzisiaj Jóźki, a niekiedy biegał dokoła chałupy i wył, kiej ten głupi.<br />
{{tab}}Nad całą wsią zaciężyła ta śmierć Borynowa; dzień był przecie śliczny, rozsłoneczniony, pachnący zwiesną i luby, że nie wypowiedzieć, a dziwny smutek owiewał chałupy i dziwna cichość zaległa wszystkie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_020" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/020"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/020|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/020{{!}}{{#if:020|020|Ξ}}]]|020}}'''<nowiki>]</nowiki></span>drogi. Ludzie chodzili osowiali, markotni a srodze strapieni, każdy jeno wzdychał żałośnie, rozwodził ręce i zadumywał się nad człowieczą smutną dolą.<br />
{{tab}}Wielu, którzy żyli z nieboszczykiem w przyjacielstwie, ostało przed chałupą, kaj już poniektóre gospodynie pocieszały Hankę, Magdę i Jóźkę, poczciwie popłakując wraz z niemi, a silnie się wyżalając nad sierotami.<br />
{{tab}}Jeno do Jagusi nikto nie przystępował z tem dobrem, pocieszającem słowem, juści, co ta była niegłodna użalań się nad sobą, ale zawdy tak ją zabolało to opuszczenie, że uciekła do sadu i, zaszywszy się w gęstwę, siedziała tam całe godziny, nasłuchując jeno Mateuszowej roboty kole trumny.<br />
{{tab}}— Że to się jeszcze śmie pokazywać na oczy! — syknęła za nią wójtowa.<br />
{{tab}}— Poniechajcie! Nie pora na takie wypominki! — wyrzekła któraś.<br />
{{tab}}— I niech ją tam Pan Jezus sądzi — dodała Hanka łagodnie.<br />
{{tab}}— Wójt ta wasze docinki dobrze jej wynagrodzi! — zaśmiał się kowal. Szczęściem, że przysłali po niego od młynarza, gdyż wójtowa rozczapierzała się, kiej indyczka, gotowa zrobić kłótnię.<br />
{{tab}}Kowal jeno gruchnął rechocącym śmiechem i poleciał, a one ostały, pogadując już mało wiele o różnościach, a coraz ciszej i senniej, jakby z tych ciężkich turbacyj albo samego gorąca, co już doskwierało zgoła nie do zniesienia. Parno się przytem robiło i dziwnie duszno, nie powiał wiater by najlżejszy, że ni jeden <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_021" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/021"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/021|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/021{{!}}{{#if:021|021|Ξ}}]]|021}}'''<nowiki>]</nowiki></span>listek i ni jedno źdźbło się nie zaruchało, a chociaż przeszło już spory kawał czasu od południa, to jednak słoneczny war lał się jeszcze żywym ogniem i tak przypiekał, jaże ściany płakały żywicą i więdły pomdlałe chwasty i kwiaty.<br />
{{tab}}Ryk się naraz wydarł przeciągły i tęskliwy; jakiś chłop prowadził krowę po drugiej stronie stawu.<br />
{{tab}}— Pewnikiem do księżego byka! — ozwała się Płoszkowa, goniąc oczami krowę, szarpiącą się na postronku.<br />
{{tab}}— Młynarz do niego jeszcze lepiej ryczy, jeno co przez złość! — podjęła Jagustynka, ale żadnej już się nie chciało mówić.<br />
{{tab}}Siedziały rozczapierzone, kieby te kwoki w piasku, ledwie już dysząc z gorąca. Rozbierał je upał, cichość i ten płakliwy, nieustający głos Jagaty, modlącej się przy umarłym.<br />
{{tab}}Dopiero, kiej przedzwonili na nieszpory, rozeszły się do domów, a Hanka posłała za kowalem, by szedł z nią do proboszcza ugodzić się o pogrzeb ojcowy.<br />
{{tab}}Witek rychło powrócił, ale sam.<br />
{{tab}}— Hale, kiej się bojałem przystąpić, bo Michał se siedzą z dziedzicem u młynarza i piją arbatę — powiadał zziajany.<br />
{{tab}}— Z dziedzicem?<br />
{{tab}}— A juści, przecie go znam! Arbate se piją i placek pojadają, dobrze widziałem. A ogiery stoją w cieniu i jeno kulasami przebierają.<br />
{{tab}}Zdziwiła się temu, ale po nieszporach, nie doczekawszy się kowala, ogarnęła się świątecznie i poszła z Magdą na plebanję.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_022" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/022"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/022|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/022{{!}}{{#if:022|022|Ξ}}]]|022}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Proboszcza nie było na pokojach, choć wszystkie drzwi i okna stały powywierane; przysiadły czekać, ale po jakimś czasie dziewka powiedziała, że ksiądz w podwórzu i kazał je zawołać.<br />
{{tab}}Siedział se w cieniu pod płotem, a w pośrodku podwórza, kole niezgorszej krowiny, którą chłop trzymał krótko na postronku, kręcił się z rykiem tęgi, srokaty byk, że ledwie go parob utrzymał na łańcuchu.<br />
{{tab}}— Walek! Poczekaj jeszcze, niech nabierze większej ochoty! — krzyknął proboszcz i, wycierając spoconą łysinę, przywołał do siebie kobiety i jął wypytywać o wszystko, pocieszać i krzepić miłosiernie, a kiej go zagadnęły o pogrzeb i koszty, przerwał im ostro i niecierpliwie:<br />
{{tab}}— O tem potem. Nie zdzieram skóry z ludzi. Maciej był pierwszym we wsi gospodarzem, to i pogrzeb musi mieć nieladajaki. No, mówię, nieladajaki! — powtórzył groźnie, po swojemu.<br />
{{tab}}Za nogi jeno go obłapiły, nie śmiejąc się już w niczem przeciwić.<br />
{{tab}}— Ja wam tu dam! Widzicie ich, zbereźniki! — krzyknął na organiściaków, zazierających z poza płotów. — Cóż, jak się wam podoba mój byczek, he?<br />
{{tab}}— Śliczności! Lepszy od młynarzowego! — przytakiwała Hanka.<br />
{{tab}}— Tak mu do mojego, jak wołu do karety! Przyjrzyjcie mu się! — podprowadził je bliżej, klepiąc z lubością byka, któren rwał się już do krowy, jak wściekły. — Co za kark! A jaki grzbiet, jakie to ma piersi! Smok nie byk! — wołał, jaże przysapując z radości.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_023" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/023"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/023|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/023{{!}}{{#if:023|023|Ξ}}]]|023}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści, jeszczem takiego nie widziała.<br />
{{tab}}— He, prawda! Czysty holender, trzysta rubli kosztuje.<br />
{{tab}}— Tylachna pieniędzy! — dziwowały się zdumione.<br />
{{tab}}— Ani grosza mniej! Walek, puszczaj go... ostrożnie ino, bo krowa nietęga... Od jednego razu pokryje... Pewnie, że drogi, ale biorę tylko po rublu i dwadzieścia groszy postronkowego, żeby się Lipce dochowały porządnych krów. Młynarz się gniewa na mnie, ale już mi obmierzły te koty, jakie macie po jego stadniku. Trzymajże, gapo, krowę przy samym pysku, bo ci się wyrwie! — wrzasnął na chłopa. — No, to idźcie z Bogiem — zwrócił się do kobiet, widząc, że, przywstydzone, odwracały się ździebko na stronę. — A jutro eksporta do kościoła! — wołał jeszcze za niemi, biorąc się pomagać chłopu, że to krowy nie mógł utrzymać.<br />
{{tab}}— Podziękujesz ty mi za cielę, będzie, jakiegoś jeszcze nie widział. Walek, a przeprowadź go, niech się przechłodzi, chociaż co tam takiemu smokowi znaczy jedna mucha! — przechwalał.<br />
{{tab}}Kobiety zaś poszły do organisty, boć to i z nim też było trza się godzić zosobna o pogrzeb, ale, że organiścina przyjęła je kawą, przy której się nieco zagwarzyły, to było pod sam zachód, i już bydło spędzali z pastwisk, kiej powróciły do chałupy.<br />
{{tab}}Przed gankiem stojał pan Jacek z Mateuszem i, pykając fajeczkę, godził go do rznięcia drzewa na Stachową chałupę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_024" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/024"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/024|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/024{{!}}{{#if:024|024|Ξ}}]]|024}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Mateusz jakoś nie bardzo był rad, bo się wykręcał.<br />
{{tab}}— Drzewo porznę, niewielka obrada, ale czy chałupę postawię, a bo ja wiem? Może kaj we świat pójdę... Cni mi się już we wsi... Bo ja wiem, co pocznę... — mówił, spoglądając na Jagusię, dojącą krowę pod oborą. — Z rana skończę trumnę, to się jeszcze rozmówimy — dokończył prędko i poszedł.<br />
{{tab}}A pan Jacek wszedł do nieboszczyka i mówił długi, serdeczny pacierz, obcierając rzęsiste łzy.<br />
{{tab}}— By chociaż synowie wdali się w niego — wyrzekł potem do Hanki. — Dobry to był człowiek i prawy Polak. Był z nami w powstaniu, przystał do partji dobrowolnie i gnatów nie żałował. Widziałem go przy robocie. A zmarnował się przez nas... Przekleństwo ciąży nad nami... — gadał jakby do siebie, a, chociaż nie rozumiała wszystkiego, to jednak, z wdzięczności za dobre słowa wspominek, podjęła go za nogi.<br />
{{tab}}— Dajcie spokój! Takim człowiek, jak i wy! — zakrzyczał gniewnie. — Głupia! dziedzic nie święty! — popatrzył jeszcze na Borynę, zapalił od świecy fajeczkę i wyszedł, nie odpowiadając na powitanie kowala, któren był właśnie wchodził do sieni.<br />
{{tab}}— Coś harny dzisiaj! Dziadak jucha! — rzekł za nim z przekąsem, ale że był jakiś rozradowany, to przysiadł do żony i jął szeptać. — Dobra nasza! Wiesz, Magduś, dziedzic szuka zgody ze wsią. Namawia, cobym mu pomagał. Juści, co musi się nam dobrze okroić. Jeno ani mru-mru, kobieto, o wielgie rzeczy idzie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_025" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/025"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/025|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/025{{!}}{{#if:025|025|Ξ}}]]|025}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zajrzał do zmarłego, pokręcił się tu i owdzie i na wieś poleciał, wyciągając chłopów do karczmy na naradę.<br />
{{tab}}Zmierzch się już był czynił, zorze ostygły, kiej te ordzewiałe blachy, przysypywane popiołem, że jeno niekajś co się ta świeciła jakaś chmurka, nabrana złocistą światłością zachodu.<br />
{{tab}}A kiej się już docna zrobił wieczór i pokończyli gospodarskie obrządki, to cała rodzina znowu się zebrała przy zmarłym. U Borynowego wezgłowia było coraz widniej od świec jarzących, Jambroż raz po raz obcinał knoty i śpiewał z książki, a za nim powtarzali wszystkie, popłakując niekiej naprzemian i biadoląc.<br />
{{tab}}Drudzy zaś, sąsiedzi, że w izbie było ciasno i zaduch, to przyklękali na dworze, pod oknami i ciągnęli tę długą i żałosną nutę litanji, jaże się widziało, co wszystek sad śpiewa.<br />
{{tab}}Noc się zwolna ściągała na świat, więc już docna przycichło, gdzie spać się kładli, po sadach bieliły się pościele i chałupy gasły jedna po drugiej, jeno co kokoty piały jakoś niespokojnie, a taka parna i duszna cichość stanęła, jakby się miało na odmianę.<br />
{{tab}}Dopóźna w noc śpiewali przy Borynie, a kiej się rozeszli, ostał jeno Jambroż i Jagata, by już czuwać do rana.<br />
{{tab}}I śpiewali zrazu rozgłośnie, ale, kiej ustał wszelki ruch i zwaliła się niezgłębiona cisza nocy, wnet jął ich morzyć śpik, tęgo wodząc za łby, że wyciągali coraz ciszej i mamrotliwiej, nie przecykając nawet wtedy, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_026" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/026"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/026|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/026{{!}}{{#if:026|026|Ξ}}]]|026}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kiej Łapa przychodził i, zcicha skamlący, polizywał nasadlone buty nieboszczyka.<br />
{{tab}}Prawie o samym północku gęsta ćma przywaliła ziemię, pogasły gwiazdy, schmurzyło się całkiem i jakby jeszcze barzej ścichło, że tylko niekiedy zatrzęsło się jakieś drzewo i posypał się cichuśki, lękliwy szmer, albo wydarł się skądciś głos jakiś dziwny, ni to krzyk, ni to huk, ni to wołanie dalekie, i przepadał też niewiadomo kaj...<br />
{{tab}}Wieś leżała w głębokim śpiku i jakby na samem dnie ciemnicy, tylko jedna Borynowa izba świeciła blado w tej mrocznej topieli, a przez wywarte okna widniał Maciej, leżący wśród żółtych świateł, owiany dymami kadzideł, niby tym modrawym obłokiem. Jambroż z Jagatą, wsparłszy się o niego głowami, zadrzemali już na dobre, chrapiąc, jaże się rozlegało.<br />
{{tab}}Zaś ta letnia, krótka noc przechodziła szybko, jakby się jej kajś śpieszyło zdążyć, nim pierwsze kury zapieją, świece też dopalały się posobnie i gasły, niby te oczy, strudzone patrzeniem w umarłego, iż na świtaniu ostała jeno co najgrubsza, migocąc się, kiej to złote ostrze.<br />
{{tab}}Aż szary, przemglony świt, zwlókłszy się leniwie z pól, zajrzał do izby, prosto w Borynową twarz, która jakby się ździebko ożywiła, jakby się budził z ciężkiego snu i, nasłuchując tych pierwszych świergotań po gniazdach, patrzał skroś poczerniałych powiek w dalekie jeszcze zorze wschodów.<br />
{{tab}}Świt już gęstniał, roztrząsając się, kieby ta zamieć śniegowa.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_027" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/027"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/027|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/027{{!}}{{#if:027|027|Ξ}}]]|027}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Niebo zajaśniało, jak płótno na bielnikach, gdy je słońce przygrzeje, z pól powiało chłodem, staw westchnął, kolebiąc się sennie, a z pod mrocznych próchnic nocy jawiły się obrazy borów, kieby te czarne chmury, wynoszące się ze ziemi, zaś poniektóre drzewiny, samotnie stojące, puszyły się czubami w rozbielonem powietrzu, niby pęki czarnych piór; już nawet przyleciał pierwszy wiater, zatarmosił sadami i jął przedmuchiwać we śpiące pod przyźbami.<br />
{{tab}}Ale jeszcze mało kto przecknął i ozwierał oczy. W słodkim dośpiku leżało wszystko, leniąc się ździebko, jak to zwyczajnie bywa po święcie czy jarmarku.<br />
{{tab}}A wrychle i sam dzień się podniósł, jeno co jakiś mgławy i smutny, słońca jeszcze nie było, ale skowronki już przedzwaniały swoje pacierze, głośniej zabełkotały wody i poruszyły się zboża, bijąc chrzęstliwemi kłosami o miedze i drogi, już niegdzie po zagrodach rwały się tęskliwe beki owiec, kajś znowu jazgotliwie zagęgały gęsi, to koguty się wydzierały rozgłośnie, gdzie nawet wołania się rozlegały, skrzypy wrótni, końskie rżenia, ruch i skrzęt wstawań, że cała wieś się budziła, imając się zwolna pracy codziennej, jeno u Borynów wciąż było jeszcze cicho i spokojnie.<br />
{{tab}}Zaspali ano z onych smutków i ciężkich turbacyj jaże na dwór roznosiły się chrapania.<br>
{{tab}}Wiater buchał co trochę w otwarte drzwi a okna i tłukł się po izbach, świszcząc przeciągle, i na darmo rozwiewał nieboszczykowi włosy i targał światłem ostatniej świecy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_028" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/028"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/028|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/028{{!}}{{#if:028|028|Ξ}}]]|028}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie poruszył się juści Boryna, nie przecknął, nie porwał się do roboty, ni drugich do niej zapędzał, leżał se martwy, cichy, na kamień już zakrzepły i na wszystko już głuchy.<br />
{{tab}}Wiatr już z niemałą mocą zawiał i rymnął w sad, że wszystko wokół jęło się chwiać, szeleścić, trząchać, kołysać i jakby zaglądać w Borynową siną twarz; patrzył w niego dzień mgławy, zaglądały rozchwiane drzewa, zaś one wysmukłe, gibkie malwy, kiej dzieuchy, chyliły się przez okna w pokłonach głębokich, a ze dworu raz po raz wpadała z brzękiem pszczoła, to motyl leciał wprost na światło, to jaskółka zbłądziła, świergocąc lękliwie, to niesły się muchy, przypełzały żuczki i wszelaki Boży stwór, a wraz z niemi spływał do izby cichy brzęk, i szum, i trzepot, i ćwierkania, kieby ten jeden głos żywej, serdecznej żałości:<br />
{{tab}}— Pomarł! Pomarł! Pomarł!<br />
{{tab}}I co jeno żyło, trzęsło się, łkało i zanosiło, jakby w przytłumionym, srogim lamencie; aż ścichło znagła i trwożnie, wiater ustał, wszystko przytaiło dech i padło na twarz, w proch ziemi, bo oto ze świtowych szarości wzeszło słońce czerwone i ogromne, wyniesło się nad świat, ogarnęło go władnem, żywiącem okiem i skryło się w skołtunione chmurzyska.<br />
{{tab}}Poszarzało na świecie, a nie wyszło i Zdrowaś, jął sypać drobny, ciepły deszcz rzęsistemi kroplami, że wnet wszystkie pola i sady rozdzwoniły się sypkim, nieustającym szmerem.<br />
{{tab}}Ochłodło znacznie, zapachniały drogi, ptaki zaczęły śpiewać z całej mocy, a w tej szarej, rozdrganej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_029" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/029"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/029|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/029{{!}}{{#if:029|029|Ξ}}]]|029}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kurzawie, jaka przysłoniła świat, piły spragnione zboża, piły liście pomdlałe, piły drzewa, piły wyschnięte gardziele strug i ziemie spieczone, piły długo i z lubością, dysząc, jakby z dziękczynieniem.<br />
{{tab}}— Bóg zapłać, bracie deszczu! Bóg zapłać, siostro chmuro! Bóg zapłać!<br />
{{tab}}Właśnie ten deszcz zacinający przebudził Hankę, śpiącą pod samem oknem, że się pierwsza zerwała na nogi.<br />
{{tab}}Pobiegła z krzykiem do stajni.<br />
{{tab}}— Pietrek! Wstawaj! Deszcz pada! Koniczynę trza lecieć kopić, bo na nic przemięknie! Witek, wałkoniu jeden, krowy wyganiaj! Na wsi już przepędzili! — wołała ostro, wypuszczając z chlewów gęsi, które z radosnym gęgotem leciały taplać się w kałużach.<br />
{{tab}}Zajrzała do krów i świnie wypędzała na podwórze, gdy przyleciał kowal; ułożyli, co było potrza kupić na jutrzejszą stypę, wziął pieniądze i miał zaraz jechać do miasteczka, ale już z bryczki przywołał ją i rzekł cicho:<br />
{{tab}}— Hanka, dajcie mi połowę, to ni pary nie puszczę, żeście starego podebrali. Zróbmy po dobremu.<br />
{{tab}}Rozczerwieniła się, kiej burak i krzyknęła porywczo:<br />
{{tab}}— A pyskuj sobie, choćby przed całym światem; widzisz go, sam gotów do złego, to myśli, co i drugie takie same.<br />
{{tab}}Jeno błysnął ślepiami, poskubał wąsów i zaciął konie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_030" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/030"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/030|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/030{{!}}{{#if:030|030|Ξ}}]]|030}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Hanka zaś wzięła się ostro do roboty, tyla bowiem gospodarka czekała na nią, że trza było dobrze kulasy wyciągnąć i głowić się niemało, by wszystkiemu wydolić, to też pokrótce, jak co dnia, rozlegał się po całem obejściu jej głos rozkazujący.<br />
{{tab}}Borynie zapalili dwie nowe świece i przykryli go prześcieradłem. Jagata mamrotała przy nim pacierze, przysypując raz po raz na węgliki jagód jałowcowych.<br />
{{tab}}Jagusia przyszła od matki dopiero po śniadaniu, ale że ją strachem przejmował nieboszczyk, to się jeno błędnie kręciła po obejściu, często gęsto wyglądając na Mateusza, któren przeniósł się z robotą na klepisko; kończył już trumnę i właśnie był malował na niej biały krzyż, kiej Jagna stanęła we wrotniach stodoły.<br />
{{tab}}Milczała, spozierając trwożnie na czarne wieko.<br />
{{tab}}— Wdowaś teraz, Jaguś, wdowa! — szepnął ze współczuciem.<br />
{{tab}}— A juści — odparła łzawo i cichuśko.<br />
{{tab}}Patrzał na nią poczciwie, zmizerowana ci była i blada, kiej ten opłatek, a tak żałośliwa, jak to pokrzywdzone dzieciątko.<br />
{{tab}}— Taka to już człowiekowa dola — powiedział smutnie.<br />
{{tab}}— A wdowam! wdowam — powtórzyła, i łzy napełniły jej modre oczy, a ciężkie wzdychy dziw piersi nie rozerwały, że uciekła za chałupę i, nie bacząc na deszcz, płakała tam długo i tak rzewliwie, jaże ją sama Hanka sprowadziła do izby, próbując uspokoić a pocieszyć.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_031" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/031"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/031|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/031{{!}}{{#if:031|031|Ξ}}]]|031}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Płakaniem nie zaradzisz. Nama też nieletko, ale już tobie, sieroto, pewnikiem co barzej ciężko — mówiła z dobrością.<br />
{{tab}}— Płacz płaczem, a rok nie przejdzie i zaśpiewam jej takiego chmiela nowego, co się wścieknie — ozwała się po swojemu Jagustynka.<br />
{{tab}}— Nie pora na przekpinki — skarciła ją Hanka.<br />
{{tab}}— Powiedam szczerą prawdę, abo to nie młoda, nie urodna, nie bogata! Kijem się będzie musiała oganiać przed chłopami.<br />
{{tab}}Jagna nie odrzekła, Hanka zaś wyniesła w opłotki żarcie la prosiąt i wyglądała na drogę.<br />
{{tab}}— Co się tam stało? — myślała strapiona. — Mieli go puścić w sobotę, a tu już poniedziałek i ani widu, ani słychu.<br />
{{tab}}Ale nie było czasu na frasunki, bo musiała pomagać kopić resztę siana i wszystką koniczynę, gdyż deszcz rozpadał się już na dobre, nie przestając ani na chwilę.<br />
{{tab}}Zaś wkrótce po południu nadszedł proboszcz z organistą, przyszli braccy ze światłem i ludzi zebrało się też coś niecoś, włożyli Borynę do trumny, Mateusz zabił ją kołkami, ksiądz odprawił modlitwy, skropił wodą święconą i powieźli go, zcicha przyśpiewując, do kościoła, kaj już Jambroż bił we dzwon żałobny.<br />
{{tab}}A kiedy wrócili z eksporty, to w chałupie widziało się tak jakoś pusto i strasznie cicho, jaże Jóźka buchnęła płaczem, a Hanka ozwała się do Jagustynki, oprzątającej izbę:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_032" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/032"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/032|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/032{{!}}{{#if:032|032|Ξ}}]]|032}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Chociaż od tyla czasu trupem był jeno, a zawdy czuć było gospodarza w chałupie.<br />
{{tab}}— Antek wróci, to i gospodarz będzie — przypochlebiała stara.<br />
{{tab}}— By jeno prędko powrócił — westchnęła tęskno.<br />
{{tab}}Ale że szare, wilgotne przesłony obtulały ziemię i deszcz padał nieustannie, to obtarła łzy, westchnęła raz i drugi i dalejże poganiać swoich.<br />
{{tab}}— A chodźcież, ludzie! Żeby pomarł i ten największy, to jak ten kamień w morze głębokie, już go nikto nie wyłowi, a ziemia nie poczeka i trza kole niej robić.<br />
{{tab}}I powiedła wszystkich na przełaz do okopywania ziemniaków, jeno Jóźka ostała pilnować dzieci, a i bez to, co była jakaś chora i nie mogła się jeszcze utulić w żałości, Łapa też przy niej warował nieodstępnie i ten Witkowy bociek, któren stojał w ganku na jednej nodze, kieby na stróży.<br />
{{tab}}Zaś deszcz nie przestawał ani na chwilę, padał drobny, gęsty i ciepły, że ustały śpiewać ptaki, a wszelaki stwór przyległ w cichości, cały świat zwolna oniemiał i jakby się zasłuchał w ten trzepot rosisty, brzękliwy i nieustanny, a jeno kajś niekaj zawrzeszczały gęsi, taplające się po sinych, spienionych kałużach.<br />
{{tab}}Dopiero o samym zachodzie wyjrzało rozognione słońce i zapaliło czerwone ognie w rosach i kałużach.<br />
{{tab}}— Pogoda na jutro pewna! — powiedali, ściągając z pól.<br />
{{tab}}— Niechby jeszcze padało, czyste złoto, nie deszcz.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_033" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/033"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/033|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/033{{!}}{{#if:033|033|Ξ}}]]|033}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Ziemniaki były już na ostatnich nogach.<br />
{{tab}}— A bo to owsów nie przypiekło!<br />
{{tab}}— Wszystkiemu pójdzie na zdrowie.<br />
{{tab}}— Żeby se tak popadał chociaż ze trzy dni — wzdychał któryś.<br />
{{tab}}Jakoż i padał tak równo, rzęsiście i spokojnie do samej nocy, że z lubością wystawali pod chałupami, na przechłodzonem, pachnącem powietrzu, zaś Gulbasiaki skrzykiwały dzieuchy i chłopaków, bych lecieć na wieś, na wyżnie, palić Sobótkowe ognie, gdyż to była wigilja św. Jana, ale co ćma była i plucha, to mało kto dał się pociągnąć, że tylko kajś niekaj co tam pod lasem rozbłysnął jakiś słaby ogieniek.<br />
{{tab}}Witek już od zmroku przyniewalał Jóźkę, aby z nim leciała na Sobótki, ale mu powiedziała żałośnie:<br />
{{tab}}— Nie polete, co mi tam zabawy, co mi tam już wszystko...<br />
{{tab}}— Dyć ino zapalim, przeskoczym ogień i przylecim — prosił gorąco.<br />
{{tab}}— Siedź w chałupie, bo powiem Hance! — zagroziła.<br />
{{tab}}Ale poleciał i powrócił dopiero po kolacji, głodny i utytłany w błocie jak nieboskie stworzenie, gdyż deszcz nie ustawał ani na chwilę i padał przez całą noc, aż dopiero przestał nazajutrz, o dużym dniu, właśnie kiedy już ludzie ciągnęli na żałobne nabożeństwo.<br />
{{tab}}Słońce się jednak nie pokazało; świat się był omglił szarawą kurzawą, w której jeszcze barzej rozzieleniły się pola i sady, a wody wlekły się, niby te <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_034" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/034"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/034|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/034{{!}}{{#if:034|034|Ξ}}]]|034}}'''<nowiki>]</nowiki></span>srebrnawe przędziwa. Powietrze było rzeźwe, chłodnawe i pachnące, rosy kapały obficie za leda powiewem, ptaki darły się, kieby oszalałe, psy ujadały wesoło, przeganiając się po drogach wraz z dziećmi, a wszelaki głos leciał górnie i radośnie, nawet ziemie, opite wodą i nabrzmiałe mocą, zdały się wrzeć niepowstrzymanym rostem.<br />
{{tab}}Zaś w kościele ksiądz odprawił żałobną wotywę i wraz z proboszczem Słupskim i organistą, zasiadłszy naprzeciw siebie w ławach przed wielkim ołtarzem, jęli wyciągać łacińskie pieśnie.<br />
{{tab}}Boryna leżał wysoko na katafalku, obstawiony w biały las świec płonących, a dokoła klęczała kornie cała wieś, zamodlona i zasłuchana w te długie, lamentliwe pieśnie, co nabrzmiewały niekiedy takim strasznym krzykiem, jaże włosy powstawały i bolesna lutość ściskała serca; to niekiedy cichły w przejmujących, żalnych jękach, aż dusze mdlały struchlałe i same łzy ciekły z oczów; albo też znowu podnosiły się jakieś cudne i niebosiężne, kieby te głosy śpiewań janielskich i wiecznej szczęśliwości, że naród wzdychał ciężko, obcierał oczy, a często gęsto i poniektóre płaczem buchały serdecznym.<br />
{{tab}}Ciągnęło się to z dobrą godzinę, a kiej skończyli, rumor powstał, podnosili się z klęczek i Jambroż jął brać świece od katafalku i rozdawać je ludziom, ksiądz też jeszcze prześpiewał przy trumnie, okadził ją, aż zrobiło się niebiesko od dymów, skropił wodą święconą, wyciągnął jakąś nutę i ruszył ku drzwiom, za krzyżem.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_035" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/035"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/035|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/035{{!}}{{#if:035|035|Ξ}}]]|035}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A kościół aż się zatrząsł od krzyków, płaczów i szlochań, bo trumnę już brali co najpierwsi gospodarze i zanieśli na wóz, w półkoszki, wymoszczone słomą, zaś Jagustynka tajnie, by księża nie spostrzegli, wraziła pod nią bochen chleba, obwinięty w czyste płótno, Pietrek zebrał krótko lejce, zacinał batem i obzierał się niecierpliwie na księży.<br />
{{tab}}Zajęczały żałobnie dzwony, wynieśli czarne chorągwie, rozbłysnęły światła, Stacho poniósł krzyż, a księża zaśpiewali:<br />
{{tab}}— „Miserere mei Deus“.<br />
{{tab}}I straszna pieśń, pieśń śmierci załkała nad głowami smutkiem bezbrzeżnym i grozą.<br />
{{tab}}Ruszyli zwolna na topolową drogę ku smętarzowi.<br />
{{tab}}Czarna chorągiew z kościotrupem załomotała na wietrze, kiej ten ptak straszliwy, i poniesła się przodem, a za nią dopiero błyskał srebrzysty krzyż, i otwierała się długa ulica brackich z zapalonemi świecami, i szli księża w czarnych kapach.<br />
{{tab}}Trumna jechała w pośrodku, ułożona na słomie wysoko, że ją cięgiem i wszystkie mieli na oczach, a tuż za nią wlekła się rodzina, srodze zawodząc płaczem i jękami, zaś pobok i kaj gdzie kto wziął miejsce, ciżbiła się cała wieś, w niemałym smutku a cichości idąca.<br />
{{tab}}Że nawet chore i kalekie nie ostały w chałupach.<br />
{{tab}}Przemglone, szare niebo wisiało nisko, jakby wsparte na tych wielgachnych topolach, pochylonych nade drogą. Wszystko stojało bez ruchu, przygięte <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_036" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/036"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/036|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/036{{!}}{{#if:036|036|Ξ}}]]|036}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i kieby zasłuchane w te pieśnie żałobne, a kiedy powiał wiater i rozruchał pola i drzewa, to posypały się rosy, niby tym żalnym, cichym płaczem, zaś rozchwiane zboża kolebały się zwolna ciężkiemi kłosami, chyliły się coraz niżej, jakby do nóg przypadając gospodarzowi w tym kornym, ostatnim pokłonie.<br />
{{tab}}Księża pieśń rozpłynęła się kajściś w powietrzu, że sroga cichość zwaliła się na dusze, jeno dzwony jęczały wciąż, biły ponurym głosem, wołały cosik w niebo pochmurne, ku lasom i w dale zamglone, skowronki śpiewały nad polami, wóz niekiej zaskrzypiał, szarpały się chorągwie, chlupało błoto pod nogami, a te bólne, sieroce płacze kwiliły nieustannie.<br />
{{tab}}— „Miserere mei Deus“ — zaśpiewał znowu proboszcz, przywtórzył mu Słupski wraz z organistą i kowalem, któren trzymał parasol nad dobrodziejami, gdyż deszcz znowu pokrapiał.<br />
{{tab}}I śpiewali tak strasznie, tak rozpacznie i tak jękliwie, jaże łzy się cisnęły, zamierało serce, a oczy strwożone, oczy, pobłąkane w niemocy, niesły się we świat i u tego nieba chmurnego żebrały zmiłowania. Twarze bladły, dusze jęły się zwierać w męce, i luty dygot przejmował, że wzdychali coraz ciężej, a już poniektóry łzy obcierał, to szeptał pacierz posiniałemi wargami, w piersi się bił i kajał skruszony, zaś wszystkich omroczył ciężki, beznadziejny smutek i przywaliła bezgraniczna żałość, że, kiej te dymy gryzące, snuły się po nich bolesne medytacje i jęki, zakrzepłe w trwodze.<br />
{{tab}}Jezu, bądź nam, grzesznym, miłościwy! Jezu!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_037" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/037"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/037|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/037{{!}}{{#if:037|037|Ξ}}]]|037}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}O dolo człowiekowa, dolo nieustępliwa!<br />
{{tab}}A cóże są te wszystkie znojne trudy? Cóże ten żywot człowieczy, co, jako śniegi, spływa bez śladu, że o nim nawet dzieci rodzone nie przypomną?<br />
{{tab}}Żałością jeno, płakaniem jeno, cierzpieniem jeno...<br />
{{tab}}I cóże są one szczęśliwości, dobroście, nadzieje?<br />
{{tab}}Czczym dymem, próchnicą, mamidłem i zgoła niczem...<br />
{{tab}}A cóżeś to ty sam, człowieku, który się puszysz, a dmiesz, a wynosisz hardo ponad wszelkie stworzenie?<br />
{{tab}}Tym wiatrem jeno jesteś, co niewiada, skąd przychodzi, niewiada, po co się miecie, i niewiada, kaj się rozwiewa...<br />
{{tab}}I ty się masz panem wszystkiego świata, człowieku?...<br />
{{tab}}A by ci kto raje dawał — opuścić je musisz.<br />
{{tab}}By ci kto wszystkie moce dawał — śmierć ci je wydrze.<br />
{{tab}}By ci kto rozum przyznał największy — próchnem ostaniesz.<br />
{{tab}}I nie przemożesz doli, mizeroto, nie przezwyciężysz śmierci, nie...<br />
{{tab}}Boś ano bezbronny, słaby i płony, jako ten listeczek, którym wiater żenie po świecie.<br />
{{tab}}Boś ano, człowieku, w pazurach śmierci, jako ten ptaszek, z gniazda podebrany, co se piuka radośnie, trzepoce, przyśpiewuje, a nie wie, że go wnet zdradna ręka przydusi za gardziel i lubego żywota zbawi.<br />
{{tab}}O duszo, pocóż dźwigasz człowieczego trupa, poco?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_038" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/038"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/038|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/038{{!}}{{#if:038|038|Ξ}}]]|038}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Tak ci ano czuł naród, tak ci medytował i w sobie rozważał, a patrzył smutnie po ziemiach zielonych, włóczył tęsknemi oczami po świecie i wzdychał ciężko z onych niewypowiedzianych boleń, aż twarze kamieniały i dusze się trzęsły.<br />
{{tab}}Ale i to zarówno wiedzieli, co jedyna człowiekowa dufność w Panajezusowej łasce, a jedyna ucieczka duszy w Jego świętem miłosierdziu.<br />
{{tab}}— „Secundum magnam misericordiam tuam“...<br />
{{tab}}Ciężkie, łacińskie słowa padały, kiej grudy przemarzłej ziemi, jaże bezwolnie pochylali głowy, jakby pod nieubłaganą kośbą śmierci, ale szli niepowstrzymanie; szli kwardzi a zrezygnowani, szarzy i mocni, kiej te głazy, widne na miedzach, gotowi już na wszystko a nieulękli, ugorom i zarazem tym bujnym, okwieconym polom podobni, i tym drzewom równi w sile i kruchości — drzewom, w które piorun mógł trzasnąć leda chwila i w ręce śmierci podać, a one hardo pną się ku słońcu i śpiewają głęboką, radosną pieśń życia...<br />
{{tab}}Szli wsią całą, ciżbiąc się i przepychając, ale każden tak był zatopiony w smutkach, że jakby szedł sam w pustce niezmiernej i opuszczeniu, a każden zapatrzył się gdziesik i jakby widział przez oczy, zaszklone łzami, ojców swoich, dziadów i pradziadów, niesionych tam, na smętarz, już widny przez grube pnie topoli...<br />
{{tab}}Dzwony wciąż biły, i ponura pieśń huczała coraz jękliwiej, smętarz już był niedaleko, wyrastał ze zbóż kępami drzew, krzyżów i mogił, a zdawał się otwierać, kieby ten straszny, nigdy nie zapełniony dół, w któren zwolna a niepowstrzymanie spływa cały świat, że już <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_039" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/039"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/039|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/039{{!}}{{#if:039|039|Ξ}}]]|039}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niejednemu się widziało, jako w tem zadeszczonem powietrzu i ze stron wszystkich biją dzwony, jarzą się światła, czernieją rozwiane chorągwie i płyną śpiewania, że z każdej chałupy wynoszą trumny, że wszystkiemi drogami ciągną żałobne pochody, a każden człowiek płacze kogoś, zawodzi, a tak szlocha, jaże wszystkie niebo i ziemia wzbiera żałosnym jękiem i spływa szmerem nieustannych, gorzkich, jak piołun, łez...<br />
{{tab}}Pochód już skręcał na dróżkę ku smętarzowi, kiej go dopędził dziedzic, wysiadł z powozu i poszedł pobok trumny w srogiej ciasnocie, gdyż dróżka była wąska, gęsto brzózkami obsadzona i zboża stały ze stron obu.<br />
{{tab}}A kiej księża skończyli śpiewać, Dominikowa, trzymająca się Jagny, zgarbiona i nawpół ślepa, zawiedła po swojemu: „Kto się w opiekę“.<br />
{{tab}}Juści, co przywtórzyli skwapnie i gorąco, jakby czepiając się zestrachanemi duszami tej pieśni serdecznej.<br />
{{tab}}I już tak rozśpiewani, a pełni jakowejś dufności, weszli na smętarz.<br />
{{tab}}Co najpierwsi gospodarze dźwignęli trumnę, a nawet sam dziedzic jął wspierać w pośrodku, i ponieśli ją żółtemi drożynami, wskroś okwieconych mogił, traw i krzyżów, za kaplicę, kaj w gąszczach leszczyn i bzów czekał już grób, świeżo wybrany.<br />
{{tab}}Straszne płacze i krzyki zatargały powietrzem.<br />
{{tab}}Chorągwie i światła okoliły jamę głęboką, naród się skłębił i cisnął, spozierając trwożnie w ten dół żółtawy i pusty...<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_040" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/040"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/040|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/040{{!}}{{#if:040|040|Ξ}}]]|040}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A kiedy prześpiewali jeszcze coś niecoś, proboszcz stanął na kupie wywalonego piachu, odwrócił się i rzekł grzmiąco:<br />
{{tab}}— Narodzie chrześcijański! Narodzie!<br />
{{tab}}Przycichło znagła, jeno dzwony jęczały z oddali, a Jóźka, opasawszy rączynami ojcową trumnę, zawodziła rzewliwie, na nic nie bacząc.<br />
{{tab}}Zaś proboszcz pociągnął nosem z tabakiery, kichnął raz i drugi, a potoczywszy załzawionemi oczami, rzekł donośnie:<br />
{{tab}}— „Bracia, a kogóż to chowacie dzisiaj, kogo?<br />
{{tab}}Macieja Borynę! — powiadacie.<br />
{{tab}}A ja wam mówię, że i pierwszego gospodarza, i poczciwego człowieka, i prawego katolika chowacie... Znałem go bowiem od lat i zaświadczam: jako żył przykładnie, Boga chwalił, spowiadał się i komunikował, a biedotę wspomagał.<br />
{{tab}}Mówię wam: wspomagał!“ — powtórzył, ciężko dychając.<br />
{{tab}}Płacze jęły kwilić dokoła i wzdychy rwały się coraz gęściej, gdy, nabrawszy powietrza, ozwał się znowu, jeno co żałośliwiej:<br />
{{tab}}— „I pomarł chudziaczek, pomarł!<br />
{{tab}}Śmierć go sobie wybrała, jako wilk wybiera ze stada najtłustszego barana, i w biały dzień na wszystkich oczach, a nikt mu nie przeszkodzi.<br />
{{tab}}Jako piorun bije w drzewo wyniosłe, że pada rozłupane, tak on padł pod srogą kosą śmierci.<br />
{{tab}}Ale pomarł nie wszystek! — jak mówi Pismo święte.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_041" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/041"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/041|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/041{{!}}{{#if:041|041|Ξ}}]]|041}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Bo oto stanął se ten wędrownik przed wrotami raju, puka i skamle żałośnie, aż św. Pietr zapyta:<br />
{{tab}}— Któżeś to i czego potrzebujesz?<br />
{{tab}}— Borynam z Lipiec i miłosierdzia Pańskiego proszę...<br />
{{tab}}— Tak ci to już braty dopiekły, żeś się zbył żywota, co?<br />
{{tab}}— Wszystko powiem — rzecze Maciej — jeno ozewrzyjcie wrotnie, św. Pietrze, by mnie ozgrzało choć ździebko Pańskie zmiłowanie, bom przemarz na lód w onej tułaczce ziemskiej.<br />
{{tab}}Św. Pietr ozwarł nieco, ale nie puszcza go jeszcze i rzecze:<br />
{{tab}}— A jeno nie łżyj, bo tu nikogo nie ocyganisz. Mów, duszo, śmiało, czemuś to uciekła ze ziemie?..<br />
{{tab}}A Maciej rymnął na kolana, że to śpiewania janielskie dosłyszał i dzwonki, jakby na podniesienie, a odrzecze z płaczem:<br />
{{tab}}— Prawdę powiem, kiej na spowiedzi; a to nie poredziłem dłużej wytrzymać na ziemi, bo tam już ludzie, jako te wilki, nastają na siebie, bo tam już jeno swary, kłótnie, a obraza Boska... Nie ludzie to, św. Pietrze, nie boskie stworzenia, a jeno te psy wściekłe i te swynie smrodliwe. I tak jest źle na świecie, że i nie wypowiedzieć wszystkiego...<br />
{{tab}}Zaginął wszelki posłuch, zaginęła poczciwość, zaginęło miłosierdzie, brat powstaje na brata, dzieci na ojców, żony na mężów, sługa na pana... nie uszanują już niczego, ni wieku, ni urzędu, ni nawet księdza...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_042" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/042"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/042|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/042{{!}}{{#if:042|042|Ξ}}]]|042}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zły zapanował w sercach, a pod jego przewodem rozpusta a pijaństwo, a złoście krzewią się coraz barzej.<br />
{{tab}}Wszędy łajdus na łajdusie, a łajdusem pogania.<br />
{{tab}}Wszędy jeno chytroście, oszukaństwa, srogie uciski a złodziejstwa, że, co masz, z garści nie popuść, bo ci wydrą.<br />
{{tab}}By najlepszą łąkę, a wypasą i stratują.<br />
{{tab}}By chociaż tę skibkę, a z cudzego przyorzą.<br />
{{tab}}Byś nawet kurę puścił z obejścia, przychwycą, kiej te wilki.<br />
{{tab}}Kawałka żelaza nie przepomnij ni postronka, choćby były księże, bo nie przepuszczą i ukradną.<br />
{{tab}}Gorzałkę jeno piją, rozpustę czynią i w służbie Bożej całkiem się opuszczają, pogany te pieskie i chrystobije, że drugie żydy a stokroć poczciwsze i bogobojniejsze.<br />
{{tab}}— I to w lipeckiej parafji tak się dzieje? — przerwał mu św. Pietr.<br />
{{tab}}— Indziej też nielepiej, ale już w lipeckiej najgorzej.<br />
{{tab}}A święty Pietr jął w palce trzaskać, brwie srożyć, oczami toczyć i rzekł, wytrząchając pięścią ku ziemi:<br />
{{tab}}— Takieśta to, Lipczaki? Takie! A zbóje obmierzłe, a poganiny gorsze od Niemców! A to roki macie dobre, ziemie rodzajne, a paśniki, a łąki, a boru po kawale i tak się to sprawiata!.. Chleb was ano roznosi, łajdusy jedne! Powiem ja o tem Panu Jezusowi, powiem, a on już wama cugli przykróci...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_043" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/043"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/043|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/043{{!}}{{#if:043|043|Ξ}}]]|043}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Maciej jął swoich poczciwie bronić, ale święty Pietr rozgniewał się jeszcze barzej i kiej nie tupnie nogą a krzyknie:<br />
{{tab}}— Nie broń takich synów! A to ci jeno rzeknę: niech mi się te Judasze poprawią do trzech niedziel i pokutę czynią, a jak nie posłuchają, to tak ich przycisnę głodem, pożogą i choróbskami, że mnie popamiętają łajdusy jedne“.<br />
{{tab}}Mocno proboszcz powiadał, do serca i tak napominająco i takim gniewem Bożym groził i tak pięściami wytrząchał, że szlochy się podniesły dokoła, naród zapłakał i bił się w piersi a kajał...<br />
{{tab}}Zaś ksiądz, odsapnąwszy nieco, jął znowu mówić o nieboszczyku, jako to padł za wszystkich...<br />
{{tab}}I wołał do zgody. Wołał do sprawiedliwości. Wołał do pomiarkowania się w grzechach, bo niewiada, komu z brzega wybije ta ostatnia godzina, i przyjdzie stanąć przed strasznym sądem Pana...<br />
{{tab}}Że nawet sam dziedzic, a obcierał kułakiem oczy.<br />
{{tab}}Pokrótce jednak księża skończyli swoje i odeszli wraz z dziedzicem, a kiej spuścili w dół trumnę i jęli na nią sypać piasek, jaże zadudniało, wrzask ci, mój Jezu, buchnął, a krzyki, a takie lamenty, coby i najkwardszego skruszyło.<br />
{{tab}}Ryczała Jóźka, ryczała Magda, ryczała Hanka i stryjeczne, płakały bliskie i dalekie, powinowate i zgoła obce, a już może najrzewliwiej zanosiła się Jagusia, którą tak cosik sparło pod piersiami, jaże się prosto zapamiętała w krzyku.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_044" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/044"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/044|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/044{{!}}{{#if:044|044|Ξ}}]]|044}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hale, teraz skowyczy, a co to wyprawiała z nieboszczykiem! — mruknęła któraś zboku, zaś Płoszkowa, obcierając oczy, dodała:<br />
{{tab}}— Tak se łaskę wypłakuje, by ją nie wygnali z chałupy.<br />
{{tab}}— Myśli, że kto głupi, a uwierzy! — powiedziała głośno organiścina.<br />
{{tab}}Ale Jagna nie wiedziała już o Bożym świecie, padła kajś w piasek i zanosiła się takim żałosnym płaczem, jakby to na nią sypały się te ciężkie, sypkie strugi ziemi, jakby to nad nią huczały te posępne głosy dzwonów, jakby to nad nią płakali...<br />
{{tab}}A dzwony wciąż biły, jakby skarżąc się niebiosom, zaś z nad świeżej mogiły te wszystkie płacze, te szlochy i biadania też się skarżyły na dolę nieubłaganą i na tę wieczną krzywdę człowieczą.<br />
{{tab}}Zaczęli się wnet rozchodzić zwolna, kto tam jeszcze gdziesik, po drodze, przyklękał, kto i ten pacierz mówił za pomarłe, kto zaś jeno się błąkał wśród mogił i smutnie deliberował, a drugie ruszali ociągliwie ku chałupom, obzierając się wyczekująco, gdyż kowal z Hanką spraszali poniektórych na ten chleb żałobny, jak to zwyczajnie bywa po pochowku.<br />
{{tab}}I kiej oklepali mogiłę, a nad nią wkopali czarny krzyż, wzięli pomiędzy siebie sieroty i pociągnęli sporą gromadą, poredzając zcicha, a wyżalając się nad niemi, a popłakując niekiedy...<br />
{{tab}}W Borynowej izbie już było wszystko urządzone do potrzeby, wzdłuż ścian ciągnęły się stoły, {{pp|obsta|wione}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_045" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/045"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/045|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/045{{!}}{{#if:045|045|Ξ}}]]|045}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|obsta|wione}} długachnemi ławami, że skoro się jeno rozsiedli, zaraz podano gorzałkę i chleby.<br />
{{tab}}Przepili godnie, w cichości a powadze, przegryźli coś niecoś i organista zaczął czytać książki sposobne, modlitwy, a potem zaśpiewali litanję za umarłego; wtórowali mu ochotnie i gorąco, przerywając jeno wtedy, kiej kowal puszczał flachę w nową kolejkę, a Jagustynka chleb roznosiła.<br />
{{tab}}Kobiety zebrały się po drugiej stronie u Hanki; piły herbatę, pojadały słodki placek i pod przewodem organiściny zaśpiewały tak rzewnie i przejmująco, jaże kury zagdakały po sadzie. I tak ano, wspominając poczciwie nieboszczyka, naród pojadał, popijał, popłakiwał i śpiewał za jego duszę pobożne pieśnie, jak przystało w taką porę i za takiego gospodarza...<br />
{{tab}}Stypa była suta, Hanka zapraszała serdecznie, nie żałując jadła ni napitku, gdyż w południe, kiej już niejeden jął się oglądać za czapą, podali kluski z mlekiem, a potem prażone mięso z kapustą i groch, szczodrze omaszczony.<br />
{{tab}}— Drudzy takiego wesela nie wyprawiają! — szepnęła Bolesławowa.<br />
{{tab}}— A mało nieboszczyk zostawił, co?<br />
{{tab}}— Mają się czem pocieszać, mają.<br />
{{tab}}— Gotowych pieniędzy też sporo chapnąć musieli...<br />
{{tab}}— Kowal wyrzeka, co były, i pono się kajś podziały.<br />
{{tab}}— Narzeka, a dobrze je musiał schować.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_046" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/046"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/046|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/046{{!}}{{#if:046|046|Ξ}}]]|046}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Pogadywały zcicha między sobą kobiety, wyskrzybując miski do czysta i strzegąc się Hanki, która nieustannie baczyła, by której czego nie zbrakło; zaś po chłopskiej stronie organista, napity już ździebko, dźwignął się nad stołem i z kieliszkiem w garści jął wypominać nieboszczyka tak górnie i z takiemi łacińskiemi przepowiadkami, że, chocia nie bardzo wyrozumieli, ale płakać się wszystkim chciało, kiej na tem kazaniu.<br />
{{tab}}Gwar się już podnosił i gęby czerwieniały, że to flacha często krążyła i szkło galanto brząkało, to już niejeden omackiem szukał kieliszka i drugą ręką kuma obejmował za szyję, bełkocząc skołczałym ozorem. Zaś poniektóry jeszcze niekiedy wyciągnął tę żałobną nutę i wypominać próbował, ale już nikto nie wtórował, ni słuchał, wszyscy bowiem gwarzyli, stowarzyszając się do upodoby, świarcząc sobie przyjacielstwa i raz wraz przepijając, a co skorsi do kieliszka wymykali się chyłkiem i wiedli ku karczmie. Tylko jeden Jambroż był dzisia zgoła niepodobny do siebie. Juści, co pił tyla, co i drugie, a może i więcej, gdyż sam się przymawiał o gorzałkę, ale siedział kajś w kącie srodze zwarzony, oczy cięgiem przecierał i ciężko wzdychał.<br />
{{tab}}Trącił go któryś i na ucieszne powiadki wyciągał.<br />
{{tab}}— Nie ruchaj mę, bom żałosny! — odburknął — pomrę wnet, pomrę... Psi po mnie jeno zawyją i baba w garnek rozbity zadzwoni — mamrotał płaczliwie. — Jakże, toż przy chrzcie Macieja byłem!.. Na jego weselu tańcowałem! Ojców jego chowałem! Dobrze pamiętam! Mój Jezu, i tylachno już różnego narodu oklepałem, tylum już przedzwaniał... A teraz pora na mnie!..<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_047" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/047"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/047|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/047{{!}}{{#if:047|047|Ξ}}]]|047}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Podniósł się nagle i wyszedł prędko do sadu; Witek potem powiedział, jako stary siedział za chałupą dopóźna i płakał...<br />
{{tab}}Juści, co się nim nikto nie zaturbował, każden bowiem miał dosyć swoich turbacyj, a przytem, już na samym zmierzchu, przyszedł najniespodzianiej ksiądz wraz z dziedzicem.<br />
{{tab}}Proboszcz pocieszał łaskawie sieroty, głaskał dzieci, a zgwarzając się z gospodyniami, chętliwie nawet popijał herbatę, którą mu Jóźka podała, zaś dziedzic, pogadawszy z tym i owym o różnościach, wziął od kowala kieliszek, przepił do wszystkich i powiedział do Hanki:<br />
{{tab}}— Jeśli komu żal Macieja, to mnie z pewnością najwięcej, bo, żeby teraz żył, to bym się ze wsią ugodził dobrowolnie. Może i dałbym, czegoście pierwej chcieli!.. — ozwał się głośniej, tocząc dokoła oczami. — Ale mam to z kim pomówić? Przez komisarza nie chcę, a ze wsi nikt pierwszy się nie zgłasza!..<br />
{{tab}}Słuchali w skupieniu, rozważając każde jego słowo.<br />
{{tab}}Mówił jeszcze coś niecoś i zagadywał, ale jak do tego muru, żaden bowiem nie dał się za ozór pociągnąć i nawet pyska nie ozwarł, jeno przytakiwali, skrobiąc się po łbach a spozierając po sobie znacząco, że, widząc, jako nie poredzi przełamać tej czujnej ostrożności, wywołał księdza i poszli, odprowadzeni całą hurmą aż w opłotki.<br />
{{tab}}Po ich odejściu jęli się dopiero dziwować a głowić wielce.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_048" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/048"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/048|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/048{{!}}{{#if:048|048|Ξ}}]]|048}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— No, no, żeby sam dziedzic przyszedł na chłopski pogrzeb.<br />
{{tab}}— Potrzebuje nas, to bakę świeci — powiedział Płoszka.<br />
{{tab}}— A czemu to nie miał przyjść z dobrego serca, co? — bronił Kłąb.<br />
{{tab}}— Lata masz, aleś rozumu nie nabrał. Kiedyż to dziedzic przyszedł do wsi z przyjacielstwem, kiedy?<br />
{{tab}}— Coś w tym być musi, że tak zgody szuka!<br />
{{tab}}— Ano co, że mu jej potrza barzej, niźli nam.<br />
{{tab}}— A my możemy se poczekać, możemy! — wołał pijany Sikora.<br />
{{tab}}— Wy możecie, ale drugie nie mogą! — wrzasnął zeźlony Grzela, wójtów brat.<br />
{{tab}}Jęli się już kłócić a przemawiać, bo jeden prawił swoje, i drugi też swego dowodził, a trzeci obu się przeciwił, zaś insi mamrotali:<br />
{{tab}}— Niech odda bór i ziemię, to zrobim zgodę.<br />
{{tab}}— Nie potrza zgody, nowe nadziały przyjdą, to i tak wszystko będzie nasze. Niech psiachmać z torbami pójdzie za krzywdę naszą.<br />
{{tab}}— Żydy go duszą, to chłopów o pomoc skomle.<br />
{{tab}}— A przódzi to ino wiedział krzyczeć: z drogi, chamie, bo batem!<br />
{{tab}}— Mówię wama, nie wierzta dziedzicowi, bo każden z nich jeno zdradę chłopskiemu narodowi gotuje — wołał któryś, barzej napity.<br />
{{tab}}— Słuchajta-no, gospodarze! — zakrzyknął naraz kowal. — Powiem wam mądre słowo: jak zgody {{pp|dzie|dzic}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_049" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/049"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/049|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/049{{!}}{{#if:049|049|Ξ}}]]|049}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|dzie|dzic}} chce, to potrza z nim tę zgodę zrobić i brać, co się da, nie czekając gruszków na wierzbie.<br />
{{tab}}Na to powstał Grzela, wójtów brat, i zawołał:<br />
{{tab}}— Święta prawda! Chodźta do karczmy, tam się naradzim.<br />
{{tab}}— A ja stawiam la całej kompanji — dodał ochotnie kowal.<br />
{{tab}}Wywiedli się pokrótce całą kupą w opłotki.<br />
{{tab}}Zmierzchało się już ździebko, bydło szło z pastwisk, i po całej wsi roznosiły się poryki, gęgoty, fujarek piskające przebierania i te dziecińskie śpiewy i wrzaski.<br />
{{tab}}A chłopi, mimo kobiecych jazgotań i sprzeciwiań, poszli całą gromadą ku karczmie, tylko jeden Sikora, co ostawał nieco za drugimi, chytał się płotów i cosik długo przy nich grdykał.<br />
{{tab}}Długo ich było słychać, tak się prowadzili szumnie, ile że to już niejeden, by sobie ulżyć, piosneczką huknął albo i krzykał z gorącości.<br />
{{tab}}Zaś u Borynów, skoro uprzątnęli po gościach i przyszedł ciemny wieczór, zrobiło się jakoś dziwnie cicho, pusto i smutnie.<br />
{{tab}}Jagusia tłukła się po swojej izbie, kiej ten ptak po klatce, i co trocha leciała do Hanki, ale, widząc, jako wszyscy chodzą osowiali a strapieni, uciekała bez jednego słowa.<br />
{{tab}}Juści, co w chałupie było jak w grobie, a kiej obrządzili gospodarstwo i zjedli kolację, to chocia śpik morzył każdego, a nikt się z izby nie kwapił ruszać. Siedzieli przed kominem, zapatrzeni w ogień i trwożnie nasłuchujący każdego szmeru.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_050" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/050"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/050|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/050{{!}}{{#if:050|050|Ξ}}]]|050}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wieczór był cichy, tylko niekiedy wiater przegarnął i zaszumiały drzewa, czasem zatrzeszczały płoty, brzęknęły szyby, lub Łapa zawarczał, jeżąc się groźnie, a potem wlekły się długie, nieskończone, zgoła grobowe cichoście.<br />
{{tab}}Oni zaś siedzieli, rozdygotani coraz barzej, a tak strwożeni, że raz po raz ktoś się żegnał i pacierz zaczynał roztrzęsionemi wargami, bo już wszystkim się widziało, jako cosik się gdzieś rusza, że chodzi po górze, jaże belki trzeszczą, że słucha pode drzwiami, że w okna zagląda i obciera się o ściany, to jakby ktoś klamki zatargał i, ciężko stąpający, obchodził całą chałupę.<br />
{{tab}}Słuchali bledzi, z zapartym tchem, zgoła nieprzytomni.<br />
{{tab}}Naraz koń zarżał we stajni, Łapa ostro zaszczekał i rzucił się ku drzwiom; Jóźka, nie mogąc już wstrzymać, krzyknęła:<br />
{{tab}}— Ociec! Laboga, ociec! — i zapłakała strachliwie.<br />
{{tab}}Na to Jagustynka strzepnęła palcami trzy razy i rzekła ważnie:<br />
{{tab}}— Nie bucz, przeszkadzasz duszy odejść w spokoju; płacze ją ano trzymają przy ziemi. Wywrzyjcie drzwi, niech se ta wędrownica odleci na Jezusowe pola... Niech się poniesie w spokojności.<br />
{{tab}}Otwarli drzwi, w izbie przycichło i jakby zamarło, nikt się nie poruszył, tylko rozpalone oczy latały, Łapa jeno przewąchiwał kąty, skamlał niekiej, kręcił ogonem i jakby się do kogoś przyłaszał, że już teraz <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_051" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/051"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/051|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/051{{!}}{{#if:051|051|Ξ}}]]|051}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r01"/>wszyscy czuli najgłębiej, jako to gdziesik, pomiędzy nimi błąka się dusza zmarłego.<br />
{{tab}}Aż Hanka zaśpiewała rozdygotanym, zduszonym głosem:<br />
{{f|<poem>„Wszystkie nasze dzienne sprawy!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}Przywtarzali gorąco i z niezmierną ulgą.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r01"/>
<section begin="r02"/>{{c|II.}}<br />
{{tab}}Dzień był bardzo cudny, prawdziwie latowy.<br />
{{tab}}Może szła dziesiąta rano, bo już słońce wisiało wpół drogi między wschodem a południem i wynosiło się coraz bardziej palące, kiej lipeckie dzwony, ile ich jeno było, zadzwoniły rozgłośnie i ze wszystkiej mocy.<br />
{{tab}}A ten, co go to przezywali Pietrem, huczał najgłośniej i śpiewał całym gardzielem, jak kiedy to chłop, ździebko napity, drogą idzie, kolebie się ze strony na stronę i, zawodzący, całemu światu radoście swoje grubachnym głosem powiada...<br />
{{tab}}Zaś drugi, nieco pomniejszy, o którym Jambroż rozpowiedał, że go ochrzcili na Pawła, wydzierał się też nie ciszej, a jeno żarliwiej wtórował, wysoką nutę brał, przeciągał górnie a czystym głosem zawodził i, kieby się zapamiętał, tak dzwonił, jakoby ta dziewka poniektóra, kiej ją rozeprze kochanie lebo ten dzień zwiesnowy, że w pola leci, skroś zbóż się przebiera i śpiewa ze wszystkiego serca wiatrom, polom, niebu jasnemu i swojej duszy weselnej.<br /><section end="r02"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_052" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/052"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/052|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/052{{!}}{{#if:052|052|Ξ}}]]|052}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A na trzeciego — sygnaturka, jako ten ptaszek, świergoliła, na darmo chcąc tamte prześpiewać, nie mogła jednak, chocia jazgotała siekającym, prędkim głosem, kieby te dziecińskie sprzeciwy. Że już dzwoniły, czyniąc galantą kapelę, bo to i bas pobekiwał i zawodziły skrzypice i ten bębenek z brzękadłami drygał wesoło, i rznęły wraz od ucha, uroczyście a rozgłośnie.<br />
{{tab}}Na odpust ci one tak radośnie zwoływały, bo to był dzień świętego Piotra i Pawła, zawdy w Lipcach uroczyście obchodzony.<br />
{{tab}}A czas się też był zrobił wybrany, cichy i wielce słoneczny, na galantą spiekę się miało, ale mimo to już od samego świtania, na placu przed kościołem handlarze zaczęli stawiać budy przeróżne, a kramy, a stoły, płóciennemi dachami nakryte.<br />
{{tab}}Zaś skoro dzwony zabimbały, skoro ich głos radosny rozlał się po świecie, to i pokrótce, na wyschniętych drogach i w tumanach kurzawy, jęły coraz częściej turkotać wozy, a i piesi też gęsto ciągnęli, że, jak jeno było sięgnąć okiem, na wszystkie strony, po drogach, ścieżkami, na miedzach, czerwieniły się kobiece przyodziewy i bielały rozwiane kapoty.<br />
{{tab}}Ciągnęli rzędami, podobnie kiej te gęsi, mieniąc się jeno w upale i wśród zbóż zielonych.<br />
{{tab}}Słońce niesło się wyżej a wyżej i płynęło kiej ptak złocisty, po modrem, czystem niebie, jarząc się coraz barzej i nagrzewając tak szczodrze, że już powietrze trzęsło się nad polami; jeszcze ta niekiej od łąk chłód luby powiał i zakolebał bielejącemi żytami, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_053" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/053"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/053|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/053{{!}}{{#if:053|053|Ξ}}]]|053}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jeszcze i owsy zachrzęściły cichutko, i potrzęsły się młode pszeniczne kłosy, zaś rozkwitłe lny spłynęły rozniebieszczoną strugą, kiej wody, ale już zwolna grążyło się wszystko w słonecznym wrzątku i cichości.<br />
{{tab}}Hej, radosny ci to był dzień i prawdziwie odpustowy. Dzwony bimbały długo i te głosy jękliwe leciały we świat tak rozgłośnie, aż chwiały się źdźbła, aż płoszyły się ptaki; ale śpiżowe serca biły wciąż, biły miarowo, mocno i górnie, wynosząc się ku słońcu tą przejmującą pieśnią i wołaniem:<br />
{{tab}}— „Zmiłuj się! Zmiłuj! Zmiłuj!“<br />
{{tab}}— „Matko przenajświętsza! Matko! Matko!“<br />
{{tab}}— „I ja proszę! I ja! I ja! I ja!“<br />
{{tab}}Śpiewały serdecznie, obwołując zarazem uroczyste święto.<br />
{{tab}}Jakoż i czuło się w powietrzu święty dzień odpustowy; święto było po chatach, przystrojonych zielenią, w dalach, przebłyskujących kieby zapalonemi świecami, w radosnych głosach i w tem cosik, czego nie wypowiedzieć, a co się unosiło nad polami, rozpierając serca lubą cichością i weselem.<br />
{{tab}}A naród śpieszył tłumnie na owe święto i walił ze wszystkich stron. Kłęby kurzawy toczyły się nieustannie nad wszystkiemi drogami, turkotały wozy, rżały konie, leciały głosy przeróżne, wiązały się głośne rozmowy, czasem ktosik wychylał się z półkoszków i krzykał do pieszych, gdzie znowu śpieszył zapóźniony dziad, jękliwie przyśpiewując, a po wozach niektórych szeptano pacierze, pozierając dokoła z niemym {{pp|podzi|wem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_054" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/054"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/054|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/054{{!}}{{#if:054|054|Ξ}}]]|054}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|podzi|wem}}, gdyż ziemia stojała przystrojona, kieby na te gody weselne, cała we kwiatach i zieleni, i cała w ptasich śpiewaniach, w chrzęstach zbóż i brzęku pszczół, a taka cudna, nieobjęta, weselna i przenajświętsza w onej mocy żywiącej, jaże piersi zapierało.<br />
{{tab}}Drzewa po miedzach stojały, kieby na stróży, zapatrzone w słońce, a dołem, jak okiem sięgnąć, leżały pola zielone, szumiące, jak wody wzburzone, i jak wody przewalały się niekiedy ze strony na stronę, bijąc o wszystkie drogi, miedze i rowy, co migotały kiej te wstęgi, kwietne szczodrze, przeplecione puszystą bielą, żółtością i fioletem; kwitnęły już bowiem owe ostróżki przeróżne, kwitnęły powoje, patrzące z żytnich gąszczów przytajonemi, pachnącemi oczami, kwitnęły modraki, miejscami, kaj ździebko wymiękło, tak gęsto, jakby tam niebo się kładło, kwitnęły wyczki całemi kępami, a one jaskry, a mlecze i krwawe osty, a ognichy i koniczyny, a stokrotki, a rumianki dzikie, a tysiąc inszych, o których jeno sam Jezus pamięta, boć jemu tylko kwitną i tak pachną, że prosto czad bił od pól, kieby w kościele, gdy Jegomość okadza Sakramenta.<br />
{{tab}}Ten i ów pociągał nosem z lubością, a konia batem okładał i pośpieszał, gdyż słońce prażyło coraz ogniściej, jaże śpik morzył, że już niejeden srodze łbem kiwał.<br />
{{tab}}To i pokrótce Lipce napełniły się narodem po wręby.<br />
{{tab}}Jechali bowiem i jechali bez przestanku, że już wszędy, na drogach, dokoła stawu, pod płotami, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_055" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/055"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/055|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/055{{!}}{{#if:055|055|Ξ}}]]|055}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w podwórzach i kaj jeno było można zachwycić nieco cienia, ustawiały się wozy i wyprzęgano konie, bo na placu przed kościołem była już taka gęstwa i tak wóz stajał przy wozie, że ledwie się przecisnął.<br />
{{tab}}Lipce prosto ginęły w tej nawale ludzi, wozów i koni.<br />
{{tab}}Rwetes też był coraz większy, gwary i krzyki podnosiły się nad całą wsią. Naród szumiał, kiej bór rozkolebany. Kobiety obsiadały staw moczyć nogi, wzuwać trzewiki, a ogarniać się przystojnie do kościoła, chłopi rajcowali kupami, zmawiając się ze somsiady, zaś dziewuchy i chłopaki cisnęły się łakomie do kramów i bud, a głównie do katarynki grającej, na której jakiś zwierz zamorski, czerwono przystrojony i z pyska podobny do starego Miemca, czynił takie pocieszne skoki a figle, jaże się za boki brali ze śmiechu.<br />
{{tab}}Katarynka przygrywała zawzięcie i na taką nutę, jaże niejednemu kulasy drygały, a jakby do wtóru i dziady, usadowieni we dwa rzędy, od kruchty do placu, jęły wyciągać swoje pieśni proszalne, zaś w samych wrotniach cmentarza siedział ślepy, tłusty dziad, co go to zawdy pies prowadzał, i śpiewał najżarliwiej i najcieniej wyciągał.<br />
{{tab}}Ale, skoro jeno zasygnowali na sumę, naród porzucił zabawy i, kiej wezbrany potok, lunął do kościoła i tak go napchał, jaże żebra trzeszczały, a cięgiem jeszcze przybywali nowi, gnietąc się, a nawet swarząc, ale większość musiała ostać na dworze, tuląc się pod mury i drzewa.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_056" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/056"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/056|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/056{{!}}{{#if:056|056|Ξ}}]]|056}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przyjechało też paru księży z drugich parafij, zasiedli zaraz w konfesjonałach pod drzewami słuchać spowiedzi, nie bacząc zgoła na tłok, ni na spiekę.<br />
{{tab}}A wiater był całkiem ustał i gorąc podnosił się już nie do wytrzymania, żywy ogień lał się prosto na głowy, ale naród cierpliwie gniótł się przy konfesjonałach i roił po smętarzu, na darmo wyszukując cienia lub jakiej bądź osłony.<br />
{{tab}}Proboszcz był właśnie wychodził ze mszą, kiej dopiero Hanka z Jóźką nadeszły, ale że niesposób się było docisnąć choćby nawet do drzwi kościelnych, to stanęły na szczerem słońcu pod parkanem, rozglądając się w ciżbie, a Pochwalonym witając znajomków.<br />
{{tab}}Zaraz też huknęły organy i zaczęła się suma, przyklękli wszyscy, poprzysiadali, a jęli się żarliwie pacierzy.<br />
{{tab}}Rychtyk i południe stanęło, słońce zawisło prosto nad głowami, lejąc warem straszliwym, i wszystko jakby pomdlało z onej spieki, że ni liść nie zadrgał, ni ptak przeleciał, ni jaki bądź głos powiał z pól. Niebo wisiało w martwej cichości, kiej ta szklana tafla, rozpalona do białego, a roztrzęsione, niby wrzątek, powietrze ślepiło, wyżerając oczy. Parzyła ziemia, parzyły rozgrzane mury, że klęczeli bez ruchu, ledwie już zipiąc i jakby się zwolna gotując w tym ukropie słonecznym.<br />
{{tab}}Naród się modlił w głębokiej cichości, kto na książce, kto na różańcu, a kto jeno tem szczerem słowem Boga chwalił i wzdychem serdecznym. Uroczyste głosy organów lały się brzękliwym, rozmodlonym {{pp|pa|cierzem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_057" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/057"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/057|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/057{{!}}{{#if:057|057|Ξ}}]]|057}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|pa|cierzem}}, a niekiedy śpiew buchał od ołtarza, czasem zajazgotały dzwonki, a czasem zahuczał grubachny głos organisty, zaś potem ciągnęły się długie, jakby oniemiałe z żaru chwile, i dymy kadzideł płynęły przez wywarte drzwi kościoła, oprzędzając w niebieskawą i wonną mgłę pochylone głowy klęczących.<br />
{{tab}}Szmer pacierzów rozdzwaniał się nikłym i sypkim chrzęstem w rozbielałej ciszy gorącego przypołudnia i grały w słońcu barwiste chusty, kapoty i wełniaki, że cały smętarz widział się, kieby przytrząśnięty kwiatami, co się chyliły kornie w onej świętej godzinie przed Panem, jakoby utajonym w tem słońcu rozgorzałem i we wszystkiej cichości świata...<br />
{{tab}}Że tylko niekiedy co tam ktoś grzbiet prostował, rozwodził ręce i wzdychał głęboko, to gdziesik zapłakało dziecko, albo kwik koński roznosił się od wozów.<br />
{{tab}}Nawet dziady pocichły, tyle jeno, co poniektóry przez śpik wyrywał się niekiej z głośniejszem Zdrowaś i o wspomożenie zaskamlał.<br />
{{tab}}A upał jeszcze się wzmagał i tak prażył, jaże pola i sady, zalane pożogą, rozżarzyły się, kiej ogień, migocąc białawemi płomieniami.<br />
{{tab}}Cichość była coraz senniejsza, że już niejeden zachrapał na dobre, niejeden kiwał się klęczący, zaś drudzy wychodzili się rzeźwić, gdyż raz po raz skrzypiały kajś studzienne żurawie.<br />
{{tab}}Dopiero w czas procesji, kiej kościół zatrząsł się od śpiewań, kiej jęły walić chorągwie, a za niemi wychodził ksiądz pod czerwonym baldachem z {{pp|monstran|cją}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_058" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/058"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/058|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/058{{!}}{{#if:058|058|Ξ}}]]|058}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|monstran|cją}} w rękach, prowadzony przez samych dziedziców, naród przecknął i ruszył wraz z procesją.<br />
{{tab}}Zadzwoniły dzwony, śpiew buchnął ze wszystkich gardzieli i bił jaże kajś ku słońcu, mocny, ogromny, serdeczny, a procesja opływała zwolna białe, rozpalone mury kościoła, kiej ta rzeka wezbrana. Czerwony baldach płynął na przedzie, cały w dymach kadzielnych, że jeno chwilami błyskała złota monstrancja, migotały rzędy świateł, rozwinięte chorągwie, niby ptactwo, łopotało nad mrowiem głów, chwiały się obrazy, przystrojone w tiule a wstęgi, i biły radośnie dzwony, i grzmiały organy, a naród śpiewał z uniesieniem, całem sercem i wszystką duszą tęskliwą wynosił się kajś, jaże w niebiosy, jaże ku temu słońcu przenajświętszemu.<br />
{{kropki-hr}}
{{tab}}Zaś po procesji, kiej znowu wzięli odprawiać nabożeństwo i kiej znowu głosy organów zahuczały przejmująco, na smętarzu zrobiło się cicho, jak przódzi, ale już nikto nie drzemał, wzmogły się jeno szepty pacierzów, rozgłośniały wzdychy, dziady już pobrzękiwały w miseczki, a tu i owdzie jęli zcicha pogwarzać.<br />
{{tab}}Dziedzice powyłazili z kościoła, na darmo szukając cienia i kaj by przysiąść, dopiero Jambroż wygnał ludzi z pod jakiegoś drzewa i naznosił im stołków, że zasiedli, poredzając między sobą.<br />
{{tab}}Był i ten z Woli, ale nie usiedział w miejscu, a jeno cięgiem się kręcił po smętarzu i, co dojrzał znajomego Lipczaka, przystawał do niego i {{pp|przyjaciel|sko}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_059" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/059"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/059|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/059{{!}}{{#if:059|059|Ξ}}]]|059}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|przyjaciel|sko}} zagadywał, że nawet Hankę zobaczył i zaraz się do niej przecisnął.<br />
{{tab}}— Wrócił to już wasz?<br />
{{tab}}— Hale, zaśby ta wrócił!<br />
{{tab}}— A podobno jeździliście po niego?<br />
{{tab}}— Juści, zarno po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.<br />
{{tab}}— Jakże tam z kaucją, zapłacicie?<br />
{{tab}}— Dyć tam o to już Rocho zabiega — wyrzekła ostrożnie.<br />
{{tab}}— Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę...<br />
{{tab}}— Bóg zapłać! — schyliła mu się do nóg. — Może Rocho jakoś se poredzi, a jakby nie, to musi się szukać inszego sposobu.<br />
{{tab}}— Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.<br />
{{tab}}Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej wpodle pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.<br />
{{tab}}Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich, kieby z tego trybularza.<br />
{{tab}}Chłodziły się czemsić, co się widziało, niby te rozczapierzone ogony indycze. Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik śmiali, jaże ludzie się tem niemało gorszyli.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_060" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/060"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/060|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/060{{!}}{{#if:060|060|Ξ}}]]|060}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Naraz kajś w końcu wsi, jakby na moście przy młynie, zaturkotały ostro wozy i kłęby kurzawy wzbiły się ponad drzewa.<br />
{{tab}}— Jakieś spóźnione — szepnął Pietrek do Hanki.<br />
{{tab}}— Świece juchy będą gasili — dorzucił ktosik.<br />
{{tab}}A drudzy jęli się przechylać przez mur ogrodzenia i ciekawie zazierać na drogi, obiegające staw.<br />
{{tab}}A pokrótce, wśród wrzaskliwych jazgotów i naszczekiwań, ukazał się cały rząd ogromnych bryk, nakrytych białemi budami.<br />
{{tab}}— To Miemcy! Miemcy z Podlesia! — wykrzyknął ktosik.<br />
{{tab}}Jakoż i prawda to była.<br />
{{tab}}Jechali w kilkanaście bryk, zaprzężonych w tęgie konie; pod płóciennemi budami widniał wszelki sprzęt domowy i siedziały kobiety i dzieci, zaś rude, opasłe Miemce z fajami w zębach szły pieszo. Wielkie psy leciały pobok, szczerząc niekiedy kły i odszczekując lipeckim, które raz wraz zajadle docierały.<br />
{{tab}}Naród rzucił się patrzeć na nich, a wielu przełaziło ogrodzenie i leciało spojrzeć z bliska.<br />
{{tab}}Miemce przejeżdżały stępa, ledwie się przeciskając przez gęstwę wozów i koni, ale żaden nawet przed kościołem nie zdjął kaszkietu, ni kogo pozdrowił. Jeno oczy się im jarzyły i brody trzęsły, jakby ze złości. Poglądali w naród hardo, kiej te zbóje.<br />
{{tab}}— Pludraki ścierwie!<br />
{{tab}}— Kobyle syny!<br />
{{tab}}— Świńskie podogonia!<br>
{{tab}}— Sobacze pociotki!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_061" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/061"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/061|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/061{{!}}{{#if:061|061|Ξ}}]]|061}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Posypały się wyzwiska, kiej kamienie.<br />
{{tab}}— A co, na czyjem stanęło, Miemce? — krzyknął ku nim Mateusz.<br />
{{tab}}— Kto kogo przeparł?<br />
{{tab}}— Strach wam chłopskiej pięści, co?<br />
{{tab}}— Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!<br />
{{tab}}Nie odzywali się, zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.<br />
{{tab}}— Wolniej, pludry, bo portki pogubita.<br />
{{tab}}Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, by przywtórzyć, ale wporę ich przytrzymali.<br />
{{tab}}— Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.<br />
{{tab}}— A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.<br />
{{tab}}A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście i zakrzyczała za nimi:<br />
{{tab}}— By was wytracili co do jednego, kiej psy wściekłe...<br />
{{tab}}Przejechali wreszcie, ginąc na topolowej, że jeno z cieniów i kurzawy szły słabnące naszczekiwania i turkoty wozów.<br />
{{tab}}Wtedy taka radość rozparła Lipczaków, co już niesposób było się komu brać do pacierzów, bo jeno kupili się coraz gęściej kole dziedzica. A on, rad temu wielce, pogadywał wesoło, częstował tabaką i wkońcu rzekł przypochlebnie:<br />
{{tab}}— Tęgoście podkurzyli, cały rój się wyniósł.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_062" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/062"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/062|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/062{{!}}{{#if:062|062|Ξ}}]]|062}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo im nasze kożuchy śmierdziały — zaśmiał się któryś, a Grzela, wójtów brat, wyrzekł nibyto z frasobliwością:<br />
{{tab}}— Za delikatny naród na chłopskich somsiadów, bo niech jeno któren wzion przez łeb, to zaraz na ziem leciał...<br />
{{tab}}— Pobił się to kto z nimi? — pytał rozciekawiony dziedzic.<br />
{{tab}}— Zaśby ta pobił, Mateusz ta jednego tknął, że mu nie odrzekł na pochwalony, to zaraz juchą się oblał i dziw duszy nie zgubił.<br />
{{tab}}— Docna miętki naród, na oko chłopy, kiej dęby, a spuścisz pięść, to jakbyś w pierzynę trafił — objaśniał zcicha Mateusz.<br />
{{tab}}— I nie szczęściło się im na Podlesiu. Krowy im pono padły.<br />
{{tab}}— Prawda, nie wiedli za sobą ani jednej.<br />
{{tab}}— Kobus mogliby powiedzieć! — wyrwał się któryś z chłopaków, ale Kłąb krzyknął ostro:<br />
{{tab}}— Głupiś, kiej but! Na paskudnika pozdychały, wiadomo...<br />
{{tab}}Jaże się pokurczyli z tajonej uciechy, ale nikto już pary nie puścił, dopiero kowal, przysunąwszy się bliżej, rzekł:<br />
{{tab}}— Że się Miemce wyniesły, to już pana dziedzicowa łaska.<br />
{{tab}}— Bo wolę sprzedać swoim choćby za pół darmo — zapewniał gorąco, prawiąc różnoście, a rozpowiedając, jak to on i jego dziady i pradziady zawsze jedno trzymali z chłopami, zawsze szli razem...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_063" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/063"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/063|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/063{{!}}{{#if:063|063|Ξ}}]]|063}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Na to Sikora prześmiechnął się i powiedział zcicha:<br />
{{tab}}— Tak mi to stary dziedzic kazali wypisać na plecach batami, że jeszcze dobrze baczę.<br />
{{tab}}Ale dziedzic jakby nie dosłyszał, powiedając właśnie, co to zażył kłopotów, aby się jeno Miemców pozbyć; juści go słuchali, przytakując politycznie, a swoje myśląc o tych jego dobrościach la chłopskiego narodu.<br />
{{tab}}— Dobrodzieje, znaku nie zrobi, choć z jajka uleje! — mamrotał Sikora, jaże go Kłąb trącał, by zaprzestał.<br />
{{tab}}I tak se społecznie basowali, kiej jakiś księżyk w białej komży i z tacą w ręku jął się ku nim przepychać.<br />
{{tab}}— Cie, widzi mi się, że to Jasio organistów — zawołał któryś.<br />
{{tab}}Juści co to był Jasio, jeno już ubrany po księżemu, i zbierał na kościół, co łaska. Witał się ze wszystkimi, pozdrawiał i sielnie kwestował; znali go bowiem i nijako było się wykręcać od ochfiary, to każden supłał z węzełków ten grosz jakiś, a często gęsto i ta złotówka zabrzęczała o miedziaki; dziedzic rzucił rubla, zaś dziedziczki sypnęły srebrem, a Jasio, spocony, czerwony ze zmęczenia i radosny wielce, zbierał niestrudzenie po całym smętarzu, nie przepuszczając nikomu i nikomu też nie żałując tego dobrego słowa, a natknąwszy się na Hankę, pozdrowił ją tak poczciwie, jaże całe czterdzieści groszy położyła; zaś kiej przystanął przed Jagusią i zabrzęknął w tacę, podniesła oczy i jakby zdrętwiała ze zdumienia, on też <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_064" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/064"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/064|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/064{{!}}{{#if:064|064|Ξ}}]]|064}}'''<nowiki>]</nowiki></span>ździebko się pomięszał, rzekł ni to, ni owo i prędko poszedł dalej.<br />
{{tab}}Nawet zapomniała dać ochfiarę, a jeno patrzała za nim i patrzała, boć prosto wydał się jej, jako ten świątek, co go wymalowali w bocznym ołtarzu, takusi młody, smukły i śliczny. Jakby ją urzekł temi jarzącemi ślepiami, że próżno tarła oczy i żegnała się raz po raz, nie pomogło.<br />
{{tab}}— Organiściak jeno, a jak się to wybrał galancie.<br />
{{tab}}— Matka się też puszy, kiej ten indor.<br />
{{tab}}— Już od Wielkiej Nocy jest w tych księżych szkołach.<br />
{{tab}}— Proboszcz go sprowadził na odpust do pomocy.<br />
{{tab}}— Stary sknerzy i z ludzi zdziera, ale na niego nie żałuje.<br />
{{tab}}— Juści, bo to nie honor, jak księdzem ostanie?<br />
{{tab}}— Ale i profit miał będzie.<br />
{{tab}}Szeptali dokoła, jeno co Jaguś niczego nie słyszała, wodząc za nim oczami, kaj się tylko poruszył.<br />
{{tab}}Właśnie i suma się skończyła, jeszcze ta z ambony ksiądz wygłaszał zapowiedzie i wypominki, ale już naród zwolna odpływał i dziady podniesły jękliwe głosy, a całym chórem jęły wyciągać, skamląc proszalne pieśni.<br />
{{tab}}Hanka też ruszyła ku wyjściu, gdy przecisnęła się do niej Balcerkówna z wielką nowiną.<br />
{{tab}}— Wiecie — trzepała zaziajana — a to spadły zapowiedzie Szymka Dominikowej z Nastusią.<br />
{{tab}}— No, no, a cóż na to powiedzą Dominikowa!<br />
{{tab}}— A cóżby, udry na udry pójdzie ze {{Korekta|synem|synem.}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_065" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/065"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/065|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/065{{!}}{{#if:065|065|Ξ}}]]|065}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie poredzi, Szymek w swojem prawie i lata też ma.<br />
{{tab}}— Niezgorsze się tam zrobi piekiełko, niezgorsze — wyrzekła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Mało to i tak swarów, mało obrazy Boskiej! — westchnęła Hanka.<br />
{{tab}}— Słyszeliście to już o wójcie? — zagadnęła Płoszkowa, niesąc pobok niej swój brzuch spaśny i tłustą, czerwoną gębę.<br />
{{tab}}— Dyć tyle miałam z pochówkiem i tylachna cięgiem nowych turbacyj, że ani wiem, co się tam na wsi wyprawia.<br />
{{tab}}— A to starszy mówił mojemu, jako w kasie brakuje dużo. Wójt już lata po ludziach i skamle o pożyczki, aby choć chyla tyla zebrać, bo leda dzień przyjedzie śledztwo...<br />
{{tab}}— Jeszcze ociec mówili, co na tem skończyć się musi.<br />
{{tab}}— Wynosił się, puszył, przewodził, a teraz zapłaci za swoje państwo!<br />
{{tab}}— To mogą mu zabrać gospodarkę?<br />
{{tab}}— A mogą, zaś kiejby nie chwaciło, to se resztę odsiedzi w kreminale — gadała Jagustynka — używał jucha, niechże teraz pokutuje.<br />
{{tab}}— Dziwno mi też było, co nawet na pogrzebie się nie pokazał.<br />
{{tab}}— Cóż mu ta Boryna, kiej on z wdową przyjacielstwo trzyma.<br />
{{tab}}Przycichły, bo tuż przed niemi jawiła się Jaguś, prowadząca matkę; stara szła przygarbiona i z {{pp|przewia|zanemi}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_066" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/066"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/066|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/066{{!}}{{#if:066|066|Ξ}}]]|066}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|przewia|zanemi}} jeszcze oczami, ale Jagustynka nie przepuściła okazji.<br />
{{tab}}— Kiedyż Szymkowe wesele? Ani się kto spodział, co dzisiaj spadną z ambony! Juści, trudno chłopakowi wzbronić, kiej mu już obmierzły dziewczyne roboty. Nastusia go teraz wyręczy... — dojadała z prześmiechem.<br />
{{tab}}Dominikowa sprostowała się nagle i twardo rzekła:<br />
{{tab}}— Prowadź, Jaguś, prędzej prowadź, bo me jeszcze ugryzie ta suka.<br />
{{tab}}I poszła śpiesznie, jakby uciekając, a Płoszkowa zaśmiała się cicho:<br />
{{tab}}— Niby to ślepa, a niezgorzej obaczyła...<br />
{{tab}}— Ślepa, ale jeszcze trafi do Szymkowych kudłów.<br />
{{tab}}— Boże, broń, by się i do drugich nie dorwała...<br />
{{tab}}Jagustynka już nie odrzekła, ścisk przy tym zapanował przed wrótniami, że Hanka się zgubiła, ostając kajś za wszystkimi, ale nawet była temu rada, gdyż obrzydły jej te niepoczciwe dogryzania, jęła też spokojnie rozdawać dziadom po dwa grosze, nie przepuszczając ani jednego, zaś temu ślepemu z psem wetknęła całą dziesiątkę i rzekła:<br />
{{tab}}— Przyjdźcie do nas na obiad, dziadku! Do Borynów!<br />
{{tab}}Dziad podniósł głowę i wytrzeszczył ślepe oczy.<br />
{{tab}}— Antkowa, widzi mi się! Bóg zapłać! Przyletę, juści co przyletę.<br />
{{tab}}Za wrótniami było już nieco luźniej, ale i tam siedziały dziady we dwa rzędy, czyniąc szeroką ulicę <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_067" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/067"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/067|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/067{{!}}{{#if:067|067|Ξ}}]]|067}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i wykrzykując na różne sposoby, a na samym końcu klęczał jakiś młody z zielonym daszkiem na oczach, przygrywał na skrzypicy i śpiewał pieśnie o królach i dawnych czasach, że całą kupą stali dokoła niego, a częsty grosz sypał mu się do czapy.<br />
{{tab}}Hanka przystanęła pod smętarzem, rozglądając się za Jóźką, i najniespodziewaniej natknęła się oczami na swego ojca.<br />
{{tab}}Siedział se w rządku między dziadami, rękę wyciągał do przechodniów i jękliwie skamlał o wspomożenie.<br />
{{tab}}Jakby ją kto pchnął nożem, ale myślała zrazu, że się jej przywidziało, przetarła oczy raz i drugi; on ci to był jednak, on!..<br />
{{tab}}— Ociec między dziadami! Jezus! — dziw, że się nie spaliła ze wstydu.<br />
{{tab}}Nasunęła chustkę barzej na czoło i przebrała się do niego ztyłu od wozów, pod któremi siedział.<br />
{{tab}}— Co wy robicie najlepszego, co? — jęknęła przykucnąwszy za nim, by się chronić od ludzkich oczów.<br />
{{tab}}— Hanuś... adyć ja... adyć...<br />
{{tab}}— Chodźcie mi zaraz do domu! Jezus, taki wstyd! Chodźcie!..<br />
{{tab}}— Nie póde... Już to sobie zdawna umyśliłem... Co wama mam ciężyć, kiej dobre ludzie wspomogą... We świat se pociągne z drugimi... święte miejsca obacze... co nowego się przewiem... Jeszcze wama spory grosz przyniese... Naści złotówkę, kup jakiego cudaka la Pietrusia... kup...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_068" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/068"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/068|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/068{{!}}{{#if:068|068|Ξ}}]]|068}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Chyciła go ostro za kołnierz i prawie wywlekła między wozy.<br />
{{tab}}— Zaraz mi do domu. Że to wstydu nie macie!<br />
{{tab}}— Puść me, bo się ozgniewam!<br />
{{tab}}— Rzućcie te torbeczki, prędko, żeby kto nie obaczył.<br />
{{tab}}— To zrobię, co mi się jeno spodoba, juści... wstydał się bede... komu głód kumą, temu torba matką — wyrwał się naraz, wpadł pomiędzy wozy a konie i przepadł.<br />
{{tab}}Niesposób było go szukać i naleźć w takim tłoku, jaki się uczynił na placu przed kościołem.<br />
{{tab}}Słońce przypiekało, jaże się człowiek łuskał ze skóry, kurz zapierał piersi, a naród, chociaż zmęczony i zgrzany do ostatniej nitki, miętosił się radośnie i kotłował, jakoby w tym rozbełkotanym wrzątku.<br />
{{tab}}Katarynka wygrywała rozgłośnie, na całą wieś; dziady wyciągały po swojemu, dzieci gwizdały na glinianych kuraskach, naszczekiwały psy, i konie gryzły się i kwiczały, że to muchy były dzisia barzej naprzykrzone, zaś każden człowiek gadał zosobna, przekrzykiwał do znajomków, stowarzyszał się i cisnął do kramów, przy których wrzało, jak w ulu, i podnosiły się dzieuszyne piski.<br />
{{tab}}Budy ze świętościami jaże się chwiały od babiego naporu. Niemniejszy był tłok, kaj przedawali kiełbasy, wiszące na drążkach, niby te grubachne postronki. Gdzie znów kupczyli chlebem a kukiełkami. Kajś Żyd nawoływał do cukierków, zaś jeszcze indziej nawet wstęgi wiewały z pod płóciennych daszków i bicze <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_069" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/069"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/069|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/069{{!}}{{#if:069|069|Ξ}}]]|069}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przeróżnych paciorków, a wszędy był niepomierny gniot, harmider i wrzaski, kieby w jakiej bóżnicy.<br />
{{tab}}Przeszło dobrych parę pacierzów, nim naród jął się nieco spokoić i przycichać; kto pociągał do karczmy, kto już zabierał się do domu, a drudzy, zmożeni spiekotą i utrudzeniem, rozkładali się w cieniu wozów, nad stawem, to w sadach i podwórzach, by se podjeść i odpocząć.<br />
{{tab}}Rozprażone przypołudnie tak już doskwierało, że dychać nie było czem, a pokrótce i gwarzyć nie chciało się nikomu, ni nawet ruchać, jako tym drzewom, pomdlałym w żarze, a że przytem i wieś zasiadła do misek, to się już prawie całkiem uspokoiły, jeno co tam dzieci podniesły wrzaski kajś niekaj, i konie szarpnęły się przy wozach.<br />
{{tab}}Zaś na plebanji proboszcz wyprawiał obiad la księży i dziedziców, przez wywarte okna widniały głowy, płynął gwar rozmów, i roznosiły się brzęki, śmiechy a takie zapachy, jaże niejeden ślinkę łykał z onych smaków.<br />
{{tab}}Jambroż, wystrojony odświętnie, w mentalach na piersiach, kręcił się cięgiem w sieniach, a często gęsto na ganek wybiegał z krzykiem:<br />
{{tab}}— Nie pódziesz, jucho, stąd! A to kijem cię złoję, że popamiętasz.<br />
{{tab}}Ale, nie mogąc się ognać zbereźnikom, które, jako te wróble, obsiadały sztachety, a śmielsze nawet już pod okna się przebierały, to jeno przygrażał księżym cybuchem a wyklinał.<br />
{{tab}}Nadeszła na to Hanka, przystając przy furcie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_070" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/070"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/070|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/070{{!}}{{#if:070|070|Ξ}}]]|070}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Szukacie to kogo? — zapytał, kusztykając do niej.<br />
{{tab}}— Nie widzieliście kaj mojego ojca?<br />
{{tab}}— Bylicy! Gorąc, że niech Bóg broni, to pewnikiem śpi se kajś w cieniu... Te! jedrona pałka! — krzyknął znowu i pogonił za chłopakiem.<br />
{{tab}}A Hanka, strapiona wielce, poszła już prosto do domu i rozpowiedziała o wszystkiem siostrze, która przyszła na obiad.<br />
{{tab}}Ale Weronka jeno wzruszyła ramionami.<br />
{{tab}}— Korona mu ze łba nie spadnie, że przystał do dziadów, a co nam będzie lekciej, to lekciej. Nie takie ano skończyły pod kościołem.<br />
{{tab}}— Jezus, taki wstyd, żeby rodzony ociec na żebrach! A co Antek na to powie? Dopiero ludzie wezmą nas na ozory i powiedzą, żeśmy go wygnały po proszonemu.<br />
{{tab}}— A niechta szczekają, co im się spodoba. Pyskować na drugiego każdy poredzi, ale do pomocy nikto nieskory.<br />
{{tab}}— Ja nie dopuszczę, żeby ociec mieli dziadować.<br />
{{tab}}— To {{Korekta|ge|go}} se sprowadź do chałupy i żyw, kiejś taka honorna.<br />
{{tab}}— A sprowadzę! Już mu tej łyżki strawy żałujesz! Juści, teraz miarkuję, coś go do tego sama przyniewoliła.<br />
{{tab}}— Przelewa się to u mnie czy co? Dzieciom to pewnie odejmę od gęby, a jemu dam?<br />
{{tab}}— Należy mu się wycug od ciebie, nie baczysz?<br />
{{tab}}— Jak nie mam, to z jelit sobie nie wypruję.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_071" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/071"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/071|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/071{{!}}{{#if:071|071|Ξ}}]]|071}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A wypruj i daj, ociec pierwszy. Nieraz mi się skarżył, że go głodem morzysz i o świnie więcej dbasz, niźli o niego.<br />
{{tab}}— Prawda była, juści ojca morzę głodem, a sama to se używam, kiej dziedziczka. Tak się ano wypasłam, co mi już kiecka z bieder zlatuje, i ledwie kulasami powłóczę. Na borg jeno żyjemy.<br />
{{tab}}— Nie pleć, myślałby kto, że i prawda.<br />
{{tab}}— A prawda, żeby nie Jankiel, toby nawet tych ziemniaków ze solą zabrakło. Juści, syty głodnemu nigdy nie zawierzy! — gadała nawpół z płaczem, a coraz żałośniej, gdy wtoczył się w opłotki dziad, prowadzony przez pieska.<br />
{{tab}}— Siadajcie se pod chałupą — zwróciła się doń Hanka, krzątając się kole obiadu.<br />
{{tab}}Przysiadł na przyźbie, kule odłożył, pieska puścił na wolę i pociągał nochalem, miarkując, zali już jedzą i w której stronie.<br />
{{tab}}Właśnie byli zasiadali do obiadu pod drzewami, Hanka wyłożyła jadło na miski, że szeroko rozniesły się posmaki.<br />
{{tab}}— Kasza ze słoniną, dobra rzecz. Niech wama pójdzie na zdrowie — mruczał dziad, wietrząc zapachy i oblizując się łakomie.<br />
{{tab}}Pojadali zwolna, przedmuchując każdą łyżkę strawy; Łapa kręcił się z cichym skowytem, a dziadoski piesek ziajał z wywieszonym ozorem pod ścianą, spiekota bowiem była straszna, nawet cienie nie ochraniały, dziw się wszystko nie roztopiło, a w tej {{pp|na|grzanej}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_072" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/072"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/072|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/072{{!}}{{#if:072|072|Ξ}}]]|072}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|na|grzanej}} i sennej cichości jeno łyżki skrzybotały, a niekiedy kajś pod strzechą zaświegotała jaskółka.<br />
{{tab}}— By tak z miseczkę kwaszonego mleka la ochłody! — westchnął dziad.<br />
{{tab}}— Zarno wam przyniesę! — spokoiła go Jóźka.<br />
{{tab}}— Dużoście dzisiaj wykrzyczeli? — zapytał Pietrek, ciągnąc ospale łyżkę.<br />
{{tab}}— Zmiłuj się Panie nad grzesznymi, a nie pamiętaj im dziadowskiej krzywdy! Bogać ta wiele! któren dziada obaczy, to w niebo pilnie patrzy, albo skręca o staje. Zaś inszy wysuple ten grosz jaki, a radby wziął resztę z dziesiątki! Z głodu przyjdzie zdychać.<br />
{{tab}}— La wszystkich latoś ciężki przednówek — szepnęła Weronka.<br />
{{tab}}— Prawda, ale na gorzałkę to nikomu nie zbraknie.<br />
{{tab}}Jóźka wetknęła mu w garść michę, jął skwapliwie pojadać.<br />
{{tab}}— Powiedali na smętarzu — ozwał się znowu — co Lipce mają się dzisiaj godzić z dziedzicem, prawda to?<br />
{{tab}}— Dostaną, co im się należy, to może się i ugodzą — rzekła Hanka.<br />
{{tab}}— A Miemce się już wyniesły, wiecie? — wyrwał się Witek.<br />
{{tab}}— Żeby ich morówka zdusiła! — zaklął, wytrząsając pięścią.<br />
{{tab}}— To i was pokrzywdzili?<br />
{{tab}}— Zaszedłem do nich wczoraj z wieczora, to me psami wyszczuli. Heretyki ścierwy, psie nasienia. Pono Lipczaki tak im dopiekali, że musiały uciekać! Ze {{pp|skó|rybym}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_073" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/073"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/073|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/073{{!}}{{#if:073|073|Ξ}}]]|073}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|skó|rybym}} takich obłupiał, do żywego mięsa — pogadywał, sielnie wygarniając z miski, a skończywszy, napasł swojego pieska i jął się dźwigać z przyźby.<br />
{{tab}}— Żniwna pora, to pilno wam do roboty — zaśmiał się Pietrek.<br />
{{tab}}— A pilno; łoni było nas na odpuście sześciu wszystkiego, a dzisia ze trzy mendle się wydziera, jaże uszy puchną.<br />
{{tab}}— A przyjdźcie na noc — zapraszała Jóźka.<br />
{{tab}}— Niech ci Jezus da zdrowie, co pamiętasz o sierocie.<br />
{{tab}}— Sierota jucha, a kałdun to już ledwie udźwignie — przekpiwał Pietrek, patrząc, jak się toczył środkiem drogi, grubachny, kiej kłoda, i kijaszkiem macał przeszkody.<br />
{{tab}}Chałupa też wkrótce opustoszała, kto przyległ w cieniu, by się przespać, to już chrapał, a reszta poszła na odpust.<br />
{{tab}}Przedzwonili na nieszpór. Słońce się już galancie kłoniło ku zachodowi, upał jakby ździebko sfolżał, to chociaż jeszcze sporo wypoczywało pod chałupami, ale już coraz więcej ludzi schodziło się na plac przed kościołem, pomiędzy kramy i budy.<br />
{{tab}}Jóźka poniesła się z dzieuchami kupować obrazki, a głównie, by się napatrzyć dosyta owym wstęgom, paciorkom i drugim cudom odpustowym.<br />
{{tab}}Katarynka znowu zagrała, dziady jęły posobnie wyciągać, brzękając w miseczki, a gwary podnosiły się zwolna, przepełniając całą wieś, że huczało, jakoby w tym ulu przed wyrojem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_074" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/074"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/074|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/074{{!}}{{#if:074|074|Ξ}}]]|074}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Każden bowiem był syty i wypoczęty, to rad się stowarzyszał, a cieszył spółecznie; kto poredzał z przyjacioły, kto jeno ślepie na wszyćko roztwierał szeroko, kto się aby cisnął, kaj się drugie cisnęły, kto i na ten kieliszek pociągał z kumami, któren zaś szedł do kościoła lebo i siedział gdziesik w cieniu, deliberując o różnościach, a wszystkich zarówno rozpierała jednaka radosna lubość odpustowania. I nie dziwota, jakże, toć każden wymodlił się i nawzdychał dowoli, napatrzył onym pozłotom, światłom, obrazom i innym świętościom; wypłakał się rzetelnie, nasłuchał organów i śpiewań, a jakby się cały wykąpał w onem święcie, duszę oczyścił a skrzepił, narodu różnego zobaczył, wspominków nazbierał i zbył się chociaż na ten dzień jeden wszelakich turbacyj!<br />
{{tab}}To i obycznie, co gospodarze najpierwsze, czy biedota, komorniki, czy proste dziadygi, a wszystko się weseliło pospólnie, czyniąc taki rozgwarzony i rozkolebany gąszcz kole kramów, że i przecisnąć się tam było niełacno. A juści, co najrozgłośniej gadały kobiety, gnietąc się jedna przez drugą do bud, aby chociaż się dotknąć i napatrzyć onych śliczności.<br />
{{tab}}Szymek był właśnie kupił Nastusi bursztyny, wstęgów i chustkę czerwoną, przystroiła się zaraz, i chodzili od kramu do kramu, trzymając się wpół, radośni wielce i jakoby pijani uciechą.<br />
{{tab}}Łaziła z nimi Jóźka, targując jeno i oglądając różnoście, porozkładane na stołach, a coraz i z żałosnym wzdychaniem przeliczała tę swoją mizerną złotówczynę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_075" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/075"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/075|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/075{{!}}{{#if:075|075|Ξ}}]]|075}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jagusia plątała się kajś niedaleko od nich, udając, że nie spostrzega brata. Chodziła sama, dziwnie smutna i zgnębiona. Nie cieszyły jej dzisiaj ni te rozwiane wstęgi, ni granie katarynki, ni ten ścisk i wrzaski. Szła z drugimi, porwana tłokiem i tam stawała, kaj insi stawali, tam dreptała, kaj ją pchali, nie wiedząc całkiem, poco przyszła i dokąd idzie.<br />
{{tab}}Przysunął się do niej Mateusz i szepnął pokornie:<br />
{{tab}}— Dyć mnie nie goń od siebie.<br />
{{tab}}— Hale, odpędzałam cię to kiedy?<br />
{{tab}}— Abo raz! Nie sklęłaś me to, co?<br />
{{tab}}— Niepoczciwie rzekłeś, to i musiałam. Któz me... — przymilkła nagle.<br />
{{tab}}Jasio przeciskał się zwolna przez tłumy w jej stronę.<br />
{{tab}}— I on na odpust! — szepnął Mateusz, wskazując księżyka, któren się bronił ze śmiechem, aby go nie całowali po rękach.<br />
{{tab}}— Kiej dziedzicowy syn! Jak się to wybrał! Dobrze baczę, jak to jeszcze niedawno wyrywał za krowiemi ogonami.<br />
{{tab}}— A juści! gdzieby zaś taki krowy pasał — przeczyła niemile dotknięta.<br />
{{tab}}— Rzekłem. Pamiętam, jak go to raz organista sprał, że krowy puścił w Pryczkowy owies, a sam se spał kajś pod gruszą...<br />
{{tab}}Jaguś odeszła i, chociaż nieśmiało, przepychała się ku niemu, roześmiał się do niej, ale że patrzeli w niego, kiej w tęczę, odwrócił oczy i, nakupiwszy w kramie obrazików, zaczął je rozdawać dzieuchom i temu, kto chciał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_076" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/076"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/076|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/076{{!}}{{#if:076|076|Ξ}}]]|076}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Stanęła naprzeciw, kiej wryta, zapatrzona w niego rozgorzałemi oczami, a z warg czerwonych polał się cichy, lśniący pośmiech, słodziuśki, niby te miody.<br />
{{tab}}— Naści, Jaguś, swoją patronkę — wyrzekł, wtykając jej obrazik, ręce się ich spotkały i rozbiegły, kiej sparzone.<br />
{{tab}}Wzdrygnęła się, nie śmiejąc ust otworzyć. Mówił jeszcze cosik, ale jakby utonęła w jego oczach, i nic prawie nie pomiarkowała.<br />
{{tab}}Rozdzieliła ich gęstwa, że, schowawszy za gors obrazik, długo toczyła oczami po ludziach. Nie było go już nikaj, poszedł do kościoła, gdyż przedzwonili na nieszpór, ale ona cięgiem go miała na oczach.<br />
{{tab}}— Widzi się, kiej ten świątek! — szepnęła bezwolnie.<br />
{{tab}}— To też dzieuchy dziw ślepiów za nim nie pogubią. Głupie, nie la psa kiełbasa.<br />
{{tab}}Obejrzała się prędko, Mateusz stał pobok.<br />
{{tab}}Mruknęła ni to, ni owo, chcąc się od niego odczepić, ale szedł nieodstępnie, długo coś sobie ważył, aż zapytał:<br />
{{tab}}— Jaguś, a co matka rzekli na Szymkowe zapowiedzie?<br />
{{tab}}— A cóż, kiej chce się żenić, to niech się żeni, jego wola.<br />
{{tab}}Skrzywił się i pytał niespokojnie:<br />
{{tab}}— Odpiszą mu to jego morgi, co?<br />
{{tab}}— Ja ta wiem! Nie wyznała mi się. Niech się jej spyta.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_077" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/077"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/077|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/077{{!}}{{#if:077|077|Ξ}}]]|077}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przystąpił do nich Szymek z Nastusią, nalazł się skądściś i Jędrzych, że przystanęli całą kupą, a pierwszy Szymek zaczął:<br />
{{tab}}— Jaguś, matki strony nie trzymaj, kiej się mnie krzywda dzieje.<br />
{{tab}}— Juści, co za tobą stoję. Ale odmieniłeś się przez te czasy, no, no... Całkiem kto drugi z ciebie! — dziwiła się, bo stojał przed nią sielnie wyelegantowany, prosty, wygolony doczysta, w kapelusie nabakier i w kapocie bieluśkiej, kieby mleko.<br />
{{tab}}— A bom się wyrwał z matczynego stojaka.<br />
{{tab}}— I lepiej ci teraz na woli? — prześmiechała się z jego hardości.<br />
{{tab}}— Wypuść ptaszka z garści, to obaczysz! Zapowiedzie słyszałaś?<br />
{{tab}}— Kiedyż ślub?<br />
{{tab}}Nastusia przygarnęła się tkliwie, obejmując go wpół.<br />
{{tab}}— A za trzy niedziele, jeszcze przed żniwami — szeptała spłoniona.<br />
{{tab}}— I choćby w karczmie wyprawię, a matki prosił nie będę.<br />
{{tab}}— Masz to już kaj zawieść kobietę?<br />
{{tab}}— A mam. Jakże, na drugą stronę do matki się wprowadzę. Szukał po ludziach komornego nie będę. Niech mi jeno mój gront odpiszą, to radę sobie dam! — przechwalał się sierdziście.<br />
{{tab}}— Pomogę mu, Jaguś, we wszyćkiem pomogę — przytwierdzał Jędrzych.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_078" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/078"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/078|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/078{{!}}{{#if:078|078|Ξ}}]]|078}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przecie i my Nastusi we świat gołkiem nie dajemy. Tysiąc złotych dostanie gotowemi pieniędzmi — wyrzekł Mateusz.<br />
{{tab}}Kowal odciągnął go na bok, cosik mu szepnął i poleciał.<br />
{{tab}}Pogadywali jeszcze co niebądź, szczególniej Szymek roił se, jak to gospodarzem ostanie, jak se to grontu przykupi, jak się to chyci ziemi, że pokrótce obaczą, kto on taki, jaże Nastusia patrzała w niego z podziwem. Jędrzych przytwierdzał, jeno Jagusia chodziła oczami po świecie, słysząc piąte przez dziesiąte. Zarówno jej tam było jedno.<br />
{{tab}}— Jaguś, przyjdź do karczmy, będzie dzisiaj muzyka — prosił Mateusz.<br />
{{tab}}— I karczma la mnie już nie zabawa — odparła smutnie.<br />
{{tab}}Zajrzał w jej oczy przemglone, zacisnął kaszkiet i poleciał, roztrącając ludzi. Przed plebanią natknął się na Tereskę.<br />
{{tab}}— Kaj cię to niesie? — zagadnęła lękliwie.<br />
{{tab}}— Do karczmy! kowal zwołuje na narady.<br />
{{tab}}— Poszłabym z tobą.<br />
{{tab}}— Nie odganiam cię, miejsca nie zbraknie, zważ jeno, by cię nie wzieni na ozory, że tak cięgiem za mną uważasz.<br />
{{tab}}— I tak me już noszą, kiej psy tę zdechłą owcę.<br />
{{tab}}— To czemu się im dajesz! — zły już był i zniecierpliwiony.<br />
{{tab}}— Czemu? nie wiesz to, bez co? — zaskarżyła się cichuśko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_079" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/079"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/079|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/079{{!}}{{#if:079|079|Ξ}}]]|079}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Szarpnął się i poszedł przodem, że ledwie za nim zdążyła.<br />
{{tab}}— Już buczysz, kiej to cielę! — rzucił, odwracając się nagle.<br />
{{tab}}— Nie, nie... jeno mi proch wleciał do oka.<br />
{{tab}}— Jak widzę płakanie, to jakby me kto nożem żgnął!<br />
{{tab}}Zrównał się z nią i rzekł dziwnie serdecznie:<br />
{{tab}}— Naści parę groszy, kup se co na odpuście, a potem przyjdź do karczmy, to potańcujemy.<br />
{{tab}}Spojrzała oczami, co to jakby mu do nóg leciały z podzięką.<br />
{{tab}}— Co mi ta pieniądze, takiś dobry... takiś... — szeptała rozpłomieniona.<br />
{{tab}}— A z wieczora przychodź, przódzi czasu miał nie będę.<br />
{{tab}}Obejrzał się na nią jeszcze z progu, uśmiechnął i wszedł do sieni.<br />
{{tab}}W karczmie już była ciasnota i gorąc nie do wytrzymania. W głównej izbie tłoczyło się wiela różnego narodu, przepijając a gwarząc, zaś w alkierzu zebrali się co młodsi z Lipeckich, z kowalem i Grzelą, wójtowym bratem na czele. Przyszli też i poniektórzy gospodarze, jak Płoszka, sołtys, Kłąb i Adam, stryjeczny Borynów, a nawet się wcisnął Kobus, choć go nikto nie zapraszał.<br />
{{tab}}Kiedy Mateusz wszedł, właśnie był Grzela prawił gorąco i kredą cosik pisał po stole.<br />
{{tab}}Szło o zgodę z dziedzicem, któren obiecywał za morgę lasu dać chłopom po cztery na podleskich {{pp|po|lach}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_080" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/080"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/080|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/080{{!}}{{#if:080|080|Ξ}}]]|080}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|po|lach}}, a drugie tyle ziemi puścić na spłaty; chciał nawet borgować drzewo na chałupy.<br />
{{tab}}Grzela wykładał wszystko podrobnie i kredą znaczył, jak by się to podzielili ziemią i coby wypadło na każdego.<br />
{{tab}}— Dobrze rozważcie, co mówię! — wołał — sprawa czysta, jak złoto.<br />
{{tab}}— Obiecanka cacanka, a głupiemu radość! — mruknął Płoszka.<br />
{{tab}}— Szczera prawda, nie obiecanki. U rejenta wszyćko nam odpisze. Weźta ino sobie dobrze do głowy! Tylachna ziemi la narodu. A toć każdemu w Lipcach wykroi się nowa gospodarka. Miarkujta ino sobie...<br />
{{tab}}Kowal raz jeszcze powtórzył, co mu był kazał dziedzic powiedzieć.<br />
{{tab}}Wysłuchali uważnie, ale nikto się nie ozwał, patrzeli jeno w te białe krychy na stole i głęboko deliberowali.<br />
{{tab}}— Prawda, prawda, kiej złoto, ale czy na to komisarz pozwoli? — ozwał się pierwszy sołtys, orząc frasobliwie pazurami po kudłach.<br />
{{tab}}— Musi! Jak gromada uchwali, to się urzędów o przyzwoleństwo pytała nie będzie! Zechcemy, to i on musi! — zagrzmiał Grzela.<br />
{{tab}}— Musi, nie musi, a ty się nie wydzieraj. Obacz-no który, czy aby starszy nie wącha kaj pod ścianą?<br />
{{tab}}— Dopierom go widział przed szynkwasem! — objaśniał Mateusz.<br />
{{tab}}— A kiedy to dziedzic obiecuje nam odpisać? — zagadnął któryś.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_081" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/081"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/081|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/081{{!}}{{#if:081|081|Ξ}}]]|081}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mówił, co gotów choćby jutro. Zgodzimy się na jedno, to zaraz odpisze, zaś potem omentra rozmierzy, co komu.<br />
{{tab}}— To już po żniwach możnaby chycić się tej ziemi.<br />
{{tab}}— A na jesieni obrobić, jak się patrzy.<br />
{{tab}}— Mój Jezus, dopiero to pójdzie robota, no!<br />
{{tab}}Pogadywali gwarnie, wesoło, jeden przez drugiego. Radość już ponosiła wszystkich, oczy strzelały mocą, hardość prostowała grzbiety i same ręce się wyciągały do brania tej ziemi upragnionej.<br />
{{tab}}Niejeden już podśpiewywał z uciechy i krzykał na Żyda o gorzałkę, niejeden plótł trzy po trzy o działach, a każdemu roiły się nowe gospodarki, bogactwa i radoście. Bajdurzyli też, kiej pijani, śmiejąc się, bijąc pięściami w stoły a przytupując ogniście.<br />
{{tab}}— Dopiero to w Lipcach nastanie święto!<br />
{{tab}}— Hej, a jakie zabawy pójdą, a jakie muzyki!<br />
{{tab}}— I wiela to weselisk odprawi się w zapusty!<br />
{{tab}}— Dzieuch we wsi zabraknie!<br />
{{tab}}— To se miesckich przykupiemy, nie stać to nas!<br />
{{tab}}— Psiachmać, w same ogiery jeździł będę.<br />
{{tab}}— Cichojta no — zawołał stary Płoszka, bijąc pięścią w stół — a to krzyczą, kiej żydy w szabas! Chciałem jeno pedzieć, czy aby w tej dziedzicowej obietnicy niema jakowego podejścia? Miarkujeta, co?<br />
{{tab}}Przycichli, jakby ich kto znagła oblał zimną wodą, dopiero po chwili ozwał się sołtys:<br />
{{tab}}— Ja też nie mogę wyrozumieć, la czego taki hojny?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_082" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/082"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/082|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/082{{!}}{{#if:082|082|Ξ}}]]|082}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści, w tem musi być jakieś podejście, bo żeby dawać tylachna ziemi prawie za darmo — ciągnął któryś ze starych.<br />
{{tab}}Ale na to porwał się Grzela i zakrzyczał:<br />
{{tab}}— To wam powiem, żeśta głupie barany i tyla!<br />
{{tab}}I znowu jął tłumaczyć i przekładać zapalczywie, jaże się spocił, kiej mysz, kowal też sielnie mełł ozorem i każdemu zosobna rychtował, ale stary Płoszka nie dał się przekabacić, głową jeno kiwał i prześmiechał tak kąśliwie, aż Grzela przyskoczył do niego z pięściami, ledwie już powstrzymując złość.<br />
{{tab}}— Rzeknijcie swoją prawdę, kiej nasza widzi się wam cygaństwem.<br />
{{tab}}— A rzekę! Znam dobrze to pieskie nasienie, znam i mówię waju: nie wierzta dziedzicowi, póki nie bedzie czarno na białem. Zawżdy się naszą krzywdą pasły, to i tera chcą się na nas pożywić!<br />
{{tab}}— Tak miarkujecie, no to się nie gódźcie, ale drugim nie przeszkadzajcie! — krzyknął na niego Kłąb.<br />
{{tab}}— Chodziłeś z nimi do boru, to ich stronę i tera trzymasz!<br />
{{tab}}— A chodziłem, a jak będzie potrza, to i jeszcze pódę! A trzymam nie za nim, jeno za zgodą, za sprawiedliwością, za całą wsią. Bo jeno głupi nie widzi w tem dobrego la Lipiec. Jeno głupi nie bierze, jak dają.<br />
{{tab}}— Wyśta wszystkie głupie, bo pilno wama sprzedać za obertelek całe portki. Głupie, skoro dziedzic tyle daje, to może i więcej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_083" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/083"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/083|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/083{{!}}{{#if:083|083|Ξ}}]]|083}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaczęli się przemawiać coraz zapalczywiej, a że i drugie wspomagały Kłęba, to zrobił się taki gwar, jaże przyleciał Jankiel i sielną flachę gorzały postawił na stole.<br />
{{tab}}— Sza, sza, gospodarze! Niech będzie zgoda! Żeby Podlesie były nowe Lipce! żeby każdy był pan! — wołał, puszczając kieliszek kolejką.<br />
{{tab}}Juści, co wzięli pić, a jeszcze barzej się ugwarzać, wszyscy już bowiem skłaniali się do zgody, oprócz starego Płoszki.<br />
{{tab}}Kowal, któren musiał w tem mieć jakiś gruby profit, najgłośniej rozmawiał, rozwodząc się o dziedzicowej poczciwości, a raz po raz stawiał la całej kompanji to gorzałę, to piwo, to nawet arak z esencją.<br />
{{tab}}Cieszyli się tak galancie, co już niejeden jeno oczy bałuszył i ozorem ledwo ruchał, zaś Kobus, któren cały czas pary z gęby nie puścił, jął naraz chybać ludzi za orzydla i krzyczeć:<br />
{{tab}}— A komorniki to co? Psi pazur? I nam się należy ziemia! Nie dopuścim do zgody! Po sprawiedliwości być musi! Jakże, to jeden ledwie już spaśny kałdun udźwignie, a drugi ma zdychać z głodu? Porówno musi być ziemi la wszystkich! Dziedzice ścierwy! Niejeden gołym zadem łyska, a nos drze do góry, jakby cięgiem kichał! Kołtuniarze zapowietrzone! — krzyczał coraz głośniej i tak nieprzystojnie wszystkim przymawiał, jaże go wyciepnęli za drzwi, ale jeszcze przed karczmą klął i wygrażał.<br />
{{tab}}Kompanja też niezadługo zaczęła się rozchodzić do domów, jeno co łapczywsi na uciechę ostali w karczmie, kaj już pobrzękiwała muzyka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_084" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/084"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/084|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/084{{!}}{{#if:084|084|Ξ}}]]|084}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Właśnie i wieczór się był robił, słońce zapadło za bory i całe niebo stanęło w zorzach, aż czuby zbóż i sadów jakby się pławiły w czerwieni a złocie. Zawiewał wilgotny, pieściwy wiater, żaby jęły rechotać, odzywały się przepiórki, a granie koników roztrząsało się po polach, kiej ten nieustający chrzęst dojrzałych kłosów, rozjeżdżali się już z odpustu, że jeno wozy turkotały, a kaj niekaj ktosik, dobrze napity, wyśpiewywał rozgłośnie.<br />
{{tab}}Przycichły Lipce, pusto się zrobiło przed kościołem, ale jeszcze pod chałupami siedzieli gęsto ludzie, zażywając chłodu i wczasów.<br />
{{tab}}Cichy zmierzch stawał się na świecie, mroczniały pola, dale stapiały się już z niebem, wszystko się spokoiło, śpik zwolna morzył ziemię i obtulał ją ciepłą rosą, zaś ze sadów tryskały kiej niekiej ptasie głosy, jakoby tym wieczornym pacierzem.<br />
{{tab}}Bydło wracało z pastwisk, raz po raz buchały długie, tęskliwe ryki, a rogate łby pokazywały się nad stawem, rozgorzałym ogniami zachodu, jakoby krwawem zarzewiem. Kajś pod młynem baraszkowały z wrzaskiem kąpiące się chłopaki, zaś po obejściach trzęsły się dzieuszyne piosneczki, to beki owiec, to gęsie gęgoty.<br />
{{tab}}Jeno u Borynów było cicho i pusto. Hanka poniesła się z dziećmi do którejś z kum, Pietrek się też kajś zapodział, a Jagusia nie pokazała się jeszcze od nieszporów, że tylko Jóźka zwijała się kole wieczornych obrządków.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_085" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/085"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/085|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/085{{!}}{{#if:085|085|Ξ}}]]|085}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ślepy dziad siedział w ganku, nastawiał gęby na chłodnawy wiater, mruczał pacierz, a pilnie nasłuchiwał Witkowego boćka, któren kręcił się wpodle, rychtując przyczajonym dziobem w jego nogi.<br />
{{tab}}— Cie... Żebyś skisł, zbóju jeden! A to me kujnął! — mruczał, zbierając pod siebie kulasy, i machał wielkim różańcem, bociek odleciał parę kroków i znowu zachodził przemyślnie zboku z wyciągniętym dziobem.<br />
{{tab}}— Słyszę cię dobrze! Już ci się nie dam. Jaka to jucha zmyślna! — szeptał, ale że w podwórzu rozległo się granie, to, oganiając się kiej niekiej różańcem, zasłuchał się w muzyce z lubością.<br />
{{tab}}— Józia, a kto tak szczerze rzępoli?<br />
{{tab}}— A Witek! Wyuczył się od Pietrka i teraz cięgiem dudli, jaże uszy puchną! Witek, przestań, a załóż koniczyny źrebakom! — wrzasnęła.<br />
{{tab}}Skrzypki umilkły, zaś dziad cosik se umyślił, bo skoro Witek przyleciał pod chałupę, rzekł do niego wielce dobrotliwie:<br />
{{tab}}— Weź tę dziesiątkę, kiej tak galancie wyciągasz nutę.<br />
{{tab}}Chłopak uradował się ogromnie.<br />
{{tab}}— A zagrałbyś to i pobożne pieśnie, co?<br />
{{tab}}— Co ino posłyszę, to wygram.<br />
{{tab}}— Hale, każda liszka swój ogon chwali. A taką nutę wygrasz, co? — i beknął po swojemu, piskliwie, a zawodzący.<br />
{{tab}}Ale Witek nawet nie dosłuchał, skrzypki przyniósł, zasiadł pobok i przegrał rychtyk to samo, a {{pp|po|tem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_086" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/086"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/086|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/086{{!}}{{#if:086|086|Ξ}}]]|086}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|po|tem}} rznął insze, jakie tylko słyszał w kościele, i tak sprawnie, jaże się dziad zdumiał.<br />
{{tab}}— Cie, na organistę byłbyś zdatny!<br />
{{tab}}— Wszyćko wygram, wszyćko, nawet i takie dworskie, i takie, co je śpiewają po karczmach — przechwalał się rozradowany, wycinając od ucha, jaże kury zagdakały na grzędach, gdy Hanka nadeszła i zaraz go przepędziła, by Jóźce pomagał.<br />
{{tab}}Docna już ściemniało na świecie, ostatnie zorze gasły, a wysokie, ciemne niebo rosiło się gwiazdami, wieś już kładła się spać, jeno od karczmy zalatywały dalekie pokrzyki i brzękliwe głosy muzyki.<br />
{{tab}}Hanka siedziała przed gankiem, karmiąc dziecko i pogadując z dziadkiem o tem i owem; cyganił jucha, jaże się kurzyło, ale nie przeciwiła mu się, myśląc swoje i tęsknie w noc poglądając.<br />
{{tab}}Jagna nie wróciła jeszcze, nie siedziała również i u matki, bo zaraz z wieczora poszła na wieś do dzieuch, jeno co nikiej nie wysiedziała, tak ją cosik ponosiło. Jakby ją kto za włosy wyciągał, że wkońcu już sama jedna łaziła po wsi. Długo patrzyła we wody pogasłe i drżące od powiewów, rozruchane ździebko cienie, we światła, co leciały z okien na gładź stawu i marły niewiada kaj i przez co! Rwało ją gdziesik, że poleciała za młyn, aż na łąki, kaj już leżały ciepłe kożuchy białych mgieł i czajki śmigały nad nią z krzykiem.<br />
{{tab}}Słuchała wód, padających z upustu w czarną gardziel rzeki, pod olchy wyniosłe i jakby śpiące, ale ten szum zdał się jej jakiemś żałosnem wołaniem i skargą, nabrzmiałą płaczem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_087" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/087"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/087|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/087{{!}}{{#if:087|087|Ξ}}]]|087}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Uciekła i patrzała w młynarzowe okna, buchające światłem, gwarami a brzękiem talerzy.<br />
{{tab}}Tłukła się od brzega wsi do brzega, jak ta woda obłędna, co ujścia na darmo szuka i w nieprzebyte wręby bije żałośnie.<br />
{{tab}}Żarło ją cosik, czegoby i wypowiedzieć niesposób, ni to był żal, ni to tęsknica, ni to kochanie, a oczy miała pełne suchego żaru i w sercu wzbierał wrzący, straszny szloch.<br />
{{tab}}Niewiada laczego znalazła się przed plebanją, jakieś konie pod gankiem biły niecierpliwie kopytami, świeciło się tylko w jednym pokoju, grali w karty.<br />
{{tab}}Napatrzyła się dosyta i poszła opłotkami, które dzieliły Kłębową gospodarkę od proboszczowskich ogrodów. Przesuwała się lękliwie pod żywopłotem, obwisłe gałęzie wisien muskały ją po twarzy zrosiałemi listeczkami. Szła bezwolnie, nie wiedząc, kaj ją niesie, aż niski dom organistów zastąpił jej drogę.<br />
{{tab}}Wszystkie cztery okna świeciły i stały otwarte.<br />
{{tab}}Przytuliła się w cień, pod płot i zajrzała do środka.<br />
{{tab}}Organistowie wraz z dziećmi siedzieli pod wiszącą lampą, popijając herbatę, zaś Jasio chodził po pokoju i cosik rozpowiadał.<br />
{{tab}}Słyszała każde jego słowo, każdy skrzyp podłogi, nieustanne cykanie zegaru i nawet ciężkie przysapki organisty.<br />
{{tab}}A Jasio takie cudeńka prawił, że niczego nie rozumiała.<br />
{{tab}}Patrzyła jeno w niego, niby w ten obraz święty, pijąc, kiej miody najsłodsze, każdy dźwięk jego głosu. <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_088" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/088"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/088|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/088{{!}}{{#if:088|088|Ξ}}]]|088}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Chodził wciąż i co trochę ginął w głębi mieszkania i co trochę jawił się znów w kręgu światła; czasem przystawał przy oknie, że wciskała się w płot strwożona, by jej nie dojrzał, ale on jeno w niebo patrzył, pokryte gwiazdami, to cosik rzekł la uciechy, że śmiali się, a radość błyskała w twarzach, kiej to słońce. Przysiadł wreszcie pobok matki, a małe siostry jęły mu się drapać na kolana i wieszać na szyi, tulił ci je poczciwie, huśtał i łaskotał, jaże izba zatrzęsła się dziecińskiemi śmiechami.<br />
{{tab}}Zegar wybił jakąś godzinę, i organiścina rzekła, powstając:<br />
{{tab}}— Gadu, gadu, a tobie czas spać! Musisz dodnia wyjechać.<br />
{{tab}}— A muszę, mamusiu! Boże, jaki ten dzień był krótki! — westchnął żałośnie.<br />
{{tab}}A Jagusine serce jakby kto ścisnął i tak boleśnie, jaże same łzy pociekły po twarzy.<br />
{{tab}}— Ale niedługo wakacje! — ozwał się znowu — ksiądz Regens obiecał, że mnie na jakiś czas zwolni, jeśli nasz proboszcz napisze o to do niego.<br />
{{tab}}— Nie bój się, napisze, już ja go uproszę! — powiedziała matka, zabierając się do słania mu na kanapie, wprost okna. Pomagali jej wszyscy, a nawet sam organista przyniósł sporą doinkę i wsunął ją ze śmiechem pod kanapę.<br />
{{tab}}Długo się z nim żegnali na odchodnem, a już najdłużej matka, która go z płaczem tuliła do piersi a całowała.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_089" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/089"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/089|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/089{{!}}{{#if:089|089|Ξ}}]]|089}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Śpij, synu, smacznie, śpij, dzieciątko.<br />
{{tab}}— Pacierze zmówię i zaraz się kładę, mamusiu.<br />
{{tab}}Rozeszli się wreszcie.<br />
{{tab}}Jaguś widziała, jak w sąsiedniej izbie chodzili na palcach, ściszali głosy, przymykali okna i pokrótce cały dom oniemiał i migiem pogrążył się w cichości, aby jeno nie przeszkadzać Jasiowi.<br />
{{tab}}Chciała i ona do domu, już się była nawet nieco uniesła, ale ją cosik jakby przytrzymało za nogi, że nie poredziła oderwać się z miejsca, więc jeno mocniej przywarła plecami do płota, barzej się skuliła i ostała, kieby urzeczona, wpatrując się w to ostatnie wywarte i jaśniejące okno.<br />
{{tab}}Jasio poczytał nieco na grubej książce, zaś potem przyklęknął pod oknem, przeżegnał się, złożył ręce do pacierza, podniósł oczy ku niebu i zamodlił się przejmującym szeptem.<br />
{{tab}}Noc była głęboka, niezgłębiona cichość obtulała świat, gwiazdy mżyły się na wysokościach, nagrzany, pachnący zwiew pociągał z pól, a niekiedy zaszemrały liście i ptak jakiś zaśpiewał.<br />
{{tab}}A Jagusię zaczęło cosik rozbierać, serce się tłukło, kiej oszalałe, paliły ją oczy, paliły usta nabrane, i same ręce wyciągały się ku niemu, a chociaż się kurczyła w sobie, roztrząsał nią taki dziwny, niezmożony dygot, że wpierała się w płot bezwolnie i z taką mocą, jaże trzasnęła żerdka.<br />
{{tab}}Jasio wychylił głowę, popatrzył dokoła i znowu się zamodlił.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_090" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/090"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/090|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/090{{!}}{{#if:090|090|Ξ}}]]|090}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaś z nią działo się już coś niepojętego; takie ognie chodziły jej po kościach i oblewały warem, że dziw nie krzyczała z tej lubej męki. Zabaczyła, kaj jest, i ledwie już zipała, tak się w niej wszystko trzęsło i płonęło. Była cała w dreszczach, kiej błyskawice, kłębiły się w niej jakieś nabrzmiałe, szalone krzyki, jakieś wichry palące ją ponosiły, jakieś straszne pragnienia rozprężały i wyginały... Już chciała się czołgać tam, bliżej niego, by chociaż tknąć ustami tych jego białych rączków, by jeno klęczeć przed nim a patrzeć zbliska w te gębusie i modlić się, kiej do tego cudownego obrazu. Nie poruszyła się jednak, bo obleciał ją jakiś dziwny strach i zarazem zgroza.<br />
{{tab}}— Jezu mój, Jezu miłosierny! — wyrwał się jej z piersi cichy jęk.<br />
{{tab}}Jasio powstał, wychylił się cały i, jakby patrząc na nią, zawołał:<br />
{{tab}}— Kto tam?<br />
{{tab}}Zamarła na chwilę, przytaiła dech, serce przestało bić i jakby zdrętwiała w jakimś świętym strachu, dusza uwięzła kajś w gardle i, pełna szczęsnego niepokoju, chwiała się w oczekiwaniu.<br />
{{tab}}Ale Jasio jeno popatrzył w opłotki, a nie dojrzawszy, zamknął okno, rozebrał się prędko i światło zgasło...<br />
{{tab}}Noc padła na jej duszę, ale jeszcze długo siedziała, wpatrzona w czarne i nieme okno. Przejął ją chłód i jakby operlił srebrną rosą jej duszę wniebowziętą, gdyż wszystko, co w niej wrzało z krwie pożądliwej, przygasło, rozlewając się po niej {{pp|nieopowie|dzianą}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_091" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/091"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/091|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/091{{!}}{{#if:091|091|Ξ}}]]|091}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r02"/>{{pk|nieopowie|dzianą}} błogością. Spłynęła na nią uroczysta, święta cichość, jakby to zadumanie kwiatów przed wschodem słońca, że rozmodliła się pacierzem szczęścia, któren nie miał słów, a jeno dziwną słodkość zachwytów, przenajświętsze zdumienie duszy, niepojętą radość budzącego się dnia zwiesnowego i przeplatał się grubemi ziarnami błogich łez, niby tym różańcem łaski Pańskiej i dziękczynienia.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r02"/>
<section begin="r03"/>{{c|III.}}<br />
{{tab}}— Pójdę już, Hanuś! — prosiła Jóźka, pokładając głowę na ławkę.<br />
{{tab}}— A zadrzyj ogona, kiej cielak i leć! — zgromiła ją, odrywając oczy od różańca.<br />
{{tab}}— Kiej me tak cosik spiera w dołku i tak me mgli...<br />
{{tab}}— Nie przeszkadzaj, zaraz się skończy.<br />
{{tab}}Jakoż proboszcz już kończył cichą, żałobną mszę za duszę Boryny, zamówioną przez rodzinę w oktawę jego śmierci.<br />
{{tab}}Wszyscy też co najbliżsi siedzieli w bocznych ławkach, a tylko Jagusia z matką klęczały przed samym ołtarzem; z obcych nie było nikogo, tyla, co kajś pod chórem Jagata głośno trzepała pacierze.<br />
{{tab}}Kościół był cichy, chłodny i mroczny, jeno na środku mrowiła się wielgachna struga jarzącego światła, bo słońce biło przez wywarte drzwi, rozlewając się jaże po ambonę.<br /><section end="r03"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_092" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/092"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/092|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/092{{!}}{{#if:092|092|Ξ}}]]|092}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Michał organistów służył do mszy i, jak zawdy, tak trząchał dzwonkami, że w uszach brzęczało, wykrzykiwał ministranturę, a latał ślepiami za jaskółkami, której kiej niekiej śmigały po kościele, zbłąkane i trwożnie świegolące.<br />
{{tab}}Kajś od stawu rozlegały się klapiące trzaski kijanek, wróble ćwierkały za oknami, zaś ze smętarza raz po raz jakaś rozgdakana kokosz wwodziła do kruchty całe stado piukających kurczątek, aż Jambroż musiał wyganiać.<br />
{{tab}}A skoro ksiądz skończył, wyszli zaraz wszyscy na smętarz.<br />
{{tab}}Już byli kole dzwonnicy, gdy zawołał za nimi Jambroży:<br />
{{tab}}— A to poczekajcie! Dobrodziej chce wam cosik powiedzieć.<br />
{{tab}}Nie wyszło i Zdrowaś, kiej przyleciał zadyszany z brewjarzem pod pachą i, obcierając łysinę, przywitał dobrem słowem i rzekł:<br />
{{tab}}— Moiście, a to wam chciałem powiedzieć, że zrobiliście po chrześcijańsku, zamawiając mszę świętą za nieboszczyka. Ulży to jego duszy i do wiecznego zbawienia pomoże. No, mówię wam, pomoże!<br />
{{tab}}Zażył tabaki, pokichał siarczyście i, wycierając nos, zapytał:<br />
{{tab}}— Dzisiaj pewnie będziecie radzili o działach, co?<br />
{{tab}}— Juści, tak je niby we zwyczaju, co dopiero w oktawę — przytwierdzili.<br />
{{tab}}— Otóż to! Właśnie o tem chciałem z wami pomówić! Dzielcie się, ale pamiętajcie: zgodnie i {{pp|sprawie|dliwie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_093" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/093"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/093|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/093{{!}}{{#if:093|093|Ξ}}]]|093}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|sprawie|dliwie}}. Żeby mi nie było swarów ni kłótni, bo z ambony wypomnę! Nieboszczyk w grobie się przewróci, jeśli zobaczy, że jego krwawicę rozrywacie, jak wilki barana! I, broń Boże, krzywdzić sieroty! Grzela daleko, a Jóźka jeszcze głupi skrzat! A co się komu należy, oddać święcie, co do grosza. Jak rozrządził majątkiem, tak rozrządził, ale trzeba spełnić jego wolę. Może on tam chudziaszek w tej chwili patrzy na was i myśli sobie: na ludzim ich wywiódł, gospodarkęm niezgorszą ostawił, to się przecież nie pogryzą, kiej psy, przy podziale. Mawiam ciągle z ambony: zgodą stoi wszystko na świecie, kłótnią jeszcze nikt niczego nie zbudował. No, mówię, niczego, kromie grzechu i obrazy Boskiej. A o kościele pamiętajcie. Nieboszczyk był szczodrym i czy na światło, czy na mszę, czy na inne potrzeby grosza nie żałował, i dlatego Pan Bóg mu błogosławił...<br />
{{tab}}Długo przemawiał, jaże się kobiety spłakały i jęły mu w podzięce obłapiać kolana, zaś Jóźka przypadła mu nawet z bekiem do rąk, to ją przygarnął do piersi, a pocałowawszy w głowę, rzekł z dobrością:<br />
{{tab}}— Nie bucz, głupia, Pan Bóg ma sieroty w szczególnej opiece.<br />
{{tab}}— Że i rodzony nie powiedziałby barzej do duszy — szepnęła rozrzewniona Hanka. Snadź i dobrodziej był wzruszony, bo, wytarłszy ukradkiem oczy, częstował kowala tabaką i prędko zagadał o innem.<br />
{{tab}}— A cóż, będzie zgoda z dziedzicem?<br />
{{tab}}— Będzie, już dzisiaj pojechało do niego piąciu...<br />
{{tab}}— To chwała Bogu! Już za darmo mszę świętą odprawię na intencję tej zgody!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_094" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/094"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/094|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/094{{!}}{{#if:094|094|Ξ}}]]|094}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzi mi się, co wieś powinna się złożyć na wotywę z wystawieniem! Jakże, to jakby nowe nadziały i całkiem darmo!<br />
{{tab}}— Masz rozum, Michał, mówiłem o tobie dziedzicowi. No, idźcie z Bogiem, a pamiętajcie: zgodą i sprawiedliwością! Ale, Michał! — zawołał za odchodzącym — a zajrzyj ta później do mojego wolanta, prawy resor przyciera się nieco do osi...<br />
{{tab}}— To pod Łaznowskim dobrodziejem tak się zmaglował.<br />
{{tab}}Ksiądz już nie odrzekł, a oni poszli prosto ku domowi.<br />
{{tab}}Jagusia wiedła matkę naostatku, gdyż stara wlekła się z trudem, odpoczywając co chwila.<br />
{{tab}}Dzień był powszedni, robotny, to i pusto było na drogach dokoła stawu, jeno dzieci bawiły się kaj niekaj w piasku i kury grzebały w porozrzucanych łajnach. Było jeszcze wcześnie, ale już słońce niezgorzej przypiekało, szczęściem, co wiater nieco przechładzał, zawiewał bujny, iż kolebały się sady, pełne już czerwieniejących wiśni, a zboża biły o płoty, kiej wody wzburzone.<br />
{{tab}}Chałupy stały wywarte, wrótnie wszędy porozwierane, na płotach kajś niekaj wietrzyły się pościele, a wszystko, co się jeno ruchało, pracowało w polach. Jeszcze ktosik zwoził ostatnie zapóźnione pokosy siana, że zapach jaże wiercił w nozdrzach, a na obwisłych nad drogą gałęziach, pod któremi przejeżdżały kopiaste wozy, trzęsły się przygarście ździebeł, kiej te powyrywane brody żydowskie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_095" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/095"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/095|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/095{{!}}{{#if:095|095|Ξ}}]]|095}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Szli zwolna i w cichości, deliberując o działach.<br />
{{tab}}Skądciś, jakby z pól, kaj ludzie osypywali ziemniaki, zrywała się niekiedy piosneczka i szła z wiatrem niewiada kaj, zaś pod młynem jakaś baba tak prała kijanką, jaże się rozlegało, i szumnie huczały wody, spadające na koła.<br />
{{tab}}— Młyn teraz cięgiem robi! — ozwała się pierwsza Magda.<br />
{{tab}}— Przednówek, to żniwa la młynarza!<br />
{{tab}}— Cięższy on latoś, niźli łoni. Wszędzie bieda, aż piszczy, zaś u komorników to już prosto głód — westchnęła Hanka.<br />
{{tab}}— Kozły też penetrują po wsi, jeno czekać, jak komu co grubszego ukradną — rzucił kowal.<br />
{{tab}}— Nie bajcie! Ratują się, biedoty, jak mogą, wczoraj Kozłowa przedała organiścinie kaczęta, to się ździebko wspomogła...<br />
{{tab}}— Rychło przechlają. Nie powiadam na nich nic złego, ale mi dziwno, że piórka mojego kaczora, co mi zginął w ojcowy pochowek, nalazł mój Maciuś za ich obórką — wyrzekła Magda.<br />
{{tab}}— A któż to wtenczas wzion nasze pościele? — wtrąciła Jóźka.<br />
{{tab}}— Kiejże to ich sprawa z wójtami?<br />
{{tab}}— Nieprędko, ale Płoszka ich wspiera, to już wójtom dobrze zaleją sadła za skórę.<br />
{{tab}}— Że to Płoszka lubi zawdy nos wrażać w cudze sprawy.<br />
{{tab}}— Jakże, przyjaciół se kaptuje, bo mu pachnie wójtostwo!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_096" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/096"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/096|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/096{{!}}{{#if:096|096|Ξ}}]]|096}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przeszedł im drogę Jankiel, ciągnący za grzywę spętanego konia, któren bił zadem i opierał się ze wszystkich sił.<br />
{{tab}}— Załóżcie mu pieprzu pod ogon, to rypnie z miejsca, kiej ogier!<br />
{{tab}}— Śmiejcie się na zdrowie! Co ja już mam z tym koniem!<br />
{{tab}}— Wypchajcie go słomą, przyprawcie mu nowy ogon i powiedźcie na jarmark, to może go kto kupi za krowę, bo na konia już niezdatny! — żartował Michał, i naraz wszyscy gruchnęli śmiechem, gdyż koń się wyrwał, skoczył do stawu i, nie zważając na Janklowe prośby i groźby, najspokojniej począł się tarzać.<br />
{{tab}}— Mądrala jucha, musi być od Cyganów!<br />
{{tab}}— Postawcie mu wiadro gorzałki, to może wyjdzie! — zaśmiała się organiścina, siedząca nad stawem przy stadzie kacząt pływających, kiej te żółciuśkie pępuszki; rozczapierzona kokosz gdakała na brzegu.<br />
{{tab}}— Śliczne stadko, to pewnie od Kozłowej? — pytała Hanka.<br />
{{tab}}— Tak, i ciągle mi jeszcze uciekają na staw. Tasiuchny! taś, taś, taś, taś! — zwoływała, rzucając na przynętę przygarściami jagły.<br />
{{tab}}Ale kaczki szorowały na drugi brzeg, że poleciała za niemi.<br />
{{tab}}— Chodźcie prędzej, kobiety — przynaglał kowal i, gdy weszli do chałupy, a Hanka zakrzątnęła się kole śniadania, jął znowu penetrować w izbach i w obejściu, nawet nie przepomniał ziemniaczanym dołom, aż Hanka powiedziała:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_097" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/097"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/097|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/097{{!}}{{#if:097|097|Ξ}}]]|097}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Oglądacie, jakby co ubyło!<br />
{{tab}}— Nie kupuję kota we worku!<br />
{{tab}}— Lepiej wy znacie wszyćko, niźli ja sama! — wyrzekła z przekąsem, rozlewając kawę w garnuszki. — Dominikowa, Jaguś! a chodźcie do kupy! — zawołała na drugą stronę, kaj się obie zawarły.<br />
{{tab}}Obsiedli ławę i popijali, przegryzając chlebem.<br />
{{tab}}Nikto się nie odzywał, nijako było zaczynać, każden się wagował, oglądając na drugich. Hanka też była dziwnie powściągliwa, juści, co niewoliła do jadła, przylewając każdemu, ale prawie nie spuszczała oczów z kowala, któren się wiercił na miejscu, śmigał ślepiami po izbie i chrząkał raz po raz. Jagusia siedziała czegoś chmurna i wzdychliwa, oczy miała połyskliwe, jakby od niedawnego płaczu, a Dominikowa czapirzyła się, kiej kwoka, i cosik poszeptywała do niej, tylko jedna Jóźka, co ta po swojemu pletła trzy po trzy, zwijając się kole garów, pełnych perkocących ziemniaków.<br />
{{tab}}Dłużyło się już wszystkim, aż pierwszy kowal zaczął:<br />
{{tab}}— Więc jakże zrobimy z działami?<br />
{{tab}}Hanka drgnęła i, prostując się, powiedziała spokojnie, snadź po dobrym namyśle:<br />
{{tab}}— A cóż ma być! Ja tu jeno stróżuję mężowego dobra i stanowić o niczem prawa nie mam. Antek wróci, to się podzielita.<br />
{{tab}}— Kiej tam on wróci, a tak przecie ostać nie może.<br />
{{tab}}— Ale ostanie! Mogło tak być przez cały czas ojcowej choroby, to może być, póki Antek nie powróci.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_098" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/098"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/098|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/098{{!}}{{#if:098|098|Ξ}}]]|098}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie on jeden jest do podziału.<br />
{{tab}}— Aleć on najstarszy, to jemu się po ojcu należy objąć gospodarkę.<br />
{{tab}}— Hale, takie ma prawo jak i drugie dzieci.<br />
{{tab}}— Może weźmiecie i wy, jak się tak z Antkiem ułożyta. Kłóciła się przeciech z wami nie będę, nie moja w tem wola stanowi.<br />
{{tab}}— Jaguś! — podniesła głos Dominikowa — przypomnijże o swojem.<br />
{{tab}}— A poco, przecie dobrze pamiętają...<br />
{{tab}}Hanka poczerwieniała gwałtownie i, kopiąc Łapę, któren się nawinął pod nogi, wyrzekła przez zęby:<br />
{{tab}}— Juści, co krzywdę dobrze pamiętamy.<br />
{{tab}}— Rzekliście! Tu idzie o sześć morgów, jakie nieboszczyk zapisał Jagusi, a nie o głupie słowa!<br />
{{tab}}— Jak macie zapis, to wama nikt nie wydrze! — mruknęła gniewnie Magda, siedząca cały czas cicho z dzieckiem u piersi.<br />
{{tab}}— A mamy, w urzędzie zrobiony i przy świadkach.<br />
{{tab}}— Wszyscy czekają, to i Jagusia może.<br />
{{tab}}— Pewnie, że musi, ale co ma swojego, to zaraz zabierze, a ma przeciek krowę z cielęciem, a świnię, a gąski...<br />
{{tab}}— To wspólne i pójdzie do działów — powstał twardo kowal.<br />
{{tab}}— Do działów! Chcielibyście! Co dostała we wianie, tego jej nikt mocen odebrać! A może chcecie i kiecki a pierzyny też podzielić między siebie, co? — podnosiła głos coraz silniej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_099" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/099"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/099|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/099{{!}}{{#if:099|099|Ξ}}]]|099}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— La śmiechu rzekłem, a wy zaraz z pazurami...<br />
{{tab}}— Juści... przeglądam ja was dobrze, juści...<br />
{{tab}}— Bo i co tu będziem po próżnicy klektać. Prawdę rzekliście, Hanka, że trza poczekać na Antka. Mnie się śpieszy do dziedzica, bo tam już na mnie czekają — wstał, a dojrzawszy ojcowy kożuch, rozwieszony w kącie na drążku, jął go ściągać.<br />
{{tab}}— W sam raz zdałby się na mnie.<br />
{{tab}}— Nie ruchajcie, niech się suszy — broniła Hanka.<br />
{{tab}}— A już te buciary oddacie. Cholewy jeno całe, a i to już raz podszywane — tłumaczył, chytrze ściągając je z drążka.<br />
{{tab}}— Niczego tknąć nie pozwolę! Weźmiecie co niebądź, a potem powiedzą, żem pół gospodarki zatraciła. Niech przódzi spis zrobią. Nawet kołka z płotu ruszyć nie dam, póki wszystkiego urząd nie opisze!<br />
{{tab}}— Spisu nie było, a już się kajś zadziały ojcowe pościele...<br />
{{tab}}— Mówiłam ci, co się stało! Zaraz po śmierci rozwiesili na płocie i ktosik w nocy ukradł. Nie było głowy baczyć na wszystko.<br />
{{tab}}— Dziwne, co tak zaraz nalazł się złodziej...<br />
{{tab}}— To niby jak? Ja wzienam, a teraz cyganię, co?<br />
{{tab}}— Cichojta, kobiety! Tylko przez kłótni, poniechaj, Magduś! Kto ukradł, niech miał będzie na śmiertelną koszulę.<br />
{{tab}}— Sama pierzyna ważyła bezmała ze trzydzieści funtów.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_100" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/100"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/100|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/100{{!}}{{#if:100|100|Ξ}}]]|100}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mówię ci, stul pysk! — wrzasnął na żonę i wywiódł Hankę w podwórze, nibyto la obejrzenia prosiąt.<br />
{{tab}}Poszła za nim, ale dobrze się miała na baczności.<br />
{{tab}}— Chciałem wam cosik poredzić.<br />
{{tab}}Nastawiła ciekawie uszów, miarkując nieco, kole czego kręci.<br />
{{tab}}— Wiecie, a to trzeba, abyście jeszcze przed spisem którego wieczora przepędzili do mnie ze dwie krowy. Maciorę można zawierzyć stryjecznemu, a co się jeno da, pochować u ludzi... Już wam powiem kaj... O zbożu powiecie przy spisie, że dawno przedane Janklowi, on przytwierdzi ochotnie, da mu się za to jaki korczyk. Źrebkę weźmie młynarz, podpasie się na jego paśnikach. A co z porządków możnaby schować w dołach, to po żytach. Ze szczerej przyjaźni wam radzę! Wszystkie tak robią, które jeno rozum mają. Wyście harowali, kiej wół, to sprawiedliwie należy się wama więcej. Mnie ta z tego dacie co niebądź, jakąś kruszynę. I nie bojajcie się niczego, pomagał wam będę we wszystkiem. A już w tem moja głowa, byście ostali przy gruncie. Jeno mnie posłuchajcie, nikto jeszcze nie dołożył do mojej rady... Sam dziedzic, a rad me słucha. No, cóż powiecie?...<br />
{{tab}}— A jeno to, co swojego nie popuszczę, ale cudzego nie łakomam! — odrzekła zwolna, wpierając w niego wzgardliwe oczy. Zakręcił się, jakby kijem dostał przez ciemię, polatał po niej ślepiami i syknął:<br />
{{tab}}— Już bym nawet nie wspomniał, żeście niezgorzej podebrali ojca...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_101" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/101"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/101|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/101{{!}}{{#if:101|101|Ξ}}]]|101}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A wspominajcie! powiem Antkowi, niech z wami pogada o tej radzie.<br />
{{tab}}Ledwie się wstrzymał od klątw, plunął jeno, a odchodząc prędko, krzyknął przez wywarte okno do izby:<br />
{{tab}}— Magda, miej ta oko na wszystko, by znowu czego nie wynieśli złodzieje.<br />
{{tab}}Hanka patrzyła na niego ze szydliwym prześmiechem.<br />
{{tab}}Poleciał kiej oparzony, i, natknąwszy się na wójtową, wchodzącą między opłotki, długo jej cosik prawił, wytrząchając pięściami.<br />
{{tab}}Wójtowa przyniesła jakiś urzędowy papier.<br />
{{tab}}— To la was, Hanka, stójka przyniósł z kancelarji.<br />
{{tab}}— Może o Antku! — szepnęła z trwogą, biorąc papier przez zapaskę.<br />
{{tab}}— Pono o Grzeli. Mojego niema, pojechał do powiatu, a stójka jeno powiadał, że tam stoi napisane, jakoby Grzela pomarł, czy coś...<br />
{{tab}}— Jezus Marja! — krzyknęła Jóźka.<br />
{{tab}}Magda też się zerwała na nogi.<br />
{{tab}}Wszyscy patrzyli na ten papier ze zgrozą i strachem, obracając nim bezradnie w roztrzęsionych rękach.<br />
{{tab}}— Może ty, Jaguś, poredzisz rozebrać — prosiła Hanka.<br />
{{tab}}Stanęły nad nią pełne niepokoju i trwogi, ale Jagna po długiej chwili sylabizowania odparła zniechęcona:<br />
{{tab}}— Hale, kiej to nie po naszemu pisane i nie poradzę wymiarkować.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_102" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/102"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/102|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/102{{!}}{{#if:102|102|Ξ}}]]|102}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie przy niej pisane! Zato co inszego potrafi najlepiej — syknęła wójtowa wyzywająco.<br />
{{tab}}— Idźcie-no swoją stroną i ludzi nie zaczepiajcie, kaj was obchodzą zdaleka, jak to śmierdzące — warknęła stara.<br />
{{tab}}Ale wójtowa, jakby rada z okazji, ciepnęła ją na odlew:<br />
{{tab}}— Przykarcać drugich to poredzicie, a czemu to nie wzbraniacie córusi, by cudzych chłopów nie zwodziła, co!<br />
{{tab}}— Dajcie-no spokój, Pietrowa! — wtrąciła się Hanka, miarkując już, na co się tutaj zanosi, ale wójtową ponosiło coraz barzej.<br />
{{tab}}— Choć raz muszę se dać folgę! Tylam się przez nią natruła, tylam przecierpiała, że swojej krzywdy nie daruję, pókim żywa!<br />
{{tab}}— A pyskuj! Pies cie ta przeszczeka! — mruknęła stara dosyć spokojnie, zaś Jaguś rozczerwieniła się kiej burak, i, chociaż palił ją wstyd, ale i jakaś mściwa zawziętość nabierała w sercu, że coraz bardziej podnosiła głowę i, jakby naprzekór, z rozmysłem wpierała w nią szydliwe oczy, a judzący prześmiech wił się na wargach.<br />
{{tab}}Wójtowa wywarła już gębę, kiej wrótnię, i, zjątrzona do żywego jej ślepiami, pomstowała, wywodząc zajadle jej przewiny.<br />
{{tab}}— Pyskujesz bele co, boś się opiła złością! — przerwała jej stara — ale twój ciężko odpowie przed Bogiem za Jagusine nieszczęście.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_103" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/103"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/103|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/103{{!}}{{#if:103|103|Ξ}}]]|103}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści, odpowie, bo ano zwiódł niewinowate dzieciątko! Juści, dzieciątko, co z każdym rade szuka krzaków!<br />
{{tab}}— Zawrzyjcie gębę, bo chociem ślepa, ale jeszcze zmacam drogę do waszych kudłów — groziła, zaciskając kij w garści.<br />
{{tab}}— Spróbujcie! Tknij me jeno, tknij! — wrzeszczała wyzywająco.<br />
{{tab}}— Hale, spasła się na cudzej krzywdzie i będzie się tera czepiała ludzi, kiej rzep psiego ogona.<br />
{{tab}}— W czem cię to ukrzywdziłam, w czem?<br />
{{tab}}— Jak twojego wsadzą do kreminału, to się dowiesz!<br />
{{tab}}Wójtowa skoczyła z pięściami, szczęściem, co Hanka zdążyła ją odciągnąć i ostro powstała na obie:<br />
{{tab}}— Loboga, kobiety, a toć karczmę robicie z mojej chałupy.<br />
{{tab}}Przymilkły na to oczymgnienie, sapiąc jeno a dysząc, Dominikowej jaże łzy pociekły z pod szmat, jakimi miała przewiązane oczy, i lały się ciurkiem po wynędzniałej twarzy, jeno co pierwsza się opamiętała i, przysiadłszy, westchnęła, rozwodząc ręce:<br />
{{tab}}— Jezu, bądź miłościw mnie grzesznej!<br />
{{tab}}Wójtowa wyleciała z chałupy, kiej oszalała, ale, zawróciwszy już z drogi, wraziła głowę przez okno i zaczęła wołać do Hanki:<br />
{{tab}}— Mówię ci, wypędź z chałupy te lakudre! Wygoń ją, póki jeszcze pora, abyś potem nie pożałowała! Ani godziny nie ostawiaj pod swoim dachem, bo cię stąd wygryzie ta zaraza piekielna! Radzę ci, broń się, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_104" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/104"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/104|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/104{{!}}{{#if:104|104|Ξ}}]]|104}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Hanka! przez litości bądź la niej i przez miłosierdzia! Ona jeno czeka na twojego, obaczysz, co ci ona wystroi! — przechyliła się barzej na izbę i, grożąc pięściami Jagusi, wrzeszczała ze wszystkiej złości:<br />
{{tab}}— Poczekaj, ty piekielnico jedna, poczekaj! Nie zamrę spokojnie, do świętej spowiedzi nie pójdę, póki się nie doczekam, że cię ze wsi kijami wyświecą! A do sołdatów, suko jedna! Tam twoje miejsce, świński pomiocie, tam!<br />
{{tab}}I poleciała; w izbie zrobiło się cicho, jakby w grobie.<br />
{{tab}}Dominikowa jaże się trzęsła od tajonego płaczu, Magda huśtała dziecko, Hanka zapatrzyła się w komin, srodze zamedytowana, zaś Jaguś, chociaż jeszcze miała w twarzy hardość i zły prześmiech na wargach, ale pobielała na płótno, bo ją te ostatnie słowa ugryzły w samo serce; poczuła, jakby ją naraz sto nożów przebiło, i wszystkie rany spłynęły krwią serdeczną i wszystką mocą, ostawiając jeno nieopowiedziany żal, jakiś zgoła nieczłowiekowy żal, że chciała bić głową o ścianę i krzyczeć wniebogłosy, jeno co się przemogła i, szarpiąc matkę za rękaw, zaszeptała gorączkowo:<br />
{{tab}}— Chodźmy stąd, matko! Chodźmy prędko! Uciekajmy!<br />
{{tab}}— A dobrze! całkiem już osłabłam, ale ty musisz tu wrócić i przy swojem warować do ostatka.<br />
{{tab}}— Nie ostanę tutaj. Tak mi to wszystko obmierzło, że już dłużej nie ścierpię! Bodajem była nogi połamała, nim weszłam tutaj!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_105" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/105"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/105|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/105{{!}}{{#if:105|105|Ξ}}]]|105}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Tak ci to źle z nami było, co? — szepnęła Hanka.<br />
{{tab}}— Gorzej, niźli temu psu na łańcuchu, że i w piekle musi być lepiej.<br />
{{tab}}— Dziwne, coś wytrzymała tak długo, przeciek cię nie przywiązywali za kulasy. Mogłaś se iść! Nie bój się, za nogi cię nie ułapię i prosiła nie będę, byś ostała!..<br />
{{tab}}— A pójdę, i niech was ta zaraza wytraci, kiejśta takie!<br />
{{tab}}— Nie pomstuj, bym ci swoich krzywd nie ciepnęła we ślepie!<br />
{{tab}}— Bo już wszystkie przeciwko mnie, cała wieś, wszystkie!..<br />
{{tab}}— Żyj poczciwie, a nikto ci nie rzuci i marnego słowa!<br />
{{tab}}— Cichoj, Jaguś, dyć Hanka ci nie przeciwna. Cichoj!<br />
{{tab}}— A niechta i ona pyskuje! A niechta! Mam gdzieś te szczekania. Cóżem to takiego zrobiła? Ukradłam? Zabiłam kogo, co?<br />
{{tab}}— Masz to jeszcze śmiałość pytać, co? — wyrzekła zdumiona Hanka, stając przed nią. — Nie ciągnij mnie za język, bym ci czego nie rzekła!<br />
{{tab}}— A mówcie! A pyskujcie! zarówno mi jedno! — wrzeszczała coraz zapalczywiej, złość się w niej rozsrożyła, kiej pożar, już była gotowa na wszystko, nawet na najgorsze.<br />
{{tab}}Hance naraz łzy zalały oczy, pamięć zdrad Antkowych tak boleśnie wgryzła się w serce, że ledwie już zabełkotała:<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_106" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/106"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/106|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/106{{!}}{{#if:106|106|Ξ}}]]|106}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A coś to z moim wyprawiała, co? Jeszcze cię Pan Bóg za mnie pokarze, obaczysz!.. Spokoju mu nie dawałaś... goniłaś za nim, kiej ta rozciekana suka... kiej ta... — tchu jej zbrakło, tak się zaniesła szlochem.<br />
{{tab}}A Jaguś spięła się, niby wilk, napadnięty w barłogu, gotowy już drzeć kłami, co mu się jeno nawinie, nienawiść buchnęła jej do głowy, a mściwość sprężyła pazury, aż skoczyła na izbę i, rozwścieklona do ostatka, jęła chlastać przyduszonemi słowami, kiejby tym biczem świszczącym:<br />
{{tab}}— To ja za nim latałam, ja! Cyganisz, kiej ten pies! Wszyscy ano wiedzą, jak się przed nim {{Korekta|oganiałam|ognaniałam!}} Dyć, kiej piesek, skamlał pode drzwiami, abym mu chocia trep swój pokazała! To on me niewolił! To on me otumanił i robił z głupią, co chciał! A tera powiem ci prawdę, jeno byś jej nie pożałowała. A to me miłował, że już nie wypowiedzieć! A tyś mu obmierzła, kiej ten stary, utytłany łach, że miał już chudziak po grdykę twojego kochania, jaże mu się odbijało, kiej po starem sadle, że jeno pluł, wspominając o tobie. Nawet gotów był sobie zrobić co złego, aby cie jeno nie widzieć więcej na oczy. Chciałaś, to masz prawdę. A zapamiętaj, co ci jeszcze dołożę: jak zechcę, to żebyś mu całowała nogi, kopnie cię, a za mną poleci w cały świat! Wymiarkuj to sobie i ze mną się nie równaj, rozumiesz, co?<br />
{{tab}}Wołała zjadliwie, władna już sobą i bez lęku, a tak urodna, jak nigdy. Nawet matka słuchała jej z podziwem i strachem, tak wynosiła się inna jakaś, zgoła obca i zarazem tak jakoś straszna, zła i groźna, kiej ta chmura trzaskająca piorunami.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_107" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/107"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/107|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/107{{!}}{{#if:107|107|Ξ}}]]|107}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaś Hankę słowa te poraziły, jakby na śmierć; biły ją do krwie, smagały bez litości, ni miłosierdzia i rozgniatały, kiej tego mizernego robaka; waliła się, kiej drzewo podarte piorunami, bez sił już i bez pamięci. Ledwie już poredziła nabrać powietrza zbielałemi wargami, opadła na ławę, a od tego bolu to wszystko się w niej rozsypywało w miałki, a płony piasek, że nawet łzy przestały cieknąć po twarzy, spopielałej od męki, chociaż ciężki, wzburzony szloch rozrywał jej piersi. Z lękiem patrzała przed siebie, kieby w jakąś głąb, nagle rozwartą, i drżała, niby to źdźbło, które wiater żenie na zatratę...<br />
{{tab}}Jaguś już dawno przestała i poszła z matką na swoją stronę, Magda się też wyniesła, nie mogąc się z nią dogadać, nawet Jóźka poleciała nad staw za kaczętami, a ona wciąż siedziała na jednem miejscu, kiej ta zmartwiała ptaszka, której wybierą pisklęta, że ni krzyczeć, ni bronić, ni uciekać już nie poredzi, a jeno czasem zabije skrzydłem i żałośnie zapiuka...<br />
{{tab}}Aż Pan Jezus zlitował się nad nią, dając folgę umęczonej duszy, że, przecknąwszy, padła przed obrazami, buchnęła rzęsistym płaczem i ochfiarowała się iść do Częstochowy, byle to wszystko, co usłyszała, było nieprawdą!<br />
{{tab}}A do Jagusi nie czuła nawet złości, tylko brał ją strach przed nią, i żegnała się, niby przed Złem, dosłyszawszy jej głos...<br />
{{tab}}Wreszcie zabrała się do roboty i, wezwyczajone ręce robiły prawie same, gdyż myślami była kajś daleko, nawet nie wiedząc, że dzieci wyprowadziła do <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_108" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/108"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/108|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/108{{!}}{{#if:108|108|Ξ}}]]|108}}'''<nowiki>]</nowiki></span>sadu, że uprzątnęła izbę i, nałożywszy jadłem dwojaki, pędziła Jóźkę, by je prędzej poniesła w pole.<br />
{{tab}}A kiej ostała sama i uspokoiła się nieco, jęła rozważać i medytować nad każdem słowem. Mądra była kobieta i dobra, to łacno przepuściła wszystkie swoje obrazy i krzywdy, ale zadraśniętego ambitu nie poredziła zapomnieć, że raz po raz biły na nią ognie, i serce się kurczyło od męki, a po głowie latały zamysły krwawej odemsty, aż wkońcu i to przemogła, bo szepnęła:<br />
{{tab}}— Juści, że mi się z nią nie równać w urodzie, trudno! Alem mu ślubna i matka jego dzieci! — duma ją rozparła i pewność siebie. — A poleci za nią, to i powróci! Przecie się z nią nie ożeni! — pocieszała się gorzko, wyglądając na świat.<br />
{{tab}}Południe się już podnosiło, słońce zawisło nad stawem, upał się tak wzmógł, że już parzyła ziemia i rozpalone powietrze zawiewało, kieby z pieca, ludzie już wracali z pól, a od topolowej niesły się wraz z tumanami kurzawy porykiwania spędzanego bydła, gdy naraz Hankę jakby tknęło jakieś postanowienie, wsparła się o ścianę i, pomyślawszy jeszcze jakieś Zdrowaś, obtarła oczy, przeszła sień, otworzyła drzwi do Jagusinej izby i powiedziała mocno, a całkiem spokojnie:<br />
{{tab}}— Wynoś mi się zaraz z chałupy!<br />
{{tab}}Jagna uniesła się z ławy i stanęły naprzeciw, mierząc się ślepiami przez długą chwilę, jaże Hanka cofnęła się nieco od proga i powtórzyła przychrzypniętym głosem:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_109" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/109"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/109|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/109{{!}}{{#if:109|109|Ξ}}]]|109}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wynoś mi się w ten mig, a nie, to cię każę parobkowi wyrzucić... W ten mig! — dodała nieustępliwie.<br />
{{tab}}Stara rzuciła się do niej przekładać i tłumaczyć, ale Jaguś jeno wzruszyła ramionami:<br />
{{tab}}— Nie gadajcie do tego pomietła! Wiadomo, o co jej idzie.<br />
{{tab}}Wyjęła ze spodu skrzynki jakiś papier.<br />
{{tab}}— O zapis ci chodzi, o te morgi, a to je weź sobie i nachlaj się niemi!<br />
{{tab}}Rzekła wzgardliwie, rzucając jej w twarz papierem:<br />
{{tab}}— Udław się niemi choćby na śmierć!<br />
{{tab}}I, nie bacząc na matczyne sprzeciwy, jęła śpiesznie wiązać toboły i wynosić je w opłotki.<br />
{{tab}}Hankę zemgliło, jakby ją kto trzasnął między oczy, ale papier podniesła i zagadała z pogrozą:<br />
{{tab}}— A prędzej, bo cię psami wyszczuję! — dławiło ją zdumienie, nie mogło się jej pomieścić w głowie, że to prawda. Jakże, całe sześć morgów pola rzuciła, kiej ten pęknięty garnek! Jakże! Musi być, co ma źle w głowie! — myślała, wodząc za nią oczami.<br />
{{tab}}Jagna zaś, nie zważając na nią, już się wzięła do zdejmowania swoich obrazów, gdy Jóźka przyleciała z wrzaskiem:<br />
{{tab}}— A korale mi oddajcie, moje są, po matce, moje...<br />
{{tab}}Jagna zaczęła je odwiązywać ze szyi, ale się nagle powstrzymała.<br />
{{tab}}— Nie, nie oddam! Maciej mi dali, to już są moje!<br />
{{tab}}Jóźka poczęła piekłować, jaże Hanka musiała ją skrzyczeć, by dała spokój, bo Jaguś jakby ogłuchła na <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_110" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/110"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/110|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/110{{!}}{{#if:110|110|Ξ}}]]|110}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zaczepki, a wyniósłszy wszystko swoje, poleciała po Jędrzycha.<br />
{{tab}}Dominikowa nie przeciwiła się już niczemu, lecz i nie odpowiadała na zagadywania Hanki, ni na Jóźczyne jazgoty, dopiero kiej zabrali rzeczy na wóz podniesła się i wyrzekła, grożąc pięścią:<br />
{{tab}}— By cię nie minęło co najgorsze!<br />
{{tab}}Hanka jaże ścierpła, ale, puszczając te słowa mimo uszów, zawołała:<br />
{{tab}}— A przypędzi bydło Witek, to ci twoją krowę zagna do chałupy! a po resztę niech kto przyleci wieczorem, to się pozgania.<br />
{{tab}}Odeszły milcząco, skręciły na drogę i szły, zwolna okrążając staw, samym jego brzegiem, jaże się odbijając w wodzie.<br />
{{tab}}Hanka długo patrzała za niemi, z jakąś dziwną zgryzotą i markotnością, a że nie miała czasu na rozważania, bo najemnicy ściągali z pola, to schowała zapis do skrzynki, pod klucz, zawarła ojcową stronę i zabrała się do obiadu, całe jednak przypołudnie chodziła struta i milcząca, nawet niechętnie dając ucho przypochlebnym słówkom Jagustynki.<br />
{{tab}}— Dobrzeście zrobili! Już dawno trza ją było wygonić. Rozpuściła się, kiej dziadowski bicz, bo któż jej co zrobi, kiej stara z proboszczem zapanbrat! Drugą toby już dawno wyklął z ambony!<br />
{{tab}}— Pewnie, juści! — przytwierdzała, odsuwając się, aby już więcej nie słuchać, a gdy wszyscy rozeszli się znowu do roboty, zabrała Jóźkę i poszły pleć len, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_111" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/111"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/111|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/111{{!}}{{#if:111|111|Ξ}}]]|111}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bo się miejscami tak często puszczała złotucha, jaże niektóre zagony żółciły się już zdaleka.<br />
{{tab}}Skwapnie się wzięła do pielenia, lecz, mimo to, męczyły ją pogrozy Dominikowej i przejmowały niemałym lękiem, a głównie jednak rozmyślała, co Antek powie na to wszystko.<br />
{{tab}}— Jak mu pokażę zapis, to się rozchmurzy. Głupia! sześć morgów, toć prawie gospodarka! — myślała, spoglądając po polach.<br />
{{tab}}— Wiecie, a docna przepomniałyśmy o tym papierze o Grzeli.<br />
{{tab}}— Prawda! Przerywaj Jóźka, a ja poletę do księdza, on przeczyta.<br />
{{tab}}Nawet rada była, że pójdzie między ludzi, a przewie się, co na to wszystko powiadają.<br />
{{tab}}Przyogarnęła się nieco w chałupie, a wyjąwszy papier z za obraza, poszła z nim na plebanję. Nie zastała jednak księdza, był w polu przy swoich najemnikach, przerywających marchew; dojrzała go już zdala, bo stojał prawie całkiem rozdziany, w portkach jeno a w słomianym kapelusie, ale bliżej nie śmiała podejść, obawiając się, że musi już wiedzieć i jeszcze gotów ją wykrzyczeć przy ludziach. Zawróciła więc do młynarza, któren właśnie był wraz z Mateuszem puszczał na próbę tartak.<br />
{{tab}}— Przed chwilą żona mi opowiadała, jakżeście to wykurzyli macochę! Ho, ho, pliszka się widzi, a ma jastrzębie pazury! — zaśmiał się, bierąc się do czytania owego papieru, ale, jeno rzucił okiem, zawołał: — Zła nowina! Grzela wasz się utopił! Jeszcze na <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_112" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/112"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/112|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/112{{!}}{{#if:112|112|Ξ}}]]|112}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Wielkanoc! Piszą, że rzeczy po nim możecie odebrać u naczelnika, w powiecie...<br />
{{tab}}— Grzela nie żyje! Laboga! Taki młody i zdrów! A to mu było dopiero na dwudziesty szósty. Miał już wrócić we żniwa. Utopił się, we wodzie! Jezu miłosierny! — jęknęła, załamując ręce, srodze bowiem strapiła ją ta wiadomość.<br />
{{tab}}— Coś letko wama idą schedy, letko! — ozwał się drwiąco Mateusz. — Teraz jeno wygońcie Jóźkę, a już wszystko będzie wasze a kowalowe...<br />
{{tab}}— Skończyłeś to z Tereską, co już o Jagusi zamyślasz? — odcięła się, jaże młynarz gruchnął śmiechem, a on coś pilnie jął majdrować kole piły.<br />
{{tab}}— Nie da się zjeść w kaszy, chwat baba — powiedział za nią młynarz.<br />
{{tab}}Wstąpiła po drodze do Magdy, która, usłyszawszy nowinę, rozpłakała się i, chlipiąc rzewliwie, mówiła przez łzy:<br />
{{tab}}— Wola boska, moi drodzy. Juści, chłop jak dąb, jak mało któren w Lipcach, o dolo człowiekowa, dolo nieszczęsna! Dziś żyjesz, a jutro gnijesz. To już Michał pojedzie po te rzeczy po nim, co mają przepaść. Chudziaszek, a tak się darł do domu!..<br />
{{tab}}— Wszystko w Boskiem ręku. A do wody to zawdy szczęścia nie miał, baczycie to, jak się topił we stawie, co go ledwie Kłąb wyratował? Snadź już mu było pisane zginąć od niej!<br />
{{tab}}Wyżaliły się, spłakały i rozeszły, boć każda miała dosyć swoich codziennych turbacyj a zabiegów, zwłaszcza Hanka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_113" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/113"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/113|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/113{{!}}{{#if:113|113|Ξ}}]]|113}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A po wsi wmig się rozniesły te nowiny, że, schodząc z pól o zmierzchu, już sobie o tem rozpowiadali; juści, że Grzeli sielnie żałowano, co zaś do Jagusi, wieś się rozpołowiła, wszystkie bowiem kobiety, zwłaszcza starsze, wzięły stronę Hanki, zajadle powstając na Jagusię, za którą, chociaż nieśmiało, opowiadali się chłopi, że już z tego miejscami przychodziło do swarów...<br />
{{tab}}A nim wieczór zapadł, już na wsi huczało, kiej w ulu, kumy leciały do kum na poredę, poniektóre krzykały do się przez płoty i sady, to, dojąc krowy w opłotkach, raiły z przechodzącemi. Zmierzch się czynił luby, pachnący bowiem a chłodnawy, niebo wisiało jeszcze całe w bladem złocie zachodu, z pól niesły się strzykania koników i głosy przepiórek, a po rowach i bagnach sennie hukały żaby. Dziecińskie wrzawy, śpiewki, to poryki bydła, rżenia, beki, gęgoty i turkotania wozów trzęsły się nad wsią, zaś po drogach, nad stawem i kaj się kto z kim zetknął, rajcowano zawzięcie o wypadkach, to o tem, z czem chłopi powrócą od dziedzica.<br />
{{tab}}Mateusz, wracający z tartaku, nasłuchiwał tu i owdzie, ale jeno spluwał, klął zcicha i wymijał rozgadane kumy; dopiero pyskujące przed Płoszkami tak go rozeźliły, że się już wstrzymać nie poredził i powiedział wzburzony:<br />
{{tab}}— Hanka nie miała prawa jej wyganiać, na swojem siedziała. Antkowa może za taką śtukę dobrze posiedzieć i zapłacić!<br />
{{tab}}Zakrzyczała go gruba, rozczerwieniona Płoszkowa:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_114" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/114"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/114|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/114{{!}}{{#if:114|114|Ξ}}]]|114}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hanka grontu jej nie zapiera, wiadomo! Ale że Antek leda dzień wróci, to czego inszego się bojała! Hale, upilnuje to domowego złodzieja! A może miała patrzeć przez sitko, co?<br />
{{tab}}— I... grał, a trawy się dzierżał, wiecie! Gadacie, co wama ślina przyniesie, ale nie ze sprawiedliwości, a jeno przez czystą zazdrość!<br />
{{tab}}Jakby wraził kij między osy, tak się wszystkie rzuciły na niego.<br />
{{tab}}— A czegoż to mamy jej zazdrościć, co? Czego? Że latawica i tłuk, że ganiacie za nią, kiej te psy, że każdyby do niej rad pod pierzynę, że wstyd i obraza Boska przez nią idzie na całą wieś, co?<br />
{{tab}}— Może i tego wam żal, pies ta was wyrozumie! Pomietły juchy, strach im słońca. A bych była, kiej Magda z karczmy, i robiła co najgorsze, tobyście jej przepuściły, ale że urodniejsza nad wszystkie, to każdaby ją zosobna utopiła w łyżce wody.<br />
{{tab}}Rozjazgotały się nad nim, jaże musiał uciekać.<br />
{{tab}}— Żeby wam, psiekrwie, poodpadały jęzory! — klął i, przechodząc mimo domu Dominikowej, zajrzał w otwarte okna. W izbie się świeciło, Jagusi jednak dojrzeć nie mógł, a wejść się wagował, więc westchnął jeno, zawracając ku swojej chałupie, ale jakoś pokrótce natknął się na Weronkę, idącą do siostry.<br />
{{tab}}— Dopiero co byłam u was. Stacho drzewo obrobił i dół wykopał, możnaby rznąć, kiedy przyjdziecie?<br />
{{tab}}— Kiedy? A może na święty nigdy! Tak mi już wieś mierznie, że cheba prasnę wszystko o ziem i pójdę, kaj mnie oczy poniesą — zakrzyczał gniewnie i poleciał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_115" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/115"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/115|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/115{{!}}{{#if:115|115|Ξ}}]]|115}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dobrze go cosik ugryzło, kiej się tak bzdycy! — myślała, zwracając się do Borynów.<br />
{{tab}}Hanka sprzątała już po kolacji, ale zaraz ją wzięła na bok, opowiadając wszystko, jak było. Weronka z rozmysłem pominęła Jagusiną sprawę, a tylko rzekła o Grzeli:<br />
{{tab}}— Kiej pomarł, to wam jego część przychodzi do działu.<br />
{{tab}}— Prawda, jeszcze o tem nie pomyślałam.<br />
{{tab}}— A z tem, co dziedzic musi dać za las, to po jakie półwłóczku wypadnie na każdego, troje was jeno! Mój Boże, bogatym to i cudza śmierć na profit się obraca — westchnęła żałośnie.<br />
{{tab}}— Co mi tam bogactwo! — broniła się Hanka, lecz skoro się porozchodzili spać, wzięła rachować po swojemu i skrycie się cieszyć.<br />
{{tab}}Zaś potem, klękając do pacierzów, szepnęła z rezygnacją:<br />
{{tab}}— A skoro już pomarł, to już taka była wola boska. — I szczerze westchnęła za jego duszę.<br />
{{tab}}Nazajutrz kole południa wszedł do izby {{Korekta|Jambroży|Jambroży.}}<br />
{{tab}}— Kajżeście to chodzili? — spytała, rozpalając ogień na kominie.<br />
{{tab}}— U Kozłów byłem, dziecko się im oparzyło na śmierć. Wołała mnie, ale tam już jeno trumny potrza i pochowku.<br />
{{tab}}— Któreż to?<br />
{{tab}}— A to mniejsze, co je na zwiesnę przywiezła z Warsiawy. Wpadło do grapy z ukropem i prawie się ugotowało.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_116" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/116"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/116|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/116{{!}}{{#if:116|116|Ξ}}]]|116}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cosik nie wiedzie się jej z temi znajdami.<br />
{{tab}}— A nie wiedzie. Nie traci ona na tem, dają na pochowek! Ale nie z tem do was przyszedłem.<br />
{{tab}}Podniesła na niego niespokojne oczy.<br />
{{tab}}— Wiecie, Dominikowa pojechała z Jagusią do sądu, pono skarżyć was będzie o wygnanie córki...<br />
{{tab}}— A niech skarży, co mi ta zrobi!<br />
{{tab}}— Były z rana u spowiedzi, a potem długo radziły z dobrodziejem, nie podsłuchiwałem juści, a mówię, co me jeno doszło piąte przez dziesiąte; tak się na was skarżyły, jaże proboszcz pięścią wygrażał.<br />
{{tab}}— Ksiądz, a wsadza nos w cudze sprawy! — wyrzekła porywczo, tak jednak zgryziona tą wiadomością, że cały dzień chodziła, kiej błędna, pełna trwóg i najgorszych przypuszczeń.<br />
{{tab}}O samym mroku jakiś wóz przystanął przed opłotkami.<br />
{{tab}}Wyleciała z chałupy zestrachana i dygocąca, wójt siedział na bryce.<br />
{{tab}}— O Grzeli już wiecie! — zaczął. — No, nieszczęście i tyla! Ale mam la was i dobrą nowinę: oto dzisiaj, abo najdalej jutro powróci Antek!<br />
{{tab}}— Nie zwodzicie mnie aby? — nie śmiała już zawierzyć.<br />
{{tab}}— Wójt wama mówi, to wierzcie! w urzędzie mi powiedzieli...<br />
{{tab}}— To i dobrze, kiej wraca, największa pora! — mówiła chłodno, jakby całkiem bez radości, a wójt pomedytował cosik i pomówił wielce przyjacielsko:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_117" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/117"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/117|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/117{{!}}{{#if:117|117|Ξ}}]]|117}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r03"/>{{tab}}— Źleście sobie poczęli z Jagusią! Już na was wniesła skargę, mogą was pokarać za samowolę i gwałt. Nie mieliście prawa jej ruchać, siedziała na swojem. Dopiero to będzie, jak Antek wróci, a was wsadzą! Z czystego przyjacielstwa wam radzę, załagódźcie tę sprawę! Zrobię, co jeno będę mógł, aby skargę odebrały ze sądu, ale krzywdę musicie sami odrobić.<br />
{{tab}}Hanka wyprostowała się i rzekła prosto z mostu:<br />
{{tab}}— Kogóż to bronicie, pokrzywdzonej czy swojej kochanicy?<br />
{{tab}}Sypnął koniom takie baty, jaże z miejsca poniesły!<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r03"/>
<section begin="r04"/>{{c|IV.}}<br />
{{tab}}Ale przez takie przeróżne a ciężkie przejścia Hanka całkiem nie mogła zasnąć tej nocy, a przytem cięgiem się jej widziało, że słyszy czyjeś kroki w opłotkach, to na drodze, to nawet jakby pod samą chałupą. Nasłuchiwała z bijącem sercem, ale cały dom spał głęboko, nawet dzieci nie matyjasiły, noc była głucha, chociaż widnawa, gwiazdy zaglądały w okna, i niekiedy poszumiały drzewa, gdyż jakoś od samego północka podniósł się wiater, przedmuchując kiej niekiej.<br />
{{tab}}W izbie było duszno i gorąco, zły fetor zalatywał od kacząt, nocujących pod łóżkami, ale Hance nie chciało się otworzyć okna, śpik już ją całkiem odszedł, parzyła ją pierzyna i poduszki zdały się rozpalone, kiej blachy, że jeno przewracała się z boku na bok,<section end="r04"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_118" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/118"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/118|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/118{{!}}{{#if:118|118|Ξ}}]]|118}}'''<nowiki>]</nowiki></span>coraz barzej niespokojna, boć te przeróżne pomyślunki roiły się we głowie, kieby mrowisko, obłażąc ją całą gorącemi potami, a przejmując takim dygotem, że już nie mogąc zapanować nad strachem, porwała się nagle z łóżka i boso, w koszuli, a z siekierą w garści, która się jakoś sama nawinęła, poszła w podwórze.<br />
{{tab}}Wszyćko tam stojało na rozcież wywarte, ale wszędy leżała niezgłębiona cichość śpiku. Pietrek chrapał, rozciągnięty pod stajnią, konie gryzły obroki, pobrzękując łańcuchami uździenic, zaś krowy, niepowiązane na noc w oborze, porozłaziły się w podwórzu, leżały, przeżuwając i glamiąc oślinionemi gębulami, podnosząc ku niej ciężkie, rogate łby i czarne, niepojęte gały ślepiów.<br />
{{tab}}Powróciła do łóżka i, leżąc z otwartemi oczami, znowu trwożnie nasłuchiwała, gdyż przychodziły takie chwile, w których byłaby dała głowę, jako wyraźnie roznoszą się jakieś głosy i głuche, dalekie kroki.<br />
{{tab}}— A może w którejś chałupie nie śpią i poredzają! — próbowała sobie wyrozumieć, lecz skoro jeno chyla tyla poszarzały okna, podniesła się i, narzuciwszy Antkowy kożuch, wyszła przed dom.<br />
{{tab}}W ganku Witkowy bociek spał na jednej nodze i ze łbem podwiniętym pod skrzydło, zaś w opłotkach bieliły się pokulone stadka gęsi.<br />
{{tab}}Czuby drzew już się wypinały z nocy, rosa kapała obficie z wierzchołków, trzepiąc o liście i trawy, zawiewał rzeźwy, krzepiący chłód.<br />
{{tab}}Niskie, sinawe opary obtulały pola, z których jeno kajś niekaj rwały się co wyższe drzewa, buchając wgórę, niby te czarne, gęste dymy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_119" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/119"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/119|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/119{{!}}{{#if:119|119|Ξ}}]]|119}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Staw polśniewał, jak to ślepe, wielgachne oko, zasute pomroką, olszowe wysady gwarzyły nad nim cichuśko i trwożnie, gdyż wszystko jeszcze dokoła spało, zatopione w szarym, nieprzejrzanym mącie i cichości.<br />
{{tab}}Hanka przysiadła na przyźbie i, przytuliwszy się do ściany, zadrzemała, ani się tego spodziewając, na jakie dobre parę pacierzów, bo, kiej przecknęła, noc już była zbielała docna, i na wschodzie rozpalały się czerwone zorze, jako te łuny dalekie.<br />
{{tab}}— Jak wyszli o chłodzie, to ani chybi, co ino ich patrzeć! — myślała, wyzierając na drogę, tak się czuła skrzepioną tym krótkim śpikiem, że nie wróciła już do łóżka i, aby łacniej doczekać się słońca, wyniesła dziecińskie szmaty i poszła je przeprać we stawie.<br />
{{tab}}A dzień podnosił się coraz chybciej, że pokrótce zapiał kajś pierwszy kogut, a wnet po nim jęły trzepotać skrzydłami drugie i przekrzykiwać się rozgłośniej na całą wieś, zaś potem zaśpiewały skowronki, ale jeszcze zrzadka, i z przyziemnych mroków wyłaniały się zwolna bielone ściany, płoty, a puste, orosiałe drogi.<br />
{{tab}}Hanka prała zawzięcie, gdy naraz kajś niedaleko rozległy się ciche stąpania, przywarła w miejscu, kiej trusia, pilnie przezierając dokoła, jakiś cień przedzierał się z obejścia Balcerkowej i sunął czająco pod drzewami.<br />
{{tab}}— Juści, co od Marysi, ale kto? — ważyła, nie mogąc rozpoznać, gdyż cień przepadł nagle i bez śladu. — Taka harna, taka zadufana w swoją urodę, a puszcza na noc chłopaków! ktoby się to spodział!<br />
{{tab}}Myślała zgorszona, spostrzegając znowu, że młynarczyk przemyka się z drugiego końca wsi.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_120" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/120"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/120|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/120{{!}}{{#if:120|120|Ξ}}]]|120}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Pewnikiem z karczmy, od Magdy! A to, jak wilki, tłuką się po nocy. Co się to wyprawia! — westchnęła, lecz ją samą przejęły jakieś ciągotki, gdyż raz po raz przeciągała się z lubością, ale że woda była chłodnawa, to prędko przeszło, i wzięła nucić ściszonym, a tęsknością nabranym głosem:<br />
{{f|<poem>„Kiedy ranne wstają zorze!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}Pieśń leciała nisko, po rosie, wsiąkając w zróżowione świtania.<br />
{{tab}}Pora już była wstawać, po wsi zaczęły się rozlegać brzęki otwieranych okien, klekoty trepów i przeróżne głosy.<br />
{{tab}}Hanka, jeno rozwiesiwszy przeprane szmaty na płocie, poleciała budzić swoich, ale tak byli jeszcze śpikiem zmorzeni, że, co która głowa się uniesła, to zaraz padała ciężko, niczego nie miarkując.<br />
{{tab}}Zeźliła się niemało, gdyż Pietrek krzyknął na nią zgóry:<br />
{{tab}}— Psiachmać! Pora jeszcze, do słońca spał będę! — i ani się ruszył.<br />
{{tab}}Dzieci też jęły się mazać, a Jóźka skarżyła się żałośnie:<br />
{{tab}}— Jeszcze ździebko, Hanuś! Dyć dopiero co się przyłożyłam...<br />
{{tab}}Przyciszyła dzieci, powypędzała drób z chlewów, a przeczekawszy jeszcze z pacierz, już przed samym wschodem, kiej wyniesione niebo całkiem rozgorzało, a staw sczerwienił się od zórz, narobiła takiego piekła, jaże musieli się pozwlekać z barłogów. Wsiadła też <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_121" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/121"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/121|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/121{{!}}{{#if:121|121|Ξ}}]]|121}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z miejsca na Witka, któren łaził zaspany, cochając się o węgły i drapiąc.<br />
{{tab}}— Jak cię czem twardem zleję, to przeckniesz! Czemuś to, pokrako jedna, krów nie powiązał do żłobów! Chcesz, aby se w nocy kałduny popruły rogami?<br />
{{tab}}Odszczeknął cosik, aż skoczyła do niego, szczęściem co nie czekał, więc zajrzawszy do stajni, czepiła się do Pietrka.<br />
{{tab}}— Konie dzwonią zębami o pusty żłób, a ty się wylegujesz do wschodu!<br />
{{tab}}— Wydzieracie się, kiej sroka na deszcz. Cała wieś słyszy! — mruknął.<br />
{{tab}}— A niech słyszy! Niech wiedzą, jakiś to wałkoń i próżniak! Czekaj, wróci gospodarz, to ci da radę, obaczysz! Jóźka — zakrzyczała znów w drugiej stronie podwórza — krasula ma twarde wymiona, ciągnij mocno, byś znowu pół mleka nie ostawiła! A śpiesz z udojem, na wsi już wyganiają krowy! Witek! bierz śniadanie i wypędzaj, a pogub mi owce, jak wczoraj, to się z tobą rozprawię! — rozrządzała, zwijając się sama, jak fryga; kurom podrzuciła przygarście ziarna, świniom, kwiczącym pod chałupą, wyniesła cebratkę z żarciem, cielęciu, odsadzonemu od matki, sporządziła picie, sypnęła kaszy gotowanej kaczętom i wygnała je na staw. Witek dostał pięścią za plecy i śniadanie do torby, nie przepomniała nawet boćka, stawiając mu w ganku żeleźniak z wczorajszemi ziemniakami, że przyczajał się, klekotał, a kuł w niego i wyjadał. Była wszędy, o wszystkiem pamiętała i na wszyćko miała sposobną radę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_122" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/122"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/122|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/122{{!}}{{#if:122|122|Ξ}}]]|122}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A skoro Witek pognał krowy i owce, zabrała się do Pietrka, nie mogąc ścierpieć, iż się wałęsa bez roboty.<br />
{{tab}}— Wyrzuć gnój z obory! krowom w nocy gorąco, i tytłają się, kiej świnie.<br />
{{tab}}Słońce właśnie co jeno wyjrzało z dalekości, ogarniając świat czerwonem, gorącem okiem, gdy zaczęły się schodzić komornice, robiące w odrobku za ziemię pod len i ziemniaki.<br />
{{tab}}Zapędziła Jóźkę do obierania ziemniaków, dała piersi dziecku i, okrywszy się w zapaskę, rzekła:<br />
{{tab}}— Miej ta baczenie na wszystko! A jakby Antek wrócił, daj znać na kapuśniki. Chodźta, kobiety, póki rosa a chłodniej, okopiemy nieco kapusty, a od śniadania wrócim do wczorajszej roboty.<br />
{{tab}}Powiedła je poza młyn, na niskie łąki i mokradła siwe jeszcze od rosy i mgieł opadających. Torfiaste ziemie uginały się pod nogami, kiej rzemienne pasy, zaś gdzie niegdzie tak było grząsko, że musiały obchodzić; w brózdach głębokich, niby rowy, stały spleśniałe wody, pokryte zieloną rzęsą.<br />
{{tab}}Na kapuśniskach nie było jeszcze nikogo, jeno czajki kołowały nad zagonami, a boćki chodziły kiwający, pilnie bobrując. Pachniało bagnem i surowizną tataraków a trzcin, co poobsiadały kępami stare, zapadłe doły torfowe.<br />
{{tab}}— Piękny czas, ale widzi mi się, na spiekę idzie — ozwała się któraś.<br />
{{tab}}— Dobrze, co wiater przechładza.<br />
{{tab}}— Bo rano, barzej on suszy, niźli słońce.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_123" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/123"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/123|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/123{{!}}{{#if:123|123|Ξ}}]]|123}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dawno nie pamiętają tak suchego lata! — pogadywały, stając do roboty na wyniesionych zagonach kapusty.<br />
{{tab}}— Jak to wyrosła, już się poniektóre skłębiają na główki.<br />
{{tab}}— Żeby jeno nie objadły robaczyska. Susza, to mogą się jeszcze rzucić.<br />
{{tab}}— A mogą. Na Woli obżarły już ze szczętem.<br />
{{tab}}— W Modlicy zaś wyschła docna, musiały sadzić na nowo.<br />
{{tab}}Poredzały, dziabiąc motyczkami ziemię i kopiasto obsypując grzędy, galancie wyrosłe, ale i sielnie zachwaszczone, mlecze bowiem szły w kolano, a kacze ziela i nawet osty puszczały się gęsto, kiej las.<br />
{{tab}}— Czego człowiek nie sieje, ni potrzebuje, to się bujnie rodzi — zauważyła któraś, otrzepując ze ziemi jakiś chwast wyrwany.<br />
{{tab}}— Jak każde złe! Grzechu ano nikt nie posiewa, a pełno go na świecie.<br />
{{tab}}— Bo plenny! Moiściewy! póki grzechu, póty i człowieka. Przecie powiadają: bez grzechu nie byłoby śmiechu, albo to: kiejby nie grzech, toby człowiek dawno zdechł! Potrzebny musi być nacoś, jako i ten chwast, bo oba stworzył Pan Jezus! — prawiła po swojemu Jagustynka.<br />
{{tab}}— Pan Jezusby ta stworzył złe! Juści! Człowiek to jak ta świnia, wszyćko musi swoim ryjem pomarać! — rzekła surowo Hanka, iż pomilkły.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_124" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/124"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/124|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/124{{!}}{{#if:124|124|Ξ}}]]|124}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Słońce już się było wyniesło galancie i mgły opadły do znaku, kiej dopiero ode wsi zaczęły nadchodzić kobiety.<br />
{{tab}}— Robotnice! Czekają, aż im rosa przeschnie, żeby se nie zamoczyć kulasów — szydziła Hanka.<br />
{{tab}}— Niekażdy tak łasy na robotę, jako wy!<br />
{{tab}}— Bo niekażdy tak musi harować, niekażdy! — westchnęła ciężko.<br />
{{tab}}— Wasz wróci, to se odpoczniecie.<br />
{{tab}}— Już się do Częstochowskiej ochfiarowałam na Janielską, bych jeno powrócił. Wójt obiecował go na dzisia.<br />
{{tab}}— Z urzędu wie, to musi być co i prawda. Ale latoś sporo narodu wybiera się do Częstochowy. Organiścina pono idzie i powiada, co sam proboszcz poprowadzi kompanję!<br />
{{tab}}— A któż mu to poniesie brzucho! — zaśmiała się Jagustynka. — Sam go nie udźwignie bez tylachny karwas drogi. Obiecuje, jak zawdy.<br />
{{tab}}— Byłam już parę razy z kompanją, alebym co roku chodziła — westchnęła Filipka z za wody.<br />
{{tab}}— Na próżniaczkę kużden łakomy.<br />
{{tab}}— Jezu! — ciągnęła gorąco, nie bacząc na przycinki. — A dyć to człowiek jakby szedł do nieba, tak mu jest w tej drodze lekko i dobrze. A co się napatrzy świata, a co się nasłucha, co się namodli! Jeno parę niedziel, a widzi się człowiekowi, jakoby na całe roki zbył się bied a turbacyj. Jakby się potem na nowo narodził!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_125" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/125"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/125|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/125{{!}}{{#if:125|125|Ξ}}]]|125}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Prawda, to łaska Boska tak krzepi! Juści — przytwierdzały niektóre.<br />
{{tab}}Od wsi, ścieżką nad rzeką, między szuwarami a gęstą, młodą olszyną, przemykała się ku nim jakaś dziewczyna. Hanka przysłoniła oczy od słońca, ale nie mogła rozeznać, dopiero z bliska poznała Jóźkę, która leciała, jak jeno mogła, już zdala krzycząc i wytrząchając rękami:<br />
{{tab}}— Hanuś! Antek wrócili! Hanuś!<br />
{{tab}}Hanka prasnęła motyczką i porwała się, kiej ptak do lotu, ale się wmig opamiętała, opuściła podkasany wełniak i, chocia ją ponosiło, chocia serce się tłukło, że tchu brakowało i ledwie poredziła przemówić, rzekła spokojnie, jakby nigdy nic:<br />
{{tab}}— Róbcie tu same, a na śniadanie przychodźta do chałupy.<br />
{{tab}}Odeszła zwolna, bez pośpiechu, przepytując Jóźkę o wszystko.<br />
{{tab}}Kobiety poglądały na się, docna stropione jej spokojnością.<br />
{{tab}}— Jeno la oczów ludzkich taka spokojna. Żeby się nie prześmiewali, co jej pilno do chłopa. Jabym ta nie wytrzymała! — mówiła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Ani ja! By się jeno Antkowi nie zachciało nowych jamorów...<br />
{{tab}}— Niema już na podorędziu Jagusi, to może mu się odechce.<br />
{{tab}}— Moiście! Jak chłopu zapachnie kiecka, to za nią w cały świat gotów.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_126" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/126"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/126|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/126{{!}}{{#if:126|126|Ξ}}]]|126}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Oj prawda, bydlę się nie tak łacno narowi do szkody, jak chłop niektóry...<br />
{{tab}}Plotły, ledwie się już ruchając przy robocie, a Hanka szła wciąż jednako i jakby z rozmysłu pogadując z napotkanymi, chocia i nie wiedziała, co mówi, ni co odpowiadają, bo w głowie miała to jedno, że Antek wrócił i na nią czeka.<br />
{{tab}}— I z Rochem przyszedł? — pytała jedno wkółko.<br />
{{tab}}— A z Rochem! Dyć już wam mówiłam!<br />
{{tab}}— A jaki, co? Jaki?<br />
{{tab}}— Wiem to jaki? Przyszedł i zaraz z progu pyta: kaj Hanka? Powiedziałam i zarno w te pędy po was, no i tyla!<br />
{{tab}}— Pytał o mnie! Niech ci Pan Jezus... Niech ci... — zaniesła się radością.<br />
{{tab}}Dojrzała go już zdaleka, siedział z Rochem w ganku, a uwidziawszy ją, wyszedł naprzeciw w opłotki.<br />
{{tab}}Szła ku niemu coraz wolniej i coraz ciężej, chytając się po drodze płota, gdyż nogi się pod nią gięły, brakowało tchu, dusiły łzy i w głowie miała taki mąt, co ledwie zdoliła wyjąkać:<br />
{{tab}}— Tyżeś to! Tyżeś! — łzy zalały resztę słów, nabranych radością.<br />
{{tab}}— A ja, Hanuś! Ja! — przygarnął ją mocno do piersi, a przytulał z dobrością i z całego serca. Cisnęła się też do niego zgoła już bez pamięci, a jeno te szczęsne łzy spływały ciurkiem po twarzy zbladłej i wargi się trzęsły, dawała mu się w ramiona wszystka, kiej to utęsknione dzieciątko.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_127" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/127"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/127|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/127{{!}}{{#if:127|127|Ξ}}]]|127}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Długo nie poredziła przemówić, ale cóż to mogła rzec i jak wypowiedzieć, co się w niej działo! Dyć byłaby klękała przed nim, dyć byłaby prochy zmiatała, więc jeno niekiedy rwało się jej z piersi jakieś słowo, padając, kiej to ważne ziarno i kiej ten kwiat, pachnący weselem i oroszony krwią serdeczną, a oczy wierne i oddane, oczy pełne bezgranicznego miłowania kładły mu się pod stopy, kiej psy, zdając się na wolę jego i na jego łaskę.<br />
{{tab}}— Zmizerowałaś się, Hanuś! — szepnął, gładząc ją pieściwie po twarzy.<br />
{{tab}}— Jakże... tylam przeniesła, tylam się wyczekała...<br />
{{tab}}— Zapracowała się kobieta — ozwał się Rocho.<br />
{{tab}}— To i wy jesteście! Całkiem o was przepomniałam! — jęła go witać i całować po rękach, on zaś rzekł żartobliwie:<br />
{{tab}}— Nie dziwota. Obiecałem go wam przywieść, to go sobie macie...<br />
{{tab}}— A mam! Mam! — zawołała, stając w nagłym podziwie przed Antkiem, wybielał bowiem, wydelikatniał i taki się widział urodny, mocarny, pański, jakby zgoła kto drugi, pojąć tego nie mogła.<br />
{{tab}}— Przemieniłem się to, co tak po mnie ślepiasz?<br />
{{tab}}— Niby nie, ale całkiem jesteś jakiś zgoła inakszy.<br />
{{tab}}— Poczekaj, pójdę w pole do roboty, to zarno będę, jak przódzi.<br />
{{tab}}Skoczyła naraz do izby po najmłodsze dziecko.<br />
{{tab}}— Jeszcze go nie widziałeś! — wołała, wynosząc rozkrzyczanego chłopaka — popatrz jeno, podobny do cię, jak dwie krople.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_128" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/128"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/128|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/128{{!}}{{#if:128|128|Ξ}}]]|128}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Sielny parob! — zawinął go w róg kapoty i pohuśtywał.<br />
{{tab}}— Rocho mu na imię! Pietras, a chodźże i ty do ojca — podsadziła starszego, że jął się gramolić na ojcowe kolana bełkocąc cosik. Antek objął obydwóch z dziwną czułością.<br />
{{tab}}— Robaki kochane, kruszyny najmilsze! Jakto już Pietras wyrósł, no, i po swojemu coś rajcuje.<br />
{{tab}}— Przecie, a taki sprzeciwny, a taki zmyślny, dorwie się jeno bata, to zara trzaska i gęsi wygania — przykucnęła przy nich. — Pietras, powiedz: tata! powiedz.<br />
{{tab}}Juści, co zamamrotał i nawet jeszcze więcej cosik gwarzył po swojemu, ciągając ojca za włosy.<br />
{{tab}}— Jóźka, czemu się to na mnie boczysz? Chodźże — zauważył.<br />
{{tab}}— A bo to śmię — pisknęła wstydliwie.<br />
{{tab}}— Chodźże, głupia, chodź! — przygarnął ją tkliwie, po bratersku. — Tera już me we wszyćkiem słuchaj, kiej ojca. Nie bój się, srogi la ciebie nie będę i krzywdy od mnie nie zaznasz.<br />
{{tab}}Rozpłakała się dziewczynina żalnie, wypominając ojca i brata.<br />
{{tab}}— Jak mi wójt pedział o jego śmierci, to jakby me kto kłonicą zdzielił, jaże me zamroczyło. Taki parob kochany, taki brat najmilejszy. I kto by się to spodział. Jużem sobie układał w głowie, jak się to grontem podzielim, nawet już o kobiecie la niego myślałem — wyrzekał cicho, z głęboką boleścią, jaże Rocho, aby odwrócić smutne myśle od wszystkich, zawołał, podnosząc się z miejsca:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_129" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/129"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/129|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/129{{!}}{{#if:129|129|Ξ}}]]|129}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Dobrze wam gadać, a mnie już kiszki marsza grają.<br />
{{tab}}— Laboga, docna przepomniałam. Jóźka, łap no te żółte kogutki. Cipuchny! cip, cip, cip! A może jajków przódzi, co? A może chleba? świeży i masło wczorajsze! Urżnij łby i sparz wrzątkiem! Wnet je wam sprawię. To gapa ze mnie, żeby zabaczyć!<br />
{{tab}}— Ostaw, Hanuś, kogutki na potem, a sporządź cosik po naszemu. Tak mi się już przejadło to miesckie jedzenie, co ochotnie siędę przed miską ziemniaków z barszczem — śmiał się wesoło. — Jeno la Rocha zgotuj co inszego.<br />
{{tab}}— Bóg zapłać. Właśnie na to samo mam smaki!<br />
{{tab}}Hanka rzuciła się szykować, ale że ziemniaki już parkotały w garnku, to jeno wyniesła z komory kiełbasę do barszczu.<br />
{{tab}}— La ciebiem ostawiła, Jantoś. To z tej maciory, coś to ją kazał zaszlachtować przed Wielkanocą.<br />
{{tab}}— No, no, niezgorsze pęto, ale da Bóg, że je zmożemy. Hale, Rochu, a kajże to nasze gościńce?<br />
{{tab}}Stary podsunął spory tobół, z którego Antek jął wyjmować różności, a podawać każdej zosobna.<br />
{{tab}}— Naści, Hanuś, to la ciebie, jak ci kaj droga wypadnie — podał jej wełnianą chustę, takusieńką, jaką miała organiścina, całkiem czarna i w czerwone i zielone kraty.<br />
{{tab}}— La mnie. Żeś to pamiętał, Jantoś — jęknęła z niezgłębioną wdzięcznością.<br />
{{tab}}— Ba, żeby nie Rocho, tobym był zabaczył, ale przypomnieli i poszlim razem wybierać i kupować.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_130" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/130"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/130|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/130{{!}}{{#if:130|130|Ξ}}]]|130}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}A sporo nakupił, gdyż dodał żonie jeszcze trzewiki i chusteczkę na głowę jedwabną, modrą w żółte kwiatuszki. Jóźce dał taką samą, jeno co zieloną, oraz fryzkę i parę sznurków paciorków z długachną wstęgą do zawiązywania, zaś la dzieci przywiózł pierników i organki, nawet miał la kowalowej, bo cosik odłożył obwiniętego w papier, a nie zapomniał Witka, ni też o parobku.<br />
{{tab}}Jaże krzyknęły z podziwu na coraz nowe cudności, oglądając je i przymierzając z taką radością, że Hance łzy kapały po zrumienionej twarzy, a Jóźka za głowę chytała się w podziwie.<br />
{{tab}}Rocho się uśmiechał, zacierając ręce, Antek zaś jeno pogwizdywał.<br />
{{tab}}— Zarobiliśta sobie na gościniec. Rocho powiadał, jak to wszyćko szło składnie w gospodarce. Dajcie no spokój, nie la dziękowań przywiezłem — wołał, broniąc się, bo rzuciły się go ściskać i całować.<br />
{{tab}}— Ani mi się kiej śniły takie cudności — szepnęła łzawo Hanka, siadając przymierzać trzewiki. — Ciasne ździebko, nogi mi nabrzmiały od bosaka, ale na zimę będą w sam raz.<br />
{{tab}}Rocho jął się rozpytywać o wieś i różne sprawy, opowiadała jeno piąte przez dziesiąte, krzątając się tak pilnie kole jadła, że pokrótce zastawiła przed nimi ziemniaków szczodrze omaszczonych tęgą michę i nie mniejszą barszczu, w którym, kieby koło, pływała kiełbasa.<br />
{{tab}}Skwapnie się przypięli do śniadania.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_131" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/131"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/131|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/131{{!}}{{#if:131|131|Ξ}}]]|131}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To mi dopiero jadło — pokrzykiwał wesoło — kiełbasa galancie czujna. Po tem to człowiek poczuje jakąś wagę w żywocie. A to me paśli w tem kreminale, żeby ich wciorności.<br />
{{tab}}— Dopieroś to się, chudziaku, namorzył głodem.<br />
{{tab}}— Jakże, toć wkońcu już nic jeść nie mogłem.<br />
{{tab}}— Powiadali chłopy, jak tam żywią, że pono pies jeno z głodu chyciłby się takiego jadła, prawda to?<br />
{{tab}}— Juści co prawda, ale najgorsze, że trza było siedzieć zawarty. Póki było zimno, to jeszcze, ale skoro dogrzało słońce i zaleciało mi ziemią, to myślałem, co się już wścieknę. Pachniała mi wola lepiej, niźli ta kiełbasa. Jużem kraty próbował rwać, jeno co przeszkodziły.<br />
{{tab}}— Prawda, co tam biją? — spytała lękliwie.<br />
{{tab}}— A biją! Są tam bowiem i takie zbóje, które już z czystej sprawiedliwości powinny co dnia brać kije. Mnie się ta nie ważono tknąć ni palcem. Niechby jucha spróbował który, dałbym mu tabaki, no!<br />
{{tab}}— Juści, ktoby cię ta przemógł, mocarzu, kto? — przyświarczała radośnie, wpatrzona w niego i czuwająca na najlżejsze skinienie.<br />
{{tab}}Rychło się jednak uwinęli z jadłem i zaraz poszli spać do stodoły, kaj już naniesła im Hanka do sąsieka pierzyn i poduszek.<br />
{{tab}}— Bójcie się Boga, toć stopimy się na skwarki — zaśmiał się Rocho.<br />
{{tab}}Już nie odrzekła, ale, zawarłszy za nimi wrota, wtedy dopiero całkiem osłabła i uciekła na ogród do pielenia pietruszki. Rozglądała się chwilę dokoła i {{pp|buch|nęła}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_132" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/132"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/132|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/132{{!}}{{#if:132|132|Ξ}}]]|132}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|buch|nęła}} płaczem. Płakała z radości, płakała, że słońce przygrzewało ją w plecy, że zielone drzewa chwiały się nad głową, że ptaki śpiewały, że pachniało wszystko i kwitnęło i że jej było tak dobrze, tak cicho i tak błogo na duszy, jakby po tej świętej spowiedzi, abo i jeszcze lepiej.<br />
{{tab}}— Żeś to wszystko sprawił, mój Jezu! — jęknęła, podnosząc łzawe oczy ku niebu, w najczystszej, zgoła niewypowiedzianej podzięce za tyle dobra, jakie ją spotkało.<br />
{{tab}}— I że się to już przemieniło! — wzdychała zdumiona, szczęsna, prawie wniebowzięta, że już cały czas, dopóki spali, chodziła ledwie przytomna ze szczęścia. Czuwała nad nimi, kiej kokosz nad pisklętami. Wyniesła dzieci daleko w sad, by czasem nie zakrzyczały. Przepędziła z podwórza wszelką gadzinę, nie bacząc nawet, że świnie pyskają wczesne ziemniaki, a kury rozgrzebują wschodzące ogórki. Już o całym świecie przepomniała, cięgiem zazierając do śpiących.<br />
{{tab}}A dzień tak się przykro dłużył, co już nie mogła sobie poredzić. Przeszło bowiem śniadanie, przeszedł obiad, a oni wciąż spali. Porozpędzała wszystkich do roboty, ani dbając, co się tam bez niej wyrabia, stróżując jeno, a cięgiem drepcąc od stodoły do chałupy.<br />
{{tab}}Sto razy wyjmowała gościniec przymierzać, oglądać i wołać.<br />
{{tab}}— A kaj to drugi taki dobry i pamiętliwy, kaj?<br />
{{tab}}Aż wkońcu poleciała na wieś, do kobiet, a kogo jeno dostrzegła, to mu już zdala krzyczała:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_133" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/133"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/133|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/133{{!}}{{#if:133|133|Ξ}}]]|133}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Wiecie, a to mój powrócił. Śpi se tera w stodole.<br />
{{tab}}I śmiały się jej oczy i twarz i tak wszystka tchnęła rozradowaniem i weselem, jaże kobiety się dziwowały.<br />
{{tab}}— Urzekł ją ten wisielec, czy co? Docna zgłupiała.<br />
{{tab}}— Zarno się ona pocznie wynosić a nos zadzierać, obaczycie!<br />
{{tab}}— Niech jeno Antek wróci do dawnego, to jej rura zmięknie — poredzały.<br />
{{tab}}Juści, co nie słyszała tych pogadek, ale, przyleciawszy do chałupy, wzięła się na ostro do sporządzania sutego obiadu, lecz, dosłyszawszy gęsi, krzyczące na stawie, wypadła je przyciszać kamieniami, że ledwie z tego kłótnia nie wyszła z młynarzową.<br />
{{tab}}Właśnie co ino była podwieczorek posłała ludziom na pole, gdy chłopy przyszły ze stodoły. Narządziła im obiad pod domem w cieniu i na chłodzie, podając nawet gorzałkę i piwo, zaś na dojadkę postawiła z pół sitka dobrze źrałych wisien, które była przyniesła od księżej gospodyni.<br />
{{tab}}— Obiad suty, jakby na weselu — żartował Rocho.<br />
{{tab}}— Gospodarz wrócił, małe to jeszcze wesele? — odparła, zwijając się kole nich i mało wiele sama pojedając.<br />
{{tab}}Po skończeniu Rocho zaraz poszedł na wieś, obiecując się na wieczór, zaś ona spytała nieśmiele męża:<br />
{{tab}}— Chcesz to obejrzeć gospodarkę?<br />
{{tab}}— A dobrze! Święto się już skończyło, trza się będzie brać do roboty! Mój Boże, anim się spodział, co mi tak rychło przyjdzie ojcowizna!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_134" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/134"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/134|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/134{{!}}{{#if:134|134|Ξ}}]]|134}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Westchnął i poszedł za nią; powiodła go najpierwej do stajni, kaj parskały trzy konie, a w zagrodzie kręcił się źrebak; potem do pustej obory, zaś jeszcze potem do stodoły, do tegorocznego siana; zaglądał nawet do chlewów i pod szopę, gdzie stały różne narzędzia i porządki.<br />
{{tab}}— Bryczkę trza będzie przetoczyć na klepisko, bo się docna rozeschnie.<br />
{{tab}}— A bo to raz przykazywałam Pietrkowi? Cóż, kiej me nie słuchał.<br />
{{tab}}Zaczęła zwoływać prosięta i drób, sielnie się przechwalając dużym przychowkiem, a kiej i to obejrzał, rozpowiedała szeroko o polnych robotach, gdzie co posiane i wiela każdego zosobna, pilnie przytem naglądając mu w oczy i wyczekująco, ale on sobie wszyćko poukładał w głowie po porządku, przepytując jeno o to i owo, a dopiero wkońcu rzekł:<br />
{{tab}}— Jaże uwierzyć trudno, żeś to wszystkiemu sama uredziła!<br />
{{tab}}— La ciebie tobym i więcej zmogła — szepnęła gorąco, strasznie rada z pochwały.<br />
{{tab}}— Chwat z ciebie, Hanuś, chwat! anim się spodział, coś taka.<br />
{{tab}}— Było potrza, to juści co człowiek kulasów nie pożałował.<br />
{{tab}}Obejrzał nawet sad, pełen wiśni już przez pół czerwonych, i grzędy, kaj rosły cebule, pietruszka i kapuściane wysadki.<br />
{{tab}}Wracali już zpowrotem, gdy, przechodząc kole ojcowej strony, zajrzał do środka przez wywarte okno.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_135" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/135"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/135|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/135{{!}}{{#if:135|135|Ξ}}]]|135}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A kajże to Jagna? — latał zdumionemi oczami po pustej izbie.<br />
{{tab}}— A kaj! u matki! Wygnałam ją! — rzekła twardo, podnosząc na niego oczy.<br />
{{tab}}Ściągnął brwie, przedeliberował czas jakiś i, zapalając papierosa, rzucił spokojnie, jakby odniechcenia:<br />
{{tab}}— Dominikowa zły pies, nie przepuści nam bez precesu.<br />
{{tab}}— Już pono wczoraj latały ze skargą do sądu.<br />
{{tab}}— Od skargi do wyroku droga szeroka. Ale trza to będzie wziąć dobrze na rozum, by nam nie wystroiła jakiego figla.<br />
{{tab}}Opowiadała, z czego to wszystko poszło i jak się stało, wiele juści pomijając, nie przerywał, ni pytał, brwie jeno marszcząc i łyskając oczami; dopiero, kiej mu zapis podała, ośmiał się kąśliwie:<br />
{{tab}}— Tyle wart, co możesz z nim bieżyć za ścianę.<br />
{{tab}}— A juści, przecie to ten sam, co go jej dali ociec.<br />
{{tab}}— I stoi właśnie złamany patyk! Jakby się odpisała u rejenta, toby co znaczyło. La śmiechu go rzuciła!<br />
{{tab}}Cisnął ramionami, zabrał Pietrusia na ręce i ruszył do przełazu.<br />
{{tab}}— Obaczę pola i wrócę! — rzucił za siebie, iż ostała, chociaż dziwnie pragnęła z nim poleźć, on zaś mijając bróg, już odnowiony i pełen siana, przyglądał mu się z pod oka.<br />
{{tab}}— Mateusz go wyporządził. Samej słomy na dach wykręcili ze trzy kopy — wołała za nim, stojąc na przełazie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_136" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/136"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/136|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/136{{!}}{{#if:136|136|Ξ}}]]|136}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A dobrze, dobrze — mruknął, nie był ta ciekaw bele czego. Przeszedł ziemniakami i puścił się miedzą.<br />
{{tab}}Latoś na polach z tej strony wsi były prawie same oziminy, i bez to niewiela ludzi spotykał po drodze, a z kim się zszedł, tego witał krótko i prędko przechodził. Zwalniał jednak coraz bardziej, gdyż Pietruś mu ciążył i jakoś dziwnie rozbierało go nagrzane, ciche powietrze. Przystawał, to siadał, nie przestając oglądać prawie każdego zagona zosobna.<br />
{{tab}}— Ho, ho! żółtocha dusi len! — wykrzyknął, stając przy zagonach, niebieskich od kwiatów, ale gęsto poprzerabianych żółciznami — kupiła siemię zapaskudzone i nie przewiała!<br />
{{tab}}Wstrzymał się potem przy jęczmieniu, który był mizerny i już przypalony, a ledwo widny z pod ostów, rumianków i szczawiów.<br />
{{tab}}— Na mokro siali! Spyskał rolę, kiej świnia! A żeby cię, jucho, pokręciło za taką uprawę! A jak to ścierwo zbronował! sam perz i kotyry!<br />
{{tab}}Splunął rozeźlony i wszedł na ogromny łan żyta, co, niby wody, spławione we słońcu, kolebały mu się do nóg, bijąc chrzęstliwemi, ciężkiemi kłosami. Rozradował się głęboko, gdyż było pięknie wyrośnięte, słomę miało grubą i kłosy, niby baty.<br />
{{tab}}— Kiej bór idzie! Ojcowego to jeszcze siania! We dworze nielepsze! — wykruszył kłos, ziarno było dorodne i pełne, ale jeszcze miękkie — za dwa tygodnie czas mu będzie pod kosę! Byle jeno grady nie zbiły.<br />
{{tab}}Ale nad pszenicą najdłużej się cieszył i napasał oczy, bo, chociaż szła nierówno, kłębami a zatokami, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_137" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/137"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/137|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/137{{!}}{{#if:137|137|Ξ}}]]|137}}'''<nowiki>]</nowiki></span>lecz z czarniawych, lśniących piór już się łuskały gęste i wielkie kłosy.<br />
{{tab}}— Sypnie niezgorzej. Trzeba jeszcze miejscami przysiec, za bujna. Na górce, a nic ją nie przypaliło! Czyste złoto idzie!<br />
{{tab}}Był coraz dalej, wspinając się zwolna pod łagodne wzgórze, na którym wyrastała czarna ściana boru. Wieś ostała za nim, jakby na samem dnie, pławiła się w sadach, a przez przerwy między chałupami polśniewał staw lub jakieś okno zagrało w słońcu.<br />
{{tab}}Kajś pod smętarzem cięli koniczynę i kosy migotały nad ziemią, niby te sine błyskawice, gdzie znów czerwieniały kobiece przyodziewy, i stada białych gęsi pasły się na wąskich ugorach, a za wsią, w zielonych polach ziemniaków ruchali się ludzie, kiej mrówki, zaś jeszcze wyżej, w nieprzejrzanych dalekościach majaczyły jakieś wsie, domy samotne, drzewa pogarbione nad drogami, wielgachne pola i widziały się jakoby potopione w modrawej i wrzącej wodzie.<br />
{{tab}}Głęboka cichość szła górą nad ziemiami, rozpalone powietrze jaże ślepiło migotem, ziejąc takim skwarem, że skroś tych białawych, roztrzęsionych płomi jeno niekiej przeleciał bociek, ważąc się ciężko na omdlałych skrzydłach, i zaziajane wrony przefrunęły.<br />
{{tab}}Skowronki śpiewały kajś niedojrzane, niebo wisiało wysokie, rozpalone i czyste, że tylko gdzie niegdzie warowała na tych niebieskich polach jakaś biała chmurka, kieby ta owca zbłąkana.<br />
{{tab}}Zaś po ziemiach baraszkował suchy i gorący wiater, przewalając się, jak pijany, czasem podrywał się <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_138" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/138"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/138|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/138{{!}}{{#if:138|138|Ξ}}]]|138}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z prześwistem, jaże płoszyły się ptaki, albo gdziesik przyczajony buchał znagła we zboża i skłębiał je, mącił, wzburzał do dna i przepadał znowu niewiada kaj, a rozkolebane zagony długo jeszcze gędziły i cichuśko, jakby się skarżąc na wisusa.<br />
{{tab}}Antek przystanął pod lasem, na ugorze i znowu się ozgniewał.<br />
{{tab}}— Jeszcze nie podorany! Konie stoją przez roboty, gnój spala się na kupie, a ten ani się zatroszczy! Ażeby cię! — zaklął, ruszając pod borem ku krzyżowi na topolowej drodze.<br />
{{tab}}Zmęczony się czuł, w głowie mu szumiało i kurz zapierał gardziel, przysiadł pod krzyżem w cieniu brzózek, ułożył na kapocie śpiącego Pietrusia i, obcierając rzęsisty pot, zapatrzył się we świat i zamedytował.<br />
{{tab}}Słońce skłoniło się nad bory, i pierwsze lękliwe cienie wyłoniły się z pod drzew, czołgając się ku zbożom. Bór cosik gwarzył zcicha czubkami, płonącemi w słońcu, a gęste podszycia leszczyn i osik trzęsły się, jakby w zimnicy. Dzięcioły kuły zawzięcie i kajś daleko skrzeczały sroki. Czasem, między omszałymi dębami zamigotała żołna, jakby kto cisnął kłębkiem zwiniętej tęczy.<br />
{{tab}}Chłód zawiewał z omroczonych, cichych głębin, tylko kajś niekaj podartych słonecznemi pazurami.<br />
{{tab}}Zalatywało grzybami, żywicą i rozprażonym bajorem.<br />
{{tab}}Naraz jastrząb wyprysnął nad las, zatoczył krzyżem nad polami, ważył się chwilę i spadł, kiej piorun we zboża...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_139" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/139"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/139|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/139{{!}}{{#if:139|139|Ξ}}]]|139}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Antek porwał się bronić, ale już było za późno, posypała się kurzawa piór, zbój uciekł, jękliwie zakrzyczały kuropatki, a jakiś zajączek zestrachany gnał naoślep, jeno mu bielało podogonie.<br />
{{tab}}— Jak se to wypatrzył! Rabuś jucha! — szepnął, siadając zpowrotem — cóż, kiej i jastrząb musi się pożywić, i choćby ta glista najmarniejsza. Takie już urządzenie na świecie! — medytował, okrywając Pietrusiową gębusię, gdyż pszczoły brzęczały nad nią zawzięcie, a jakiś kosmaty trzmiel buczał nieustannie.<br />
{{tab}}Spomniał sobie, jak to jeszcze niedawno wydzierał się na wolę, do tych pól, jak mu to dusza dziw nie uschła z tęsknicy!<br />
{{tab}}— Wymęczyły me, ścierwy! — zaklął, nie ruchając się już z miejsca, bo tuż przed nim, z żyta wyściubiały lękliwe głowy przepiórki, nawołując się po swojemu, ale wmig się pokryły, gdyż cała banda wróblego narodu spadła na brzozy, stoczyła się w piach, jazgocząc zapamiętale, tłukąc się a bijąc i swarząc, aż ścichły nagle, przywierając do miejsc, jastrząb znowuj zakołował i tak nisko, jaże cień leciał po zagonach.<br />
{{tab}}— Dał wam radę, pyskacze! Akuratnie bywa takusieńko z ludźmi! Więcej zrobi z niejednym pogrozą, niźli skamlaniem — rozważał.<br />
{{tab}}Pliszki się pokazały pobok, na drodze, trzęsły ogonami, szwendając się tak zbliska, iż skoro poruszył ręką, odleciały za rów.<br />
{{tab}}— Głupie! Mało co, a byłbym którą chycił la Pietrusia!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_140" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/140"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/140|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/140{{!}}{{#if:140|140|Ξ}}]]|140}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wrony wylazły z lasu, maszerowały koleinami, wydziobując, co się dało, ale, poczuwszy człowieka, jęły ostrożnie, z przekrzywionemi łbami zazierać w niego i obchodzić, podskakując coraz bliżej, a stopercząc obmierzłe, zbójeckie dzioby.<br />
{{tab}}— Nie pożywita się mną — rzucił grudkę, uciekły cicho, jak złodzieje.<br />
{{tab}}Zaś potem, że siedział jakby w odrętwieniu, zapatrzony we świat i całą duszą zasłuchany w jego głosy, to wszelaki stwór jął zuchwale ciągnąć na niego; mrówki łaziły mu po plecach, motyle raz po raz przysiadały we włosach, boże krówki szukały czegoś po twarzy, a zielone, spasłe liszki pięły się skwapnie na buty, to leśne ptaszki cosik mu zaświergoliły nad głową, i wiewiórka, przewijając się od boru, zadarła rudy ogon, ważąc się przez mgnienie, czyby nie chycnąć na niego, ale on ani już o czem wiedział, grążył się bowiem w czemściś, co buchało z tych ziem nieobjętych, sycąc mu duszę upojną i zgoła niewypowiedzianą słodkością.<br />
{{tab}}Zdało mu się, jakoby z tym wiatrem przewalał się po zbożach; jakby polśniewał mięciuśką, wilgotną runią traw; jakby toczył się strumieniem po wygrzanych piachach skroś łąk, przejętych zapachem sianokosów; to jakby z ptakami leciał kajś wysoko, górnie nad światem i krzykał z mocą niepojętą do słońca; to znowu jakby się stawał szumem pól, kolebaniem się borów, siłą i pędem wszelakiego rostu i wszystką potęgą tej ziemi świętej, rodzącej w śpiewaniach i weselu. I sobą się wiedział, wszyćkim się wiedząc {{pp|za|razem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_141" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/141"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/141|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/141{{!}}{{#if:141|141|Ξ}}]]|141}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|razem}}, bo i tem, co się obaczy i poczuje, czego się dotknie i co się wyrozumie, ale i tem, czego niesposób nawet pomiarkować, a co jeno poniektóra dusza w godzinę śmierci przejrzy i co się w człowiekowem sercu tylko kłębi, wzbiera i ponosi ją w jakąś niewiadomą stronę i łzy słodkie wyciska i nieukojoną tęsknicą, kieby kamieniem, przywala.<br />
{{tab}}Szło to przez niego, niby chmura, że, nim co pojął, już inne następowały, już nowe i barzej jeszcze niepojęte.<br />
{{tab}}Był na jawie, a śpik sypał mu w oczy makiem i wodził kajś ponad dole i stronami zachwyceń prowadził, że już wkońcu poczuł się niby w czas podniesienia, kiej dusza gdziesik się wzniesie i płynie klęczący na jakieś janielskie ogrody, na jakieś nieba i raje pełne szczęśliwości.<br />
{{tab}}Kwardy był przeciek i do tkliwości nieskory, ale w tych dziwnych minutach gotów był paść na ziem, przywrzeć do niej gorącemi ustami i obejmować cały ten świat kochany.<br />
{{tab}}— Nic, jeno me tak powietrze rozbiera! — bronił się, trąc oczy kułakiem i srożąc brwie, ale bo to poredził się przemóc, bo to mógł zdusić w sobie kuntentność, która go przepalała?<br />
{{tab}}Na ziemi się bowiem znowu poczuł, na ojcowej i praojcowej grudzi, między swoimi, to i nie dziwota, co radowała mu się dusza, i każde bicie serca zdało się wołać na świat cały mocno i radośnie:<br />
{{tab}}— Dyć znowu jestem! Jestem i ostanę!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_142" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/142"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/142|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/142{{!}}{{#if:142|142|Ξ}}]]|142}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Prężył się w sobie, gotów dźwignąć się na to nowe życie, którem już szedł ociec, jakim przeszły dziady i pradziady i, tak samo jak oni, pochylał bary, by wziąć ciężki trud i ponieść go nieulękle i niestrudzenie, aż póki Pietruś nie zastąpi go zkolei...<br />
{{tab}}— Tak już być musi! Młody po starym, syn po ojcu, a posobnie, a cięgiem, dopóki Twoja wola, Jezu miłosierny — dumał surowo.<br />
{{tab}}Wsparł głowę na rękach i pochylał nisko ociężałą głowę, gdyż nawiedziły go całą ciżbą przeróżne myśle i spominania, zaś jakiś głos kwardy i karcący, jak gdyby głos sumienia, jął mu prawić swoje gorzkie i bolesne prawdy, przygiął się przed nim i ukorzył wyznając się ze wszystkich przewin i grzechów...<br />
{{tab}}Ciężką mu była ta spowiedź i zgoła niełacnem pokajanie, ale przemógł hardość, zdusił w sobie ambit i pychę, patrząc w całe swoje życie nieubłaganemi oczami opamiętania; każdą sprawę swoją przezierał tera do dna, bierąc ją na rozum i na srogi sąd.<br />
{{tab}}— Głupi byłem i tyla! Na świecie musi iść swoim porządkiem! Juści, mądrze powiedzieli ociec: jak wszystkie jadą w jedną stronę, źle takiemu, któren z woza spadnie, pod koła zleci! Koni na piechotę się nie zgoni! Że to kużden człowiek musi wszyćko dochodzić swoim rozumem! Drogo niejednemu wychodzi! — myślał smutnie i cierpki prześmiech okolił mu wargi.<br />
{{tab}}Z boru zaczęły klekotać kołatki, a porykiwania ciągnących stad.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_143" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/143"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/143|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/143{{!}}{{#if:143|143|Ξ}}]]|143}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Podniósł Pietrusia i ruszył bokiem topolowej, przepuszczając stada, idące z leśnych pastwisk.<br />
{{tab}}Kurz się wznosił z pod kopyt i bił ponad topole, kiej chmura, w zaczerwienionych od zachodu tumanach chwiały się rogate, ciężkie łby i raz po raz skłębiały się owce, obganiane przez pieski, gdyż cięgiem się rwały w przydrożne zboża, pokwikiwały świnie, prażone batami, cielaki z bekiem szukały pogubionych matek; paru pastuchów jechało na koniach, a reszta szła ze stadami, trzaskając z batów, gwarząc a pokrzykując; któryś zawodził, jaże się rozlegało.<br />
{{tab}}Antek ostawał już za wszystkimi, kiej go dojrzał Witek i przyleciał całować w rękę na powitanie.<br />
{{tab}}— Niezgorzej, widzę, podrosłeś! — ozwał się łaskawie do chłopca.<br />
{{tab}}— Prawda, bo już te portki, com dostał jesienią, są mi po kolana.<br />
{{tab}}— Nie bój się, da ci nowe gospodyni, da! Mają to krowy co jeść?<br />
{{tab}}— Bogać ta mają, docna już trawę wypaliło, żeby im gospodyni nie podtykała w oborze, toby całkiem zgubiły mleko. Dajcie mi Pietrusia przewieźć go ździebko na koniu — prosił.<br />
{{tab}}— Hale, jeszcze się nie utrzyma i zleci!<br />
{{tab}}— A mało go to już woziłem na źróbce! Przecie trzymał go będę, chłopak jaże piszczy do konia. — Zabrał go i usadził na jakiejś starej szkapie, wlekącej się ze łbem opuszczonym, Pietruś chycił się rączynami grzywy, zabił gołemi piętami końskie boki, a krzykał radośnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_144" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/144"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/144|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/144{{!}}{{#if:144|144|Ξ}}]]|144}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jaki to chwat! parobek mój kochany! — szepnął Antek, skręcił zaraz w pole i miedzami dobierał się drogi biegnącej za stodołami.<br />
{{tab}}Słońce tylko co zaszło, i całe niebo stanęło we złocie i bledziuśkich zieleniach, wiater ustał, zboża zwiesiły ociężałe kłosy, a po rosach leciały wsiowe wrzawy i jakieś dalekie przyśpiewki.<br />
{{tab}}Szedł zwolna, jakby ociężony spominkami, gdyż Jagusia przychodziła mu na pamięć, raz po raz widział przed sobą jej modre oczy i lśniące zęby i te czerwone, nabrane wargi, tchnące tak jakoś zbliska, jaże się wzdrygał i przystawał. Jak żywa mu stawała, przecierał oczy, odganiając ją z pamięci, ale kieby naprzekór szła pobok, biedro w biedro, jak niegdyś, i jak niegdyś, zdało się od niej buchać lubym żarem, aże krew uderzała mu do głowy.<br />
{{tab}}— A może i dobrze, co ją wypędziła z chałupy! Kiej ta zadra mi uwięzła, kiej ta boląca zadra. Ale co było, to i nie wróci — westchnął z dziwnie ściśniętem sercem. — Niesposób. — I, prostując się, rzucił ostro sam sobie:<br />
{{tab}}— Skończyło się psie wesele! — wszedł już w obejście.<br />
{{tab}}W podwórzu gwarno było i ludnie, krzątali się kole wieczornych obrządków, Jóźka krowy doiła pod oborą, wydzierając się piskliwą nutą, zaś Hanka kluski zagniatała na ganku.<br />
{{tab}}Antek przerzekł cosik do Pietrka, pojącego konie, i wszedł oglądać ojcową stronę; przyleciała za nim Hanka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_145" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/145"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/145|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/145{{!}}{{#if:145|145|Ξ}}]]|145}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Trza będzie wyporządzić i przeniesiemy się tutaj. Jest to wapno?<br />
{{tab}}— Kupiłam jeszcze w jarmarek, zaraz jutro zawołam Stacha, to wybieli. Juści co na tej stronie będzie nam sposobniej.<br />
{{tab}}Medytował cosik, obchodząc wszystkie kąty.<br />
{{tab}}— Byłeś w polu? — spytała nieśmiało.<br />
{{tab}}— Byłem, wszyćko dobrze, Hanuś, że i sambym lepiej nie zarządził.<br />
{{tab}}Pokraśniała strasznie, rada pochwale.<br />
{{tab}}— Jeno Pietrkowi świnie pasać, a nie robić w groncie! Paparuch!<br />
{{tab}}— Abo to nie wiem! Jużem się nawet przewiadywała o nowego parobka.<br />
{{tab}}— Wezmę ja go w garście, a nie posłucha, to wygonię na cztery wiatry!<br />
{{tab}}Chciała jeszcze coś pedzieć, ale dzieci zakrzyczały, i poleciała do nich, zaś Antek ruszył w podwórze, przepatrując wszystko bacznie, a tak surowo, że, choć tylko niekiedy rzucił jakie słowo, a Pietrkowi jaże skóra cierpła, i Witek, bojąc mu się nawijać na oczy przemykał się jeno zdala, stronami...<br />
{{tab}}Jóźka doiła już trzecią krowę, śpiewając coraz rozgłośniej:<br />
{{f|<poem>„Stój, siwulo, stój!
Skopkę mleka dój“.</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}— A to się drzesz, jakby cię kto ze skóry obłupiał! — krzyknął na nią.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_146" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/146"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/146|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/146{{!}}{{#if:146|146|Ξ}}]]|146}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Urwała znagła, ale że była harda i nieustępliwa, to zaśpiewała dalej, jeno co już ciszej i jakby lękliwiej:<br />
{{f|<poem>„Kazała cię matka prosić,
Żebyś mleka dała dosyć,
Stój, siwulo, stój!“</poem>|w=85%|przed=15px|po=15px}}
{{tab}}— Zawarłabyś ano gębę, gospodarz w chałupie! — skarciła ją Hanka, dźwigając picie la ostatniej krowy — zaraz tu będzie posłuch — dodała.<br />
{{tab}}Odebrał jej cebratkę i, stawiając ją krowie, powiedział ze śmiechem:<br />
{{tab}}— Drzyj się, Józia, drzyj, a to szczury prędzej uciekną z chałupy...<br />
{{tab}}— A zrobię, co mi się spodoba! — warknęła harno i zaczepnie, ale, skoro odeszli, przycichła zaraz, bocząc się jeno na brata i pyrchając nosem.<br />
{{tab}}Hanka zwijała się teraz kole świń, tak skwapnie dygując ciężkie cebrzyki z żarciem, jaże jej pożałował, bo rzekł:<br />
{{tab}}— Niech chłopaki zaniesą, za ciężko, widzę, na ciebie! Poczekaj, zgodzę ci dziewkę, bo Jagustynka tyla ci pomaga, co ten pies napłacze. Kajże to ona dzisia?<br />
{{tab}}— Do dzieci poleciała, na zgodę idzie z niemi! Dziewka juści coby się zdała, jeno co tylachny koszt. Poredziłabym sama, ale, jak każesz... twoja wola... — dziw, że go w rękę nie pocałowała z wdzięczności, ale jeno dorzuciła radośnie: — I gąsków możnaby więcej przychować, a i drugiego karmika mieć na przedanie!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_147" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/147"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/147|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/147{{!}}{{#if:147|147|Ξ}}]]|147}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Na gospodarce siedlim, to i po gospodarsku trza nam poczynać, jak to przódzi bywało, za ojców! — powiedział po długiem deliberowaniu.<br />
{{tab}}A po kolacji wyniósł się pod chałupę, gdyż zaczęli się schodzić znajomkowie a przyjacioły, witając i ciesząc się jego powrotem.<br />
{{tab}}Przyszedł Mateusz z Grzelą, wójtowym bratem, przyszedł Stacho Płoszka, Kłąb ze synem, stryjeczny Adam i drugie.<br />
{{tab}}— Wyglądalim cię, jak kania deszczu! — rzekł Grzela.<br />
{{tab}}— A cóż, trzymały me i trzymały, kiej wilki! Ani sposób było się wydrzeć!<br />
{{tab}}Zasiedli na przyźbie, w cieniu, jeden Rocho siedział pod oknem we świetle, lejącem się szeroką smugą aż w sad.<br />
{{tab}}Wieczór był cichy, nagrzany i sielnie rozgwiaździony, skroś drzew błyskały światełka chałup, staw mruczał niekiedy, jakby wzdychając, a wszędy pod ścianami przechładzali się ludzie.<br />
{{tab}}Antek rozpytywał się o różnoście, gdy Rocho mu przerwał:<br />
{{tab}}— Wiecie, naczelnik zapowiedział, że za dwa tygodnie mają się zebrać Lipce i uchwalić na szkołę!<br />
{{tab}}— Co nam do tego, niech se ojcowie radzą! — wyrwał się Płoszka, ale Grzela wsiadł na niego:<br />
{{tab}}— Łacno zwalać na ojców, a samemu wylegiwać się do góry pępem! Bez to, co żadnemu z młodych nie chce się głowy niczem poturbować, to się tak dobrze we wsi dzieje.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_148" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/148"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/148|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/148{{!}}{{#if:148|148|Ξ}}]]|148}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Odpiszą mi gront, to się kłopotał będę.<br />
{{tab}}Zaczęli się o to mocno sprzeczać, aż wtrącił się Antek:<br />
{{tab}}— Niema co, szkoła w Lipcach potrzebna, jeno na taką naczelnikową nie powinno się uchwalać ani grosika.<br />
{{tab}}Poparł go Rocho, strasząc ich a podmawiając do oporu.<br />
{{tab}}— Uchwalicie po złotówce, a potem każą wam dodać po rublu... A jak to było z uchwałą na dom la sądu, co? Dobrze się podpaśli za wasze pieniądze. Niezgorsze kałduny im porosły!<br />
{{tab}}— Już ja w tem, aby gromada nie uchwaliła — szepnął Grzela, przysiadając się do Rocha, któren go wzion na stronę i, dając jakoweś pisma i książeczki, cosik zcicha i ważnie nauczał.<br />
{{tab}}Tamci zaś pogadywali jeszcze o tem i owem, jeno co jakoś ospale i bez wielkiej chęci, nawet Mateusz był dzisia smutny, mało się odzywał, a tylko bacznie chodził oczami za Antkiem.<br />
{{tab}}Mieli się już rozchodzić, boć trza było wraz ze dniem dźwignąć się do roboty, kiej przyleciał kowal, skarżąc, że dopiero przyjechał ze dwora, i klął na wieś i na wszystkich.<br />
{{tab}}— Co to was znowu ukąsiło? — spytała Hanka, wyzierając oknem.<br />
{{tab}}— A co? wstyd powiedzieć, ale trąby są nasze chłopy i tyla! Dziedzic z nimi, jak z ludźmi, jak z gospodarzami, a te, kiej pastuchy od gęsi! Już się ugodzili z dziedzicem, już wszyscy byli za jednem, a kiej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_149" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/149"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/149|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/149{{!}}{{#if:149|149|Ξ}}]]|149}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przyszło się podpisywać, to jeden drapie się po łbie i mruczy: — a ja wiem! — drugi powiada: — baby się jeszcze poredzę — zaś trzeci zaczyna skamłać, aby mu jeszcze dołożyć tę przyległą łączkę. I zrób co z takimi. Dziedzic tak się zagniewał, że ani już chce słuchać o zgodzie, a nawet przykazał nie dopuszczać lipeckiego bydła na leśne paśniki, a kto wpędzi, fantować.<br />
{{tab}}Strwożyli się tą niespodzianą nowiną, klnąc winnych, a swarząc się między sobą coraz zawzięciej, gdy Mateusz ozwał się smutnie:<br />
{{tab}}— Wszyćko bez to, co naród pobłąkany i zgłupiały, kiej barany, a niema go komu przywieść do rozumu!<br />
{{tab}}— Mało to jeszcze Michał się natłumaczy każdemu?<br />
{{tab}}— Co tam Michał! Za swoim profitem gania i z dworem trzyma, to juści, co mu naród nie zawierza. Słuchają, ale za nim nie pójdą...<br />
{{tab}}Porwał się kowal, gorąco przedstawiając, jako tylko chodzi mu o dobro wsi, jako jeszcze dokłada swojego, by jeno tę zgodę przeprowadzić.<br />
{{tab}}— Żebyś w kościele przysięgał, a też ci nie uwierzą — mruknął Mateusz.<br />
{{tab}}— No, to niech kto drugi spróbuje, obaczymy, czy poredzi! — wołał.<br />
{{tab}}— Pewnie, że kto drugi musi się zabrać do tego.<br />
{{tab}}— Ale kto? Może ksiądz albo młynarz? — rozlegały się szydliwe głosy.<br />
{{tab}}— Kto? Antek Boryna! A jakby i on nie przywiódł wsi do rozumu, to już trza wypiąć plecy na cały jenteres...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_150" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/150"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/150|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/150{{!}}{{#if:150|150|Ξ}}]]|150}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cóż ja? Kto to me posłucha, co? — jąkał zmieszany.<br />
{{tab}}— Masz rozum, pierwszyś teraz we wsi, to cię wszystkie posłuchają.<br />
{{tab}}— Prawda! Juści! Ty jeden! My pójdziem za tobą! — mówili skwapliwie, ale kowalowi było to cosik nie na rękę, bo zakręcił się niespokojnie, skubał wąsy i zaśmiał się zjadliwie, skoro Antek powiedział:<br />
{{tab}}— Przeciek nie święci garnki lepią, mogę i ja popróbować, poredzimy se o tem którego dnia.<br />
{{tab}}Zaczęli się rozchodzić, ale jeszcze każden zosobna brał go na stronę namawiać, przyobiecując pójść za nim, zaś Kłąb mu rzekł:<br />
{{tab}}— Nad narodem zawdy musi ktoś górować, co ma rozum i moc i poczciwe baczenie.<br />
{{tab}}— A poredzi, jak potrza, i kijem ziobra zmacać! — zaśmiał się Mateusz.<br />
{{tab}}Rozeszli się, ostał jeno pod oknem Antek z kowalem, bo Rocho klęczał na ganku zatopiony w pacierzach.<br />
{{tab}}Długo deliberowali w głębokiej cichości, że słychać było jeno Hankę, krzątającą się po izbie; strzepywała pościele, obłócząc w czyste poszewki, to myła się długo, jakby na jakie wielkie święto, a potem, rozczesując włosy pod oknem, wyzierała na nich coraz niecierpliwiej, pilnie nadstawiając uszów, gdy kowal zaczął mu cicho odradzać, aby sprawy poniechał, gdyż z chłopami nie trafi do ładu, a dziedzic jest mu przeciwny.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_151" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/151"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/151|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/151{{!}}{{#if:151|151|Ξ}}]]|151}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r04"/>{{tab}}— Nieprawda! poręczył za nim w sądzie! — rzuciła przez okno.<br />
{{tab}}— Kiej lepiej wiecie, to mówmy o czem drugiem... — zły był jak pies.<br />
{{tab}}Antek powstał, przeciągając się sennie.<br />
{{tab}}— To ci jeno rzeknę naostatku: puścili cię jeno do sprawy, prawda? zwiążesz się w cudze jenteresa, a wiesz to, jak cię zasądzą?...<br />
{{tab}}Antek przysiadł zpowrotem i tak się srodze zamedytował, że kowal, nie doczekawszy się odpowiedzi, poszedł do domu.<br />
{{tab}}Hanka kręciła się kole okna, raz po raz wyglądając na niego, nie dosłyszał, że ozwała się wkońcu lękliwie a prosząco:<br />
{{tab}}— Pódzi, Jantoś, pora spać... Utrudziłeś się dzisia niemało...<br />
{{tab}}— Idę, Hanuś, idę... — podnosił się ociężale.<br />
{{tab}}Jęła się prędko rozdziewać, szepcąc pacierz roztrzęsionemi wargami.<br />
{{tab}}— A jak me zasądzą na Syberję, to co? — myślał frasobliwie, wchodząc do izby.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r04"/>
<section begin="r05"/>{{c|V.}}<br />
{{tab}}— Pietrek, przynieś no drewek — krzyknęła z przed domu Hanka, rozmamłana była całkiem i omączona przy wyrabianiu chleba.<br /><section end="r05"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_152" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/152"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/152|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/152{{!}}{{#if:152|152|Ξ}}]]|152}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}W szabaśniku huczał już tęgi ogień, przegarniała go raz po raz i leciała obtaczać bochny i wynosić je w ganek, na deskę, ździebko wystawioną w słońcu, by prędzej rosły. Zwijała się siarczyście, gdyż ciasto prawie już kipiało z wielkiej dzieży, przyokrytej pierzyną.<br />
{{tab}}— Jóźka, dorzuć do pieca, bo trzon jeszcze czarniawy!<br />
{{tab}}Ale Jóźki nie było, a Pietrek też się nie kwapił z posłuchem, nakładał w podwórzu gnój, oklepując czubaty wóz, by się nie roztrząsał po drodze, i spokojnie poredzał ze ślepym dziadem, któren pod stodołą wykręcał powrósła.<br />
{{tab}}Popołudniowe słońce tak jeszcze przypiekało, że ściany popuszczały żywicą, parzyła ziemia i powietrze prażyło, kiej żywym ogniem, że już ruchać się było ciężko. Muchy jeno kręciły się z brzękiem nad wozem i konie dziw nie porwały postronków i nóg nie połamały, szarpiąc się i oganiając od ukąszeń.<br />
{{tab}}Nad podwórzem wisiała senna, przygniatająca spieka, przejęta ostrym zapachem gnoju, że nawet ptaki w sadzie pocichły, kury leżały pod płotami, kieby nieżywe, a prosiaki z pojękiwaniem rozwalały się w błocie pod studnią, gdy naraz dziad zaczął srogo kichać, bowiem z obory zawiało jeszcze barzej.<br />
{{tab}}— Na zdrowie wama, dziadku!<br />
{{tab}}— Nie z trybularza wieje, nie, a chociem i tego zwyczajny, ale zawierciło w nosie gorzej tabaki.<br />
{{tab}}— Kto czego zwyczajny, to mu smakuje!<br />
{{tab}}— Głupiś, cóżto, łajno jeno wywąchuję po świecie!...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_153" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/153"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/153|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/153{{!}}{{#if:153|153|Ξ}}]]|153}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Rzekłem, bo mi się przybaczyło, co tak mi pedział mój dziadźka we wojsku, kiej me przy uczeniu pierwszy raz sprał po pysku...<br />
{{tab}}— I wzwyczaiłeś się do tego, co? Hi! hi! hi!...<br />
{{tab}}— Hale, bogać ta, kiej rychło sprzykrzyła mi się taka nauka, że przycapiłem ścierwę w jakimś kącie i tak mu pysk wyrychtowałem, jaże spuchnął, niby bania. Już me potem nie bijał...<br />
{{tab}}— Długoś to służył?<br />
{{tab}}— A całe pięć roków! Nie było się czem wykupić, to i musiałem rużje dźwigać. Jeno zrazu, pókim był głupi, to potyrał mną, kto chciał, i biedym się najadł, ale kamraty me nauczyły, że jak czego brakowało, tośwa zworowali, abo dała jedna dzieucha, służanka, bom obiecał się z nią ożenić! A jak me przezywały od kartoszków, jak się śmiały z mojej mowy i naszego pacierza...<br />
{{tab}}— A poganiny zapowietrzone, śmiały się z pacierza.<br />
{{tab}}— Tom każdemu zosobna pomacał żebra i poniechały!<br />
{{tab}}— Cie, takiś to mocarz!<br />
{{tab}}— Mocarz, nie mocarz, ale trzem radę dam! — przechwalał się z uśmiechem.<br />
{{tab}}— Byłeś to na wojnie, co?<br />
{{tab}}— Jaże, przeciem z Turkami wojował. Pokorzylim ich docna!<br />
{{tab}}— Pietrek, kajże to drzewo? — zawołała znowu Hanka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_154" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/154"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/154|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/154{{!}}{{#if:154|154|Ξ}}]]|154}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A tam, kaj było przódzi! — odburknął pod nosem.<br />
{{tab}}— Dyć gospodyni cię woła — upominał nasłuchujący dziad.<br />
{{tab}}— Niech woła, a juści, może jeszcze statki mył będę!<br />
{{tab}}— Głuchyś, czy co? — wrzasnęła, wybiegając przed dom.<br />
{{tab}}— W piecu palił nie będę, nie do tegom się godził — odkrzyknął.<br />
{{tab}}Wywarła na niego gębę po swojemu.<br />
{{tab}}Ale parob bardzo hardo odszczekiwał, ani myśląc posłuchać, a kiej go jakiemś słowem barzej dojena, wraził widły w gnój i zawołał ze złością:<br />
{{tab}}— Nie z Jagusią macie sprawę, nie wygonicie me krzykiem.<br />
{{tab}}— Obaczysz, co ci zrobię! Popamiętasz! — groziła, dotknięta do żywego, i już rozeźlona tak zwijała się kole chleba, jaże tuman mąki zapełnił izbę i buchał przez okna. Mamrotała jeno na zuchwalca, wynosząc chleby w ganek, to dorzucając drewek do pieca, albo i wyzierając za dziećmi. Strudzona już była z pracy i spieki, bo w izbie gorąc jaże dusił, a w sieniach, kaj się buzowało w szabaśniku, też ledwie odzipnął, że przytem i muchy, od których roiły się ściany brzęczały nieustannie i cięły wielce dokuczliwie, to prawie z płaczem oganiała się gałęzią i tak już była spocona i rozdrażniona, że robiła coraz wolniej i niecierpliwiej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_155" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/155"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/155|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/155{{!}}{{#if:155|155|Ξ}}]]|155}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Właśnie ostatni nabier ciasta wygniatała, gdy Pietrek wyjechał z podwórza.<br />
{{tab}}— Poczekaj, dam ci podwieczorek!<br />
{{tab}}— Prrr! A zjem, niezgorzej już mi kruczy w brzuchu po obiedzie.<br />
{{tab}}— Mało to ci było?<br />
{{tab}}— I... płone jadło, to przelatuje przez żywot, kiej bez sito.<br />
{{tab}}— Płone! widzisz go! Cóżto, mięso będę ci dawała? Sama po kątach też nie chlam kiełbasy. Drugie na przednówku i tego nie mają. Obaczno, jak to żyją komornicy.<br />
{{tab}}Postawiła w ganku dzieżkę zsiadłego mleka i bochen.<br />
{{tab}}Przysiadł łakomie do jadła i zwolna się nadziewał, podrzucając niekiej glonki chleba boćkowi, któren przygrajdał się ze sadu i warował przy nim, kiej pies.<br />
{{tab}}— Chude, sama serwatka — mruczał, podjadłszy już nieco.<br />
{{tab}}— A może byś chciał samej śmietany, poczekaj.<br />
{{tab}}Zaś kiej się nałożył dosyta i brał za lejce, dorzuciła uszczypliwie:<br />
{{tab}}— Zgódź się do Jagusi, ona ci tłuściej będzie dawała.<br />
{{tab}}— Pewnie, bo, póki tu ona była gospodynią, nikto głodem nie przymierał — zaciął konie batem, wóz wsparł ramieniem i ruszył.<br />
{{tab}}Utrafił ją w słabiznę, ale, nim się zebrała odpowiedzieć, odjechał.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_156" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/156"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/156|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/156{{!}}{{#if:156|156|Ξ}}]]|156}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jaskółki zaświegotały pod strzechą, i stado gołębi opadło z gruchaniem na ganek, a kiej je spędzała, doszedł ją ze sadu jakiś kwik, zlękła się, że świnie pyszczą po cebuli, ale na szczęście to jeno sąsiedzka maciora ryła się pod płot.<br />
{{tab}}— Wsadź jeno ryj, a spyszcz, to już ja cię przyrychtuję.<br />
{{tab}}A ledwie wzięła się znowu do roboty, kiej bociek hycnął na ganek, przyczaił się ździebko i, popatrzywszy to jednem, to drugiem okiem, jął kuć w bochny, łykając ciasto wielkiemi kawałami.<br />
{{tab}}Wypadła na niego z wrzaskiem.<br />
{{tab}}Uciekał z wyciągniętym dziobem, robiąc gwałtownie gardzielem, a kiej go już doganiała, by zdzielić drewnem, poderwał się i frunął na stodołę i długo tam stojał, klekocąc a wycierając dziób o kalenicę.<br />
{{tab}}— Czekaj, złodzieju, jeszcze ja ci kulasy poprzetrącam — groziła, obtaczając na nowo podziurawione bochenki.<br />
{{tab}}Przyleciała Jóźka, więc na niej wszystko się skrupiło.<br />
{{tab}}— Kaj się to nosisz? Cięgiem ganiasz, jak kot z pęcherzem! Powiem Antkowi, jakaś to robotna! Wygarniaj z pieca, a żywo.<br />
{{tab}}— Byłam jeno u Płoszkowej Kasi. Wszystkie w polu, a chudzinie nawet wody nie ma kto podać.<br />
{{tab}}— Cóżto jej, chora?<br />
{{tab}}— Pewnikiem ośpica, bo czerwona i rozpalona, kiej ogień.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_157" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/157"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/157|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/157{{!}}{{#if:157|157|Ξ}}]]|157}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A przynieś ze sobą chorobę, to cię dam do śpitala.<br />
{{tab}}— Juści, bom to już przy jednej chorej siadywała! Nie baczycie, jakem to przy was dulczyła, kiejście leżeli w połogu. — I już trajkotała dalej po swojemu, spędzając muchy z ciasta i bierąc się do wygarniania węgli z pieca.<br />
{{tab}}— Trza będzie ludziom ponieść podwieczorek — przerwała Hanka.<br />
{{tab}}— Zaraz poletę. Usmażyć to jajków Antkowi?<br />
{{tab}}— A usmaż, jeno słoniną nie szafuj.<br />
{{tab}}— Żałujecie to?<br />
{{tab}}— Zaśby. Ale co za tłusto, to może być i Antkowi niezdrowo.<br />
{{tab}}Dzieusze chciało się lecieć, to wmig uwinęła się z robotą i, nim Hanka zalepiła piec, zabrała troje dwojaków z mlekiem, chleby we fartuszek i poleciała.<br />
{{tab}}— Spojrzyj ta na płótno, czy wyschło, a zpowrotem pomocz, jeszcze do zachodu przeschnie — zawołała oknem, ale Jóźka już była za przełazem, jeno piosneczka leciała za nią i ze żyta mignęła kiej niekiej konopiasta głowina.<br />
{{tab}}Na podorówce pod lasem komornice rozrzucały gnój, jaki Pietrek dowoził, a przyorywał Antek.<br />
{{tab}}Że zaś ziemia gliniasta, mimo niedawnego zbronowania, była spieczona i twarda, to skiby łupały się, niby skały, a konie ciągnęły pług z takim wysiłkiem, jaże rwały się postronki.<br />
{{tab}}Antek, jakby wrośnięty w imadła, orał zawzięcie, zapomniawszy o całym świecie, czasem chlastał biczem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_158" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/158"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/158|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/158{{!}}{{#if:158|158|Ξ}}]]|158}}'''<nowiki>]</nowiki></span>po końskich portkach, a częściej jeno cmokaniem je przynaglał, gdyż docna ustawały, robota bowiem była ciężka i znojna, ale kwardą i czujną ręką prowadził pług i rżnął skibę za skibą, kładąc posobnie szerokie, proste zagony, boć rola szła pod pszenicę.<br />
{{tab}}Wrony łaziły brózdami, wydziobując glisty, zaś gniady źrebiec, szczypiący trawę po między, rwał się raz po raz do klaczy łakomie, sięgając matczynych wymion.<br />
{{tab}}— Co mu się to przypomina, cycoń jeden — mruknął Antek, śmigając go po kulasach, że zadarł ogona i skoczył wbok, on zaś orał dalej cierpliwie, tyle jeno przerywając skwarną cichość, co się ta niekaj ozwał do kobiet, ale tak już był umęczony pracą i spiekotą, że, skoro Pietrek nadjechał, krzyknął w złości:<br />
{{tab}}— Kobiety czekają, a ty wleczesz się, kieby szmaciarz!<br />
{{tab}}— A juści, droga ciężka i koń ledwie już kulasami rucha.<br />
{{tab}}— A pocóżeś tyla czasu stojał pod lasem? Widziałem.<br />
{{tab}}— Możecie obaczyć, piaskiem, kiej kot, nie zagarniam.<br />
{{tab}}— Pyskacz ścierwa. Wio, stare, wio!<br />
{{tab}}Ale konie ustawały coraz barzej, całe już okryte pianą, a i jemu, chocia był rozdziany do białych portek i koszuli, pot też zalewał twarz i ręce mdlały od pracy, że, dojrzawszy Jóźkę, zawołał radośnie:<br />
{{tab}}— W sam czas przyszłaś, a to ostatnią parą dygujemy.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_159" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/159"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/159|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/159{{!}}{{#if:159|159|Ξ}}]]|159}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Dociągnął skibę pod bór, konie wyłożył i, rozkiełznawszy je, puścił na trawiastą, podleśną drogę, a sam rzucił się w cień na kraju lasu i, kiej wilk zgłodniały, wyjadał z dwojaków, a Jóźka jęła mu trajkotać nad uszami.<br />
{{tab}}— Ostaw me, nieciekawym twoich nowinek — warknął gniewnie, że odszczeknęła gniewnie i poleciała w las, na jagody.<br />
{{tab}}Bór stojał cichy, rozprażony, pachnący i kieby ździebko przymglały w słonecznej ulewie, że jeno niekiedy zaruchały się cichuśko zielone podszycia i z głębin buchał ciąg, przejęty żywicą, abo i jakieś pobłąkane głosy i ptasie śpiewania.<br />
{{tab}}Antek rozciągnął się na trawie i kurzył papierosa, ale jakby przez coraz głębszą mgłę widział dziedzica, skaczącego na koniu po podleskich polach, i jakichś ludzi z tykami.<br />
{{tab}}Wielgachne chojary, kieby z miedzi wykute, wynosiły się nad nim, rzucając po oczach chwiejny i morzący śpikiem cień. Już się był całkiem zapadł w cichość, gdy zaturkotał jakiś wóz.<br />
{{tab}}— Organistów parobek na tartak wozi, juści — pomyślał, unosząc ciężką głowę, i opadł zpowrotem, ale już nie zasnął, gdyż ktosik wyrzekł: Pochwalony!<br />
{{tab}}Komornice wychodziły posobnie z lasu z brzemionami drzewa na plecach, zaś wkońcu wlekła się Jagustynka, zgarbiona pod ciężarem prawie do ziemi.<br />
{{tab}}— Odpocznijcie, a to wama już oczy na wierzch wyłażą.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_160" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/160"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/160|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/160{{!}}{{#if:160|160|Ξ}}]]|160}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przysiadła wpodle, wspierając brzemię o drzewo i ledwie zipiąc.<br />
{{tab}}— Nie la was taka robota — szepnął ze współczuciem.<br />
{{tab}}— Juści, co już całkiem opadłam ze sił.<br />
{{tab}}— Pietrek, a gęściej kupki, gęściej! — krzyknął do parobka. — Czemuż to waju nie wyręczą?<br />
{{tab}}Jeno się skrzywiła, odwracając zaczerwienione, bólne oczy.<br />
{{tab}}— Takeście jakoś zmiękli, że ani was tera poznać.<br />
{{tab}}— I krzemień puści pod młotem — jęknęła, zwieszając głowę — bieda chybciej przeźre człowieka, niźli rdza żelazo.<br />
{{tab}}— Ciężki latoś przednówek nawet la gospodarzy.<br />
{{tab}}— Kto ma jeno lebiodę z otrębami, temu nie potrza mówić o biedzie.<br />
{{tab}}— Bójcie się Boga, dyć przyjdźcież wieczorem, a znajdzie się jeszcze w chałupie jaki korczyk ziemniaków. Odrobicie we żniwa.<br />
{{tab}}Zapłakała rzewliwie, nie mogąc wykrztusić tego słowa podzięki.<br />
{{tab}}— A może ta i co więcej najdzie Hanka — dodał z dobrością.<br />
{{tab}}— Żeby nie Hanka, tobyśwa już byli pozdychali — zaszeptała łzawo. — Juści, co odrobię, kiedy jeno będzie potrza. I nie za siebie mówię. Bóg ci zapłać! Cóż ta ja, ten śmieć jeno, co się go trepem następuje, ani wiedząc o tem, i do głodu niezgorzej wezwyczajonam, ale, jak te moje robaki kochane zapiskają: babulu, jeść! a niema czem zatkać głodnych <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_161" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/161"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/161|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/161{{!}}{{#if:161|161|Ξ}}]]|161}}'''<nowiki>]</nowiki></span>brzuchów, to powiedam, cobym se te kulasy odrąbała, abo i z tego ołtarza zdarła i poniesła do Żyda, by się jeno najadły.<br />
{{tab}}— To znowuj siedzicie z dziećmi?<br />
{{tab}}— Matkam przeciek. Ostawię to samych w takiej biedzie! A latoś jakby wszystko złe zwaliło się na nich. Krowa im padła, ziemniaki zgniły, że trza było kupować do sadzenia, wiater obalił stodołę, a do tego synowa po rodach ostatnich cięgiem chorzeje i wszyćko ostało na tej Boskiej opatrzności.<br />
{{tab}}— Juści, bo Wojtkowi jeno gorzałka pachnie i pilno do karczmy.<br />
{{tab}}— Z biedy się niekiej napijał, z czystej biedy, ale jak dostał w boru robotę, to ani już zajrzy do Żyda, niech drugie zaświadczą — broniła syna gorąco. — Biedocie to kużden kieliszek policzą! Pofolgował se Jezusiczek we złości, pofolgował, no, żeby się tak zawziąć na jednego głupiego chłopa. I za co? Cóżto złego zrobił? — mamrotała, podnosząc w niebo groźne, pytające oczy.<br />
{{tab}}— Małoście to na nich pomstowali? — rzekł z naciskiem.<br />
{{tab}}— Hale, wysłuchałby to Jezus głupiego szczekania! Juści — ale dodała, jakby trwożniej i niespokojniej — kiej matka nawet wyklina dzieci, to i tak w sercu nie pragnie im krzywdy. We złości, to i ozór nie pości. Jakże...<br />
{{tab}}— Wypuścił to już Wojtek łąkę, co?<br />
{{tab}}— Młynarz przynosił na nią całe tysiąc złotych, ale ja wzbroniłam, bo, jak temu wilkowi wpadnie co <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_162" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/162"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/162|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/162{{!}}{{#if:162|162|Ξ}}]]|162}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w pazury, to mu już sam zły nie wyrwie. A może się jeszcze trafi kto drugi z pieniędzmi?<br />
{{tab}}— Śliczna łąka, jak amen, tak pewne dwa pokosy w rok, żebym tak miał grosz zapaśny! — westchnął, oblizując się, kiej kot do mleka.<br />
{{tab}}— Już i Maciej chcieli ją kupować, że to rychtyg przylega do Jagusinego pola.<br />
{{tab}}Drgnął na to imię, lecz dopiero w jakieś Zdrowaś zapytał, niby niechcący, wlekąc oczami po polach, daleko.<br />
{{tab}}— Co się to wyrabia u Dominikowej?<br />
{{tab}}Ale przejrzała go wlot, prześmiech jeno wionął po zwiędłych wargach, rozjarzyły się oczy i, przysunąwszy się, jęła mówić bolejąco:<br />
{{tab}}— A co! Piekło tam i tyla. W chałupie kiej po pochowku, jaże mrozi od smutku, a pociechy znikąd ni poratunku! Jeno oczy wypłakują i Boskiego zmiłowania czekają! A już najbarzej Jagusia...<br />
{{tab}}I, kieby przędzę, rozsnuwała różnoście o Jagusinych smutkach, żalach i opuszczeniu. Mówiła gorąco, przypochlebiając mu się i jakby ciągnąc za język, ale milczał uparcie, gdyż znagła rozparła go taka żrąca tęsknica, jaże się cały rozdygotał.<br />
{{tab}}Szczęściem, co powróciła Jóźka, niosąc z pół zapaski czernic, nasypała mu jagód w kapelusz i, zebrawszy dwojaki, pobiegła w dyrdy ku chałupie.<br />
{{tab}}A Jagustynka, nie doczekawszy się od niego ani słowa odpowiedzi, jęła się dźwigać, stękający.<br />
{{tab}}— Poniechajcie! Pietrek, zabierz ich na wóz! — rozkazał krótko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_163" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/163"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/163|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/163{{!}}{{#if:163|163|Ξ}}]]|163}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Chycił się znowu pługa i jakiś czas cierpliwie krajał spieczoną twardą ziemię, przyginał się w jarzmie, kiej wół, dawał się wszystek tej pracy, ale i tak nie zdusił tęsknicy.<br />
{{tab}}Już mu się dłużył dzień, że raz po raz spozierał na słońce i niecierpliwemi oczami mierzył pole; spory kawał leżał jeszcze do zaorania. Jurzył się też w sobie coraz barzej i niewiada laczego prał konie, a ostro krzykał na kobiety, by się prędzej ruchały! Tak go już cosik ponosiło, że ledwie ścierpiał, i takie myśle kłębiły się po głowie i przyćmiewały oczy, że coraz częściej pług mu się w rękach chybotał, zadzierając o kamienie, zaś pod lasem tak się był zarył pod jakiś korzeń, aż krój się oberwał.<br />
{{tab}}Nie było sposobu dalej orać, zabrał więc pług na sanice i, założywszy wałacha, pojechał do dom po nowy.<br />
{{tab}}W chałupie było pusto i wszystko leżało rozbabrane i zamączone, a Hanka kłóciła się z kimś w sadzie.<br />
{{tab}}— Paparuch! Na sprzeczki to czas ma! — mruczał, idąc w podwórze, ale tam zeźlił się barzej, gdyż i ten drugi pług, któren wyciągnął z pod szopy, zarówno był do niczego. Długo koło niego majstrował coraz niecierpliwiej, nasłuchując kłótni, bo Hanka już wykrzykiwała rozwścieklona:<br />
{{tab}}— Zapłać szkody, to ci maciorę wypuszczę, a nie, to podam do sądu! Zapłać za płótno, co mi je zwiesną podarła na bielniku, i za te spyskane ziemniaki. Mam świadków na wszystko! Widzisz ją, jaka mądra, będzie se świnie wypasała na mojem! Nie daruję swojego! A na drugi raz, to twojej maciorze i tobie kulasy {{pp|po|przetrącam}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_164" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/164"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/164|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/164{{!}}{{#if:164|164|Ξ}}]]|164}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|po|przetrącam}}! — jazgotała zajadle, że zaś i sąsiadka dłużną nie ostawała, to już kłóciły się nazabój, wytrząchając do się przez płoty zaciśniętemi pięściami.<br />
{{tab}}— Hanka! — krzyknął, zakładając se pług na ramiona.<br />
{{tab}}Przyleciała rozwrzeszczana i rozczapierzona, kiej kokosz.<br />
{{tab}}— A to wydzierasz się, jaże na całą wieś słychać!<br />
{{tab}}— Swojego bronię! Jakże, pozwolę to, by mi cudze świnie pyskały po zagonach! Tyla szkody robią, to mam być cicho? Niedoczekanie, nie daruję! — wykrzykiwała, jaże przerwał jej ostro:<br />
{{tab}}— Ogarnij się, a to wyglądasz, kiej nieboskie stworzenie!<br />
{{tab}}— Hale, do roboty będę się przybierała, kiej do kościoła, juści.<br />
{{tab}}Popatrzył na nią wzgardliwie, boć wyglądała, jakby ją kto wyciągnął z pod łóżka, i rzuciwszy ramionami, poszedł.<br />
{{tab}}Kowal był przy robocie; już zdala szczękały brzękliwe, mocne głosy młotów, a w kuźni huczał ogień i było gorąco, kiej w piekle. Michał właśnie był odkuwał z pomocnikiem jakieś grubachne sztaby, pot mu zalewał twarz umorusaną, ale kuł niestrudzenie i jakby z zajadłością.<br />
{{tab}}— Komuż to takie sielne osie?<br />
{{tab}}— Do Płoszkowego woza! Będzie woził na tartak!<br />
{{tab}}Antek przysiadł na progu, skręcając sobie papierosa.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_165" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/165"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/165|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/165{{!}}{{#if:165|165|Ξ}}]]|165}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Młoty wciąż biły zajadle, trzaskając nieustannie raz, dwa, raz, dwa, i czerwone żelazo bite ze wszystkiej mocy, robiło się powolne, kieby ciasto, ugniatali go też na swoją potrzebę, jaże cała kuźnia dygotała.<br />
{{tab}}— Nie chciałbyś to wozić? — rzekł Michał, wsadzając żelazo w ognisko i poruchając miechem.<br />
{{tab}}— A bo to me młynarz dopuści, ponoś wzion wożenie na spółkę z organistą i ze Żydami jest zapanbrat.<br />
{{tab}}— Konie masz, porządek wszystek gotowy, a parob jeno się wałęsa kole chałupy. Niezgorzej płacą — szepnął zachętliwie.<br />
{{tab}}— Juści, co przydałby się jakiś grosz na żniwo, ale cóż, młynarza przecie o pomoc prosił nie będę.<br />
{{tab}}— Trzaby ci pomówić z kupcami.<br />
{{tab}}— Abo to je znam! Byś to chciał wstawić się za mną!<br />
{{tab}}— Kiej prosisz, to pomówię, jeszcze dzisia do nich poletę.<br />
{{tab}}Antek cofnął się prędko przed kuźnię, gdyż znowuj zagrały młoty, i iskry sypnęły się deszczem ognistym i parzącym.<br />
{{tab}}— Zaraz przyjdę, obaczę jeno, jakie to drzewo zwożą.<br />
{{tab}}I na tartaku robota wrzała, kiej w ulu, traczka już szła bez przerwy, piły z głuchym zgrzytem przeżerały długachne kloce, a woda z krzykiem waliła się z kół w rzekę i, spieniona, zmordowana, gotowała się bełkotliwie w ciasnych brzegach. Z wozów zwalali chojary, ledwie okrzesane z gałęzi, aż ziemia jęczała, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_166" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/166"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/166|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/166{{!}}{{#if:166|166|Ξ}}]]|166}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zaś sześciu chłopa obciesywało je do kantu, a drugie wynosiły deski na słońce.<br />
{{tab}}Mateusz prowadził całą fabrykę, że co trochę widać go było w innej stronie, dzielnie zwijał się, rządząc i bacznie wszystkiego doglądając.<br />
{{tab}}Przywitali się przyjacielsko.<br />
{{tab}}— A kajże to Bartek? — pytał Antek, rozglądając się po ludziach.<br />
{{tab}}— Zmierziły mu się Lipce i pociągnął za wiatrem.<br />
{{tab}}— Że to poniektórych tak cięgiem telepie po świecie! Roboty widać masz na długo, tylachna drzewa!<br />
{{tab}}— A chwaci na jaki rok abo i dłużej. Jak dziedzic ugodzi się ze wszystkimi, to z pół boru wytnie i przeda.<br />
{{tab}}— Na Podlesiu znowuj dzisiaj rozmierzają ziemię.<br />
{{tab}}— Bo już co dnia zgłasza się ktosik do zgody! Barany juchy, nie chciały cię słuchać, żeby gromadą się ugodzić, to dziedzic da więcej, a tera robią w pojedynkę, cichaczem, byle prędzej.<br />
{{tab}}— Niektóren człowiek to jak ten osioł: chcesz, by ruszył naprzód, to ciągaj go za ogon! Pewnie co barany, dziedzic obrywa każdemu coś niecoś, bo zosobna się godzą.<br />
{{tab}}— Odebrałeś to już swoje gronta?<br />
{{tab}}— Jeszcze nie wyszedł czas po śmierci ojcowej i nie można robić działów, alem se już upatrzył pole.<br />
{{tab}}Za rzeką, pomiędzy olchami, mignęła jakaś twarz, zdało mu się, że to Jagusia, więc chociaż pogadywał, ale już coraz niespokojniej latał oczami po gąszczach nadrzecznych.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_167" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/167"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/167|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/167{{!}}{{#if:167|167|Ξ}}]]|167}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Taki gorąc, trza się iść wykąpać — rzekł wreszcie i poszedł wdół rzeki, niby to wybierając sposobne miejsce, ale skoro go skryły drzewa, puścił się pędem.<br />
{{tab}}Juści, że ona to była. Szła z motyczką do kapusty.<br />
{{tab}}— Jagusia! — zawołał, zrównawszy się z nią.<br />
{{tab}}Obejrzała się bacznie i, rozeznawszy głos i jego twarz, wychylającą się ze szuwarów, przystanęła trwożnie, nie wiedząc zgoła, co począć, bezradna całkiem i spłoszona.<br />
{{tab}}— Nie poznajesz me to? — szepnął gorąco, próbując przejść do niej na drugą stronę. Ale rzeka w tem miejscu była głęboka, choć wąska zaledwie na jakieś parę kroków.<br />
{{tab}}— Jakże, nie poznałabym cię to? — oglądała się lękliwie za siebie na kapuśnisko, kiej czerwieniały jakieś kobiety.<br />
{{tab}}— Kajże się to kryjesz, że ani sposobu cię uwidzieć?<br />
{{tab}}— Kaj? Wygnała me twoja z chałupy, to siedzę u matki...<br />
{{tab}}— Dyć i o tem radbym z tobą pomówił. Wyjdź, Jagno, wieczorkiem za smętarz. Powiem ci cosik, przyjdź! — prosił gorąco.<br />
{{tab}}— Hale, żeby me kto jeszcze obaczył! Dosyć mam już za dawne... — odrzekła twardo. Ale tak molestował, tak skamlał, że skruszało jej serce, zaczynało jej być żal.<br />
{{tab}}— A cóż mi to nowego powiesz? pocóż to me wołasz?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_168" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/168"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/168|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/168{{!}}{{#if:168|168|Ξ}}]]|168}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Czym ci to już taki całkiem cudzy, Jaguś?<br />
{{tab}}— Nie cudzy, ale i nie swój! Nie w głowie mi takie rzeczy...<br />
{{tab}}— Jeno przyjdź, a nie pożałujesz. Bojasz się za smętarz, to przyjdź za księży sad, nie baczysz to kaj? Nie baczysz, Jaguś?...<br />
{{tab}}Jaże odwróciła głowę, takie pąsy na nią uderzyły.<br />
{{tab}}— Nie pleć, dyć mi wstydno... — zesromała się wielce.<br />
{{tab}}— Przyjdź, Jaguś, choćby do północka czekał będę...<br />
{{tab}}— To poczekaj... — odwróciła się nagle i poleciała na kapuśnisko.<br />
{{tab}}Patrzył za nią łakomie, i przejęły go takie luboście i takie płomia wzburzyły krew, że gotów był lecieć za nią i brać ją choćby na oczach wszystkich... Ledwie się już pohamował.<br />
{{tab}}— Nic, jeno ta spieka tak me rozebrała! — pomyślał, rozdziewając się śpiesznie do kąpieli.<br />
{{tab}}Przechłodził się galancie i jął deliberować nad sobą.<br />
{{tab}}— Że to człowiek słaby, kiej ten paździerz, bele co go poniesie...<br />
{{tab}}Wstyd mu się zrobiło, rozejrzał się, czy aby go kto z nią nie widział, i usilnie rozważał wszystko, co mu o niej powiadali.<br />
{{tab}}— Takaś to ty, jagódko, taka! — myślał ze wzgardą i jakby z żalem, ale naraz przystanął pod jakiemś drzewem i stojał z przywartemi powiekami, bo jawiła mu się na oczach w całej swojej cudności.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_169" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/169"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/169|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/169{{!}}{{#if:169|169|Ξ}}]]|169}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cheba takiej drugiej niema na wszystkim świecie! — jęknął i strasznie zapragnął jeszcze raz ją widzieć, jeszcze raz ogarnąć ramionami, przycisnąć do serca i napić się z tych warg czerwonych, pić na umór ten miód słodki, pić do dna...<br />
{{tab}}— Jeno ten ostatni razik, Jagusiu! ten ostatni! — szeptał błagalnie, jakby do niej. Długo potem przecierał oczy, wodząc niemi po drzewach, nim się pomiarkował i poszedł do kuźni. Michał był sam i właśnie już się zabierał do pługa.<br />
{{tab}}— A strzyma twój wóz takie ciężary? — spytał.<br />
{{tab}}— Bylem jeno miał co kłaść...<br />
{{tab}}— Kiej obiecuję, to jakbyś już miał na wozie.<br />
{{tab}}Antek jął pisać kredą na drzwiach i rachować.<br />
{{tab}}— Jeszcze do żniw zarobiłbym ze trzysta złotych! — rzekł radośnie.<br />
{{tab}}— Akuratnie miałbyś na sprawę — ozwał się kowal odniechcenia.<br />
{{tab}}Antek schmurzył się nagle, i oczy zaświeciły mu ponuro.<br />
{{tab}}— Zmora ta moja sprawa, co ją wspomnę, to mi wszyćko z rąk leci, że nawet żyć się odechciewa...<br />
{{tab}}— Nie dziwota, jeno to me zastanawia, że się za nijakim poratunkiem jeszcze nie rozglądasz.<br />
{{tab}}— A cóż to poredzę?<br />
{{tab}}— Trzeba by jednak coś zrobić! Jakże, dać się to pod nóż, kiej ten cielak rzezakowi?<br />
{{tab}}— Głową muru nie przebiję! — westchnął boleśnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_170" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/170"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/170|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/170{{!}}{{#if:170|170|Ξ}}]]|170}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Michał kuł znowu z zajadłością, zaś Antek pogrążył się w niepokojące i strachliwe dumania, i takie myśle go nawiedzały, jaże mienił się na twarzy i zrywał się z miejsca, bezradnie latając oczami po świecie; ale szwagierek dał mu się długo trapić, szpiegując go jeno chytremi ślepiami, aż wkońcu rzekł cicho:<br />
{{tab}}— Kaźmirz z Modlicy umiał se poredzić...<br />
{{tab}}— Ten, co to uciekł do Hameryki?<br />
{{tab}}— A ten sam! Mądrala, jucha, przewąchał pismo nosem.<br />
{{tab}}— A bo mu to dowiedły, że zabił tego strażnika?<br />
{{tab}}— Nie czekał, jaże mu dowiedą! Niegłupi zgnić w kreminale...<br />
{{tab}}— Łacno mu było, kawaler.<br />
{{tab}}— Ratuje się, któren musi. Ja cię ta do niczegój nie namawiam, abyś nie pomyślał, że mam w tem cosik swojego na widoku, a jeno powiedam, jak to w przypadku robiły drugie. Jak ci się żywnie podoba, tak zrób. Wojtek Gajda z Wolicy też ano wrócił z kreminału w same świątki. Cóż, dziesięć roków toć jeszcze nie życie, można przetrzymać...<br />
{{tab}}— Dziesięć roków, Jezus kochany! — jęknął, chytając się za głowę.<br />
{{tab}}— A tyle odsiedział w ciężkich robotach, juści co karwas czasu.<br />
{{tab}}— Wszystko gotowem przenieść, bele jeno nie siedzenie. Jezus! siedziałem te parę miesięcy, a już me się dur chytał...<br />
{{tab}}— A za trzy niedziele byłbyś już za morzami, niech Jankiel powie...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_171" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/171"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/171|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/171{{!}}{{#if:171|171|Ξ}}]]|171}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Strasznie daleko! Jak to iść, wszyćko ciepnąć, ostawić dom, dzieci, ziemię, wieś i w tyli świat, na zawdy! — Zgroza go przejęła.<br />
{{tab}}— Tyla poszło dobrowolnie i ani komu w głowie wracać do tych rajów.<br />
{{tab}}— A mnie nawet pomyśleć o tem straszno!<br />
{{tab}}— Juści, ale obacz Wojtka i posłuchaj, co rozpowiada o tym kreminale, to cię jeszcze barzej zafrasuje! Jakże, chłop ma niespełna czterdzieści roków, a docna już posiwiał i zgarbaciał, żywą krwią pluje i kulasami ledwie powłóczy. Jeno patrzeć, jak pójdzie na księżą oborę. Ale poco ci gadać, masz swój rozum, to się jego posłuchaj.<br />
{{tab}}Przycichł wporę, zmiarkowawszy, że już w nim posiał niepokój, więc resztę zostawił czasowi, skrycie się jeno ciesząc z plonów, jakie spodziewał się zebrać. Ale, skończywszy pług, ozwał się wesoło:<br />
{{tab}}— Poletę tera do kupców, a wóz gotuj na jutro, bo woził będziesz. O sprawie nie myśl, nie warto se psuć głowy, to ano będzie co będzie i co Bóg miłosierny pozwoli. Przyjdę do cię wieczorem.<br />
{{tab}}Ale Antek nie zapomniał tak zaraz; połknął te jego przyjacielskie powiadki, kiej ryba przynętę, i dławił się nią, darło mu ano wątrobę, jaże ledwie się ruchał pod grozą męczących pomyślunków.<br />
{{tab}}— Dziesięć roków! Dziesięć roków — szeptał niekiedy, drętwiejąc w strachu.<br />
{{tab}}Mrok już zapadał, ludzie ściągali z pól, w obejściu podniósł się niemały rejwach, gdyż Witek przygnał stado, a kobiety kręciły się kole udojów i obrządków, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_172" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/172"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/172|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/172{{!}}{{#if:172|172|Ξ}}]]|172}}'''<nowiki>]</nowiki></span>zaś na wsi jaże się trzęsło od przedwieczornych pogwarów i wrzasków dzieci, kąpiących się we stawie.<br />
{{tab}}Antek wyciągnął wóz za stodołę, aby go przyrychtować i opatrzyć na jutro, ale wnet odechciało mu się wszystkiego, że jeno krzyknął na Pietrka, pojącego konie pod studnią:<br />
{{tab}}— Nasmaruj wóz i wyporządź, będziesz od jutra woził na tartak.<br />
{{tab}}Parob zaklął siarczyście. Nie szła mu w smak taka robota.<br />
{{tab}}— Zawrzyj gębę i rób, co ci każą! Hanuś, daj trzy miarki owsa na obrok, a koniczyny przynieś im z pola, Pietrek, niech se podjedzą...<br />
{{tab}}Hanka próbowała go rozpytywać, ale cosik jeno mruknął i, pokręciwszy się po obejściu, poszedł do Mateusza, z którym teraz żył w wielkiem przyjacielstwie.<br />
{{tab}}Mateusz tyle co jeno był wrócił z roboty i właśnie chlipał pod chałupą zsiadłe mleko la ochłody.<br />
{{tab}}Skądciś, jakby ze sadu, sączyło się ciche, żałosne płakanie.<br />
{{tab}}— Któż to tam tak skwierczy?<br />
{{tab}}— A Nastusia. Urwanie głowy mam z temi jamorami: zapowiedzie już wyszły, ślub ma być w niedzielę, a Dominikowa wczoraj zapowiedziała przez sołtysa, jako gospodarka na nią zapisana i Szymkowi nie udzieli ani zagona i do chałupy go nie puści. I święcie to zrobi, znam ja dobrze to sobacze nasienie.<br />
{{tab}}— Cóż na to Szymek?<br />
{{tab}}— A co, jak usiadł w sadzie rano, tak i dotąd tam siedzi, kiej ten słup, że nawet Nastusi nie {{pp|odpo|wiada}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_173" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/173"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/173|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/173{{!}}{{#if:173|173|Ξ}}]]|173}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|odpo|wiada}}. Już się nawet bojam, żeby mu się rozum nie popsuł.<br />
{{tab}}— Szymek! — krzyknął w sad — a pódzino do nas, przyszedł Boryna, to może ci co poredzi...<br />
{{tab}}Zjawił się po jakiejś minucie i usiadł na przyźbie, nie witając się z nikim. Juści, co chłopak docna był zmizerowany i wyschnięty, kieby ta osinowa deska; jedne oczy mu gorzały, zaś w wychudzonej twarzy taiło się jakieś twarde postanowienie.<br />
{{tab}}— I cóżeś umyślił? — pytał łagodnie Mateusz.<br />
{{tab}}— A co, że wezmę siekierę i zakatrupię ją, kiej psa!<br />
{{tab}}— Głupiś! Bajanie ostaw do karczmy.<br />
{{tab}}— Jak Bóg na niebie, tak ją zakatrupię. Cóż mi to ostaje, co? Grontu mi po ojcach zapiera, z chałupy me goni, spłaty nie daje, to cóż pocznę? Kaj się sierota podzieję, kaj? I żeby to me rodzona matka tak krzywdziła! — jęknął, ocierając rękawem łzy, ale naraz porwał się i zakrzyczał: — Nie daruję, psiachmać, swojego, żebym miał zato zgnić w kreminale, a nie daruję!<br />
{{tab}}Uspokoili go na tyla, co przymilkł i siedział chmurny, a tak nasrożony, że nawet nie odpowiadał na Nastusine łzawe szepty. Oni zaś deliberowali, jakby mu pomóc, ale cóż, kiej nic z tego nie wychodziło, nie było bowiem sposobu na Dominikową. Aż dopiero Nastka, odciągnąwszy na stronę brata, cosik mu przełożyła.<br />
{{tab}}— Kobieta i nalazła mądrą radę! — zawołał radośnie, wracając pod chałupę. — A to powieda, bych kupić od dziedzica na Podlesiu ze sześć morgów na <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_174" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/174"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/174|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/174{{!}}{{#if:174|174|Ξ}}]]|174}}'''<nowiki>]</nowiki></span>spłaty! Co, dobra rada? A matce można będzie pokazać starą panią, niech się wścieknie ze złości...<br />
{{tab}}— Rada juści dobra, jak każda rada, jeno gdzie pieniądze?...<br />
{{tab}}— Nastusia ma swoje tysiąc złotych, na zadatek chwaci...<br />
{{tab}}— A kajże to jeszcze chałupa, lewentarz, porządki, zasiewy?<br />
{{tab}}— Kaj? A tu! A tu! — wrzasnął naraz Szymek, wyskakując przed nich a trząchając zaciśniętemi garściami...<br />
{{tab}}— Tak się to mówi, ale czy uredzisz? — mruknął Antek niedowierzająco.<br />
{{tab}}— Dajcie mi jeno ziemię, a obaczycie, dajcie! — zakrzyczał z mocą.<br />
{{tab}}— To niema się co głowić a jeno iść do dziedzica i kupować!<br />
{{tab}}— Poczekaj Antek, zaraz, niech no se wszyćko w myślach ułożę...<br />
{{tab}}— Obaczycie, jak sobie radę dawał będę! — gadał prędko Szymek. — A kto u matki orał? Kto siał? Kto zbierał? Dyć jeno ja sam! A źle to w roli robiłem, co? Wałkoń to jestem, co? Niech cała wieś powie, niech matka zaświarczy! Dajcie mi jeno grunt, spomóżcie, braty rodzone, a to już wama zato do śmierci się nie odsłużę. Pomóżcie, ludzie kochane, pomóżcie! — wołał, śmiejąc się i płacząc naprzemian, zgoła jakby pijany radosną nadzieją.<br />
{{tab}}A kiej się ździebko uspokoił, zaczęli już wspólnie rozważać i deliberować nad temi zamysłami.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_175" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/175"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/175|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/175{{!}}{{#if:175|175|Ξ}}]]|175}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— By się jeno dziedzic zgodził na spłaty! — westchnęła Nastka.<br />
{{tab}}— Poręczymy z Mateuszem, to widzi mi się, co i da.<br />
{{tab}}Nastusia jaże go chciała całować po rękach za tyla dobrości.<br />
{{tab}}— Zażywałem niezgorszej biedy, to wiem, jak drugim smakuje! — rzekł cicho, powstając do odejścia, bo się już było całkiem zmroczało nad ziemiami, jeno co niebo było jeszcze jasne i zorze dopalały się na zachodzie.<br />
{{tab}}Antek stał czas jakiś nad stawem, wagując się w sobie, w którą stronę pójdzie, lecz po chwili ruszył ku domowi.<br />
{{tab}}Szedł jednak zwolna, kieby pod przymusem, przystając co trocha ze znajomymi, na drogach bowiem było pełno ludzi, wałęsających się gadzin i dzieci. Przyśpiewki trzęsły się po opłotkach, kajś zakrzyczały przepłoszone gęsi, pod młynem wrzeszczały kąpiące się chłopaki, jakieś kumy kłóciły się po drugiej stronie stawu, jakby przed Balcerkami, a przenikliwy głos piszczałki przewiercał uszy.<br />
{{tab}}Chociaż Antkowi nie było pilno i rad przystawał na drodze a z bele kim pogadywał, to wkońcu stanął przed swoją chałupą. Okna stały wywarte i oświetlone, dziecko płakało pod ścianą, zaś z podwórza rozlegał się wrzaskliwy głos Hanki, a kiej niekiej jazgotliwe odszczekiwanie Jóźki.<br />
{{tab}}Zawahał się znowu, ale kiej Łapa zaskomlał przy nim i jął wyskakiwać z radości, kopnął go w nagłym <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_176" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/176"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/176|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/176{{!}}{{#if:176|176|Ξ}}]]|176}}'''<nowiki>]</nowiki></span>gniewie i zawrócił zpowrotem na wieś. Dopadł dróżki proboszczowskiej, przemknął się kole organistów tak cicho, że go nawet psy nie poczuły, i wsunął się pod księży sad, zaraz przy szerokiej miedzy, dzielącej Kłębową ziemię od księżych.<br />
{{tab}}Nakrył go głęboki cień drzew galancie rozrośniętych.<br />
{{tab}}Księżycowy sierp zawisł już był na pociemniałem niebie, i gwiazdy jęły się rozjarzać coraz migotliwiej; wieczór czynił się rosisty a silnie nagrzany, prawdziwie latowy. Przepiórki wołały ze zbóż, od łąk dalekich leciały grubaskie pohukiwania bąków, zaś nad polami wisiała taka rozpachniona cichość, jaże w głowie się mąciło.<br />
{{tab}}Ale Jagusia jakoś nie przychodziła.<br />
{{tab}}Natomiast o jakieś pół stajania od Antka, po miedzy spacerował proboszcz w białem obleczeniu i z gołą głową, tak pogrążony w odmawianiu pacierzy, iż jakby nie widział, co jego konie, pasące się na chudym, wytartym ugorze, przeszły miedzę i łakomie wżerały się w Kłębową koniczynę, która, niby bór, czerniała wspaniale wyrośnięta i pokryta kwiatem.<br />
{{tab}}Ksiądz cięgiem chodził, mamrocąc pacierze, po gwiazdach włóczył oczami, a niekiej przystawał, pilnie nasłuchując i gdy się jeno ruszyło co niebądź kajś pod wsią, zawracał spiesznie, gderząc niby gniewnie na konie.<br />
{{tab}}— A gdzieżeś to polazł, siwy? W Kłębową koniczynę, co? Widzicie ich, jakie to łajdusy! Smakuje wam cudze, co? A batem chceta po portkach? No, mówię, batem! — pograżał wielce srogo.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_177" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/177"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/177|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/177{{!}}{{#if:177|177|Ξ}}]]|177}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ale koniska tak smacznie chrupały, jaże księdzu zbrakło serca na wypędzenie ze szkody, więc jeno rozglądał się a prawił zcicha:<br />
{{tab}}— No żrej jeden drugi, żrej... już się za to zmówi jaki paciorek za Kłębową duszę albo i wynagrodzi czem szkodę! Nygusy, jak się to przypinają do świeżej koniczyny!<br />
{{tab}}I znowu chodził tam i znawrotem, pacierze mówił i stróżował, ani się spodziewając, jako Antek patrzy w niego, słucha i z coraz większą niespokojnością wyczekuje na Jagusię.<br />
{{tab}}Przeszło tak z parę dobrych pacierzów, gdy naraz Antkowi przyszło na myśl podejść do niego a wyznać się ze swoich frasunków.<br />
{{tab}}— Taki nauczony, to może prędzej najdzie jaką radę! — rozważał, cofając się cieniami pod stodołę, i dopiero za węgłem śmiało wyszedł na miedzę i głośno zachrząkał.<br />
{{tab}}A ksiądz posłyszawszy, że ktoś nadchodzi, zakrzyczał na konie:<br />
{{tab}}— Szkodniki paskudne! To ani z oczów spuścić, zaraz w cudze, jak te świnie! Wiśta kasztan! — I uniesłszy ubieru, wypędzał je z pośpiechem.<br />
{{tab}}— Boryna! Jak się masz? — wołał, rozpoznawszy go zbliska.<br />
{{tab}}— Dyć szukam dobrodzieja, byłem już na plebanji.<br />
{{tab}}— A wyszedłem zmówić pacierze i przypilnować konisków, bo Walek poleciał do dworu. Ale takie znarowione szkodniki, że niech Bóg broni, rady nie mogę sobie dać z niemi. Patrz, jak się Kłębowi wysypało {{pp|koni|czyny}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_178" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/178"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/178|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/178{{!}}{{#if:178|178|Ξ}}]]|178}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|koni|czyny}}, jak bór! Z mojego nasienia... Zato moją tak wymroziło, że został się tylko rumianek i osty! — westchnął żałośnie, przysiadając na kamieniu — Siadajże, to sobie pogadamy! Śliczna pora! Za jakie trzy tygodnie zadzwonią kosy! No, mówię ci!..<br />
{{tab}}Antek przysiadł wpodle i zaczął zwolna rozpowiadać, z czem był przyszedł. Proboszcz słuchał uważnie, tabakę zażywał i na konie krzyczał raz po raz, kichając przytem siarczyście.<br />
{{tab}}— A gdzie! Ślepyś, że cudze? Widzisz je, świńtuchy znarowione!..<br />
{{tab}}Antkowi szło jakoś niesporo, zająkiwał się i plątał.<br />
{{tab}}— Widzę, że ci coś ciężkiego dolega. Wyznaj się szczerze, to ci ulży, wyznaj! Przed kimże duszę wyżalisz, jak nie przed księdzem? — Pogładził go po głowie i uczęstował tabaką, że Antek, nabrawszy śmiałości, rozpowiedział mu wszystkie swoje frasunki.<br />
{{tab}}Ksiądz długo ważył jego słowa, wzdychał i wkońcu rzekł:<br />
{{tab}}— Jabym ci za borowego naznaczył pokutę kościelną: stawałeś w ojcowej obronie, a że był łajdus i luter, to niewielka stała się szkoda. Ale sądy ci nie darują. Najmniej posiedzisz ze cztery lata. I co ci tu radzić? Mój Boże, i w Ameryce ludzie żyją, i z kryminału też wracają. Ale jedno złe i drugie też nielepsze.<br />
{{tab}}Był za tem, żeby Antek uciekał choćby jutro, to znowu radził pozostać i odsiedzieć karę, a naostatku powiedział:<br />
{{tab}}— Jedno, co pewna: zdać się na Opatrzność i czekać zmiłowania Bożego.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_179" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/179"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/179|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/179{{!}}{{#if:179|179|Ξ}}]]|179}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hale, i wezmą me w dybki, w Sybir pognają...<br />
{{tab}}— Wielu jednak powraca, sam znałem niejednego...<br />
{{tab}}— Juści, jeno co to po latach zastanę w chałupie, co? A bo to kobieta da sama radę? Zmarnuje się wszystko! — szepnął bezradnie.<br />
{{tab}}— Z duszy serca radbym ci pomógł, ale cóż ja mogę... Czekaj, mszę świętą odprawię do Przemienienia Pańskiego na twoją intencję. Zapędź mi konie do stajni, późno! No mówię ci, późno, czas spać!<br />
{{tab}}Antek tak był przejęty turbacjami, że, wyszedłszy z księżego podwórza, dopiero przypomniał sobie Jagusię i śpiesznie do niej poleciał.<br />
{{tab}}Juści, co już czekała, skulona pod stodołą.<br />
{{tab}}— Czekałam i czekałam!<br />
{{tab}}Głos miała jakby schrypnięty od rosy.<br />
{{tab}}— Mogłem się to księdzu wymówić? — Chciał ją objąć, odepchnęła go.<br />
{{tab}}— Nie figle mi ta w głowie, nie ceckania!<br />
{{tab}}— Dyć cię całkiem nie poznaję! — Czuł się dotknięty.<br />
{{tab}}— Jakąś me ostawił, takusieńką i jestem...<br />
{{tab}}— A niepodobna do się... — Przysunął się bliżej.<br />
{{tab}}— Nie zafrasowałeś się o mnie bez tyla czasu, a teraz dziwujesz?<br />
{{tab}}— Że już i barzej niesposób, ale mogłem to przylecieć do cię, co?<br />
{{tab}}— A ja ostałam jeno z trupem a ze zgryzotami! — Zatrzęsła się z zimna.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_180" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/180"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/180|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/180{{!}}{{#if:180|180|Ξ}}]]|180}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— I ani ci w głowie postało zajrzeć do mnie, co inszego miałaś w myślach!...<br />
{{tab}}— Czekałeś to me, Jantoś, czekałeś? — wyjąkała niedowierzająco.<br />
{{tab}}— I jak jeszcze! A to, kiej ten głupi, co dnia wisiałem u kraty i oczy wypatrywałem za tobą, i co dnia cię czekałem! — Nagły żal nim zatrząsł.<br />
{{tab}}— Jezu kochany! A tak me skląłeś tam za brogiem! A takiś przódzi był zły! A kiej cię brali, to aniś spojrzał na mnie, aniś przemówił... Dobrze baczę, miałeś to dobre słowo la wszystkich, nawet la psa, jeno nie la mnie! To już myślałam, że się wścieknę!<br />
{{tab}}— Nie miałem złości do cię, Jaguś, nie. Ale jak się dusza człowiekowi zapiecze w zgryzocie, toby i siebie i wszystek świat wytracił...<br />
{{tab}}Milczeli, stojąc tuż przy sobie, biedro w biedro. Księżyc świecił im prosto w twarze. Dyszeli ciężko, szarpani gryzącemi spominkami, oczy im pływały w zakrzepłych łzach żalów i udręki.<br />
{{tab}}— Nie tak to me kiedyś witałaś! — rzekł smutnie.<br />
{{tab}}Rozpłakała się nagle i rzewliwie, kiej dzieciątko.<br />
{{tab}}— Jakże cię to mam witać, jak? Małoś to me już pokrzywdził i sponiewierał, że tera ludzie patrzą na mnie, kiej na tego psa...<br />
{{tab}}— Ja cię sponiewierałem? To przeze mnie? — Gniew go przejął.<br />
{{tab}}— A przez ciebie! Przez ciebie wygnała me z chałupy ta flondra, to świńskie pomietło! Przez ciebie poszłam na pośmiech całej wsi...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_181" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/181"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/181|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/181{{!}}{{#if:181|181|Ξ}}]]|181}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A wójta to już nie baczysz? a drugich, co? — buchnął groźnie.<br />
{{tab}}— Wszyćko bez ciebie! Wszyćko! — szeptała coraz bardziej rozżalona. — A czemuś me do się zniewolił, jak tego psa? Miałeś przecież swoją kobietę. Głupia byłam, a tyś me tak opętał, co już świata Bożego za tobą nie widziałam! I czemuś me potem ostawił samą, na pastwę?<br />
{{tab}}Ale i on porwany żalami, zasyczał przez zaciśnięte zęby:<br />
{{tab}}— To ja ci kazałem ostać moją macochą? Ja cię też pewnie niewoliłem, byś się tłukła z każdym, kto jeno chciał, co?<br />
{{tab}}— To po coś mi nie wzbronił? Byś me miłował, tobyś me nie dał na wolę, nie ostawiłbyś me samej, a jeno strzegł przed złą przygodą, jak to drugie robią! — skarżyła się boleśnie i tak pełna niezgłębionego żalu, że już nie poredził się bronić. Odpadły go wszystkie złoście a serce się rozdygotało kochaniem.<br />
{{tab}}— Cichoj, Jaguś, cichoj, dzieciątko! — szeptał z tkliwością.<br />
{{tab}}— I taka krzywda mi się stała, to i ty powstajesz na mnie, jak wszystkie, i ty, i ty! — szlochała, wspierając głowę o stodołę.<br />
{{tab}}Usadził ją przy sobie na miedzy i jął przygarniać do serca, a tulić, a głaskać po włosach i, obcierając jej, twarz zapłakaną, całował jej wargi roztrzęsione, i te oczy zalane gorzkiemi łzami, te kochane a tak przesmucone oczy. Pieścił ją, przyhołubiał i spokoił, jak jeno poredził, że już płakała coraz ciszej, {{Korekta|przyrwieącaj|przywierając}} doń <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_182" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/182"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/182|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/182{{!}}{{#if:182|182|Ξ}}]]|182}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i z taką dufnością uwiesiła mu się na szyi a kładła głowę na jego piersiach, jakby na tem matczynem sercu, kaj tak lubo jest wypłakiwać wszystkie boleście a smutki...<br />
{{tab}}Ale Antkowi już się mąciło w głowie, bo takie luboście biły od niej i tak go rozprażało jej ciepło, że coraz zajadlej całował i coraz mocniej ogarniał ją sobą...<br />
{{tab}}Zrazu ani miarkowała, do czego idzie i co się z nią wyrabia. Dopiero, kiej się już całkiem poczuła w jego mocy, i kiej jął rozgniatać jej wargi rozpalonemi całunkami, zaczęła się szarpać a prosić lękliwie, prawie z płaczem:<br />
{{tab}}— Puść me, Jantoś! Puść! Loboga, bo będę krzyczeć!<br />
{{tab}}Ale mogła się to już wydrzeć smokowi, kiej ściskał, jaże tchu brakowało, i całą przejmował war i dygotania.<br />
{{tab}}— Ostatni raz pozwól, ostatni! — skamlał, ledwie już zipiąc.<br />
{{tab}}Aż świat się z nią zakręcił, i poleciała jakby na dno jakowegoś raju, a on ją wzion, jak to kiedyś brał, zapamiętale, przez lubą moc kochania, i dawała mu się też, jak kiedyś, w słodkiej udręce niemocy, na niezmierzone szczęście, na śmierć samą...<br />
{{tab}}Jak kiedyś, mój Jezu! Jak dawniej! Jak zawdy!<br />
{{tab}}Noc stała rozgwiażdżona, księżyc wisiał wysoko w pół nieba; nagrzane, rozpachnione powietrze obtulało pola pośpione w niezgłębionej cichości; cały świat leżał bez tchu w upojnym zapomnieniu i w słodkiej pieszczocie niepamięci.<br />
{{tab}}A i w nich nie było już pomiarkowania o niczem, nic, kromie ognia i burzy, i nic, kromie wiecznie żądnej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_183" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/183"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/183|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/183{{!}}{{#if:183|183|Ξ}}]]|183}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i wiecznie nienasyconej tęsknicy. Jak kiedy uschnięta drzewina ożeni się z pierunem i buchnie w niebo płomieniami, że już wraz giną, hucząc weselną pieśń zatraty, tak i oni przepadli w jakichś nienasyconych żarach. Ożyły w nich dawne miłoście i zwarły się, strzelając bujnym, radosnym ogniem na to jedno mgnienie zapamiętania, na tę jedną tylko minutę ostatniej radości.<br />
{{tab}}Bo kiej znowu siedli przy sobie, już im tak cosik omroczyło dusze, że spozierali na się trwożnie, ukradkiem, rozbiegając się oczami, kieby ze wstydem i żalem.<br />
{{tab}}Na darmo szukał wargami jej warg głodnych całunków, jak kiedyś: odwracała się z niechęcią.<br />
{{tab}}Na darmo szeptał przezwiska co najsłodsze: nie odpowiadała, pilnie zapatrzona w księżyc; więc burzył się w sobie i chłódł, przejęty dziwną markotnością i żalami.<br />
{{tab}}Siedzieli, nie wiedząc już, co mówić, niecierpliwiąc się jeno a wyczekując, które się pierwej ruszy i pójdzie sobie precz.<br />
{{tab}}A w Jagusi jakby już wszystko wygasło ze szczętem i rozsypało się w popiół, bo ozwała się z przytajoną złością:<br />
{{tab}}— Aleś me zniewolił, kiej ten zbój, no!<br />
{{tab}}— Nie mojaś to, Jaguś, nie moja? — Chciał ją przygarnąć, odepchnęła go gwałtownie.<br />
{{tab}}— Anim twoja, anim niczyja, rozumiesz? Niczyja!<br />
{{tab}}Rozpłakała się znowu, ale już jej nie spokoił ni utulał, lecz po jakim czasie powiedział ważnym głosem:<br />
{{tab}}— Jaguś, poszłabyś ze mną we świat?<br />
{{tab}}— Kajże to? — podniesła na niego zapłakane oczy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_184" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/184"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/184|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/184{{!}}{{#if:184|184|Ξ}}]]|184}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A choćby do samej Hameryki! Poszłabyś za mną, Jaguś?<br />
{{tab}}— A cóż to poczniesz ze swoją kobietą?<br />
{{tab}}Zerwał się, kieby go kto biczem trzasnął.<br />
{{tab}}— Prawdę pytam! Trutkę to jej zadasz, czy co?<br />
{{tab}}Pochwycił ją wpół, przygarnął krzepko i, całując namiętnie po całej twarzy, jął prosić a molestować, by z nim jechała we świat, kajby już ostali razem i na zawsze. Sporo czasu mówił o swoich zamysłach i nadziejach, czepił się bowiem nagle tej myśle uciekania z nią, kiej pijany płota, i kiej pijany też plótł, ogarnięty gorączkowem wzburzeniem. Wysłuchała wszystkiego do końca i odrzekła z przekąsem:<br />
{{tab}}— Zniewoliłeś me do grzechu, to rozumiesz, com już docna zgłupiała i uwierzę ci w bele bzdury...<br />
{{tab}}Przysięgał na wszystko, jako świętą prawdę powieda; nie chciała już nawet słuchać i, wyrwawszy się z jego rąk, szepnęła:<br />
{{tab}}— Ani mi się śni uciekać z tobą. Poco? Abo mi to źle samej? — Obtuliła się zapaską, rozglądając się uważnie. — Późno, muszę już bieżyć!<br />
{{tab}}— Kajże ci pilno, nikto przecie z chałupy za tobą nie patrzy?<br />
{{tab}}— Ale na ciebie pora. Już tam Hanka pierzynę wietrzy a wzdycha...<br />
{{tab}}Rozżarł się na te słowa, kiej pies, i syknął urągliwie:<br />
{{tab}}— Ja ci nie wypominam, kto tam na ciebie po karczmach wyczekuje...<br />
{{tab}}— A jakbyś wiedział, co niejeden gotów czekać choćby do słońca, jakbyś wiedział! Sielnieś zadufany <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_185" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/185"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/185|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/185{{!}}{{#if:185|185|Ξ}}]]|185}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w siebie i rozumiesz, co jeno ty jeden jesteś! — gadała, prześmiechając się zjadliwie.<br />
{{tab}}— A to leć, choćby nawet do Żyda, leć! — wykrztusił.<br />
{{tab}}Ale się nie ruszyła z miejsca; jeszcze stali przy sobie, dysząc jeno ciężko a poglądając na się rozsrożonemi ślepiami, a kieby szukając w sobie tych jakichś słów najbarzej bolących.<br />
{{tab}}— Miałeś coś pedzieć, to mi rzeknij, bo więcej już do cię nie wyjdę...<br />
{{tab}}— Nie bój się, nie będę cię wywoływał, nie...<br />
{{tab}}— Bo choćbyś mi nawet u nóg skamlał, to nie wyjdę.<br />
{{tab}}— Juści, czasu ci nie starczy, do tylu musisz co noc wychodzić...<br />
{{tab}}— A żebyś skapiał, kiej ten pies! — skoczyła w pola, naprzełaj.<br />
{{tab}}Nie pogonił jednak, ni nawet zawołał za nią, widząc, jak leciała przez zagony, kiej cień, i przepadła pod sadami; przecierał tylko oczy, kieby ze śpiku, a wzdychał markotnie.<br />
{{tab}}— Zgłupiałem już docna! Jezu, dokąd to baba może zaprowadzić.<br />
{{tab}}Było mu czegoś dziwnie wstyd, gdy wracał do chałupy; nie mógł sobie darować tego, co się stało, i srodze się tem gryzł i męczył.<br />
{{tab}}Pościel gotowa już czekała na niego w sadzie, w półkoszkach, gdyż w izbie niesposób było wyspać z powodu gorąca i much.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_186" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/186"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/186|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/186{{!}}{{#if:186|186|Ξ}}]]|186}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ale nie zasnął; leżał wpatrzony w dalekie migoty gwiazd i, nasłuchując cichych stąpań nocy, rozważał se o Jagusi.<br />
{{tab}}— Ni z nią, ni przez niej! Ażebyś! — zaklął zcicha, i wzdychał żałośnie, i przewracał się z boku na bok, i odrzucał pierzynę, stawiając nogi na chłodnej, orosiałej trawie, ale śpik nie przychodził, i myśle o niej nie ustawały ni na to oczymgnienie.<br />
{{tab}}Któreś dziecko zapłakało w chałupie, i zamamrotała cosik Hanka; uniósł głowę, ale po chwili przycichło, i znowu opadły go deliberacje i szły przez niego, kiej te wiośniane, pachnące zwiewy, kolebiące duszę słodkiemi spominkami; ale już się im nie dał w niewolę, a nasprzeciw, rozglądał się w nich trzeźwo, że wkońcu przyszedł do tego, co sobie rzekł uroczyście, jakby na świętej spowiedzi:<br />
{{tab}}— Raz temu musi być koniec! Wstyd to i grzech! Coby to znowu ludzie pedzieli! Dyć ociec dzieciom jestem i gospodarz! Musi być koniec.<br />
{{tab}}Postanawiał, ale było mu jej żal, nieopowiedzianie żal.<br />
{{tab}}— Niech se jeno człowiek raz jeden pofolguje, a już się tak pokuma ze złem, co go i śmierć nie rozdzieli! — medytował gorzko i górnie.<br />
{{tab}}Świt się już robił, całe niebo przyodziewało się kieby w te zgrzebne gzło, ale Antek jeszcze nie spał, zaś kiej biały dzień jął mu zazierać w oczy, przyleciała go budzić Hanka. Podniósł na nią schmurzoną twarz, lecz taki dziwnie był la niej dobry, że skoro mu opowiedziała, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_187" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/187"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/187|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/187{{!}}{{#if:187|187|Ξ}}]]|187}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z czem to wczoraj przychodził kowal późnym wieczorem, pogłaskał ją po nieuczesanych włosach.<br />
{{tab}}— Kiej się udało ze zwózką, to ci już cosik kupię na jarmarku.<br />
{{tab}}Rozradowała się taką łaską i dalejże molestować, aby też kupić oszkloną szafę na talerze, jaką miały organisty.<br />
{{tab}}— Pokrótce to se zamyślisz o dworskiej kanapie! — zaśmiał się, przyobiecując jednak, co jeno prosiła, i wstał prędko, robota bowiem czekała i trza było kark podać w jarzmo i ciągnąć, jak co dnia.<br />
{{tab}}Rozmówił się jeszcze z kowalem i zaraz po śniadaniu Pietrka wyprawił do wożenia gnoju, a sam pojechał w parę koni do lasu.<br />
{{tab}}W porębie jaże huczało od roboty; sporo narodu kręciło się przy obróbce drzewa, naciętego zimą, że kieby to nieustanne kucie dzięciołów, tak rozlegało się bicie siekier i trzeszczenie pił; zaś w bujnych trawach poręby pasły się lipeckie stada i dymiły ogniska.<br />
{{tab}}Spomniał, co się tu kiedyś wyrabiało, i pokiwał głową, widząc, jak to już zgodnie robią razem Lipczaki z Rzepecką szlachtą i drugiemi.<br />
{{tab}}— Bieda ich doprowadziła do rozumu. I potrza to było wszystkiego, co? — wyrzekł do Filipa, syna Jagustynki, okrzesującego chojary.<br />
{{tab}}— A kto temu był winowaty, jak nie dziedzic a gospodarze! — mruknął ponuro chłop, nie przestając obrąbywać gałęzi.<br />
{{tab}}— Ale może już najbarzej złoście i głupie podjudzania.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_188" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/188"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/188|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/188{{!}}{{#if:188|188|Ξ}}]]|188}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przystanął w miejscu, kaj był zakatrupił borowego, i tak go cosik złego sparło pod piersiami, jaże zaklął:<br />
{{tab}}— Ścierwa, przez niego cała moja marnacyja! Bym poredził, tobym ci jeszcze dołożył! — splunął i wziął się do roboty.<br />
{{tab}}I już całe dnie woził na tartak, przypinając się do pracy z taką zapamiętałością, jakby się chciał zarobić na śmierć, lecz mimo tego nie zabił pamięci o Jagusi, ani o tej sprawie nieszczęsnej.<br />
{{tab}}Któregoś dnia powiedział mu Mateusz, że kupili grunt na Podlesiu, dziedzic dał na spłatę i jeszcze przyobiecał zrzynów i łat, zaś ślub Nastusi odłożyli, póki Szymek jako tako się nie zagospodaruje.<br />
{{tab}}Co go ta obchodziło cudze, mało to jeszcze miał swoich turbacyj? A do tego kowal już prawie codziennie i na różne sposoby straszył go sprawą i zwolna, ostrożnie, a wielce chytrze napomykał, że, gdyby mu było pilno potrza, to ten i ów dałby pieniędzy...<br />
{{tab}}Antek już sto razy gotów był prasnąć wszystko i uciekać, ale co spojrzał na wieś i co sobie wziął w myśle, jako pójdzie stąd na zawsze, to go taki strach ogarniał, iż wolałby kryminał, wolałby wszystko najgorsze, bele nie to.<br />
{{tab}}Ale i o kryminale myślał z rozpaczą w duszy.<br />
{{tab}}Więc z tego bojowania ze sobą zmizerował się, zgorzkniał i stał się w chałupie srogi a niewyrozumiały. Hanka w głowę zachodziła, nadaremno próbując się wywiedzieć, co mu się stało. Nawet zrazu podejrzewała, jako znowu spiknął się z Jagusią; ale co oko miała bystre, a odpasiona Jagustynka też za nimi patrzała i {{pp|dru|gie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_189" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/189"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/189|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/189{{!}}{{#if:189|189|Ξ}}]]|189}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|dru|gie}} potwierdzali, że wyraźnie stronią od siebie i nikaj się nie schodzą, to się już uspokoiła z tej strony. Cóż z tego, że mu służyła, jak mogła najwierniej, że już jadło miał wybrane i na porę, w chałupie ochędożny porządek, że gospodarka szła jak najlepiej, kiej cięgiem był zły, chmurny, o bele co poniewierał i dobrego słowa jej nie dawał.<br />
{{tab}}A już było najciężej, kiedy chodził cichy, strapiony, smutny, kiej noc jesienna, i ani się gniewał, ani uprzykrzał, a jeno ciężko wzdychał i na całe wieczory szedł do karczmy pić ze znajomkami.<br />
{{tab}}Pytać otwarcie nie miała śmiałości, a Rocho klął się, że też nie wie o niczem, co mogło być prawdą, gdyż stary przychodził teraz jeno na noc, a całe dnie wędrował po okolicy ze swojemi książeczkami, a nauczając pobożne nabożeństwa do serca Jezusowego, którego urzędy wzbraniały odprawować po kościołach.<br />
{{tab}}Aż któregoś wieczora, kiedy siedzieli jeszcze w izbie przy miskach, bo wiater się był zerwał po zachodzie, psy całą hurmą zaszczekały nad stawem. Rocho położył łyżkę, pilnie nasłuchując.<br />
{{tab}}— Ktoś obcy! Trza wyjrzeć.<br />
{{tab}}A tyla co jeno wyszedł, powrócił blady i rzekł prędko:<br />
{{tab}}— Pałasze brzęczą na drodze! Jakby pytały, na wsi jestem!<br />
{{tab}}Skoczył w sad i zginął.<br />
{{tab}}Antek zbladł śmiertelnie i skoczył na równe nogi. Psy już docierały w opłotkach, na ganku rozległy się ciężkie stąpania.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_190" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/190"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/190|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/190{{!}}{{#if:190|190|Ξ}}]]|190}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A może to już po mnie? — jęknął w trwodze.<br />
{{tab}}Wszyscy jakby zmartwieli, ujrzawszy na progu strażników.<br />
{{tab}}Antek nie mógł się poruszyć, a jeno latał oczyma po wywartych oknach i drzwiach. Szczęściem, co Hanka całkiem przytomnie zapraszała ich siedzieć, podsuwając ławę.<br />
{{tab}}Grzecznie się przywitali, tak się zarazem przymawiając o kolację, że musiała im nasmażyć jajecznicy.<br />
{{tab}}— Kajże tak późno? — zapytał wreszcie Antek.<br />
{{tab}}— Po służbie! Dzieło u nas niemałe! — odrzekł starszy, wodząc oczami po zebranych w izbie.<br />
{{tab}}— Pewnie za złodziejami? — dorzucił Antek śmielej, wynosząc flachę z komory.<br />
{{tab}}— I za złodziejami, i za drugiem! Przepijcie do nas, gospodarzu!<br />
{{tab}}Napił się z nimi. Przypięli się do jajecznicy, jaże łyżki dzwoniły.<br />
{{tab}}Wszyscy siedzieli cichuśko, kiej te przytrwożone trusie.<br />
{{tab}}Strażnicy wymietli miskę doczysta, przepili jeszcze gorzałką, i starszy, obcierając wąsy, rzekł uroczyście:<br />
{{tab}}— Dawno was wypuścili z turmy, a?<br />
{{tab}}— Niby to pan starszy nie wiedzą!<br />
{{tab}}Rozdygotał się ździebko.<br />
{{tab}}— A gdzież to Rocho? — spytał nagle starszy.<br />
{{tab}}— Któren Rocho? — zrozumiał wmig i znacznie się uspokoił.<br />
{{tab}}— Podobno u was żyje kakoj to Rocho?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_191" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/191"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/191|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/191{{!}}{{#if:191|191|Ξ}}]]|191}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A może pan starszy mówią o tym dziadku, co to chodzi po wsi? Prawda, dyć go Rochem wołają!<br />
{{tab}}Strażnik rzucił się niecierpliwie i rzekł groźnie:<br />
{{tab}}— Nie róbcie szutek, przecież mieszka u was, wiadomo!<br />
{{tab}}— Pewnie, co nieraz siedział u nas, ale siedział i u drugich. Proszalny dziadek, to kaj mu popadnie, tam i na noc głowę przytuli. Dziś w chałupie, indziej w obórce, a niekiedy i prosto pode płotem. Cóż to pan starszy upatrzył se na niego?<br />
{{tab}}— Tak cóżby, nic, po znajomości pytam...<br />
{{tab}}— Poczciwy człowiek, wody nikomu nie zamąci — wtrąciła Hanka.<br />
{{tab}}— Nu, my znamy, kto on taki, znamy! — mruknął znacząco, próbując różnemi sposobami wypytywać o niego. Nawet już tabaką częstował, ale wszyscy tak gadali cięgiem jedno wkółko, że, nie mogąc niczego przewąchać, podniósł się z ławy ze złością: — A ja mówię, że mieszka u was w chałupie!<br />
{{tab}}— Przecie go w kieszeń nie schowałem! — odburknął Antek.<br />
{{tab}}— Ja tu po służbie, ponimajcie, Boryna! — cisnął się groźnie starszy, ale jakoś się udobruchał, dostawszy na drogę mendel jajków i sporą osełkę świeżego masła.<br />
{{tab}}Witek poszedł za nimi trop w trop, rozpowiadając potem, jako wstępowali do sołtysa i próbowali zazierać do poniektórych okien, jeszcze oświetlonych, jeno co pieski tak naszczekiwały, że, nie poredziwszy nikaj zajrzeć kryjomo, z niczem odeszli.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_192" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/192"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/192|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/192{{!}}{{#if:192|192|Ξ}}]]|192}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Ale to zdarzenie tak jakoś dziwnie rozebrało Antka, że, skoro jeno został sam na sam z żoną, zaczął się wyznawać z utrapień.<br />
{{tab}}Słuchała z bijącem sercem, uważnie, nie przepuszczając ani jednego słowa, dopiero kiej wkońcu zapowiedział, jako im już nic nie pozostaje, jeno przedać wszystko i uciekać we świat, choćby do Hameryki, stanęła przed nim pobladła, kieby ściana.<br />
{{tab}}— Nie pódę i dzieci na zatratę nie pozwolę! — wyrzekła groźnie — nie pódę! A jak mnie przyniewolisz, to siekierą łby dzieciom porozbijam, a sama choćby do studni! Prawdę mówię, tak mi, Panie Boże, dopomóż! Zapamiętaj to sobie! — krzyczała, klękając przed obrazami, jakby do uroczystej przysięgi.<br />
{{tab}}— Cichoj! Dyć jeno tak mówię!<br />
{{tab}}Wytchnęła nieco i rzekła ciszej, ledwie już łzy powstrzymując:<br />
{{tab}}— Odsiedzisz swoje i wrócisz! Nie bój się, dam se radę... nie uronię ci ni zagona, jeszcze me nie znasz... nie popuszczę z pazurów. Pan Jezus pomoże, to i taki dopust udźwignę — płakała cicho.<br />
{{tab}}Medytował długo i wkońcu powiedział:<br />
{{tab}}— To bedzie, co Bóg da! trza poczekać na sprawę.<br />
{{tab}}Że na nic się zdały chytre kowalowe zabiegi.<br />
<br /><br />{{---|50}}<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_193" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/193"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/193|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/193{{!}}{{#if:193|193|Ξ}}]]|193}}'''<nowiki>]</nowiki></span><br>
{{c|VI.}}<br />
{{tab}}— Uwal się już raz i nie przeszkadzaj! — mruknął zgniewany Mateusz, przewracając się na drugi bok.<br />
{{tab}}Szymek przywarł na chwilę, a skoro tamten znowu zachrapał, jął się cicho przebierać ze sąsieka, gdyż mu się przywidziało, jako do stodoły, kaj spali, już się wdzierają mąty pierwszych świtań.<br />
{{tab}}Omackiem zbierał po klepisku narzędzia, jeszcze wczoraj nagotowane, i tak się śpieszył, że mu raz po raz cosik leciało z rąk z przeraźliwym brzękiem, jaże Mateusz klął przez śpik.<br />
{{tab}}Ale nad ziemiami leżały jeszcze ciemnice, jeno gwiazdy były już bladawe, na wschodniej stronie ździebko się przezierało, i pierwsze kury biły skrzydłami, krzykając zachryple.<br />
{{tab}}Szymek zebrał w taczki, co jeno miał, i, skradając się cichuśko kole chałupy, wydostał się nad staw.<br />
{{tab}}Wieś spała, kiej zabita, nawet pies nie zaszczekał, a w cichości słychać było jeno bulgotanie wody, przeciskającej się przez zapuszczone stawidła młyna.<br />
{{tab}}Na drogach, przycienionych sadami, było jeszcze tak ciemno, że ledwie kajś niekaj zamajaczyła bielona ściana, zaś staw tyla jeno przezierał z nocy, co tem lśnieniem odbijających się gwiazd.<br />
{{tab}}Ale, dochodząc matczynej chałupy, zwolnił kroku, pilnie nasłuchując, gdyż w opłotkach jakby ktosik chodził z cichym a nieustającym mamrotem.<br />
{{tab}}— Kto tam? — posłyszał naraz głos matki.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_194" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/194"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/194|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/194{{!}}{{#if:194|194|Ξ}}]]|194}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zdrętwiał i stał z zapartym oddechem, nie śmiejąc się poruszyć, zaś stara, nie doczekawszy się odpowiedzi, znowu jęła chodzić.<br />
{{tab}}Widział ją, kieby cień snującą się pod drzewami; macała sobie drogę kijaszkiem i chodziła, odmawiając półgłosem litanję.<br />
{{tab}}— Tłuką się po nocy, kiej Marek po piekle — pomyślał, ale westchnął jakoś żałośnie i cichuśko, strachliwie przemknął się dalej. — Gryzie ich moja krzywda! Gryzie! — powtórzył z głęboką uciechą, wychodząc na szeroką, wyboistą drogę za młynem, i naraz pognał, jakby go cosik popędzało, nie bacząc już na doły ni kamienie.<br />
{{tab}}Wstrzymał się dopiero pod krzyżem, na rozstajach dróg podleskich. Za ciemno było jeszcze stawać do roboty, więc se przysiadł pod figurą, odzipnąć nieco i poczekać.<br />
{{tab}}— Złodziejska godzina, niesposób rozeznać zagona od boru — mruczał, brodząc oczyma po świecie. Pola stały jeszcze potopione w rozmrowionych ciemnościach, ale na niebie już się coraz barzej jarzyły złociste smugi świtania.<br />
{{tab}}Dłużył mu się czas, że jął się pacierza, ale co jeno tknął ręką orosiałej ziemi, to gubił słowa i spominał se z lubością, jako już idzie na swoje, na gospodarkę.<br />
{{tab}}— Mam cię i nie popuszczę — myślał hardo, radośnie i z niezmierną zapamiętałością kochania wżerał się rozgorzałemi ślepiami w skołtunione pod lasem ciemnoście, kaj już czekały na niego te sześć morgów, kupione od dziedzica.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_195" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/195"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/195|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/195{{!}}{{#if:195|195|Ξ}}]]|195}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Przygarnę ja was, sieroty kochane, i nie opuszczę, póki życia! — mamrotał, ściągając kożuch na rozmamlane piersi, bo go był chłód ździebko przejmował, i, wsparłszy się w krzyż plecami, zapatrzony w świtania, zachrapał, rychło zmożony śpikiem.<br />
{{tab}}Już pola szarzały, kiej wody szeroko rozlane, a siwe od rosy zboża trącały go rozruchanemi kłosami, gdy zerwał się na nogi.<br />
{{tab}}— Dzień, kiej wół, pora na robotę — szepnął, przeciągając koście, i klęknął pod krzyżem do pacierza; ale nie trzepał na pytel, jak to zawdy robił, bele jeno zbyć, a dużo nawzdychać, a w piersi się nagrzmocić i tyla się nażegnać, jaże kulas zdrętwieje: dzisiaj było inaczej, o wspomożenie bowiem Pańskie zabłagał rzewliwie, i tak ze wszystkiej duszy, jaże mu łzy pociekły, i, obejmując Jezusowe nóżki, zaskamlał, wpatrzony wiernemi ślepiami w Jego twarz umęczoną i świętą:<br />
{{tab}}— Dopomóż, Jezu miłosierny! Rodzona mać me ukrzywdziła, tobie się jeno oddawam, sierota! pomóż! Dyć, kiej ten ostatni, na ciężki wyrobek staję! Juści, com grzeszny, ale me spomóż, Panie miłosierny, to już na mszę dam, abo i na dwie! Świec nakupię, a jak się dorobię, to nawet baldach sprawię! — prosił i przyobiecywał, serdecznie przywierając wargami do krzyża, obszedł go na kolanach, ucałował pokornie ziemię i wstał wielce skrzepiony i dufny w siebie.<br />
{{tab}}I mocnym się poczuł, i gotowym już na wszystko i tak dobrej myśle, że, ująwszy ciężkie taczki, pchał je, kiej piórko, hardo tocząc oczami po Lipcach, leżących niżej, a całych jeszcze we mgłach, z których jeno {{pp|ko|ścielna}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_196" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/196"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/196|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/196{{!}}{{#if:196|196|Ξ}}]]|196}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ko|ścielna}} wieża biła wysoko, grając w zorzach pozłocistym krzyżem.<br />
{{tab}}— Obaczycie! Hej! obaczycie! — krzyknął radośnie, wchodząc na swoje gronta. Leżały tuż pod lasem, jednym bokiem przywarte do pól lipeckich, ale Boże się zmiłuj, co to były za gronta! Kawał dzikiego ugoru, pełen dołów po cegielni, szutrowisk i kamionek, obrosłych cierniami. Dziewanny, psi rumianek i końskie szczawie bujnie się pleniły po wzgórkach, a kaj niekaj z trudem wynosiła się pokręcona sosenka, to kępa olch lub jałowców, zaś po dołkach i młakach sitowia i trzciny burzyły się, kiej młode bory. Słowem, ziemia była taka, co piesby nad nią zapłakał, że nawet sam dziedzic odradzał, ale chłopak się uparł.<br />
{{tab}}— W sam raz la mnie! Uredzę i takiej!<br />
{{tab}}I Mateusz go odwodził, ze strachem spoglądając na to dzikie wywieisko, kaj jeno pieski folwarczne odprawiały swoje wesela, ale Szymek cięgiem prawił swoje, a w końcu twardo powiedział:<br />
{{tab}}— Rzekłem! Każda ziemia dobra, jak się jej człowiek dołoży!<br />
{{tab}}I wziął ją, bo dziedzic sprzedał tanio, po sześćdziesiąt rubli morgę, i jeszcze przyobiecał pomoc w drzewie i różnościach.<br />
{{tab}}— Hale, cobym ta nie miał poredzić! — wykrzyknął, oblatując ją rozgorzałemi oczyma i, złożywszy taczki na miedzy, jął obchodzić swoje granice, znaczone nawtykanemi gałęziami.<br />
{{tab}}Chodził zwolna i w takiej cichej a głębokiej radości, jaże serce biło mu, kiej młotem, i gardziel zatykało. <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_197" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/197"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/197|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/197{{!}}{{#if:197|197|Ξ}}]]|197}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Chodził, układając sobie w głowie po porządku, co robić i od czego zaczynać. Przecież to miał robić la siebie, la Nastusi, la przyszłego rodu Paczesiów, to się tak był sprężył w mocy i srogiej ochocie, jako ten głodny wilk, gdy przychwyci barana i dorwie się żywego mięsa.<br />
{{tab}}I, obszedłszy całe pole, jął rozważnie wybierać miejsce pod chałupę.<br />
{{tab}}— Rychtyk najlepsze, wieś naprzeciw i bór pod bokiem, łacniej będzie o drzewo i ciszej na zimę — rozważał i, oznaczywszy kamieniami cztery węgły, ściepnął kożuch, przeżegnał się i, splunąwszy w garście, wziął się do równania ziemi a karczunków.<br />
{{tab}}Dzień się już był podniósł złocisty, od wsi leciały porykiwania stad, wypędzanych na paszę, skrzypiały żórawie, ludzie wychodzili do roboty, turkotały po drogach wozy i niesły się przeróżne głosy wraz z leciuśkim wiaterkiem, któren zaswywolił we zbożach, wszystko szło, jak co dnia, tylko Szymek, nie bacząc na nic, jakby się zapamiętał w pracy, niekiedy jeno prostował grzbiet, odzipiał, przecierał oczy, zalane potem, i znowu przypinał się do ziemi, kieby ta pijawka nienasycona, mamrocząc cięgiem wedle swego zwyczaju do każdej rzeczy, jakby do czegoś żywego.<br />
{{tab}}Jął się był właśnie wyważania wielgachnego kamienia i prawił:<br />
{{tab}}— Wyleżałeś się, odpocząłeś, to mi teraz możesz chałupę podeprzeć.<br />
{{tab}}A wycinając krze tarniny, mówił ze szydliwym prześmiechem:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_198" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/198"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/198|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/198{{!}}{{#if:198|198|Ξ}}]]|198}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie broń się, głupie! myśli, co mi się oprze! Hale! ostawie cię to, byś portki ozdzierało, co?<br />
{{tab}}Zaś do kamionek odwiecznych rzekł:<br />
{{tab}}— I was ruszę, ciężko gnieść się na kupie! Bruk z waju wyrychtuję kole obory, jak u Borynów!<br />
{{tab}}A niekiedy, nabierając oddechu, ogarniał swoją ziemię miłującemi oczami a szeptał gorąco:<br />
{{tab}}— Mojaś ty! Moja! Nikt mi cię nie wydrze!<br />
{{tab}}I, współczując tej biedocie zachwaszczonej, płonej, nieurodzajnej i opuszczonej, dodawał pieszczotliwie, kieby do dzieciątka:<br />
{{tab}}— Poczekaj ździebko, sieroto, uprawię cię, napasę, wycackam, że rodzić będziesz, jak i drugie. Nie bój się, dogodzę ci, dogodzę.<br />
{{tab}}Słońce się podniesło na pola i zaświeciło mu prosto w oczy.<br />
{{tab}}— Panie Boże, zapłać! — wyrzekł, przymrużając oczy. — Na gorąc znowu idzie i suszę — dodał, bo wynosiło się srodze rozczerwienione.<br />
{{tab}}Pokrótce ozwała się i sygnaturka na kościele, a nad lipeckiemi kominami podnosiły się zwolna modrawe słupy dymów.<br />
{{tab}}— Podjadłbyś se tera, gospodarzu, co? — przyciągnął pasa — jeno ci już matka dwojaków nie przyniesą, nie — westchnął smutnie.<br />
{{tab}}I na podleskich rolach zaroiło się od ludzi, stawali, jak i on, do roboty, na co dopiero nabytych ziemiach; dojrzał Stacha Płoszkę, orzącego w parę tęgich koni.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_199" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/199"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/199|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/199{{!}}{{#if:199|199|Ξ}}]]|199}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mój Jezu, kiedy to dasz choćby jednego — pomyślał.<br />
{{tab}}Wachnik Józef zwoził kamienie na fundamenty chałupy, Kłąb ze synami okopywał rowem swoją ziemię, a Grzela, wójtów brat, przy samym krzyzie nade drogą coś długo rozmierzał tyką.<br />
{{tab}}— Miejsce jakby wybrane pod karczmę — zauważył Szymek.<br />
{{tab}}Grzela, oznaczywszy kołkami wymierzony plac, przyszedł z pozdrowieniem.<br />
{{tab}}— Ho, ho! robisz widzę za dziesięciu! — podziw miał w oczach.<br />
{{tab}}— A bo mi to nie potrza? Cóż to mam? Jedne portki a te gołe pazury! — mruknął, nie odrywając rąk od roboty.<br />
{{tab}}Grzela poradził mu to i owo i wrócił do swojego, a po nim zachodziły i drugie, kto z dobrem słowem, kto na pogwarę, a kto jeno wykurzyć papierosa i zębów naszczerzyć, ale Szymek odpowiadał coraz niecierpliwiej, że już wkońcu ostro krzyknął na Pryczka:<br />
{{tab}}— Robiłbyś swoje i drugim nie przeszkadzał! Świątki se juchy robią!<br />
{{tab}}I ostał sam, bo go już omijali.<br />
{{tab}}Słońce podnosiło się coraz wyżej, wisiało już nad kościołem, niesło się niepowstrzymanie, zalewając świat ślepiącą jasnością i żarem, wiater się był kajś zadział, że już gorąc bez przeszkody ogarniał ziemię rozmigotaną przysłoną, w której zboża pławiły się, kieby w tym rozbełtanym, cichuśkim wrzątku.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_200" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/200"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/200|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/200{{!}}{{#if:200|200|Ξ}}]]|200}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mnie ta rychło nie spędzisz — rzekł jakby przeciw słońcu i, dojrzawszy Nastusię ze śniadaniem, wyszedł naprzeciw, łapczywie zabierając się do dwojaków.<br />
{{tab}}Nastusia jakoś markotnie spozierała po polach.<br />
{{tab}}— A bo się to co urodzi na takich zdziarach i mokradłach!<br />
{{tab}}— Wszystko się urodzi, obaczysz, co i pszenicę miała będziesz na placki.<br />
{{tab}}— Czekaj tatka latka, jak kobyłę wilcy zjedzą.<br />
{{tab}}— Nie zjedzą, Nastuś! Gront jest, to i łacniej przeczekać, dyć całe sześć morgów nasze — prawił, pojedając z pośpiechem.<br />
{{tab}}— Juści, to ziemi pewnie ugryzie! A jak to przezimujemy?<br />
{{tab}}— Moja w tem głowa, nie turbuj się! O wszyćkiem deliberowałem i wszyćkiemu najdę zaradę! — odsunął puste dwojaki, przeciągnął koście i powiódł ją, pokazując i tłumacząc.<br />
{{tab}}— W tem miejscu stanie chałupa! — zawołał radośnie.<br />
{{tab}}— Stanie! Z błota ją pewnie ulepisz, kiej jaskółka!<br />
{{tab}}— A z drzewa i gałęzi, i z gliny, i z piasku, i z czego się jeno da, bele tylko w niej przetrzymać z jakiś roczek, póki się nie wspomożemy.<br />
{{tab}}— Sielny dwór, widzę, zamyślasz! — warknęła niechętnie.<br />
{{tab}}— Wolę w budzie, niźli u kogo na komornem.<br />
{{tab}}— Mówiła Płoszkowa, żeby się do nich sprowadzić na przezimowanie, i sama się ochfiarowała dać nam izbę, z dobrego serca.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_201" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/201"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/201|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/201{{!}}{{#if:201|201|Ξ}}]]|201}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Z dobrego serca. A juści, pewnikiem chce zrobić na złość matce, dyć się źrą ze sobą, kiej te psy. Torba zapowietrzona, nie potrzebuję jej dobrości. Nie bój się, Nastuś, wyrychtuję ci taką chałupę, że i okno będzie, i komin, i wszyćko, co ino potrza. Obaczysz, że jak ament w pacierzu, tak za trzy niedziele stanie gotowa, żebym se miał kulasy urobić, a stanie.<br />
{{tab}}— Hale, sam to pewnie postawisz!<br />
{{tab}}— Mateusz mi pomoże, przyobiecał!<br />
{{tab}}— Nie dałaby to matka jakiego wspomożenia? — powiedziała lękliwie.<br />
{{tab}}— Żebym skapiał, a prosił ich nie będę! — wykrzyknął, ale, widząc, co jeszcze barzej posmutniała, wielce się sfrasował i, kiej przysiedli pod żytem, jął jękliwie tłumaczyć:<br />
{{tab}}— A mogę to, Nastuś? Jakże, wygnała me i na ciebie pomstuje.<br />
{{tab}}— Mój Boże, żeby choć jaką krowinę dali, a to, jak te najgorsze dziadaki, przez niczego, jaże strach pomyśleć.<br />
{{tab}}— Będzie i krowa, Nastuś, będzie, jużem se jedną upatrzył.<br />
{{tab}}— Bo to ani chałupy, ani bydlątka, ani nic! — zapłakała, przytulając się do niego, obcierał jej oczy, głaskał po głowinie, ale że i jemu robiło się żałośnie, co dziw sam nie beknął, to porwał się na nogi, chycił za łopatę i krzyknął, jakby srodze zgniewany.<br />
{{tab}}— Bój się Boga, kobieto, tylachna roboty, a ty jeno wyrzekasz?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_202" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/202"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/202|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/202{{!}}{{#if:202|202|Ξ}}]]|202}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Podniesła się, pełna ciężkich turbacyj a trosk niemałych.<br />
{{tab}}— Bo jeśli z głodu nie pomrzem, to nas wilki zjedzą na tem wywieisku.<br />
{{tab}}Rozgniewał się na dobre i, bierąc się do roboty, rzekł twardo:<br />
{{tab}}— Masz buczeć i pleść bele co, to lepiej ostań se w chałupie.<br />
{{tab}}Chciała się przygarnąć do niego i udobruchać, ale ją odepchnął.<br />
{{tab}}— Hale, pora tera na jamory, juści! — dał się jednak ugłaskać, choć się ta jeszcze sierdził na babie gadanie, że odeszła spokojna i nawet wesoła.<br />
{{tab}}— Loboga! Dyć i kobieta człowiek, a po człowieczemu nie wyrozumie. Płacze jeno a lamenty, samo z nieba nie spadnie, jak się kulasami nie wyrobi. Kieby te dzieci, to śmiech, to płacz, to złoście i wyrzekania! Loboga!<br />
{{tab}}Mamrotał, przypinając się do roboty, że wnet zapomniał o całym świecie.<br />
{{tab}}I już tak pracował dzień w dzień, o pierwszym świcie się zrywał i wracał późnym wieczorem, że często gęby nie ozwarł na nikogo przez cały dzień, jadło przynosiła mu Tereska albo kto drugi, gdyż Nastusia odrabiała przy księżych ziemniakach.<br />
{{tab}}Zrazu zaglądał do niego ten i ów, ale, że nierad był pogwarom, to jeno zdala poglądali, dziwując się jego niestrudzonej pracy.<br />
{{tab}}— Kwarda jucha! Ktoby się to był spodział — mruknął Kłąb.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_203" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/203"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/203|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/203{{!}}{{#if:203|203|Ξ}}]]|203}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo to nie Dominikowe nasienie! — wykrzyknął ze śmiechem ktosik drugi, ale Grzela, któren go od samego początku pilnie obserwował, rzekł:<br />
{{tab}}— Prawda, że haruje, kiej wół, ale trzaby mu ździebko ulżyć.<br />
{{tab}}— Juści, sam nie uradzi, trzaby, wart tego! — przytwierdzali, jeno co nikto się nie pokwapił na pierwszego, wyczekując, jaże sam poprosi.<br />
{{tab}}Ale Szymek nie prosił, ani mu to w głowie postało, więc też któregoś dnia srodze się zdumiał, dojrzawszy jakiś wóz, jadący ku niemu.<br />
{{tab}}Jędrzych powoził i już zdala krzyczał wesoło:<br />
{{tab}}— Pokaż, kaj mam podorywać! Dyć to ja!<br />
{{tab}}Szymek dopiero po długiej chwili uwierzył oczom.<br />
{{tab}}— Żeś się to ważył, no, spierą cię, chudziaku, obaczysz.<br />
{{tab}}— A niechta! a jak me spierą, to już całkiem do ciebie przystanę.<br />
{{tab}}— I sameś to umyślił mi pomagać?<br />
{{tab}}— A sam! Dawno chciałem, jenom się bojał, pilnowali me i zrazu Jagusia też odradzała — rozpowiadał szeroko, bierąc się do roboty, że już razem orali cały dzień, a odjeżdżając, obiecał przyjechać jeszcze i nazajutrz.<br />
{{tab}}I przyjechał równo ze słońcem, a Szymek zaraz obaczył jego poliki ździebko posinione, ale spytał się dopiero przed wieczorem.<br />
{{tab}}— Silne piekło ci zrobili?<br />
{{tab}}— I... ślepi, to im niełacno me zmacać, a sam przeciek pod pazury nie wlezę — powiadał jakoś markotnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_204" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/204"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/204|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/204{{!}}{{#if:204|204|Ξ}}]]|204}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A Jagna cię nie wydała?<br />
{{tab}}— Jagusia przeciek nie stoi nam na zdradzie.<br />
{{tab}}— Póki jej cosik do łba nie strzeli, kto to wyrozumie kobiety! — westchnął żałośnie i wzbronił mu więcej przyjeżdżać.<br />
{{tab}}— Sam se już dam radę, pomożesz mi później, przy siewach.<br />
{{tab}}I znowu ostał sam i robił niestrudzenie, kiej ten koń w kieracie, nie bacząc na utrudzenie ni na żar, dnie bowiem szły takie gorące, rozprażone a duszne, że ziemia pękała, wody wysychały, trawy żółkły, a zboża stały ledwie już żywe w owej piekielnej pożodze, pola robiły się puste i głuche, gdyż niesposób było wytrzymać przy robocie, prosto żywy ogień lał się z nieba i słońce wyżerało ślepie. Zbielałe, mętne niebo wisiało, kieby ta ognista, rozdrgana płachta, obtulająca wszystką ziemię taką spieką, że ni wiater się poruszył, ni zaruchały się drzewa, ni ptak zaśpiewał, lebo głos ludzki się kaj zerwał, a co dnia jednako ze wschodu na zachód wędrowało słońce, siejąc nieubłaganie ogień i posuchę.<br />
{{tab}}A i Szymek co dnia jednako stawał do roboty, nie dając się spędzić upałom, że nawet już noce przesypiał na polu, bele jeno czasu nie mitrężyć, aż go Mateusz hamował w onej zajadłości, ale mu rzekł krótko:<br />
{{tab}}— W niedzielę se odpocznę!<br />
{{tab}}Jakoż w sobotę wieczorem przyszedł do chałupy ale tak przemordowany, iż zasnął przy misce, a nazajutrz spał prawie cały dzień, bo dopiero na odwieczerzu zwlókł się był z barłogu i, przybrawszy się {{pp|od|świętnie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_205" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/205"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/205|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/205{{!}}{{#if:205|205|Ξ}}]]|205}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|od|świętnie}}, zasiadł przed kopiastemi michami; chodziły też kole niego kobiety, kieby kole tej ważnej osoby, często dokładając i bacząc na każde skinienie, on zaś, nałożywszy się dosyta, pasa popuścił, kości rozprostował i huknął wesoło:<br />
{{tab}}— Bóg zapłać, matko! A tera chodźma się ździebko poweselić!<br />
{{tab}}I ruszył z Nastusią do karczmy, a za nimi Mateusz z Tereską.<br />
{{tab}}Żyd kłaniał mu się w pas, gorzałkę stawiał bez wołania i gospodarzem przezywał, z czego Szymek niemało się puszył i, podpiwszy se galancie, darł się między najpierwsze i swoje o wszyćkiem powiedał.<br />
{{tab}}W karczmie było ludno i muzyka przygrywała la większej ochoty, ale nikto się jeszcze nie brał do tańców, a jeno przepijali do się, biadoląc na gorąc, to na przednówek, jak to zwyczajnie w karczmie.<br />
{{tab}}Przyszły nawet Boryny z kowalami, ale powiedli się do alkierza i musi co se niezgorzej używali, bo Żyd raz po raz nosił im gorzałkę a piwo.<br />
{{tab}}— Antek patrzy dzisia w swoją kobietę, kieby gapa w gnat, że nawet człowieka nie poznaje — wyrzekał markotnie Jambroż, na darmo zazierając do alkierza, skąd się roznosiły brzękliwe, lube głosy.<br />
{{tab}}— Bo mu lepszy swój trep, niźli buciary, co na każdy kulas idą — rzekła z prześmiechem Jagustynka.<br />
{{tab}}— Ale w takich nóg se człowiek nie urazi! — dorzucił ktosik, a cała karczma gruchnęła śmiechem, rozumiejąc, co Jagusię mają na myślach.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_206" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/206"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/206|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/206{{!}}{{#if:206|206|Ξ}}]]|206}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jeno Szymek się nie śmiał, bo, ułapiwszy Jędrzycha za szyję, całował go, a prawił dobrze już napiłym głosem:<br />
{{tab}}— Słuchać me powinieneś, pomiarkuj jeno, kto do cię mówi.<br />
{{tab}}— Dyć wiem, juści... jeno matula przykazali — jąkał płaczliwie.<br />
{{tab}}— Co tam matula! mnie się posłuch należy, gospodarz jestem.<br />
{{tab}}Muzykanty wyrżnęły chodzonego, podniósł się wrzask, rypnęły obcasy, zaskowyczały dyle, zaśpiewały piosneczki, zakręciły się pary, to i Szymek ułapił wpół Nastusię, kapotę rozpuścił, czapę zbakierował, da dana gruchnął, wysforował się na pierwszego i najgłośniej krzykał, najzapamiętalej bił w podłogę, najostrzej zawracał i toczył się bujnie, wesoło, rozgłośnie, kiej ten potok, nabrany zwiesnową mocą.<br />
{{tab}}Ale kiej przetańcował raz i drugi, dał się kobietom wywieść z karczmy i już galancie przetrzeźwiony siedział z niemi pod chałupą, przylazła też Jagustynka i tak se wraz pogadywali, bo, chociaż późno było, i Szymek zbierał się do powrotu, ale było mu jakoś niesporo, ociągał się, zwłóczył, do Nastki się przygarniał i czegoś wzdychał, jaże matka rzekła:<br />
{{tab}}— Ostań w stodole, kaj ta będziesz się tłukł po nocy.<br />
{{tab}}— Kiedy pościele ma już tam, w budzie — tłumaczyła Nastusia.<br />
{{tab}}— A to go puść pod swoją pierzynę, Nastuś — ozwała się Jagustynka.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_207" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/207"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/207|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/207{{!}}{{#if:207|207|Ξ}}]]|207}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Co wam też w głowie! Hale, jeszcze czego! — broniła się zesromana.<br />
{{tab}}— Dyć to twój chłop! Że ta ździebko przódzi, nim ksiądz poświęci, nie grzech, a chłopak haruje, kieby wół, to mu się należy nadgroda.<br />
{{tab}}— Święta prawda! Nastuś! Nastuś! — skoczył, kiej wilk, do dziewczyny, przycapił ją kajś w sadzie i, nie popuszczając z garści, całował i skamlał:<br />
{{tab}}— Wygonisz me to, Nastuś? wygonisz, najmilsza, w taką noc?<br />
{{tab}}Matka nalazła se jakąś sprawę w sieni, a Jagustynka rzekła na odchodnem:<br />
{{tab}}— Nie broń mu, Nastuś! Mało dobrego na świecie, a zdarzy się, kieby to ziarno ślepej kurze, to je z pazurów nie popuszczajta.<br />
{{tab}}Rozminęła się w opłotkach z Mateuszem, któren, dojrzawszy przez okno, co się w izbie święci, krzyknął do Szymka:<br />
{{tab}}— Na twojem miejscu już bym to dawno zrobił!<br />
{{tab}}I, pogwizdując, leciał na wieś szukać uciechy.<br />
{{tab}}Ale nazajutrz o świtaniu Szymek stanął na robotę, jak zawdy, i pracował niestrudzenie, tylko kiedy mu Nastuś przyniesła śniadanie, to łakomiej sięgał jej warg czerwonych, niźli dwojaków.<br />
{{tab}}— A zdradź me ino, to ci łeb wrzątkiem obleję — groziła, wpierając się w niego.<br />
{{tab}}— Mojaś, Nastuś... samaś mi się dała... już cię nie popuszczę — bełkotał gorąco i, zazierając jej w oczy, dodał ciszej: — chłopak musi być pierwszy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_208" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/208"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/208|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/208{{!}}{{#if:208|208|Ξ}}]]|208}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Głupiś! Hale, jakie mu to zberezieństwa we łbie! — odepchnęła go i zapłoniona uciekła, gdyż niedaleczko ukazał się pan Jacek, fajeczkę se kurzył, skrzypki ściskał pod pachą i, pochwaliwszy Boga, rozpytywał o różnoście. Szymek rad przechwalał się z tego, co to już dokonał, i znagła oniemiał i ślepie wybałuszył, bo pan Jacek skrzypki odłożył, kapotę ściepnął i zabrał się do przerabiania gliny.<br />
{{tab}}Szymek jaże łopatę wypuścił i gębę rozdziawił.<br />
{{tab}}— Czegóż się dziwujesz, hę?<br />
{{tab}}— Jakże? to pan Jacek będą ze mną robili?<br />
{{tab}}— A będę, pomogę ci przy chałupie, myślisz, że nie poradzę? Zobaczysz.<br />
{{tab}}I robili już we dwóch, wprawdzie stary wielkiej mocy nie miał i chłopskiej robocie był niezwyczajny, ale miał takie przemyślne sposoby, że praca szła znacznie prędzej i składniej. Juści, co Szymek skwapliwie słuchał go we wszystkiem, mrucząc jeno kiej niekiej:<br />
{{tab}}— Loboga, tego jeszcze nie bywało na świecie... Żeby dziedzic...<br />
{{tab}}Pan Jacek jeno się prześmiechał i jął pogadywać o takich różnościach i takie cudeńka prawił o świecie, jaże Szymek dziw mu do nóg nie padł w podzięce a zdumieniu, jeno co nie miał śmiałości, ale wieczorem poleciał rozpowiedzieć o wszystkiem Nastusi.<br />
{{tab}}— Mówili, co głupawy, a on ci, kiej ten ksiądz, najmądrzejszy! — zakończył.<br />
{{tab}}— Drugi mądrze powieda i głupio robi! Juści, żeby miał dobry rozum, toby ci może pomagał, co? Albo pasałby Weronczyne krowy?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_209" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/209"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/209|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/209{{!}}{{#if:209|209|Ξ}}]]|209}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Prawda, że tego ani sposób wymiarkować!<br />
{{tab}}— Nic, jeno mu się w głowie popsuło.<br />
{{tab}}— Ale też lepszego człowieka nie naleźć na świecie.<br />
{{tab}}I był mu niezmiernie wdzięczny za tę dobroć, ale, chociaż razem pracowali, z jednych dwojaków jedli, a pod jednym kożuchem sypiali, to jednak nijakoś mu się było z nim podufalej stowarzyszać.<br />
{{tab}}— Zawdyć to dziedzicowy gatunek — myślał z głębokiem uważaniem i wdzięcznością, bo przy jego pomocy chałupina rosła, kieby na drożdżach, zaś kiedy Mateusz przyszedł z pomocą, a Kłębowy Adam nawiózł z boru, co było jeno potrza, to buda stanęła taka galanta, jaże ją było widać z Lipiec. Mateusz prawie cały tydzień harował sielnie, drugich poganiając, i kiej skończyli w sobotę po południu, zieloną wiechę zatknął na kominie i poleciał do swojej roboty.<br />
{{tab}}Szymek jeszcze wybielał izbę a uprzątał wióry i śmiecie, zaś pan Jacek przybrał się, skrzypki wziął pod pachę i rzekł ze śmiechem:<br />
{{tab}}— Gniazdko gotowe, nasadźże sobie kokosz...<br />
{{tab}}— Dyć jutro ślub po nieszporach — rzucił mu się dziękować.<br />
{{tab}}— Nie robiłem za darmo! Jak mnie ze wsi wypędzą, to przyjdę do ciebie na komorne — fajeczkę zapalił i polazł w stronę lasu.<br />
{{tab}}A Szymek, chociaż wszystko pokończył, łaził jeszcze czegoś, przeciągał strudzone koście i patrzył na chałupę z niespodziewaną uciechą.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_210" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/210"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/210|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/210{{!}}{{#if:210|210|Ξ}}]]|210}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Moja! Juści, co moja! — gadał i, jakby nie wierząc oczom, dotykał ścian, obchodził dokoła i zaglądał przez okno, wciągając z lubością skisły zapach wapna i surowej gliny, że dopiero o zmierzchu ruszył do wsi szykować się na jutro.<br />
{{tab}}Juści, co już wszystkie wiedziały o ślubie, więc i Dominikowej doniesła któraś z sąsiadek, ale stara udała, iż nie miarkuje, o czym powiedają.<br />
{{tab}}Zaś nazajutrz w niedzielę już od wczesnego rana Jagusia raz po raz wymykała się z chałupy ze sporemi tobołami, cichaczem, przez ogrody, dygując je do Nastusi, lecz stara, chociaż dobrze czuła, co się wyrabia, nie przeciwiła się niczemu, łaziła jeno milcząca i tak chmurna, co Jędrzych dopiero po sumie ośmielił się do niej przystąpić.<br />
{{tab}}— A to już pójdę, matulu! — szepnął, trzymając się z daleka, ostrożnie.<br />
{{tab}}— Koniebyś lepiej wygnał na koniczysko...<br />
{{tab}}— Dzisia Szymkowe wesele, nie wiecie to...<br />
{{tab}}— Chwała Bogu, co nie twoje! — zaśmiała się urągliwie. — A spij się, to obaczysz, co ci zrobię! — pogroziła ze złością i, kiej chłopak wziął się przybierać odświętnie, powlekła się kajś na wieś.<br />
{{tab}}— A spiję się, na złość się spiję! — mamrotał, biegnąc przez wieś do Mateuszowej chałupy. Rychtyk już wychodzili do kościoła, jeno że cicho, bez śpiewań, bez krzyków i bez muzyki. Ślub się też odbył całkiem biednie, przy dwóch jeno świecach, że Nastusia rozpłakała się rzewliwie, a Szymek bzdyczył się czegoś i hardo, zaczepliwie patrzył w ludzi i po {{pp|pu|stym}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_211" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/211"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/211|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/211{{!}}{{#if:211|211|Ξ}}]]|211}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|pu|stym}} kościele. Szczęściem, co na wychodnem organista zagrał tak skocznie, jaże nogi zadrygały i stało się jakoś raźniej i weselej na duszach.<br />
{{tab}}Jaguś zaraz po ślubie wróciła do matki, a jeno później zaglądała niekiedy do weselników, bo Mateusz zagrał na skrzypicy, Pietrek Borynów przywtórzył na fleciku, a ktosik srodze przybębniał, że zatańcowali w ciasnej izbie, a poniektóre, co ochotniejsze, to prosto przed chałupą, między stołami, kaj się porozsadzali godownicy, jedząc, przepijając, a gwarząc zcicha, że to nijako było się wydzierać za dnia i po trzeźwemu.<br />
{{tab}}Szymek cięgiem łaził za żoną, w kąty ją ciągał, a tak siarczyście całował, jaże przekpiwali z niego, a Jambroż rzekł posępnie:<br />
{{tab}}— Ciesz się, człowieku, dzisia, bo jutro zapłaczesz! — i gonił ślepiami kieliszek.<br />
{{tab}}Coprawda, to i ochoty wielkiej nie było i na większą zabawę się nie zanosiło, gdyż niejedni, podjadłszy ździebko i posiedziawszy obyczajnie czas jakiś, gdy słońce zaszło i niebo stanęło w ogniach zórz, jęli się już zbierać do domów. Tylko jeden Mateusz srodze się rozochocił, grał, przyśpiewywał, dzieuchy do tańców niewolił, gorzałką częstował, a skoro się pokazała Jagusia, sielnie się z nią stowarzyszał, w oczy zazierał i zcicha, gorąco cosik prawił, nie bacząc na rozjarzone łzami oczy Tereski, stróżujące nieodstępnie.<br />
{{tab}}Jaguś nie stroniła od niego, bo ni ziębił, ni parzył, słuchała cierpliwie, zważając jeno pilnie, czy nie nadchodzą Antkowie, z którymi za nic spotkać się nie chciała. Na szczęście, nie przyszli, nie było też żadnego <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_212" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/212"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/212|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/212{{!}}{{#if:212|212|Ξ}}]]|212}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z większych gospodarzy, chociaż zaprosinom nie odmówili, a wspomogę na wesele, jak to było zwyczajnie, przysłali, więc skoro ktosik o tem wspomniał, Jagustynka wykrzyknęła po swojemu:<br />
{{tab}}— Żeby ta smaków nagotowali, a zapachniała kufa okowitki, to by się kijem nie opędził od najpierwszych, ale na darmo nie lubią brzuchów trząchać i suchemi ozorami mleć.<br />
{{tab}}Że zaś już była ździebko napita, to dojrzawszy Jaśka Przewrotnego, jak kajś w kącie wzdychał żałośliwie, nos ucierał i ogłupiałemi oczami spozierał w Nastusię, pociągnęła go do niej la prześmiechów.<br />
{{tab}}— Potańcuj z nią, użyj se choć tyla, kiej ci matka wzbronili żeniaczki, a zabiegaj kole niej, może ci co z łaski udzieli, ma chłopa, to już jej zarówno, jeden czy więcej.<br />
{{tab}}I wygadywała takie trefności, jaże uszy więdły, zaś kiedy i Jambroż dorwał się kieliszka i jął po swojemu gębę rozpuszczać, to już oboje rej wiedli, pyskując do śmiechu, aże się trzęsły wszystkie kałduny ani się spostrzegając w onej zabawie, jak im przeszła ta krótka noc.<br />
{{tab}}Że wmig ostał z obcych jeno Jambroż sączący flachy dosucha, zaś młodzi postanowili zaraz przenieść się na swoje; Mateusz przyniewalał do pozostania w chałupie na jakiś czas, ale Szymek się uparł, konia pożyczył od Kłęba, skrzynie a pościele i statki upakował na wozie, Nastusię z paradą usadził, matce padł do nóg, szwagra ucałował, famjeljantom pokłonił się w pas, przeżegnał się, konia śmignął i ruszył, a pobok szli odprowadzający.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_213" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/213"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/213|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/213{{!}}{{#if:213|213|Ξ}}]]|213}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I wiedli się w milczeniu, właśnie słońce co jeno było się pokazało, pola stanęły w roziskrzanych rosach i ptasich śpiewaniach, zaruchały się ciężkie kłosy i wszystkim światem buchnęła weselna radość dnia, co, jak ten święty pacierz, wionął z każdego źdźbła i unosił się wraz ku niebu jasnemu.<br />
{{tab}}Dopiero za młynem, gdy dwa boćki jęły kołować wysoko nad nimi, ozwała się matka, strzepując palcami:<br />
{{tab}}— Na psa urok! Dobra wróżba, będą się wama dzieci darzyć.<br />
{{tab}}Nastusia ździebko poczerwieniła się, a Szymek, wspierając wóz na wybojach, zagwizdał zuchwale i hardo potoczył ślepiami.<br />
{{tab}}Zaś kiej już sami ostali, Nastusia, rozejrzawszy się po swojem nowem gospodarstwie, rozpłakała się żałośnie, aż Szymek krzyknął:<br />
{{tab}}— Nie bucz, głupia! Drugie i tyla nie mają! Jeszcze ci będą zazdrościły — dodał, a że był wielce strudzony i nieco napity, uwalił się w kącie na słomie i wnet zachrapał, a ona zasiadła pod ścianą i popłakiwała, spozierając na białe ściany Lipiec, widne ze sadów.<br />
{{tab}}I nieraz jeszcze płakała na swoją biedę, jeno co już coraz rzadziej, gdyż wieś jakby się zmówiła na ich wspomożenie. Najpierwej przyszła Kłębowa z kokoszką pod pachą i stadem kurczątek w koszyku i snadź dobry zrobiła początek, bo prawie każdego dnia zaglądała do niej któraś z gospodyń, a nie z próżnemi rękami.<br />
{{tab}}— Ludzie kochane, a czemże się ja wam odsłużę — szeptała wzruszona.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_214" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/214"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/214|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/214{{!}}{{#if:214|214|Ξ}}]]|214}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r06"/>{{tab}}— A choćby dobrem słowem — odparła Sikorzyna, dając jej kawał płótna.<br />
{{tab}}— Jak się dorobisz, to oddasz biedniejszym — dodała rozsapana Płoszkowa, wyciągając z pod zapaski niezgorszy kawał słoniny.<br />
{{tab}}I nanieśli jej tyla, że mogło starczyć na długo, a któregoś zmierzchu Jasiek przywiódł im swojego Kruczka i, uwiązawszy go pod chałupą, uciekał, jakby oparzony.<br />
{{tab}}Śmiali się niemało, rozpowiadając o tem Jagustynce, wracającej z boru, stara skrzywiła się wzgardliwie i rzekła:<br />
{{tab}}— W przypołudnie zbierał la cię, Nastuś, jagódki, ale matka mu odebrała.<br />
<br />{{---|50}}<br /><section end="r06"/>
<section begin="r07"/>{{c|VII.}}<br />
{{tab}}Pociągnęła do Borynów, niesąc czerwonych jagód la Jóźki, a że właśnie Hanka doiła krowy przed chałupą, przysiadła pobok na przyźbie, rozpowiadając szeroko, jak to Nastusię obdarzają.<br />
{{tab}}— Hale, na złość Dominikowej to robią — zakończyła.<br />
{{tab}}— Nastce to zarówno, ale trzebaby i mnie co ponieść — szepnęła Hanka.<br />
{{tab}}— Narychtujcie, to zaniesę — nastręczała się skwapnie, gdy z izby rozległ się słaby, proszący głos Jóźki:<br /><section end="r07"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_215" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/215"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/215|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/215{{!}}{{#if:215|215|Ξ}}]]|215}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Hanuś, dajcie jej moją maciorkę! Zamrę pewnikiem, to Nastuś zato zmówi za mnie jaki pacierz.<br />
{{tab}}Trafiło to Hance do myśli, bo zaraz kazała Witkowi wziąć prosię na postronek i pognać do Nastusi, gdyż iść samej czegoś się wagowała.<br />
{{tab}}— Witek, powiedz ino, co ta maciorka ode mnie! A niech przyleci rychło, bo ja się już ruchać nie poredzę! — zaskarżyła się boleśnie, chorzało bowiem biedactwo od tygodnia, leżała po drugiej stronie chałupy spuchnięta, w gorączce i cała obwalona krostami. Zrazu wynosili ją na dzień do sadu pod drzewa, bo skamlała o to żałośnie.<br />
{{tab}}Ale cóż, kiej się tak pogarszało, że Jagustynka wzbroniła ją wynosić na powietrze.<br />
{{tab}}— Musisz leżeć pociemku, bo w słońcu wszystkie krosty padną na wątpia.<br />
{{tab}}I leżała samotnie w przyćmionej izbie, pojękując jeno i skarżąc się cichuśko, że nie dopuszczają do niej dzieci, ni żadnej z przyjaciółek, gdyż Jagustynka, mająca ją w opiece, kijaszkiem odganiała każdego.<br />
{{tab}}A teraz, skoro ugwarzyła się z Hanką, podetknęła chorej jagód i wzięła się do wygniatania maści z czystej gryczanej mąki, zarobionej obficie świeżem, niesolonem masłem i samemi żółtkami, obwaliła nią grubo twarz i szyję Jóźki, a na to nakładła mokrych szmat, dziewczyna cierpliwie poddawała się lekom, jeno trwożnie rozpytując:<br />
{{tab}}— A nie będzie dziobów na polikach?<br />
{{tab}}— Nie zdrapuj, to przejdzie ci bez znaku, jak Nastusi.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_216" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/216"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/216|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/216{{!}}{{#if:216|216|Ξ}}]]|216}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Kiej tak swędzi, mój Jezu! To mi już lepiej przywiążcie ręce, bo nie wytrzymam! — prosiła łzawo, ledwie wstrzymując się od darcia skóry, stara wymruczała nad nią jakąś zamowę, okadziła wysuszonym rozchodnikiem i, przywiązawszy jej ręce do boków, odeszła do roboty.<br />
{{tab}}Jóźka leżała cicho, zasłuchana w brzęki much i w ten dziwny szum, co się jej cięgiem przewalał po głowie, słyszała, jak przez sen, że niekiedy ktosik z domowych zaglądał do niej i odchodził bez słowa, to się jej widziało, że ciężkie od rumianych jabłuszek gałęzie zwisają nad nią tak nisko, a ona próżno się zrywa i dosięgnąć ich nie poredzi, to znowu, że owieczki cisną się dokoła z jakimś żałosnym bekiem, ale, skoro Witek wsunął się do izby, zaraz go rozeznała.<br />
{{tab}}— Zapędziłeś maciorkę? Cóż pedziała Nastusia?<br />
{{tab}}— Taka była rada prosiakowi, że dziw go w ogon nie całowała.<br />
{{tab}}— Widzisz go, będzie się z Nastusi prześmiewał!<br />
{{tab}}— Prawdę mówię! I kazała pedzieć, co jutro do cię przyleci.<br />
{{tab}}Zaczęła się nagle rzucać na łóżku i trwożnie wołać:<br />
{{tab}}— Odpędź je, bo me zatratują, odpędź! Basiuchny! Baś! Baś!<br />
{{tab}}I jakby zasnęła, tak leżała spokojnie. Witek odszedł, ale zaglądał do niej co trochę. Spytała go niespokojnie:<br />
{{tab}}— Czy to już połednie?<br />
{{tab}}— Kole północka być musi, wszystkie śpią.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_217" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/217"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/217|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/217{{!}}{{#if:217|217|Ξ}}]]|217}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Prawda, ciemno! Wybierz wróble z pod kalenicy, piszczą, jak wypierzone!<br />
{{tab}}Jął cosik rozpowiadać o gniazdach, gdy zakrzyczała, usiłując się podnieść.<br />
{{tab}}— A gdzie siwula! Witek, nie puszczaj w szkodę, bo cię ociec spierą!<br />
{{tab}}Któregoś razu kazała mu bliżej przysiąść i szeptem rozpowiadała:<br />
{{tab}}— Hanka mi wzbrania na wesele Nastusi, ale na złość pódę i przybierę się w modry gorset i w tę kieckę, com to w niej była na odpuście. Oczy za mną wypatrzą, zobaczysz! Witek, narwij mi jabłek, niech cię ino Hanka nie przychwyci! Juści, że jeno z parobkami będę tańcowała! — przymilkła nagle i zasnęła, zaś Witek już całemi godzinami przy niej siadywał, gałęzią bronił od much i wody podawał, czuwając nad nią, kiej kokosz, bo Hanka ostawiła go w chałupie do pomocy, a bydło pasał za niego wraz ze swojem Kłębów Maciuś.<br />
{{tab}}Zrazu przykrzyło się chłopakowi za lasem i swawolą, ale tak go strasznie rozżaliła Józina choroba, że rad był jej nieba przychylić i cięgiem jeno przemyśliwał, czemby ją zabawić i przywieść do śmiechu.<br />
{{tab}}Któregoś dnia przyniósł całe stadko młodych kuropatek.<br />
{{tab}}— Józia, pogładź ptaszki, to ci zapiukają, pogładź.<br />
{{tab}}— Jakże, mam to czem — jęknęła, unosząc głowę.<br />
{{tab}}I gdy odwiązał jej ręce, wzięła trzepoczące się ptaszki w zdrętwiałe, bezsilne dłonie, cisnąc je do twarzy i oczów.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_218" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/218"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/218|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/218{{!}}{{#if:218|218|Ξ}}]]|218}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Tak się w nich dusza tłucze, tak się bojają, biedoty!<br />
{{tab}}— Sam wytropiłem i będę to puszczał — bronił się, ale je wypuścił.<br />
{{tab}}A znowu kiedyś przyniósł młodego zajączka i, trzymając go za uszy, posadził przed nią na pierzynie.<br />
{{tab}}— Trusia kochana, trusiuchna, od matuli cię wzieni, sieroto, od matuli.<br />
{{tab}}Szeptała, cisnąc go do piersi, kiej dzieciątko, a głaszcząc i upieszczając, ale zając beknął jakby rozdzierany i wyrwał się z rąk, skoczył do sieni w całe stado kur, że rozpierzchły się ze srogim wrzaskiem, buchnął na ganek i przez Łapę, drzemiącego w sieni, rymnął do sadu, pies pognał, a za niemi Witek z krzykiem niemałym, z czego uczynił się taki harmider, jaże Hanka przyleciała z podwórza, zaś Jóźka śmiała się do rozpuku.<br />
{{tab}}— Może go pies złapał, co? — pytała potem ździebko niespokojnie.<br />
{{tab}}— A juści, obaczył mu jeno podogonie, zając wpadł we zboże, jak kamień we wodę, tęgi wywijacz! Nie markoć się, Józia, przyniesę ci co drugiego.<br />
{{tab}}I znosił, co jeno mógł: to przepiórki, jakby złotem oprószone, to jeża, to oswojoną wiewiórkę, która strasznie do śmiechu skakała po izbie, to młode jaskółki, tak żałośnie piukające, że stare z krzykiem wdzierały się do izby, aż mu Jóźka kazała oddać, to insze różnoście, nie spominając już, co jabłek i gruszek nanosił tyla, ile mogli zjeść kryjomo przed starszemi, ale już ją to nie bawiło, bo często patrzała, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_219" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/219"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/219|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/219{{!}}{{#if:219|219|Ξ}}]]|219}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jakby nie miarkując, i odwracała się znużona i niechętna.<br />
{{tab}}— Nie chcę, przynieś co nowego! — matyjasiła, odwracając oczy i nawet nie patrząc na boćka, któren się grajdał po izbie, kuł po wszystkich garnkach i na darmo przyczajał się pod drzwiami na Łapę, dopiero, kiej pewnego razu przyniósł jej żywą żołnę, rozchmurzyła się nieco.<br />
{{tab}}— Jezu kochany, a to śliczności, kieby malowanie!<br />
{{tab}}— A pilnuj się, by cię w nos nie dziobnęła, zła, kiej pies.<br />
{{tab}}— Cie, nawet się nie rwie uciekać, oswojona czy co?<br />
{{tab}}— Skrzydła ma i kulasy spętane, a ślepie zalałem jej smołą.<br />
{{tab}}Bawili się ptakiem czas jakiś, ale żołna wciąż była nieruchoma i smutna, nie chciała jeść i zdechła, ku wielkiemu strapieniu całego domu.<br />
{{tab}}I tak im schodziły dnie.<br />
{{tab}}A na świecie cięgiem prażyło, zaś czem bliżej ku żniwom, tem jeszcze barzej wzmagała się spiekota, że już w dzień niesposób się było pokazać w polu, a noce też nie przynosiły ochłody, szły bowiem duszne i nagrzane, że nawet w sadach nie można było wyspać z gorąca, prosto klęska waliła się na wieś, trawy już tak wypaliło, że bydło głodne wracało z paśników i ryczało w oborach, ziemniaki więdły, zawiązały się kieby orzeszki i tak ostały, przypalone owsy ledwie odrosły od ziemi, jęczmiona pożółkły, zaś żyta schły <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_220" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/220"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/220|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/220{{!}}{{#if:220|220|Ξ}}]]|220}}'''<nowiki>]</nowiki></span>przed czasem, bielejąc płonemi kłosami. Trapili się tem niemało, ze smutnawą nadzieją spozierając w każden zachód, czy nie idzie na odmianę, ale niebo wciąż było bez chmur i całe jakby w szklanej, białawej pożodze, a słońce zachodziło czyste i by najlżejszym obłoczkiem nie przyćmione.<br />
{{tab}}Niejeden już skamlał serdecznie przed obrazami do Przemienienia Pańskiego, nic jednak nie pomagało, pola mglały coraz barzej, uwiędły, a niedojrzały owoc opadał z drzew, studnie wysychały, a nawet w stawie ubyło tyle wody, co tartak nie mógł już robić i młyn również stał zawarty na głucho, więc naród, przywiedziony do rozpaczy, złożył się na wotywę z wystawieniem, na którą zebrała się cała wieś.<br />
{{tab}}A modlili się tak gorąco i ze wszystkiego serca, co i kamieńby się ulitował.<br />
{{tab}}I snadź Pan Jezus pofolgował swemu miłosierdziu, chociaż bowiem nazajutrz zrobiło się tak gorąco, znojnie, duszno i parno, jaże ptactwo padało zemglone, krowy żałośnie ryczały po paśnikach, konie nie chciały wychodzić na świat, a ludzie, pomęczeni do ostatka, bez sił, tułali się po spiekłych sadach, bojąc się wyjrzeć, choćby do ogrodu, ale jakoś w samo przypołudnie, gdy wszystko zdało się już puszczać ostatnią parę w tym białym, rozmigotanym wrzątku, przyćmiło się nagle słońce i zmętniało, kieby weń kto rzucił przygarścią popiołu, a pokrótce zahuczało kajś wysoko, jakoby stado ptactwa wielgachnemi skrzydłami, a napęczniałe sinością chmury nadciągały ze wszystkich stron, opuszczając się coraz niżej i groźniej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_221" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/221"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/221|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/221{{!}}{{#if:221|221|Ξ}}]]|221}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Strach wionął, wszystko przycichło i stanęło w przytajonym dygocie.<br />
{{tab}}Zahurkotały dalekie grzmoty, zerwał się krótki wiatr, po drogach wzniosły się skłębione tumany, słońce rozlało się kieby żółtko w piasku, ściemniało raptem i na niebie zaroiły się roje błyskawic, jakby kto zamigotał ognistemi postronkami, i pierwszy piorun trzasnął kajś blisko, jaże ludzie powybiegali przed chałupy.<br />
{{tab}}Naraz skotłowało się wszystko do dna, słońce zgasło, uczynił się dziki mąt i rozszalała się taka zawierucha, że w skołtunionych mrokach lały się jeno strugi oślepiających jasności, biły pioruny, grzmoty przewalały się po niebie, szumiała ulewa i jęczały wichry i drzewa.<br />
{{tab}}Pioruny już biły jeden za drugim, jaże oczy ślepiło, i spadała ulewa, że świata nie można było dojrzeć, zaś stronami poszły grady.<br />
{{tab}}Burza trwała może z godzinę, aż zboża się pokładły i drogami pociekły całe rzeki spienionej wody, a co przestało na chwilę i zaczynało się wyjaśniać, to znowu grzmiało, jakby tysiące wozów pędziło po zmarzłej grudzi, i nowy deszcz lał, jak z cebra.<br />
{{tab}}Z trwogą wyzierano na świat, tu i owdzie już pozapalano lampki, śpiewając: Pod Twoją obronę, gdzie znów powynoszono na przyźby obrazy, la obrony przed nieszczęściem, ale, dzięki Bogu, burza przechodziła, nie wyrządziwszy większych szkód, dopiero kiej się już prawie docna uspokoiło i padał deszcz coraz drobniejszy, z jakiejś ostatniej chmury, zwieszającej się nad wsią, trzasnął piorun w stodołę wójtową.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_222" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/222"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/222|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/222{{!}}{{#if:222|222|Ξ}}]]|222}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Buchnęły płomienie a dymy i wmig cała stodoła stanęła w ogniu, na wsi zerwał się strachliwy wrzask, i kto jeno mógł, leciał do pożaru, ale ani mowy było o ratowaniu, paliła się od góry do dołu, kieby ta kupa zwalonych szczap, to Antek z Mateuszem i drugie bronili jeno zawzięcie Kozłowej chałupy i inszych budynków; szczęściem, co nie brakowało wody i błota na drodze, bo już poniektóre dachy zaczynały się kurzyć, i gęsto leciały skry na najbliższe obejścia.<br />
{{tab}}Wójta doma nie było, pojechał był jeszcze rano do gminy, zaś wójtowa srodze lamentowała, biegając dokoła, kiej ta rozgdakana kokosz, więc kiedy już minęło niebezpieczeństwo i zaczynali się rozchodzić, przysunęła się do niej Kozłowa i, ująwszy się pod boki, zakrzyczała urągliwie:<br />
{{tab}}— Widzisz, dał ci Pan Jezus radę, pani wójtowa, dał! Za moją krzywdę!<br />
{{tab}}I byłoby doszło do bitki, gdyż wójtowa skoczyła do niej z pazurami, ledwie Antek zdążył je rozdzielić i tak przytem skrzyczał Kozłową, że, kiej pies kopnięty, wróciła pod swoją chałupę, warcząc jeno a doszczekując:<br />
{{tab}}— Dmij się, pani wójtowo, dmij, odbiję ja ci swoje z precentem.<br />
{{tab}}Ale nikto jej nie słuchał, stodoła się dopaliła, przywalili błotem dymiące się zgliszcza i porozchodzili się do domów, ostała jeno wójtowa, biadoląc przed Antkiem, który wysłuchał cierpliwie, co mógł, na resztę machnął ręką i poszedł.<br />
{{tab}}Burza się już przetoczyła na bory i lasy, pokazało się słońce, po modrem niebie przeciągały stada <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_223" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/223"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/223|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/223{{!}}{{#if:223|223|Ξ}}]]|223}}'''<nowiki>]</nowiki></span>białych chmur, zaśpiewały ptaki, powietrze było rzeźwe i chłodnawe, ludzie zaś wychodzili spuszczać wody i równać wyrwy.<br />
{{tab}}Antek prawie przed samą chałupą natknął się niespodzianie na Jagusię, szła z koszykiem i motyczką, pozdrowił ją skwapnie, ale spojrzała wilczemi ślepiami i przeszła bez słowa.<br />
{{tab}}— Cie, jaka harna! — mruknął rozgniewany i, spostrzegłszy Jóźkę w opłotkach, powstał na nią srogo, że łazi po wilgoci.<br />
{{tab}}Dziewczynie bowiem było o tyle lepiej, że mogła całe dnie leżeć w sadzie, krosty się już podgoiły galancie i przyschły, nie ostawiając żadnych śladów, toteż jeno ukradkiem Jagustynka smarowała ją maścią, gdyż Hanusia krzywiła się na wielki rozchód masła i jajek.<br />
{{tab}}I leżała se tak, dobrzejąc zwolna i prawie samiutka dnie całe, Witek bowiem wrócił do krów, czasem jeno przyleciała która przyjaciółka na krótką pogwarę, to Rocho posiedział jaką chwilę, to stara Jagata rozpowiedziała jedno i to samo: jako z pewnością zamrze we żniwa w Kłębowej izbie i po gospodarsku; a głównie przestawała z Łapą, nieodstępnie warującym, i z boćkiem, któren przychodził na wołanie, i z ptakami, co się były zlatywały do kruszyn chleba.<br />
{{tab}}Któregoś dnia, gdy w chałupie nie było nikogo, zajrzała do niej Jagusia, przynosząc całą garść karmelków, ale nim Jóźka zdążyła dziękować, rozległ się kajś głos Hanki, a Jagna pierzchnęła spłoszona.<br />
{{tab}}— Niech ci będzie na zdrowie! — zawołała przez płot i zniknęła.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_224" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/224"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/224|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/224{{!}}{{#if:224|224|Ξ}}]]|224}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Leciała do brata, niosąc mu cosik w zanadrzu.<br />
{{tab}}Zastała Nastusię przy krowie, chlipającej z cebratki, Szymon stawiał jakąś przybudówkę i sielnie gwizdał.<br />
{{tab}}— Macie już krowę? — zdumiała się niezmiernie.<br />
{{tab}}— A mamy! Co, nie śliczna? — mówiła z pychą Nastusia.<br />
{{tab}}— Sielna krowa, musi być z dworskich, kiedy kupiliśta?<br />
{{tab}}— Juści co krowa nasza, choć nie kupowalim! Jak ci wszystko rozpowiem, to się złapiesz za głowę i nie dasz wiary! A to wczoraj jakoś na świtaniu poczułam, że cosik tak się cocha o węgieł, jaże się buda zatrzęsła, myślę sobie: pędzą na paśniki i świnia jakaś podeszła wytrzeć się z błota. Przyłożyłam się i jeszcze nie usnęłam, a tu znowu cosik porykuje zcicha. Wychodzę, patrzę, krowa stoi, przywiązana do drzwi, kłak koniczyny leży przed nią, wymiona ma wezbrane i wyciąga do mnie gębulę. Przetarłam oczy, bo mi się zdało, że mnie jeszcze śpik mroczy, ale nie, żywa krowa stoi, porykuje i liże me po palcach. Juści, byłam pewna, że się odbiła od stada, Szymek też powiada: zaraz tu po nią przylecą! To mnie jeno korciło, że była przywiązana. Jakże, sama się przeciek na postronek nie wzięła. Ale przeszło południe i nikto po nią nie przyszedł, wydoiłam, żeby jej ulżyć, bo już mleko gubiła z cycków. Przeszedł wieczór, przeszła i noc, rozpytywałam się na wsi, pytałam nawet dworskiego pasterza, nikto nie słyszał, żeby komu krowa zginęła. Stary Kłąb powiedział, że to może być jakaś {{pp|złodziej|ska}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_225" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/225"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/225|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/225{{!}}{{#if:225|225|Ξ}}]]|225}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|złodziej|ska}} sprawa i lepiej krowę zaprowadzić do kancelarji! Żal mi juści było, ale trudno, w przypołudnie przychodzi Rocho i mówi:<br />
{{tab}}— Poczciwaś i potrzebnicka, to cię Pan Jezus krową pobłogosławił.<br />
{{tab}}— Juści, krowy pewnie z nieba spadają, nawet głupi nie uwierzy — ośmiał się na to i na odchodnem powieda:<br />
{{tab}}— Krowa wasza, nie bójcie się, nikt jej wam nie odbierze!<br />
{{tab}}Zrozumiałam, co od niego, padłam mu do nóg dziękować, ale się wyrwał.<br />
{{tab}}— A jak spotkacie pana Jacka — powieda z prześmiechem — to mu za krowę nie dziękujcie, bo was jeszcze kijem przeleje, nie lubi dziękowań!<br />
{{tab}}— To niby pan Jacek dał wam krowę!<br />
{{tab}}— Zaśby się nalazł kto drugi taki poczciwy la biednego narodu!<br />
{{tab}}— Prawda, dał przeciek Stachowi drzewa na chałupę i tyla wspomaga!<br />
{{tab}}— Święty prosto człowiek, że już co dnia pacierz za niego mówię!<br />
{{tab}}— Byle ci jeno kto nie wyprowadził bydlątka.<br />
{{tab}}— Co, mieliby mi ukraść krowę! Jezu, a dyćbym ślepie wydarła, a dyćbym w cały świat poszła za nią! Pan Jezus nie pozwoli na taką krzywdę! Do izby wprowadzę ją na noc, póki Szymek nie wystroi obórki. Jaśkowy Kruczek też dopilnuje bydlątka! Moja pociecha kochana, moja najmilejsza! — szeptała, obejmując ją za <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_226" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/226"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/226|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/226{{!}}{{#if:226|226|Ξ}}]]|226}}'''<nowiki>]</nowiki></span>szyję i całując po gębule, jaże krowa zajęczała, pies jął naszczekiwać radośnie, kury się rozgdakały zestraszone, a Szymek gwizdał coraz głośniej.<br />
{{tab}}— Widno z tego, co wam Pan Jezus błogosławi! — westchnęła Jagusia, jakby z cichym żalem, przyglądając się uważniej obojgu. Wydali się jej nie do poznania przemienieni, zwłaszcza Szymek najbarzej ją zastanawiał, dyć go znała, kiej niedojdę, któren trzech zliczyć nie poredził, w chałupie był popychadłem, i pomiatał nim, kto jeno chciał, zaś teraz jawił cię całkiem drugim, poczynał sobie przemyślnie, nosił się godnie i prawił, kieby mądrala.<br />
{{tab}}— Któreż to wasze pole? — spytała po długich rozważaniach.<br />
{{tab}}Nastusia jęła pokazywać, powiedając, gdzie będą co sieli.<br />
{{tab}}— A skądże to weźmie nasienia?<br />
{{tab}}— Szymek powiedział, co będzie, to musi być, na darmo słowa nie puści.<br />
{{tab}}— Brat mój, a słucham, kieby zgoła o obcym.<br />
{{tab}}— A taki poczciwy, taki zmyślny i taki robotny, że chyba drugiego takiego niema na świecie — wyznawała z gorącością Nastusia.<br />
{{tab}}— Pewnie — powtórzyła smutnie — czyjeż te okopcowane role?<br />
{{tab}}— Antka Boryny! Nie robią na nich, bo pono czekają działów po Macieju.<br />
{{tab}}— Będzie tego z półwłóczek, no! Wiedzie się im niezgorzej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_227" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/227"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/227|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/227{{!}}{{#if:227|227|Ξ}}]]|227}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A niech im Pan Jezus da z dziesięć razy szczodrzej, toć Antek zaręczył u dziedzica za nasz grunt, a i w niejednem nas wspomógł.<br />
{{tab}}— Antek wziął się za Szymkiem! — aż przystanęła ze zdumienia.<br />
{{tab}}— Hanka też niegorsza od niego, dała mi maciorkę, prosię to jeszcze, ale będzie z niego pociecha, bo idzie z plennego gatunku.<br />
{{tab}}— Cudeńka prawisz, Hanka dała ci maciorkę, prosto nie do wiary.<br />
{{tab}}Wróciły pod chałupę, i Jagusia, wysupławszy z chusteczki dziesięć rubli, wetknęła je w rękę Nastusi.<br />
{{tab}}— Weź te parę groszy, nie mogłam przódzi, bo mi Żyd za gąski nie oddał.<br />
{{tab}}Dziękowali jej ze wszystkiego serca, więc im powiedziała na odchodnem:<br />
{{tab}}— Poczekajta, udobrucha się matka, to wam jeszcze coś niecoś udzieli.<br />
{{tab}}— Nie potrzebuję, niech se moją krzywdą trumnę wyścieli! — wybuchnął Szymek tak nagle i z taką zapamiętałością, że już odeszła bez słowa.<br />
{{tab}}Wracała do domu srodze zadumana, smutna i jakaś roztęskniona.<br />
{{tab}}— A ja co? ten badyl suchy, o któren nikto nie stoi — westchnęła sieroco.<br />
{{tab}}Kajś w pół drogi spotkała Mateusza, leciał do siostry, ale zawrócił z nią i uważnie słuchał rozpowiadania o Szymkach.<br />
{{tab}}— Nie wszystkim tak dobrze — powiedział jeno chmurnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_228" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/228"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/228|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/228{{!}}{{#if:228|228|Ξ}}]]|228}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Nie szła im rozmowa, on czegoś wzdychał, drapiąc się frasobliwie po głowie, a Jagusia zapatrzyła się na Lipce, całe w łunach zachodu.<br />
{{tab}}— Hej, duszno też na tem świecie i ciasno — rzekł jakby do siebie.<br />
{{tab}}Zajrzała mu pytająco w oczy.<br />
{{tab}}— Cóż ci to? krzywisz się, kieby po occie.<br />
{{tab}}Jął wyrzekać, jako mu się mierzi życie i wieś i wszystko, i że pewnikiem pójdzie we świat, gdzie go oczy poniosą.<br />
{{tab}}— To się ożeń, a miał będziesz odmianę — żartowała.<br />
{{tab}}— Żeby to me chciała, którą mam w myślach — zajrzał jej w oczy natarczywie, odwróciła głowę niechętna jakoś i wraz pomieszana.<br />
{{tab}}— Spytaj się jej! Każda za cię pójdzie, a niejedna już wygląda swatów.<br />
{{tab}}— A jak odmówi! Wstyd będzie i zgryzota.<br />
{{tab}}— To poślesz z wódką do inszej.<br />
{{tab}}— Ja nie z takich, upatrzyłem se jedną, to me do drugiej nie bierze.<br />
{{tab}}— Chłopu to każda jednako pachnie i z każdą radby przyjść do poufałości.<br />
{{tab}}Nie bronił się, a jeno zaczął z innej beczki.<br />
{{tab}}— Wiesz, Jaguś, a to chłopaki czekają jeno pory, żeby do cię słać z wódką.<br />
{{tab}}— Niech se sami wychlają, nie pódę za żadnego! — wyrzekła z mocą, jaże się zastanowił, a szczerze powiedziała, gdyż żaden nie widział się jej milszym nad drugiego, juści kromie Jasia, ale Jasio...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_229" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/229"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/229|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/229{{!}}{{#if:229|229|Ξ}}]]|229}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Westchnęła ciężko, z lubością oddając się spominkom o nim, że Mateusz, nie mogąc się dogadać, zawrócił zpowrotem do siostry.<br />
{{tab}}Ona zaś, wlekąc lękliwemi oczami po świecie, pomyślała:<br />
{{tab}}— Co on tam teraz porabia, co?<br />
{{tab}}Zatargała się gwałtownie, ktosik ją objął znienacka i przyciskał.<br />
{{tab}}— Nie ucieczesz mi teraz — szeptał namiętnie wójt.<br />
{{tab}}Wyrwała mu się z pazurów rozzłoszczona:<br />
{{tab}}— Jeszcze raz me tkniecie, to wam ślepie wydrapię i takiego narobię piekła, jaże się cała wieś zleci.<br />
{{tab}}— Cichoj, Jaguś, dyć gościńca ci przywiozłem — i wtykał jej w ręce korale.<br />
{{tab}}— Wsadźcie je sobie gdzieś, stoję o wasze podarunki, co o ten patyk złamany!<br />
{{tab}}— Jagusiu, co ty wyrabiasz, co — jąkał zdumiony.<br />
{{tab}}— A to, żeście świńtuch i tyla! I ani ważcie się mnie czepiać.<br />
{{tab}}Odbiegła go rozsrożona i, kiej burza, wpadła do chałupy, matka obierała ziemniaki, a Jędrzych doił krowy w opłotkach, zabrała się więc żwawo do wieczornych obrządków, ale trzęsła się ze złości i, nie mogąc się uspokoić, skoro się jeno ściemniało, zebrała się znowu bieżyć.<br />
{{tab}}— Zajrzę do organistów — powiedziała matce.<br />
{{tab}}Często tam teraz chodziła, wysługując się im na różne sposoby, aby choć niekiedy posłyszeć jakie słowa o Jasiu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_230" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/230"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/230|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/230{{!}}{{#if:230|230|Ξ}}]]|230}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Leciała też, spragniona o nim wieści, a z jakąś cichą nadzieją usłyszenia dzisiaj czegoś nowego.<br />
{{tab}}I pokrótce zajarzyły się w mrokach oświetlone okna Jasiowego pokoju, kaj teraz Michał pisał cosik pod wiszącą lampą, zaś organisty siedziały przed domem na chłodzie.<br />
{{tab}}— Jasio przyjeżdża jutro po południu! — przywitała ją organiścina nowiną, od której dziw trupem nie padła, nogi się pod nią ugięły, serce zakotłowało aż do utraty tchu, cała stanęła w ogniach i dygocie, że, posiedziawszy la nieznaki jakąś chwilę, uciekła, jakby goniona, aż kajś na topolową, pod las...<br />
{{tab}}— Jezus mój kochany! — buchnęła dziękczynnie, wyciągając ręce, łzy pociekły jej z oczów, i tak się w niej rozśpiewała radość, że chciało się jej śmiać, i krzyczeć, i kajś lecieć, i całować te drzewa, i tulić się do tych pól, pośpionych w księżycowej poświacie.<br />
{{tab}}— Jasio przyjeżdża, przyjeżdża — szeptała niekiedy, porywając się nagle, jak ptak, i leciała, porwana wszystką mocą oczekiwań i tęsknic, jakoby naprzeciw doli swojej i nieopowiedzianemu szczęściu.<br />
{{tab}}Był już późny wieczór, kiej się znalazła zpowrotem, w oknach było już ciemno, świeciło się tylko u Borynów, kaj się zebrało sporo narodu, i poszła do domu czekać tego jutra i śnić o Jasiowym powrocie.<br />
{{tab}}Ale na darmo się przewracała z boku na bok, więc, skoro matka zachrapała, podniesła się cichuśko i, przyokrywszy się w zapaskę, siadła pod domem czekać snu albo świtania.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_231" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/231"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/231|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/231{{!}}{{#if:231|231|Ξ}}]]|231}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}W chałupie Borynów, za stawem, świeciło się jeszcze po jednej stronie, i niekiedy szły stamtąd ściszone odgłosy rozmów.<br />
{{tab}}Wpatrzyła się zrazu w drżące na wodzie odblaski światła i zapomniała o wszystkiem, grążąc się w mgławych i rozmigotanych dumaniach, co ją oprzędły, kiej pajęczyny, i wraz poniesły w jakiś cichy podwieczór, sczerwieniony od zórz, we wszystek świat nieukojonej tęsknicy.<br />
{{tab}}Księżyc już był zaszedł, płowy mrok obtulał pola, gwiazdy świeciły wysoko i niekiej spadała któraś z taką chyżością i tak gdzieś strasznie daleko, jaże dech w piersiach zapierało i mróz przechodził kości; niekiedy nagrzany leciuśki powiew muskał pieściwie, kieby te umiłowane ręce, a czasem z pól podnosił się upalny, rozpachniony wzdych i przejmował serce, jaże się prężyła, rozwierając ramiona. To siedziała w dumaniu jeno wszystka i w czuciu niewypowiedzianej słodkości, jak pęd, któren się pręży i wzbiera w sobie... a noc stąpała przez nią cicho i ostrożnie, jakby nie chcąc płoszyć człowieczego szczęścia.<br />
{{tab}}U Borynów cięgiem się świeciło, i na drodze stróżował czujnie Witek, by ktoś nieproszony nie podsłuchał, gdyż zeszli się na cichą, przyjacielską naradę przed jutrzejszem zebraniem w kancelarji, na które wzywał wójt wszystkich gospodarzy lipeckich.<br />
{{tab}}W izbie było ciemnawo, jakiś ogarek słabo się ćmił na okapie, że jeno poniektóre głowy można było rozeznać w gęstwie, zeszło się bowiem ze dwadzieścia chłopa, wszyscy, którzy trzymali z Antkiem i Grzelą.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_232" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/232"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/232|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/232{{!}}{{#if:232|232|Ξ}}]]|232}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r07"/>{{tab}}Rocho, siedzący kajś w mroku, tłumaczył szeroko, co by to wyszło la wsi, jeżeli się zgodzą na postawienie szkoły w Lipcach; a potem Grzela nauczał każdego zosobna, co ma powiedzieć naczelnikowi i jak głosować.<br />
{{tab}}Długo w noc radzili, boć nie obeszło się bez kłótni a sprzeciwieństw, ale wkońcu zgodzili się na jedno i, nim zaświtało, rozeszli się śpiesznie, gdyż nazajutrz trza było dość wcześnie wyruszać.<br />
{{tab}}Tylko Jagusia została jeszcze na przyźbie, jakby już docna zagubiona w dumaniach i nocy, siedziała ślepa i głucha na wszystko, szepcąc jeno niekiedy niby te gorące słowa nieskończonego pacierza:<br />
{{tab}}— Przyjedzie, przyjedzie!<br />
{{tab}}I kłoniła się bezwolnie, jakby nad jutrem, jakby chcąc dojrzeć, co la niej niesie ten świt, szarzejący nad ziemią, z lękiem a radością dając się temu, co miało się stać.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r07"/>
<section begin="r08"/>{{c|VIII.}}<br />
{{tab}}Przypołudnie dochodziło, skwar czynił się coraz większy i naród już się wszystek zgromadził przed kancelarją, a naczelnika jeszcze nie było. Pisarz raz po raz wychodził na próg i, przysłoniwszy dłonią oczy, wyzierał na szeroką drogę, obsadzoną pokrzywionemi wierzbami, ale tam się jeno lśniły kałuże, ostałe po wczorajszej ulewie, toczył się zwolna jakiś zapóźniony wóz i kajś niekaj między drzewami zabielała chłopska kapota.<br /><section end="r08"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_233" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/233"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/233|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/233{{!}}{{#if:233|233|Ξ}}]]|233}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Gromada czekała cierpliwie, a tylko jeden wójt latał, kiej oparzony, wyglądał na drogę i coraz głośniej przynaglał chłopów, zasypujących wyrwy i doły na placu przed kancelarją.<br />
{{tab}}— Prędzej, chłopcy! Laboga, żeby jeno zdążyć, nim nadjedzie.<br />
{{tab}}— A nie popuśćcie jeno ze strachu — ozwał się z kupy jakiś głos.<br />
{{tab}}— Ruchajta się, ludzie! Ja tu po urzędzie, nie pora na przekpinki.<br />
{{tab}}— Wójcie, a to jeno Boga się bójcie — zaśmiał się któryś z Rzepeckich.<br />
{{tab}}— A któren jeszcze pysk wywrze, do kozy każę wsadzić — zakrzyczał srogo wójt i poleciał wyjrzeć ze smętarza, że to leżał na wzgórku, do którego szczytem była przywarta kancelarja.<br />
{{tab}}Wielgachne, prawieczne drzewa wynosiły się nad nią, kościelna wieża szarzała skroś gałęzi, zaś czarne ramiona krzyżów wychylały się z poza kamiennego ogrodzenia na dachy i drogę wiodącą przez wieś.<br />
{{tab}}Wójt, nie wypatrzywszy niczego, postawił przy ludziach jednego ze sołtysów, a sam wszedł do kancelarji, kaj cięgiem ktoś wchodził i wychodził, że to pisarz co trochę wywoływał któregoś z gospodarzy, zcicha przypominając zaległe podatki, niezapłaconą składkę na sąd, albo jeszcze i coś lepszego. Juści, co ta nikomu nie szły w smak takie wypominki, ale słuchali wzdychający, bo cóż było robić teraz, na ciężkim przednówku? Mogli to płacić, kiej niejednemu już i na sól nie starczyło, to mu się jeno w pas kłaniali, jaki <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_234" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/234"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/234|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/234{{!}}{{#if:234|234|Ξ}}]]|234}}'''<nowiki>]</nowiki></span>taki nawet go w rękę całował, zaś poniektóry i tę ostatnią złotówczynę w nadstawioną garść wtykał, a wszystkie jednako skamlały o poczekanie do żniw lub do najbliższego jarmarku.<br />
{{tab}}Z pisarza chytra była sztuka i przemądrzała, łupił też naród ze skóry, jaże trzeszczało, niby to wszystko obiecywał, a kogo strachał strażnikami, komu bakę w oczy świecił, z kim był zapanbrat, a od każdego cosik wycyganił, to owsa mu zbrakło, to potrza było młodych gąsek la naczelnika, to przymawiał się o słomę na powrósła, że radzi nieradzi przyobiecali, co jeno chciał, on zaś na odchodnem brał co znajomszych na stronę i radził im nibyto z przyjacielstwa:<br />
{{tab}}— A uchwalcie na szkołę, bo, jak się będziecie sprzeczali, to naczelnik może się rozgniewać i gotów wam jeszcze popsuć zgodę z dziedzicem o las — przestrzegał lipeckich ludzi.<br />
{{tab}}— Jakże to, zgodę robim z dobrej woli! — zdumiał się Płoszka.<br />
{{tab}}— Prawda, ale nie wiecie to: pan z panem zna się, a chłopu zasię.<br />
{{tab}}Płoszka odszedł, wielce sfrasowany, pisarz zaś dalej wywoływał ludzi, a coraz to z drugich wsi, każdego strasząc czem innem, a do jednego niewoląc, że wmig się o tym rozniesło między gromadą.<br />
{{tab}}A niemała kupa zebrała się narodu, zeszło się bowiem przeszło dwieście chłopa, którzy zrazu stojali wsiami, swojaki przy swojakach, że łacno rozeznał, które są z Lipiec, które z Modlicy, a które z Przyłęka lub z Rzepek, bo każda wieś znaczyła się {{pp|jen|szemi}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_235" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/235"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/235|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/235{{!}}{{#if:235|235|Ξ}}]]|235}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|jen|szemi}} ubierami, ale, skoro się jeno rozeszło, jako trzeba głosować na szkołę, gdyż tak chce sam naczelnik, jęli się mieszać, przechodzić z kupy do kupy i stowarzyszać wedle upodoby, że tylko jedna rzepecka szlachta trzymała się zosobna, zadzierzyście a hardo spozierając na chłopów, choć to biedota była taka, że, jak się z nich prześmiewali, trzech wypadało na jeden krowi ogon; reszta zaś narodu, splątana, kiej grochowiny, poroztrząsała się po placu, sporo chroniło się w cieniu smętarza i przy wozach.<br />
{{tab}}Głównie cisnęli się pod wielką karczmę, stojącą naprzeciw kancelarji w kępie drzew, jakoby w tym gaju cienistym, tam się najskwapniej ciżbiąc; bo, chociaż chłodnawy wiater niezgorzej kolebał polami, spieka jednak podnosiła się okruteczna, dogrzewało, że już niejeden ledwie zipiał i w piwie szedł szukać ochłody. Bez to i karczma była przepełniona i pod drzewami stali kupami, gwarząc zcicha i deliberując nad ową nowiną, wraz też dając pilne baczenie na kancelarję i na pisarzowe mieszkanie po drugiej stronie domu, kaj rwetes i krętanina były coraz większe.<br />
{{tab}}Od czasu do czasu pisarzowa wytykała oknem spaśną gębę i krzyczała:<br />
{{tab}}— Śpiesz się, Magda! Ażebyś kulasy połamała, tłumoku jeden!<br />
{{tab}}Dziewka przelatywała co trochę przez pokoje, jaże dudniało i brzęczały szyby, jakieś dziecko jęło się wydzierać wniebogłosy, kajś za domem gdakały wystraszone kury, a zaziajany stójka jął ganiać kurczątka, rozpierzchające się po zbożach i drodze.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_236" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/236"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/236|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/236{{!}}{{#if:236|236|Ξ}}]]|236}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzi mi się, co będą ugaszczali naczelnika — {{Korekta|zekł|rzekł}} któryś.<br />
{{tab}}— Pono wczoraj pisarz przywiózł cały półkoszek napitków.<br />
{{tab}}— Schlają się, jak łoni.<br />
{{tab}}— A bo to nie mogą, mało to im naród składa podatków, a przeciech nikto im na ręce nie patrzy — wyrzekł Mateusz, ale ktosik zakrzyczał:<br />
{{tab}}— Cichojta, strażniki ano przyszły.<br />
{{tab}}— Jak wilki się włóczą, że ni pomiarkować, kiedy i którędy.<br />
{{tab}}Przycichli jednak trwożnie, gdyż strażnicy zasiedli pod kancelarją, otoczeni przez kupę ludzi, między którymi był wójt, młynarz, a nieco zdala kręcił się kowal, pilnie nasłuchujący.<br />
{{tab}}— Młynarz się łasi, kieby ten głodny pies!<br />
{{tab}}— Bo, kogo się boją, ten mu najmilejszy!<br />
{{tab}}— Kiej są strażniki, to naczelnika ino patrzeć! — zawołał Grzela, wójtów brat, i odszedł na stronę, kaj stał Antek, Mateusz, Kłąb i Stacho Płoszka. Poredziwszy ze sobą, rozeszli się między ludzi, prawiąc im cosik a przekładając coś ważnego, że słuchali w wielkiej cichości, tylko niekiedy co tam ktoś westchnął, podrapał się frasobliwie albo strzygnął ślepiami ku strażnikom, kupiąc się zarazem coraz ciaśniej.<br />
{{tab}}Antek, wsparty plecami o węgieł karczmy, gadał krótko, mocno i jakoby przykazująco, zaś w drugiej kupie pod drzewami Mateusz prawił z przekpinkami, jaże ośmiał się niejeden, a w trzeciej gromadzie przy smętarzu Grzela przemawiał tak mądrze, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_237" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/237"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/237|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/237{{!}}{{#if:237|237|Ξ}}]]|237}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jakoby z otwartej książki czytał, że ciężko było wyrozumieć.<br />
{{tab}}A wszyscy trzej przyniewalali do jednego: aby nie słuchać naczelnika, ni tych, które z urzędami zawdy trzymają, i szkoły nie uchwalać.<br />
{{tab}}Naród przysłuchiwał się w skupieniu, kolebiąc się to w tę, to w drugą stronę, właśnie jako ten bór, kiej zamietliwy wiater powieje.<br />
{{tab}}Nikto głosu nie zabierał, kiwali jeno przytakująco głowami, gdyż najgłupszy rozumiał, jako z nowej szkoły tyla jeno będzie pociechy, co każą na nią płacić nowe podatki, a do tego nikomu się nie śpieszyło.<br />
{{tab}}Niepokój jednak ogarniał gromadę, przestępowali z nogi na nogę, jęli chrząkać a pokasływać, a nikt jeszcze nie wiedział, co począć.<br />
{{tab}}Prawda, mądrze prawił Grzela, prosto do serca trafiał Antek, ale i strach było się przeciwić naczelnikowi a zadzierać z urzędami.<br />
{{tab}}Jeden oglądał się na drugiego, każden się głowił zosobna, zaś wszystkie obzierali się na bogatszych, ale młynarz i co najpierwsi z drugich wsi trzymali się jakoś na uboczu, stojąc jakby z rozmysłem na oczach strażników i pisarza.<br />
{{tab}}Podszedł do nich Antek z przełożeniem, ale młynarz odburknął:<br />
{{tab}}— Kto ma rozum, ten sam wie, jak ma głosować — i odwrócił się do kowala, któren przyświarczał wszystkim, ale kręcił się niespokojnie między gromadą, przewąchując, co się święci, a do pisarza zachodził, z młynarzem pogadywał, Grzelę częstował tytuniem <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_238" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/238"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/238|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/238{{!}}{{#if:238|238|Ξ}}]]|238}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i tak się taił ze swojemi zamysłami, że do końca nie było wiadomo, za kim trzyma.<br />
{{tab}}Ale większość już się skłaniała głosować przeciw szkole, rozsypali się po placu i, nie bacząc na przypołudniowy skwar, poredzali coraz gwarniej i hardziej, gdy pisarz zawołał przez okno:<br />
{{tab}}— A pójdźno tu który!<br />
{{tab}}Nikt się jednak nie poruszył, jakby nie dosłyszeli.<br />
{{tab}}— Niechno który skoczy do dworu po ryby, mieli rano jeszcze przysłać, a jakoś nie przysyłają! Tylko prędzej! — grzmiał rozkazująco.<br />
{{tab}}— Nie przyszlim tu na posługi — ozwał się jakiś hardy głos.<br />
{{tab}}— Niech sam leci, żal mu przetrząsnąć kałduna — zaśmiał się któryś, że to pisarz miał brzucho, kiej bęben.<br />
{{tab}}Pisarz jeno zaklął, a po chwili wyszedł wójt od podwórza, przebrał się za karczmę i pognał tyłami wsi ku dworowi.<br />
{{tab}}— Dzieci pani pisarzowej przewinął i obtarł, to się ździebko przewietrzy.<br />
{{tab}}— Juści, pani pisarzowa nie lubi takich fetorów na pokojach.<br />
{{tab}}— Pokrótce to i porcenele wynosić mu każą — przekpiwali.<br />
{{tab}}— Hale, że to dziedzica jeszcze nie widać — dziwował się któryś, ale na to rzekł kowal z chytrym prześmiechem:<br />
{{tab}}— Niegłupi się pokazywać!<br />
{{tab}}Spojrzeli na niego pytająco.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_239" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/239"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/239|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/239{{!}}{{#if:239|239|Ξ}}]]|239}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści, kto mu każe zadzierać z naczelnikiem, a przecież za szkołą głosować nie będzie, małoby to musiał płacić na nią! Mądrala!<br />
{{tab}}— Ale ty, Michał, z nami trzymasz, co? — przytarł go natarczywie Mateusz.<br />
{{tab}}Kowal kręcił się, kiej przydeptana glista i, odmruknąwszy cosik, jął się przeciskać do młynarza, któren przystąpił do chłopów i mówił do starego Płoszki głośno, by i drugie słyszały:<br />
{{tab}}— A ja wam radzę, głosujcie, jak chcą urzędy. Szkoła potrzebna i, żeby była najgorsza, to będzie lepsza od żadnej. A o jakiej zamyślacie, nie dadzą. Trudno, głową muru nie przebodzie. Nie zechcecie uchwalić, to i bez waszego przyzwoleństwa postawią.<br />
{{tab}}— Jak nie damy pieniędzy, to za cóż postawią? — ozwał się któryś z kupy.<br />
{{tab}}— Głupiś! Sami wezmą, a nie dasz z dobrej woli, to ci ostatnią krowę sprzedadzą, i jeszcze do kozy pójdziesz za opór! Rozumiesz! To nie z dziedzicem sprawa — zwrócił się do Lipczaków — z naczelnikiem niema żartów. Mówię wam, róbcie, co każą, i dziękujcie Bogu, że nie jest gorzej.<br />
{{tab}}Przytwierdzali mu tak samo myślące, zaś stary Płoszka po długim rozważaniu wyrzekł niespodzianie:<br />
{{tab}}— Prawdę mówicie, a Rocho naród zbałamucił i do zguby popycha.<br />
{{tab}}A na to wystąpił jakiś gospodarz z Przyłęka i powiedział głośno:<br />
{{tab}}— Bo Rocho z panami trzyma i latego podjudza przeciw urzędom!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_240" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/240"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/240|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/240{{!}}{{#if:240|240|Ξ}}]]|240}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zakrzyczeli go ze wszystkich stron, ale chłop się nie ulęknął i, skoro się jeno przyciszyło, znowuj głos podniósł.<br />
{{tab}}— A głupie mu pomagają! rzekłem! — potoczył mądremi oczami — a komu to nie w smak, niech stanie, to mu w oczy przywtórzę, głupie! Bo nie wiedzą, iż zawdy tak było, że panowie się buntują, naród judzą, do nieszczęścia prowadzą, ale, jak przyjdzie zato płacić, to kto płaci? chłopi! A jak wam kozaków po wsiach zakwaterują, to kto będzie brał baty? kto będzie cierpiał? kogo do kreminału powleką? A jeno was, chłopów! Panowie się za wami nie upomną, nie, wyprą się wszystkiego, kiej Judasze, i jeszcze starszyznę będą ugaszczali po dworach.<br />
{{tab}}— Bo co im ta naród znaczy, tyla żeby za nich gnaty wyciągał.<br />
{{tab}}— A żeby mogli, toby jutro wrócili pańszczyznę! — podniesły się wołania.<br />
{{tab}}— Grzela powieda — zaczął znowu — niech uczą po naszemu, a nie chcą, to nie uchwalać szkoły, nie dawać ani grosza, przeciwić się, a juści, tylko parobkowi łacno krzyknąć na gospodarza: — robił nie będę, całuj me gdzieś — i uciec przed skarceniem. Ale naród nie ucieknie i za bunt kije wziąć weźmie, bo nikto drugi pleców za niego nie podstawi... To wama mówię, taniej wam wypadnie postawić szkołę, niźli przeciwić się urzędom. A że po naszemu nie nauczają, prawda, ale i tak na Rusków nas nie przerobią, boć żaden pacierza, ni między sobą nie będzie mówił inaczej, a jeno jak go matka nauczyła! Zaś naostatku <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_241" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/241"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/241|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/241{{!}}{{#if:241|241|Ξ}}]]|241}}'''<nowiki>]</nowiki></span>to wam jeszcze rzeknę: swoją ano stronę trzymajmy! A drą się między sobą panowie, nie nasza sprawa, niech się ta kłyźnią i zagryzają, takie nam braty jedne i drugie, że niechta ich morówka nie minie.<br />
{{tab}}Zwarli się kole niego gęstwą i zakrzyczeli, kiej na wściekłego psa, napróżno młynarz brał go w obronę, napróżno i poniektóre za nim się ujmowały. Grzelowe stronniki już mu zaczęły pięściami wytrząchać, że możeby i do czego gorszego doszło, ale stary Pryczek zakrzyczał:<br />
{{tab}}— Strażniki słuchają!<br />
{{tab}}Przycichło nagle, a stary wystąpił i jął prawie gniewnie:<br />
{{tab}}— Świętą prawdę powiedział, swojego dobra patrzmy! Cichojta, hale powiedziałeś swoje, to daj i drugiemu rzec swoje! Wydzierają się i myślą, co największe głowacze! Juści, żeby jeno w krzyku był rozum, to bele pyskacz miałby go więcej, niźli sam proboszcz! Prześmiewajta się, juchy, a ja wam rzeknę, jak bywało pod te roki, kiej się to panowie buntowały; dobrze baczę, jak nas tumaniły a przysięgały, że, jak Polska będzie, to i wolę nam dadzą, i gronta z lasami, i wszystko! Obiecywały, mówiły, a kto drugi dał, co tera mamy, i jeszczek musiał ich pokarać, co nie chciały w niczym ulżyć narodowi! Słuchajta panów, kiedyśta głupie, ale mnie na plewy nie weźmie, wiem ja, co znaczy ta ich Polska: że to jeno bat na nasze plecy, pańszczyzna i uciemiężenie! Jeszcze me...<br />
{{tab}}— A dajże mu ta który w pysk, niech przestanie — wyrwał się jakiś głos.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_242" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/242"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/242|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/242{{!}}{{#if:242|242|Ξ}}]]|242}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A tera — ciągnął dalej — ja taki sam pan, jak inni, prawo swoje mam, i nikt me palcem tknąć nie śmie! Tam mi Polska, kaj mi dobrze, kaj mam...<br />
{{tab}}Przerwały mu szydliwe głosy, bijące ze wszystkich stron, niby gradem:<br />
{{tab}}— Świnia też pokwikuje z kuntentności, a chwali se chliw i pełne koryto!<br />
{{tab}}— I za to przykarmianie dostanie pałą w łeb i nożem po gardzieli!<br />
{{tab}}— W jarmarek sprał go strażnik, to powieda, że nikto go tknąć nie śmie.<br />
{{tab}}— Plecie, a tyle miarkuje, co ten koński ogon!<br />
{{tab}}— Sielny pan, ma wolę, juści, wszy go same niesą po wolności!<br />
{{tab}}— Rychtyk i wiechcie z butów tak samoby nauczały!<br />
{{tab}}— Kury zmacać nie poredzi, a będzie tu występował! Gnojek jucha! Baran!<br />
{{tab}}Stary zeźlił się srodze, ale jeno powiedział:<br />
{{tab}}— Ścierwy! Już nawet siwych włosów nie poszanują!<br />
{{tab}}— A to i każdą siwą kobyłę trzaby uważać, jeno zato, co siwa, hę?<br />
{{tab}}Gruchnęły śmiechy i wraz zaczęli się odwracać, podnosząc oczy na dach kancelarji, kaj wlazł stójka i, chyciwszy się komina, patrzył wdal.<br />
{{tab}}— Józek, a zamknij gębę, bo ci jeszcze co wleci! — krzyczeli z prześmiechem, gdyż całe stado gołębi kołowało nad nim, ale on naraz zawrzeszczał:<br />
{{tab}}— Jedzie! Jedzie! Już na skręcie z Przyłęku!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_243" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/243"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/243|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/243{{!}}{{#if:243|243|Ξ}}]]|243}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Gromada jęła się ściągać pod dom i zwierać coraz gęściej, cierpliwie spozierając na pustą jeszcze drogę.<br />
{{tab}}Rychtyk i słońce przetoczyło się ździebko na bok, za kalenicę, że z pod okapu wysuwał się coraz większy cień, w którym ustawili stół, nakryty zielono, z krzyżem w pośrodku. Rudy, pucołowaty pomocnik wynosił papiery na stół i cięgiem cosik w nosie majstrował.<br />
{{tab}}Pisarz jął się nagwałt przebierać w świąteczny ubier, a w całym domu znowu podniesły się wrzaski pisarzowej, brzęk talerzów, rumor przesuwanych sprzętów i bieganina, zaś w jakieś Zdrowaś zjawił się i wójt. Stanął w progu, czerwony, jak burak, i spocony, ledwie zipiący, ale już w łańcuchu i, powlókłszy ślepiami po gromadzie, zakrzyczał srogo:<br />
{{tab}}— Cicho tam, ludzie, dyć to nie karczma!<br />
{{tab}}— Pietrze, a chodźcie ino, cosik wama rzeknę! — zawołał do niego Kłąb.<br />
{{tab}}— Hale, niema tu żadnego Pietra, a jeno urzędnik! — odburknął wyniośle.<br />
{{tab}}Wzięli na ozory to powiedzenie, jaże się kałduny zatrzęsły z uciechy, gdy naraz wójt zakrzyczał uroczyście:<br />
{{tab}}— Rozstąpta się, ludzie! Naczelnik!<br />
{{tab}}Jakoż powóz ukazał się na drodze i, podskakując na wybojach, zakręcił przed kancelarję.<br />
{{tab}}Naczelnik podniósł rękę do czoła, chłopi pozdejmowali kapelusze, zaległo milczenie, wójt z pisarzem przypadli wysadzać go z powozu, a strażnicy stanęli przy drzwiach, wyprostowani, kieby kije.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_244" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/244"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/244|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/244{{!}}{{#if:244|244|Ξ}}]]|244}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Naczelnik dał się wysadzić i rozebrać z białego obleczenia i, odwróciwszy się, powłókł oczami po gromadzie, przygładził żółtawą bródkę, nasrożył się, kiwnął głową i wszedł do mieszkania, kaj go zapraszał pisarz, w pałąk przygięty.<br />
{{tab}}Powóz odjechał, chłopi znowu się zwarli dokoła stołu, rozumiejąc, iż zaraz rozpocznie się zebranie, ale przeszło dobre Zdrowaś, przeszedł może i cały pacierz, a naczelnik się nie pokazywał, jeno z pisarzowych pokojów roznosiły się brzęki szkła, śmiechy i jakieś smaki, wiercące w nozdrzach.<br />
{{tab}}A że mierziło się już czekanie i słońce przypiekało coraz barzej, to jaki taki jął się chyłkiem przebierać ku karczmie, aż wójt zakrzyczał:<br />
{{tab}}— Nie rozłazić się! A którego zbraknie, ten się zapisze do sztrafu...<br />
{{tab}}Juści, co się jeszcze wstrzymali, klnąc jeno coraz siarczyściej a niecierpliwie spozierając na pisarzowe okna, bo ktoś je przymknął ze środka i zasłonił.<br />
{{tab}}— Wstydzą się chlać na oczach!<br />
{{tab}}— Lepiej, bo każden jeno grdyką robi, a po próżnicy ślinkę łyka! — pogadywali.<br />
{{tab}}Z aresztu, stojącego w rząd z kancelarją, wyrwał się żałosny i długi bek, a po chwili wylazł stójka, ciągnąc na postronku sporego ciołka, któren się opierał ze wszystkiej mocy, ale naraz grzmotnął go łbem, jaże chłop rymnął na ziemię, zadarł ogona i pognał, ino się za nim zakurzyło.<br />
{{tab}}— Łapaj złodzieja! Łapaj!<br />
{{tab}}— A posyp mu soli na ogon, to się wróci!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_245" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/245"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/245|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/245{{!}}{{#if:245|245|Ξ}}]]|245}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jaki to zuchwały, uciekł z kozy i jeszcze ogon zadarł na pana wójta!<br />
{{tab}}Dogadywali, przekpiwając się ze stójki, któren ganiał za ciołkiem i dopiero przy pomocy sołtysów napędził go w podwórze. A jeszcze nie odzipnęli, kiej wójt przykazał wziąć się do wymiatania aresztu i sam doglądał, pilił i niemało pomagał, bojając się, bych się czasem nie zachciało tam zajrzeć naczelnikowi.<br />
{{tab}}— Wójcie, a trza wykadzić, bych nie zwąchał, co to był za aresztant.<br />
{{tab}}— Nie bójcie się, po gorzałce docna straci wiater.<br />
{{tab}}Rzucał kto niekto jakie słowo kolące, jaże wójt błyskał ślepiami a zęby zacinał, ale wkońcu zbrzydły im nawet przekpinki, a tak dokuczyło czekanie na słońcu i głód, że całą hurmą ruszyli pod drzewa, nie bacząc na wójtowe zakazy, któremu jeno Grzela powiedział:<br />
{{tab}}— Hale, naród to pewnie pies, nie przyjdzie ci do nogi, choćbyś krzyczał do wieczora! — i rad, iż zeszli ze strażnikowych oczów, jął znowu kręcić się wśród ludzi, przypominając każdemu zosobna, jak ma głosować.<br />
{{tab}}— Jeno się nie bójta! — dodawał — prawo za nami! Co uchwalimy, będzie, a czego nie chce gromada, nikto ją do tego nie przymusi.<br />
{{tab}}Ale nie zdążyli się jeszcze ludzie porozkładać w cieniach, ni przegryźć co niebądź, gdy sołtysi jęli nawoływać, a wójt przyleciał z krzykiem:<br />
{{tab}}— Naczelnik wychodzi! Chodźta prędzej! zaczynamy!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_246" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/246"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/246|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/246{{!}}{{#if:246|246|Ξ}}]]|246}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nawąchał się dobrego jadła, to go ponosi! Nama niepilno! Niech poczeka!<br />
{{tab}}Mamrotali gniewnie, zbierając się ociężale przed kancelarją.<br />
{{tab}}Sołtysi stanęli na czele swoich wsi, zaś wójt zasiadł za stołem, mając pobok pisarzowego pomocnika, któren, przedłubując w nosie, gwizdał na gołębie, co, zestrachane gwarem, porwały się z dachu, krążąc roztrzepotaną białą chmurą.<br />
{{tab}}— Mołczat’! — zakrzyknął naraz jeden ze strażników, prężących się u proga.<br />
{{tab}}Wszystkie oczy zwróciły się na drzwi, ale wyszedł z nich jeno pisarz z papierem w ręku i wcisnął się za stół.<br />
{{tab}}Wójt zatrząsł dzwonkiem i rzekł uroczyście:<br />
{{tab}}— Zaczynamy, ludzie kochane! Cicho tam, Modliczaki! Pan sekretarz przeczyta niby o tej szkole! A słuchajta pilnie, by każden wyrozumiał, o co idzie!<br />
{{tab}}Pisarz założył okulary i zaczął czytać zwolna i wyraźnie.<br />
{{tab}}Czytał już może z pacierz, wśród zupełnej cichości, gdy ktosik wrzasnął:<br />
{{tab}}— Kiej nie rozumiemy!<br />
{{tab}}— Czytać po naszemu! Nie rozumiemy! — zerwały się mnogie głosy.<br />
{{tab}}Strażnicy jęli się pilnie rozglądać w gromadzie.<br />
{{tab}}Pisarz się skrzywił, ale już czytał, przekładając na polskie.<br />
{{tab}}Zrobiło się cicho, słuchali w skupieniu, rozważając każde słowo i patrząc się w niego, kieby w obraz.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_247" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/247"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/247|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/247{{!}}{{#if:247|247|Ξ}}]]|247}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Pisarz ciągnął powoli:<br />
{{tab}}...jako przykazano postawić szkołę w Lipcach, któraby była i dla Modlicy, Przyłęka, Rzepek i drugich pomniejszych wsi.<br />
{{tab}}Potem długo wywodził, jaki to z tego będzie profit, jakie to dobrodziejstwo oświata, jak to urzędy jeno myślą dzień i noc, by tylko narodowi przyjść z pomocą, by go wspierać, oświecać i bronić przed złem. Zaś wkońcu wyliczał, ile potrza na plac z polem, ile na sam budynek i na całe utrzymanie szkoły, wraz z nauczycielem, i że na to wszystko trzeba będzie uchwalić dodatkowy podatek po dwadzieścia kopiejek z morgi. Umilkł, przetarł okulary i rzekł jakby do siebie:<br />
{{tab}}— Pan naczelnik powiedział, że, jak dzisiaj uchwalicie, to pozwoli zacząć budowę jeszcze w tym roku, a na przyszłą jesień dzieci już pójdą do szkoły.<br />
{{tab}}Skończył, ale nikt się nie odezwał, każden coś ważył w sobie, kuląc się jeno, jakby pod ciężarem nowego podatku, aż dopiero wójt się ozwał:<br />
{{tab}}— Słyszeliście dobrze, co pan sekretarz przeczytał?<br />
{{tab}}— Słyszelim! Juścik, przeciek niegłusim! — ozwali się tu i owdzie.<br />
{{tab}}— A któren ma przeciw temu, niech wystąpi, a swoje rzeknie.<br />
{{tab}}Jęli się trącać łokciami, wypychać naprzód, drapać, spozierać na się i na starszych, lecz nikto nie miał śmiałości wyrywać się pierwszy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_248" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/248"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/248|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/248{{!}}{{#if:248|248|Ξ}}]]|248}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Kiej tak, uchwalmy prędko podatek i do domu! — zaproponował wójt.<br />
{{tab}}— Więc cóż, wszyscy jednogłośnie zgadzacie się? — zapytał uroczyście pisarz.<br />
{{tab}}— Nie! Nie chcemy! Nie! — wrzasnął Grzela i za nim kilkudziesięciu.<br />
{{tab}}— Nie potrza nam takiej szkoły! Nie chcemy! Dosyć już mamy podatków! Nie! — wołano już ze wszystkich stron, a coraz śmielej, głośniej i hardziej.<br />
{{tab}}Na ten wrzask wyszedł naczelnik i stanął w progu, przycichli na jego widok, a on poskubał bródkę i rzekł wielce łaskawie:<br />
{{tab}}— Jak się macie, gospodarze?<br />
{{tab}}— Bóg zapłać! — odparli pierwsi z brzega, kolebiąc się pod naporem gromady, pchającej się naprzód, aby posłuchać naczelnika, któren wsparty o futrynę, jął cosik mówić po swojemu, ale mu się cięgiem odbekiwało.<br />
{{tab}}Strażnicy skoczyli w naród i dalejże wołać:<br />
{{tab}}— Szapki dołoj! szapki!<br />
{{tab}}— Poszedł ścierwo i nie plącz się pod nogami! — zaklął ktoś na nich.<br />
{{tab}}A naczelnik, choć prawił słodziuśko, skończył nakazująco i po polsku:<br />
{{tab}}— Uchwalcie zaraz podatek, bo nie mam czasu.<br />
{{tab}}I srogo patrzył w twarze, strach przejął niejednego, tłum się zakołysał, poszły trwożne i ściszone szepty.<br />
{{tab}}— No co, głosujemy na szkołę? Mówcie, Płoszka! Jakże zrobim?... Kajże to Grzela? Przykazuje głosować! Głosujmy, ludzie, głosujmy!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_249" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/249"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/249|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/249{{!}}{{#if:249|249|Ξ}}]]|249}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wrzało coraz głośniej, gdy Grzela wystąpił i powiedział śmiało:<br />
{{tab}}— Na taką szkołę nie uchwalimy ani grosza.<br />
{{tab}}— Nie uchwalimy! Nie chcemy! — wsparło go ze sto krzyków.<br />
{{tab}}Naczelnik zmarszczył się groźnie.<br />
{{tab}}Wójt struchlał, a pisarzowi jaże spadły z nosa okulary, jeno Grzela się nie strwożył, wparł w niego harde ślepie, chcąc jeszcze cosik dodać, gdy stary Płoszka wystąpił i, skłoniwszy się nisko, zaczął pokornie:<br />
{{tab}}— Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika, co rzeknę, jako to po swojemu miarkuję: szkołę juścić uchwalić uchwalim, ale widzi się nama, co za dużo złoty i groszy dziesięć z morgi. Czasy teraz ciężkie i o grosz trudno! To jeno chciałem rzec.<br />
{{tab}}Naczelnik nie odpowiedział, zatopiony w jakowychś dumaniach, że jeno kiej niekiej kiwnął głową jakby przytakująco i oczy przecierał, więc ośmielony tem wójt siarczyście przemawiał za szkołą; po nim i jego kamraty parły do tego samego, młynarz zaś pyskował najżarliwiej, nie zważając na ostre przycinki Grzelowych stronników, aż wreszcie zgniewany Grzela zawołał:<br />
{{tab}}— Przelewamy jeno z pustego w próżne — i, upatrzywszy sposobną porę, przystąpił i śmiało spytał:<br />
{{tab}}— A niby jaka to ma być ta nowa szkoła?<br />
{{tab}}— Jak i wszystkie! — wyrzekł, otwierając oczy.<br />
{{tab}}— To my akuratnie takiej nie potrzebujemy!<br />
{{tab}}— Na swoją uchwalim i pół rubla z morgi, a na inszą ni szeląga.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_250" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/250"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/250|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/250{{!}}{{#if:250|250|Ξ}}]]|250}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Co nam taka szkoła, moje uczyły się bez trzy roki, a też ni be, ni me.<br />
{{tab}}— Ciszej, ludzie, ciszej!<br />
{{tab}}— Rozbrykały się barany, a wilk jeno patrzeć jak skoczy na stado.<br />
{{tab}}— Pyskacze juchy, nową biedę wypyskują la wszystkich.<br />
{{tab}}Pokrzykiwali jeden przez drugiego, że uczynił się srogi gwar, każden bowiem dowodził swojego i przepierał drugich, rozgrzewali się coraz barzej, rozbili się na kupy, i wszędy zawrzały spory a kłótnie, zwłaszcza Grzelowe stronniki pyskowały najgłośniej i najzawzięciej, powstając przeciw szkole. Napróżno wójt, młynarz i gospodarze z drugich wsi przekładali, prosili, a nawet i strachali Bóg wie czem, większość srożyła się coraz zuchwalej, wygadując, co jeno komu ślina przyniesła.<br />
{{tab}}Zaś naczelnik siedział, jakby nie słysząc niczego, szeptał cosik z pisarzem, dając się im wygadać dowoli, a kiej mu się widziało, co mają już dosyć płonego szczekania, kazał zadzwonić wójtowi.<br />
{{tab}}— Cicho tam! cicho! słuchać! — spokoili sołtysi.<br />
{{tab}}A nim się docna przyciszyło, rozległ się jego głos rozkazujący:<br />
{{tab}}— Szkoła być musi, rozumiecie! Słuchać i robić, co wam każą!<br />
{{tab}}Srogo przemówił, jeno co się nie ulękli, a Kłąb chlasnął naodlew:<br />
{{tab}}— Nie przykazujem nikomu chodzić na łbie, to niechże i nama pozwolą się ruchać, jak komu wyrosły kulasy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_251" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/251"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/251|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/251{{!}}{{#if:251|251|Ξ}}]]|251}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zawrzyjcie gębę! Cicho, psiekrwie! — klął wójt, na darmo dzwoniąc.<br />
{{tab}}— Co rzekłem, to przywtórzę, że w naszej szkole muszą się uczyć po naszemu.<br />
{{tab}}— Karpienko! Iwanow! — ryknął na strażników, stojących w pośrodku ciżby, ale chłopi wmig ich ścisnęli między sobą, a ktosik im szepnął:<br />
{{tab}}— Niech jeno któren tknie kogo... nas tu ze trzystu... miarkujcie...<br />
{{tab}}I wraz się rozstąpili, czyniąc wolne przejście, a tłocząc się za nimi przed naczelnika z głuchą, rozjuszoną wrzawą, przysapując jeno, a klnąc i wytrząchając pięściami, zaś raz po raz ktoś wyrywał się z kupy z ozorem:<br />
{{tab}}— Każde stworzenie ma swój głos, a jeno nam przykazują mieć cudzy.<br />
{{tab}}— I cięgiem przykazy, a ty, chłopie, słuchaj, płać i czapką ziemię zamiataj.<br />
{{tab}}— Pokrótce to bez pozwoleństwa nie puszczą i za stodołę.<br />
{{tab}}— Kiej takie wielmożne, to niech przykażą świniom, by zaśpiewały, kiej skowronki! — huknął Antek, zatrzęsły się śmiechy, a on wołał rozjuszony:<br />
{{tab}}— Albo niech im gęś zaryczy. Jak to zrobią, to uchwalim szkołę.<br />
{{tab}}— Każą podatki, płacim; każą rekruta, dajem, ale wara od...<br />
{{tab}}— Cichocie, Kłębie. Sam Najjaśniejszy Cysarz nadał ustawę, i tam stoi, kiej wół, co szkoły i sądy <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_252" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/252"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/252|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/252{{!}}{{#if:252|252|Ξ}}]]|252}}'''<nowiki>]</nowiki></span>mają być po polsku! Tak przykazał sam Cysarz, to jego słuchać będziem! — wrzeszczał Antek.<br />
{{tab}}— Ty kto takoj? — spytał naczelnik, wpierając w niego oczy.<br />
{{tab}}Zadrżał, ale rzekł śmiało, wskazując papiery, leżące na stole:<br />
{{tab}}— Tam stoi napisane. Nie sroka me zgubiła — dodał zuchwale.<br />
{{tab}}Naczelnik pogadał cosik z pisarzem, a ten pokrótce ogłosił: jako Antoni Boryna, pozostający pod śledztwem karnem, nie ma prawa brać udziału w zebraniu gminnem.<br />
{{tab}}Antek poczerwieniał z gniewu, lecz, nim się zebrał na słowo, naczelnik wrzasnął:<br />
{{tab}}— Poszoł won! — i wskazał go oczami strażnikom.<br />
{{tab}}— Nie uchwalajta, chłopcy! prawo za nami! nie bójta się niczego! — krzyknął zuchwale Antek.<br />
{{tab}}I odszedł wolno ku wsi, spozierając na strażników, kiej wilk na kondle, że ostawali coraz dalej.<br />
{{tab}}Ale w gromadzie zagotowało się znagła, kieby w tym kotle, wszyscy naraz zaczęli prawić, krzyczeć i sprzeczać się zajadle, że już nie dosłyszał nikogo, a jeno pojedyńcze słowa klątw, pogróz i przekpiwań latały nad głowami, kiej kamienie. Jakby ich zły opętał, tak się wydzierali zapalczywie, a nikto nie poredził wyrozumieć, skąd to przyszło i laczego?<br />
{{tab}}Spierali się o szkołę, o Antka, o wczorajszy deszcz, kto zeszłoroczne szkody przypominał sąsiadowi, kto folgę jeno dawał wątrobie, kto zaś la samego sprzeciwu się kłyźnił, że powstał taki męt, taki wrzask i {{pp|zamiesza|nie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_253" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/253"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/253|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/253{{!}}{{#if:253|253|Ξ}}]]|253}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|zamiesza|nie}}, co się już widziało, jako leda chwila wezmą się za łby i orzydla. Próbował spokoić Grzela, próbowali drugie, nie przemogli jednak opętania. Wójt dzwonił, jaże mu drętwiały kulasy, przywołując do porządku, i takoż na darmo. Kiej te rozjuszone indory skakały sobie do oczów, ślepe już i głuche na wszystko.<br />
{{tab}}Dopiero któryś ze sołtysów jął walić kijem w pustą beczkę, stojącą pod okapem, jaże zahuczała, kiej bęben, wtedy ludzie oprzytomnieli nieco, ściszając się nawzajem.<br />
{{tab}}Naczelnik, nie mogąc się doczekać cichości, zakrzyczał zgniewany:<br />
{{tab}}— Cicho tam! Dosyć tej narady! Milczeć, kiedy ja mówię, i słuchać. Szkołę uchwalcie.<br />
{{tab}}Ścichło, jakby makiem posiał, strach padł na wszystkie, mróz przeszedł kości, że stali jakby podrętwieli, spozierając po sobie niemo i bezradnie, ani w myślach postały sprzeciwy, gdyż on stał groźnie, tocząc oczami po wylękłych twarzach.<br />
{{tab}}Przysiadł znowu, a wójt, młynarz i drugie rzucili się między ludzi, przyniewalać do posłuszeństwa i strachać.<br />
{{tab}}— Głosować za szkołą, głosować.<br />
{{tab}}— Może być źle. Słyszeliśta?<br />
{{tab}}Pisarz tymczasem sprawdzał obecnych, że co trochę ktoś odkrzykiwał:<br />
{{tab}}— Jest! Jest!<br />
{{tab}}Zaś po sprawdzeniu wójt wlazł na stołek i zakomenderował:<br />
{{tab}}— Kto za szkołą, niech przejdzie na prawą stronę i podniesie rękę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_254" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/254"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/254|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/254{{!}}{{#if:254|254|Ξ}}]]|254}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Sporo przeszło, ale dużo więcej narodu ostało na miejscu, naczelnik się zmarszczył i przykazał, aby la sprawiedliwości głosowali imiennie.<br />
{{tab}}Strapił się tym Grzela, dobrze rozumiejąc, że, skoro każden zosobna pójdzie głosować, to nie będzie śmiał się przeciwić.<br />
{{tab}}Ale już nie było nijakiej zarady. Pomocnik zaczął wywoływać i każden szedł koleją, posobnie, a pisarz przy nazwisku znaczył kreskę, jeśli był za szkołą, lub robił krzyżyk, gdy się jej przeciwił.<br />
{{tab}}Długo się wlekło, gdyż ludzi było chmara, lecz w końcu ogłosili:<br />
{{tab}}— Dwieście głosów za szkołą, osiemdziesiąt przeciw.<br />
{{tab}}Grzelowi podnieśli wrzask.<br />
{{tab}}— Na nowo głosować! oszukali!<br />
{{tab}}— Ja mówiłem: nie, a postawił mi kreskę! — wydzierał się któryś, a za nim wielu świarczyło to samo, zaś gorętsi jęli się skrzykiwać.<br />
{{tab}}— Nie dać, podrzeć papiery, podrzeć!<br />
{{tab}}Szczęściem, co dworski powóz zajeżdżał przed kancelarję, więc ludzie, chcąc nie chcąc, musieli się poodsuwać na boki, zaś naczelnik, przeczytawszy list, jaki mu podał lokaj, oznajmił uroczyście:<br />
{{tab}}— Tak, bardzo dobrze, szkoła w Lipcach będzie.<br />
{{tab}}Juści co nikto i pary z gęby nie puścił, stali, kiej mur, patrząc w niego spokojnie.<br />
{{tab}}Podpisał jakieś papiery, wsiadł do powozu i ruszył.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_255" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/255"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/255|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/255{{!}}{{#if:255|255|Ξ}}]]|255}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Kłaniali mu się pokornie, ani spojrzał na kogo, ni kiwnął głową, a pogadawszy jeszcze ze strażnikami, skręcił na boczną drogę ku modliskiemu dworowi.<br />
{{tab}}Patrzyli za nim czas jakiś w milczeniu, aż któryś z Grzelowych rzekł:<br />
{{tab}}— Jagniątko, do rany go przyłóż, a nie spodziejesz się, jak udrze cię kłami, gorzej wilka, i weźmie pod kopyta.<br />
{{tab}}— A czemżeby to głupich trzymali, jak nie pogrozą?<br />
{{tab}}Grzela jeno westchnął, spojrzał po gromadzie i szepnął cicho:<br />
{{tab}}— Przegralim dzisia, trudno, naród jeszcze nie wezwyczajony do oporu.<br />
{{tab}}— Boja się bele czego, to i niełatwo się wezwyczai.<br />
{{tab}}— Moiściewy, a jaki to człowiek, nawet prawo ma se za nic.<br />
{{tab}}— Juści, przeciek prawo pisali la nas, a nie la siebie.<br />
{{tab}}Jakiś chłop z Przyłęka podszedł, skarżąc się przed Grzelą:<br />
{{tab}}— Chciałem z wami, ale jak me prześwidrował ślepiami, tom języka zapomniał, i pisarz zapisał, jak mu się spodobało.<br />
{{tab}}— Tyla było oszukaństwa, że możnaby zaskarżyć uchwałę.<br />
{{tab}}— Chodźta do karczmy. Niechta siarczyste zatłuką — zaklął Mateusz i, odwróciwszy się do gromady, zakrzyczał: — wiecie, ludzie, czego wama naczelnik <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_256" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/256"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/256|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/256{{!}}{{#if:256|256|Ξ}}]]|256}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r08"/>zapomniał powiedzieć? A tego, żeśta kundle i barany. I dobrze zapłacita za posłuch, ale niech was łupią ze skóry, kiejśta głupie.<br />
{{tab}}Zaczęli się odcinać, ktoś nawet pysk wywarł na niego, lecz zmilkli, bo jakaś żydowska bryka przejeżdżała, w której siedział Jasio organistów.<br />
{{tab}}Otoczyli go Lipczaki, a Grzela rozpowiedział o wszystkiem. Jasio wysłuchał, pogadał o tem i owem i kazał jechać.<br />
{{tab}}Wszyscy zaś poszli do karczmy, i po drugim kieliszku Mateusz huknął:<br />
{{tab}}— A ja wam powiedam, że wszystkiemu winien wójt i młynarz.<br />
{{tab}}— Prawda, najwięcej namawiali a straszyli — przyświarczył Stacho Płoszka.<br />
{{tab}}— A że naczelnik groził, to jakby wiedział już o Rochu — ktoś szeptał.<br />
{{tab}}— Jak nie wie, to mu powiedzą. Znajdą się takie!<br />
{{tab}}— Kaj strażniki? — zapytał Grzela niespokojnie.<br />
{{tab}}— Poszli jakby w stronę Lipiec.<br />
{{tab}}Grzela zakręcił się po karczmie, i ani spostrzegli, jak się wyniósł i szedł ku wsi miedzami, rozglądając się pilnie dokoła.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r08"/>
<section begin="r09"/>{{c|IX.}}<br />
{{tab}}Antek obzierał się za gromadą, kieby ten kot, odpędzony od miski, a rozważał, czyby nie zawrócić, lecz, widząc następujących strażników, powziął nagle<section end="r09"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_257" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/257"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/257|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/257{{!}}{{#if:257|257|Ξ}}]]|257}}'''<nowiki>]</nowiki></span>jakąś myśl, bo wyłamał po drodze sporą gałąź i, wsparłszy się o płot, obstrugiwał, pasując do ręki a zważając na burków, którzy, chociaż szli jak mogli najpowolniej, zrównali się z nim pokrótce.<br />
{{tab}}— Kajże to pan starszy, na prześpiegi? — zagadał urągliwie.<br />
{{tab}}— Po służbie, panie gospodarzu, a może nam w jedną stronę, co?<br />
{{tab}}— Radbym z duszy, ale widzi mi się, co nam kaj indziej drogi wypadną.<br />
{{tab}}Rozejrzał się prędko, na drodze ni żywej duszy, jeno co kancelarja była jeszcze za blisko, więc ruszył z nimi, trzymając się kole płota i pilnie bacząc, by go znagła nie obskoczyli.<br />
{{tab}}Zmiarkował się starszy i dalejże pogadywać z przyjacielska i srodze wyrzekać, jako od samego rana jeszcze nic nie miał w gębie.<br />
{{tab}}— Naczelnikowi pisarz nie żałował, to pewnikiem i la pana starszego ostawił jakie ochłapy. Na wsiach przeciek smaków nie postawią; cóż, kluski a kapusta nie la takich panów — przekpiwał z rozmysłem, jaże młodszy, sielny parob, o rozlatanych ślepiach, cosik zamamrotał, ale starszy nie popuścił ni słowa.<br />
{{tab}}Antek się jeno prześmiechał, wyciągając coraz lepiej kulasy, że ledwie za nim nadążyli, nie bacząc już na wyboje ni kałuże. Wieś była pusta, jakby wymarła, i słońce tak doskwierało, że jeno niekiedy co ta ktoś wyjrzał za nimi lub kajś w cieniach zabielały dziecińskie głowiny, a tylko jedne pieski przeprowadzały ich wiernie z niemałym jazgotem i docieraniem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_258" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/258"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/258|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/258{{!}}{{#if:258|258|Ξ}}]]|258}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Starszy zakurzył papierosa i, strzyknąwszy przez zęby, jął się użalać, jak to on nie zazna nigdy spokojnej nocy ni dnia, bo cięgiem służba i służba.<br />
{{tab}}— Pewnie, co niełacno teraz wyciągnąć choćby co niebądź od chłopów...<br />
{{tab}}Strażnik jeno zaklął, sięgając jaże do maci, ale Antek, że mu się to już zmierziły te kluczenia, ścisnął mocniej kijaszek i rzekł całkiem zaczepnie:<br />
{{tab}}— Prawdę powiem, a to z waszej służby tyla jeno jest profitu, co się po wsiach naszczekają pieski, a jaki taki zbędzie ostatniej złotówki.<br />
{{tab}}I to jeszcze starszy ścierpiał, chociaż już pozieleniał ze złości, a za pałaszem macał, ale dopiero kiej doszli ostatniej chałupy, rzucił się znagła na Antka i krzyknął kamratowi:<br />
{{tab}}— Bierz go!<br />
{{tab}}Źle się jednak wybrali, bo, nim poredzili go przytrzymać, odciepnął ich precz, kiej kondle, uskoczył wbok pod chałupę, wyszczerzył zęby, kiej wilk, i, trząchając kijem, zawrzał przyduszonym, urywanym głosem:<br />
{{tab}}— Idźcie swoją drogą... ze mną nie wygracie... nie dam się i czterem... a kły powybijam, kiej psom. Czego chcecie ode mnie?... w niczem niewinowatym... A szukacie bitki, dobrze... zamówta se jeno przódzi podwody na swoje kości... A podejdź który i tknij me jeno, spróbuj! — zakrzyczał, wygrażając kijem i gotów już choćby do zabijania.<br />
{{tab}}Strażnicy stanęli, kiej wryci, gdyż chłop był ogromny, rozwścieklony, i kij jaże mu warczał w {{pp|gar|ściach}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_259" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/259"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/259|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/259{{!}}{{#if:259|259|Ξ}}]]|259}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|gar|ściach}}, więc starszy, widząc, że to nie przelewki, spróbował wszystko obrócić w żart.<br />
{{tab}}— Ha! ha! sławno, a to się nam udała szutka! — i, trzymając się za boki, nibyto od śmiechu, zawrócił zpowrotem, ale, uszedłszy kilkanaście kroków, pogroził mu pięścią i zgoła już inaczej zawrzeszczał:<br />
{{tab}}— My się jeszcze zobaczym, panie gospodarzu, i pogadamy.<br />
{{tab}}— A niech cie ta przódzi zaraza spotka! — odkrzyknął na odlew. — Hale, strach go sparł, to się żartem wykręca, pogadam i ja z tobą, niechno cię jeno kaj zdybię na osobności — mruczał, bacząc, póki mu z oczów nie zeszli.<br />
{{tab}}— Tamten poszczuł na mnie, głupi, myślał, co me wezmą, kiej psy zająca. To za mój opór, juści, prawda mu nie w smak — rozmyślał i, doszedłszy pod dworski ogród, kawał za wsią, przysiadł w cieniu, aby odpocząć nieco, gdyż trząsł się jeszcze cały i spotniał, kiej mysz.<br />
{{tab}}Przez drewniane ogrodzenie widniał biały dwór, stojący w wyniosłym zagaju modrzewi, powywierane okna czerniały, kiej jamy, a na słupiastym ganku siedziało jakieś państwo i snadź przy jadle, bo służba cięgiem się kręciła kole nich, szczękały statki, a niekiedy długi, wesoły śmiech dochodził.<br />
{{tab}}— Takim niezgorzej! Jedzą, piją i zarówno im wszystko — myślał, dobierając się do chleba ze serem, jaki mu była Hanka wetknęła w kieszeń.<br />
{{tab}}Pojadał, wodząc oczami po wielgachnych lipach, brzeżących drogę i całych we kwiatach i pszczelnym <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_260" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/260"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/260|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/260{{!}}{{#if:260|260|Ξ}}]]|260}}'''<nowiki>]</nowiki></span>brzęku; słodki, sprażony w słońcu zapach przejmował go lubością, kajś ze sadzawki zakwakała kaczka i rozchodziło się senne nukanie żab, z gąszczów trzęsły się cichuśkie pogłoski stworzeń przeróżnych, a na polach muzyka koników podnosiła się raz po raz i przycichała, ale po jakimś czasie jęło wszystko głuchnąć, jakby zalane słonecznym ukropem. Świat oniemiał, a co jeno było żywe, przytaiło się w cieniach przed pożogą, że tylko jedne jaskółki śmigały nieustannie.<br />
{{tab}}Przypołudnie kipiało już takim warem, że oczy bolały od blasków i spieki, nawet cienie parzyły, ostatnie kałuże wyschły, a do tego od zbóż prawie dojrzałych i ze spieczonych ugorów pociągało niekiedy, jakby z wywartego pieca.<br />
{{tab}}Antek, wytchnąwszy galancie, ruszył raźno ku lasom niedalekim, ale, skoro się wysunął z cieniów na drogę, zatopioną w słońcu, jaże go ciarki przeszły, i już szedł jakby przez wrzące, białawe płomienie. Zewlókł kapotę, lecz i tak koszula mu przywierała do spotniałych boków, niby rozpalona blacha, zezuł i buciary, grzęznąc w piasku, jakby w tym gorącym popiele.<br />
{{tab}}Pokręcone brzezinki, stojące kaj niekaj, nie dawały jeszcze cienia, żyta chyliły nad drogą ciężarne kłosy i poślepłe w żarach kwiaty zwisały pomdlałe.<br />
{{tab}}Upalna cichość leżała w powietrzu, a nikaj nie dojrzał człowieka, ni ptaka, ni żadnego stworzenia i nikaj nie zadrgał listek ni trawka choćby najmarniejsza, jakby w oną godzinę Południca zwaliła się na świat i wysysała spieczonemi wargami wszystką moc ze ziemi omglałej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_261" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/261"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/261|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/261{{!}}{{#if:261|261|Ξ}}]]|261}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Antek szedł coraz wolniej, rozmyślając o zebraniu, że raz wraz porywały go złoście, to śmiech spierał, to przejmowało zniechęcenie.<br />
{{tab}}— I poradź co z takimi! Bele strażnika się ulękną... jakby im przykazali posłuchać naczelnikowego buta, toby go słuchali. Barany juchy, barany! — myślał z politowaniem i złością. — Prawda, że każdemu źle, każden wije się, kieby nadeptany piskorz, i każden ledwie już z biedy zipie, to gdzie im się ta kłopotać o takie sprawy. Naród ciemny i zabiedzony, to nawet i nie miarkuje, co mu potrza — zafrasował się wielce za wszystkich i serdecznie zatroskał.<br />
{{tab}}— Człowiek to jak świnia, niełacno mu ryja unieść do słońca.<br />
{{tab}}Głowił się i wzdychał, a tyla mu jeno przyszło z tych rozważań i turbacyj, że poczuł, jako i jemu jest źle, a może nawet gorzej, niźli drugim.<br />
{{tab}}— Bo jeno tym dobrze, które o niczem nie mają pomyślenia!<br />
{{tab}}Machnął ręką i szedł tak srodze zadeliberowany, że omal nie wlazł na Żyda szmaciarza, siedzącego pod zbożem.<br />
{{tab}}— Ustaliście, juści, taki gorąc — ozwał się pierwszy, przystając nieco.<br />
{{tab}}— To jest piec, to jest Boskie skaranie, a nie gorąc — wybuchnął Żyd i, powstawszy, założył szleje na stary, przygarbiony kark, przypiął się do taczki, niby pijawka, pchając ją przed sobą z niezmiernym wysiłkiem, gdyż była naładowana workami gałganów i drewnianemi pudłami, a na nich stał jeszcze kosz jaj <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_262" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/262"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/262|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/262{{!}}{{#if:262|262|Ξ}}]]|262}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i klatka z kurczętami, zaś w dodatku droga była piaszczysta i srogi upał, to, chociaż się wydzierał ze sił do ostatka i szarpał, a co trochę musiał odpoczywać.<br />
{{tab}}— Nuchim, ty się spóźnisz na szabes! — upominał się płaczliwie. — Nuchim, ty pchaj, ty jesteś mocny, jak kuń! — mamrotał zachętliwie. — Nuchim, nu, raz... dwa... trzy... — i rzucał się na taczkę z krzykiem rozpaczy, pchał ją kilkanaście kroków i znowu stawał.<br />
{{tab}}Antek skinął mu głową i przeszedł, ale Żyd zawołał błagalnie:<br />
{{tab}}— Pomóżcie, panie gospodarzu, dobrze zapłacę, już nie mogę, już całkiem nie mogę — opadł na taczki, blady, kiej trup i ledwie dyszący.<br />
{{tab}}Antek zawrócił bez słowa, zwalił na taczki kapotę i buty, ujął je krzepko i pchał tak wartko, jaże koło zapiszczało i kurz się podniósł. Żyd dreptał pobok, łapiąc powietrze zadyszaną piersią, i gadał zachętliwie:<br />
{{tab}}— Tylko do lasu, tam dobra droga, już niedaleko, dam wam całą dziesiątkę.<br />
{{tab}}— Wsadź se ją w nos! Głupi, stoję to o twoją dziesiątkę! No, jakto te Żydy myślą, że wszystko na świecie jeno za pieniądze.<br />
{{tab}}— Nie gniewajcie się, to ja dam śliczne kuraski la dzieci, nie? to może nici, igły, jakie wstążki? Nie! Może być bułki, karmelki, obarzanki albo jeszcze co? Ja mam wszystko. A może pan gospodarz kupi paczkę tytuniu? A może dać kieliszek fajnej gorzałki? Ja mam dla siebie, ale po znajomości. Na moje sumienie, tylko po znajomości!<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_263" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/263"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/263|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/263{{!}}{{#if:263|263|Ξ}}]]|263}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zakasłał się, jaże mu ślepie nawierzch wylazły, a kiej Antek zwolnił nieco kroku, chycił się taczek i wlókł się, poglądając nań łzawie.<br />
{{tab}}— Będzie dobry urodzaj, żyto już spadło — zaczął z innej beczki.<br />
{{tab}}— A jak nie urodzi, też mniej płacą. Zawdy na stratę gospodarzom.<br />
{{tab}}— Piękny czas dał Pan Bóg, ziarno już suche — kruszył kłosy i pojadał.<br />
{{tab}}— Juści, tak se folguje Pan Jezus, co już jęczmiona przepadły.<br />
{{tab}}Pogadywali zwolna o tem i owem, aż zeszło na zebranie, o którem Żyd wiedział, bo rzekł, rozglądając się trwożliwie dokoła:<br />
{{tab}}— Wiecie, jeszcze zimą naczelnik zrobił kontrakt z jednym majstrem na postawienie szkoły w Lipcach. Mój zięć im faktorował.<br />
{{tab}}— Jeszcze zimą? Przed uchwałą? Co wy też powiadacie?<br />
{{tab}}— Może się miał pytać o pozwolenie? Czy to on nie dziedzic na swój powiat?<br />
{{tab}}Antek jął rozpytywać, gdyż Żyd wiedział różne ciekawe rzeczy i rad odpowiadał, zaś wkońcu rzekł pobłażliwie:<br />
{{tab}}— Tak musi być. Gospodarz żyje z tej ziemie, kupiec z handlu, dziedzic z folwarku, ksiądz z parafji, a urzędnik ze wszystkich. Tak musi być i tak jest dobrze, bo każdy potrzebuje trochę żyć. Czy nieprawda?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_264" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/264"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/264|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/264{{!}}{{#if:264|264|Ξ}}]]|264}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzi mi się, co nie o to idzie, aby jeden drugiego łupił ze skóry, a jeno, by każden żył sprawiedliwie, jak Pan Bóg przykazał.<br />
{{tab}}— Co na to poradzić? każdy żyje, jak może.<br />
{{tab}}— Ja wiem, że każdy sobie rzepkę skrobie, ale i bez to jest źle.<br />
{{tab}}Żyd jeno głową pokiwał, ale swoje myślał.<br />
{{tab}}Doszli właśnie lasu i twardszej drogi, Antek odstawił taczki, kupił za całą złotówkę cukierków la dzieci, a kiej mu Żyd jął dziękować, burknął:<br />
{{tab}}— Głupiś, pomogłem ci, bo mi się tak spodobało.<br />
{{tab}}Ruszył ostro ku Lipcom, błogi chłód go ogarnął, rozłożyste drzewa tak przysłaniały drogę, że jeno środkiem widniał pas nieba, zaś po ziemi skrzyła się rozmigotana rzeka słońca. Bór był stary i wyniosły, dęby, sosny i brzozy tłoczyły się gęstą, pomieszaną ciżbą, a dołem tulił się do grubachnych pni drobny naród leszczyn, osik, jałowców i grabów, zaś miejscami świerkowe zagaje rozpychały się hardo, pnąc się chciwie ku słońcu.<br />
{{tab}}Na drodze jeszcze gęsto połyskiwały kałuże po wczorajszej burzy i walały się połamane wierzchoły i gałęzie, a kaj niekaj smukła drzewina, wyrwana z korzeniami, zalegała wpoprzek, kiej trup. Cichuśko było, rzeźwo i mroczno, pachniało pleśnią a grzybem, drzewa stojały bez ruchu, jakby zapatrzone w niebo, a przez zwarte korony jeno gdzie niegdzie przedzierało się słońce, pełzając, niby te złociste pająki, po mchach, po czerwonych jagódkach, rozsypanych, jak stężałe krople krwi, po trawach bladych.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_265" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/265"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/265|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/265{{!}}{{#if:265|265|Ξ}}]]|265}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Antka tak rozebrał chłód i głęboki spokój lasu, że, przysiadłszy kajś pod drzewem, zadrzemał się niechcący. Przebudził go dopiero koński tupot i parskanie, a dojrzawszy dziedzica, jadącego konno, podszedł do niego.<br />
{{tab}}Przywitali się zwyczajnie, po sąsiedzku.<br />
{{tab}}— Ależ to piecze, co? — zagadał dziedzic, głaszcząc niespokojną klacz.<br />
{{tab}}— A dopieka, za jaki tydzień trza będzie wychodzić z kosą.<br />
{{tab}}— Na Modlickiem kładą już żyto, aż miło.<br />
{{tab}}— Tam piachy, ale latoś wszędy żniwa rychlejsze.<br />
{{tab}}Dziedzic zapytał go o zebranie w kancelarji, a usłyszawszy wszystko, jak się odbywało, jaże oczy szeroko otworzył ze zdumienia.<br />
{{tab}}— I wyście się tak głośno, otwarcie o polską szkołę upominali?<br />
{{tab}}— Rzekłem, przeciek nie robię z gęby cholewy.<br />
{{tab}}— A żeście się to ważyli z tem wystąpić przy naczelniku, no, no!<br />
{{tab}}— W ustawie stoi o tem, jak wół, to prawo miałem.<br />
{{tab}}— Ale skąd wam przyszło do głowy upominać się o polską szkołę?<br />
{{tab}}— Skąd! Przecieśma Polaki, a nie Niemcy, czy to jakie drugie.<br />
{{tab}}— Któż to was tak namówił? — pytał ciszej, pochylając się ku niemu.<br />
{{tab}}— Dzieci też i bez nauczyciela przychodzą do rozumu — odrzekł wykrętnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_266" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/266"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/266|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/266{{!}}{{#if:266|266|Ξ}}]]|266}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzę, że Roch nie napróżno kręci się po wsiach — ciągnął tak samo.<br />
{{tab}}— A wespół z panowym stryjaszkiem, jak mogą, tak naród nauczają.<br />
{{tab}}Wtrącił z naciskiem, patrząc mu bystro w oczy, dziedzic zakręcił się jakoś niespokojnie, zagadując o czem innem, ale Antek z rozmysłem wracał do tej sprawy i do różnych chłopskich bolączek, wyrzekając cięgiem na ciemnotę i opuszczenie, w jakiem naród żyje.<br />
{{tab}}— A bo nikogo nie słuchają! Wiem przecież, jak księża pracują nad nimi, jak nawołują do pracy, ale to wszystko groch na ścianę.<br />
{{tab}}— Hale, kazaniem tyle pomoże, co umarłemu kadzidłem.<br />
{{tab}}— Więc czemże? Zmądrzałeś, widzę, w kryminale — rzucił z przekąsem, aż Antek poczerwieniał, łypnął ślepiami, ale odrzekł spokojnie:<br />
{{tab}}— A zmądrzałem, bo wiem, że wszystkiemu złemu winni panowie.<br />
{{tab}}— Duby smalone pleciesz, a cóż ci to złego zrobili?<br />
{{tab}}— A to, że za polskich czasów tyle jeno dbali o naród, żeby go batem popędzać i ciemiężyć, a sami se tak balowali, jaże i przebalowali cały naród, że tera wszystko trza zaczynać od początku, na nowo.<br />
{{tab}}Dziedzic, że to był prędki, ozgniewał się i krzyknął:<br />
{{tab}}— A wara ci, chamie jeden, do tego, co panowie robili, pilnuj lepiej gnoju i wideł, rozumiesz! A język trzymaj za zębami, by ci go nie przycięli!<br />
{{tab}}Świsnął szpicrutą i pognał, jaże w klaczy zagrała wątroba.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_267" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/267"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/267|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/267{{!}}{{#if:267|267|Ξ}}]]|267}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Antek zaś poszedł w swoją stronę, a również zły i wzburzony.<br />
{{tab}}— Psie nasienie! — mamrotał gniewnie. — Jaśnie pany, psiekrwie! Jak mu było potrza chłopskiej łaski, to z każdym się bratał. Ścierwo! Sam niewart i wszy pieczonej, a drugich przezywa od chamów! — srożył się, kopiąc ze złości muchary, stojące mu na drodze.<br />
{{tab}}Już wychodził z lasu na topolową, gdy naraz posłyszał jakby znajome głosy, rozejrzał się uważnie: pod krzyżem tuliła się w cieniu brzózek jakaś bryka zakurzona, zaś na kraju boru stał Jasio organistów z Jagusią.<br />
{{tab}}Przetarł oczy, całkiem pewny, jako mu się przywidziało, ale nie, stojali zaledwie o kilkanaście kroków od niego, zapatrzeni w siebie i dziwnie roześmiani.<br />
{{tab}}Zdziwił się niemało, nastawiając przytem uszy, ale, chociaż słyszał głosy, nie mógł jednak złożyć i wymiarkować ani jednego słowa.<br />
{{tab}}— Wracała z boru, on jechał i spotkali się — pomyślał, ale w tem oczymgnieniu ukąsiło go cosik w serce, sposępniał, i głuche, kolące podejrzenie zatargało kajś we wątpiach.<br />
{{tab}}— Nic drugiego, jeno się zmówili! — lecz, dojrzawszy Jasiowe księże obleczenie i jego twarz taką jakąś świętą, uspokoił się, odetchnąwszy z niezmierną ulgą, nie poredził se jeno wyrozumieć Jagusi, dlaczego się tak była wystroiła do boru? i czemu tak modrzały jej ślepie roziskrzone? czemu jej tak latały czerwone wargi, a biło od niej taką radością? Obiegał ją wilczemi, głodnemi ślepiami, gdy, wypinając się naprzód <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_268" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/268"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/268|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/268{{!}}{{#if:268|268|Ξ}}]]|268}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wzdętemi piersiami, podawała króbkę, z której Jasio wybierał jagody, sam jadł i jej wtykał do ust...<br />
{{tab}}— Prawie ksiądz, a chce mu się zabawiać, kiej dzieciak — szepnął z politowaniem i wartko ruszył ku domowi, miarkując sobie po słońcu, jako musiało już być kole podwieczorka.<br />
{{tab}}— Póki nie tknę tej zadry, póty i nie boli! — myślał o Jagusi. — A jak to w niego łakomie patrzała, dziw go nie zjadła. A niechta, a niechta...<br />
{{tab}}Próżno się jednak otrząchał, zadra i tak dolegała mu do żywego.<br />
{{tab}}— A ode mnie to ucieka, kieby od tej zarazy. Juści, nowe sitko na kołek, szczęściem, co z Jasiem nic nie wskóra — rozjątrzał się coraz barzej — poniektóra to jak suka, poleci za każdym, kto zagwizda.<br />
{{tab}}Leciał prędko, ale nie poredził zgubić tych gorzkich wspominków, jacyś ludzie go wymijali, ani spostrzegł kogo; uspokoił się dopiero pod wsią, gdyż dojrzał organiścinę, siedzącą nad rowem z pończochą w ręku, najmłodszy tarzał się przed nią w piasku, a stadko podskubanych gęsi szczypało trawę między topolami.<br />
{{tab}}— Aż tutaj pani zawędrowała z gęsiami? — przystanął, obcierając spotniałą twarz.<br />
{{tab}}— Wyszłam naprzeciw Jasia, tylko go patrzeć, jak nadjedzie.<br />
{{tab}}— Dyć ino co wyminąłem go pod lasem.<br />
{{tab}}— Jasia! to już jedzie? — zakrzyczała, zrywając się na nogi. — Pilusie, pilu, pilu, a gdzie szkodniki, a gdzie? — wrzasnęła, bo gęsi jakoś niespodzianie {{pp|do|padły}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_269" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/269"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/269|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/269{{!}}{{#if:269|269|Ξ}}]]|269}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|do|padły}} do żyta, stojącego nad drogą, i wzieny je zajadle młócić.<br />
{{tab}}— Bryka stała pod figurą, zaś on rozmawiał se z jakąś kobietą.<br />
{{tab}}— Pewnie spotkał znajomą i pogadują. To on tu zaraz nadjedzie. Poczciwa chłopczyna, on nawet obcego psa nie przepuści bez pogłaskania. A którąż to spotkał?<br />
{{tab}}— Nie rozeznałem dobrze, ale zdało mi się, co Jagusię — a widząc, że stara skrzywiła się jakoś niechętnie, dorzucił ze znaczącym prześmiechem: — Nie rozeznałem, bo zeszli mi z oczów kajś w zagaje... pewnikiem przed gorącem...<br />
{{tab}}— Święci Pańscy! co też wam w głowie, Jasio zadawałby się z taką...<br />
{{tab}}— Taka dobra, jak drugie, a może i lepsza!.. — rozgniewał się srodze.<br />
{{tab}}Organiścina chybciej zaruchała drutami, wpatrując się jakoś pilnie w pończochę. — A, żeby ci ozór odjęło, pleciuchu jeden — myślała, głęboko dotknięta — Jasio miałby z taką dziewą... prawie już ksiądz... — Ale się jej spomniały różne księżowskie historje, i ogarnął ją niepokój, poskrobała się drutem po głowie, postanawiając rozpytać się obszerniej, lecz Antka już nie było, natomiast na drodze, od lasu, podniósł się tuman kurzawy i toczył się ku niej coraz prędzej, a nie wyszło i Zdrowaś, już Jasio ściskał ją z całej mocy i skamlał serdecznie:<br />
{{tab}}— Mamusiu kochana! Mamusiu!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_270" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/270"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/270|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/270{{!}}{{#if:270|270|Ξ}}]]|270}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Święci Pańscy! Ady mnie udusisz! Puść, smoku, puść! — i kiedy puścił, sama wzięła go ściskać, całować a wodzić po nim rozkochanemi oczyma.<br />
{{tab}}— A to cię wychudzili, kruszyno! Takiś blady, synaczku! Takiś mizerny!<br />
{{tab}}— Rosoły na święconej wodzie nie pasą! — śmiał się, pohuśtując brata, któren jaże piszczał z radości.<br />
{{tab}}— Nie bój się, już ja cię odpasę — szeptała, gładząc go pieściwie po twarzy.<br />
{{tab}}— To jedźmy, mamusiu, prędzej będziemy w domu.<br />
{{tab}}— A gęsi? Święci Pańscy, znowu w szkodzie!<br />
{{tab}}Skoczył wyganiać, gdyż się były dorwały żyta, łuskając kłosy, aż miło, potem brata usadził w bryce i, zapędzając przed sobą gęsi, szedł środkiem drogi, rozpowiadając o podróży.<br />
{{tab}}— Patrzno, jak się bęben umazał! — zauważyła, wskazując na małego.<br />
{{tab}}— Dobrał się do moich jagód. Jedz, Stasiu, jedz! Spotkałem w lesie Jagusię, wracała z jagód i trochę mi usypała... — zrumienił się wstydliwie.<br />
{{tab}}— Właśnie przed chwilą mówił mi Boryna, że was spotkał...<br />
{{tab}}— Nie widziałem go, musiał gdzieś bokiem przechodzić.<br />
{{tab}}— Moje dziecko, na wsi ludzie widzą przez ściany nawet i to, czego wcale nie było! — wyrzekła z naciskiem, spuszczając oczy na rozmigotane druty.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_271" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/271"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/271|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/271{{!}}{{#if:271|271|Ξ}}]]|271}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jasio jakby nie zrozumiał, gdyż dojrzawszy stado gołębi, lecące nisko nad zbożami, śmignął za niemi kamieniem i zawołał wesoło:<br />
{{tab}}— Zaraz poznać po wypasionych brzuchach, że to proboszczowskie...<br />
{{tab}}— Cicho, Jasiu, jeszcze kto usłyszy! — skarciła go łagodnie, rozmarzając się myśleniem, jak to on zostanie kiedyś proboszczem, a ona usiędzie przy nim na stare lata, dożywać dni swoich w spokoju i szczęśliwości.<br />
{{tab}}— A kiedyż to Felek przyjedzie na wakacje?<br />
{{tab}}— To mama nie wie, że go aresztowali?<br />
{{tab}}— Święci Pańscy! Aresztowany! i cóż to zbroił? A zawsze mówiłam, a przepowiadałam, że źle skończy! Taki łajdus, w sam raz było mu iść na jakiego pisarka, ale młynarzom zachciało się zrobić z niego doktora! A tak się nim pysznili, tak nosy zadzierali, a teraz synek w kryminale, mają pociechę! — aż się trzęsła z jakiejś mściwej radości.<br />
{{tab}}— Ależ to zupełnie co innego, siedzi w cytadeli.<br />
{{tab}}— W cytadeli, a to musi być coś politycznego? — zniżyła głos.<br />
{{tab}}Jasio nie umiał odpowiedzieć, czy też nie chciał, zaś ona szepnęła trwożnie:<br />
{{tab}}— Moja kruszyno, tylko ty nie mieszaj się do niczego.<br />
{{tab}}— U nas nawet mówić nie wolno o takich rzeczach, zarazby wypędzili.<br />
{{tab}}— A widzisz! Wypędziliby cię, i nie zostałbyś księdzem! Adybym umarła ze wstydu i zgryzoty! Boże mój, zmiłuj się nad nami!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_272" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/272"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/272|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/272{{!}}{{#if:272|272|Ξ}}]]|272}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Niech się mama o mnie nie boi.<br />
{{tab}}— Przecież rozumiesz, jak harujemy i zabiegamy, aby chociaż wam było trochę lepiej. Sam wiesz, jak ciężko, tyle nas w domu, a przychody coraz mniejsze, i żeby nie te trochę ziemi, tobyśmy przy naszym proboszczu musieli nieraz głodem przymierać. Wiesz, proboszcz się teraz sam godzi z chłopami o śluby i pogrzeby, sam, słyszane to rzeczy! powiada, że ojciec z ludzi zdzierał! Jaki mi dobrodziej z cudzej kieszeni.<br />
{{tab}}— A bo naprawdę zdzierał! — wykrztusił nieśmiało.<br />
{{tab}}— Co ty! Na ojca będziesz powstawał? na rodzonego ojca! A jeśli zdzierał, to dla kogo? Przecież nie dla siebie, a tylko dla was, dla ciebie, na twoją naukę — zaskarżyła się boleśnie.<br />
{{tab}}Jasio zaczął ją przepraszać, ale mu przerwało jakieś jazgotliwe dzwonienie, płynące gdzieś od stawu.<br />
{{tab}}— Słyszy mama? pewnie ksiądz idzie do chorego z Panem Jezusem.<br />
{{tab}}— Prędzej to dzwonią na pszczoły, żeby nie uciekły, musiały się wyroić na plebanji. Proboszcz więcej teraz pilnuje swojego byka i pasieki, niźli kościoła.<br />
{{tab}}Dochodzili właśnie smętarza, gdy naraz sypnął się na nich brzękliwy szum, że Jasio ledwie zdążył krzyknąć na furmana:<br />
{{tab}}— Pszczoły! trzymajcie konie, bo się spłoszą.<br />
{{tab}}Jakoż nad placem kościelnym huczał ogromny rój, niósł się górą, kieby rozbrzęczana chmura, kołował, upatrując sposobnego miejsca, to zniżał się, {{pp|prze|pływając}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_273" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/273"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/273|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/273{{!}}{{#if:273|273|Ξ}}]]|273}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|prze|pływając}} między drzewami, a za nim leciał ksiądz w portkach jeno i koszuli, bez kapelusza, zaziajany i nieustannie machający kropidłem, zaś Jambroż, skradając się bokami, w cieniach, przydzwaniał zajadle i wrzeszczał; obiegli plac parę razy, nie zwalniając ani na chwilę, gdyż pszczoły opadały coraz niżej, jakby zamierzając opaść na który z domów, że już dzieci pierzchały z pod ścian, ale naraz poderwały się ździebko i szły prosto na Jasiową brykę. Wrzasnęła organiścina i, zadarłszy kieckę na głowę, przycupła kajś w rowie, konie zaczęły się rwać, aż furman skoczył zakryć im ślepie, gęsi się rozleciały, a jeno Jasio stał spokojnie z zadartą głową, rój zakręcił znagła tuż nad nim i poszedł prosto na dzwonnicę.<br />
{{tab}}— Wody! — ryknął proboszcz, puszczając się w cwał za niemi, dopadł zbliska i tak je skropił, że, nie mogąc już ruchać przemiękłymi skrzydłami, zaczęły się osadzać w dzwonnicznym oknie.<br />
{{tab}}— Jambroż! drabina, sitko, a prędzej, bo uciekną! Ruszaj się, kulasie! Jak się masz, Jasiu, zrób no ognia w trybularzu, trzeba je podkurzyć, to się uspokoją! — wrzeszczał zgorączkowany, nie przestając skrapiać opadającego roju, a nie upłynęło i Zdrowaś, drabina stała pod dzwonnicą, Jambroż przydzwaniał, Jasio dymił z trybularza, niby z komina, zaś ksiądz piął się wgórę i, dosięgnąwszy pszczół, gmerał między niemi, wyszukując matki.<br />
{{tab}}— Jest! Chwała Bogu, już nie uciekną! Podkurz, Jasiu, od spodu, bo się rozłażą! — rozkazywał, zgarniając gołemi rękami pszczoły; nic się bowiem nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_274" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/274"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/274|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/274{{!}}{{#if:274|274|Ξ}}]]|274}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bojał, chociaż obsiadły mu głowę i łaziły po twarzy, jeno, pogadując cosik do nich, zbierał je do sitka i zbierał, gdyż rój był ogromny.<br />
{{tab}}— Uważać! burzą się, mogą ciąć! — ostrzegał, schodząc z drabiny, otoczony całą chmarą, wirującą nad nim z brzękiem i szumem, a zeszedłszy na ziemię, poniósł sito przed sobą, tak ważnie i uroczyście, kieby tę monstrancję, Jasio go okadzał, kołysząc trybularzem, Jambroż dzwonił, pokrapiając raz po raz, i w takiej ano procesji walili do pasieki za plebanją, kaj w osobnem zagrodzeniu stało kilkadziesiąt uli rozbrzęczanych, jakby w każdym się roiło.<br />
{{tab}}A kiedy ksiądz zajął się obsadzaniem pszczół, Jasio, dobrze już głodny i utrudzony, wysunął się cichaczem do domu.<br />
{{tab}}Juści, co ucieszyli się nim niezmiernie, a co tam było pisków, całowań i pytań, tego i nie wypowiedzieć, zaś skoro przeszła pierwsza radość, usadzili go za stołem, i dalejże znosić przeróżne smaki a podtykać, a molestować i zachęcać do jadła, jaże cały dom się trząsł od wrzasków i bieganiny, gdyż wszyscy naraz pragnęli mu usłużyć i być jak najbliżej. Właśnie na taki rejwach wpadł zaziajany Grzela, wójtów brat, rozpytując się niespokojnie, czy nie widzieli Rocha? Ale nikt go nie widział na oczy.<br />
{{tab}}— Nie mogę go nikaj znaleźć — wyrzekał frasobliwie i, nie wdając się w rozmowy, poleciał dalej szukać po chałupach, a zaraz po jego odejściu zawołano Jasia na plebanję. Ociągał się, zwłóczył, ale iść musiał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_275" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/275"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/275|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/275{{!}}{{#if:275|275|Ξ}}]]|275}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Proboszcz czekał w ganku przy podwieczorku, wycałował go po ojcowsku i, usadziwszy przy sobie, rzekł wielce łaskawie:<br />
{{tab}}— Rad jestem, żeś przyjechał, będę miał z kim odmawiać brewjarz! Ale, wiesz, ile mam tegorocznych rojów? Piętnaście! A mocne, jak stare, już niektóre zarobiły miodem po ćwierć ula! Wyroiło się więcej, Ambrożemu kazałem pilnować pasieki, ale usnęła trąba, i pszczółki fiut... na bory i lasy. A jeden rój ukradł mi młynarz! No, mówię ci, że ukradł! Uciekły na jego gruszę, zabrał, jak swoje i ani chciał słuchać o oddaniu! Zły o byka, to mści się na mnie, jak może, rabuś jeden. Słyszałeś to już o Felku? Te gałgany to tną, jak osy, a sio! — zajęczał, opędzając się chusteczką od much, padających mu cięgiem na łysinę.<br />
{{tab}}— Tylko tyle, że siedzi w cytadeli.<br />
{{tab}}— Żeby się choć na tym skończyło! Doigrał się, co? A mówiłem, a przekładałem, nie słuchał osieł jeden i ma teraz bal! Stary ryfa i bufon, ale Felka szkoda, zdolna szelma, po łacinie umie ekspedite, że i biskup lepiej nie potrafi. Cóż, kiedy we łbie pstro i dalejże wybierać się z motyką na słońce... A powiedziano: jakże to... aha! czego nie wolno, nie rusz, a co zakazane, obchodź zdaleka. Pokorne cielę dwie matki ssie... tak... — ciągnął ciszej i już coraz słabiej, opędzając się przed muchami. — Zapamiętaj to sobie, Jasiu! No, mówię, zapamiętaj! — zwiesił głowę, zapadając w głęboki fotel, ale gdy Jasio powstał z krzesła, otworzył oczy i zamamrotał: — Zmęczyły mnie pszczółki! A przychodź wieczorami na brewjarz. Ale, uważaj na siebie i nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_276" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/276"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/276|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/276{{!}}{{#if:276|276|Ξ}}]]|276}}'''<nowiki>]</nowiki></span>spoufalaj się z chłopami, bo, kto się zada z plewami, tego świnie zjedzą! No, mówię, zjedzą i basta! — przysłonił łysinę chustką i zachrapał już na dobre.<br />
{{tab}}Snadź tak samo myślał organista, albowiem kiedy parobek wyprowadzał konie na pastwisko i Jasio skoczył na jednego, stary zakrzyczał:<br />
{{tab}}— Zleź mi zaraz! Nie pasuje, żeby ksiądz jeździł naoklep i zadawał się z pastuchami!<br />
{{tab}}Strasznie chciało mu się jechać, ale zlazł, jak niepyszny i, ponieważ mrok już zapadał, poszedł za ogrody odmówić wieczorne pacierze, ale mógł się to zebrać w sobie, kiedy jakaś dzieuszyna piesneczka dzwoniła {{Korekta|gdzies|gdzieś}} niedaleko i baby rajcowały w jakimś sadzie, że każde słowo leciało po rosie, i wrzeszczały dzieci, kąpiące się w stawie, kajś znów śmiechy się zatrzęsły, to ryki krów, to księże perliczki darły się przenikliwie i cała wieś huczała przeróżnemi pogłosami, niby ten ul rozbrzęczany, że cięgiem mu się myliło, a gdy nareszcie uchwycił wątek i, przyklęknąwszy pod żytem, wtopił rozmodlone oczy w to niebo rozgwiażdżone i poniósł duszę kajś w zaświaty, buchnęły od wsi takie przeraźliwe krzyki, lamenta i przeklinania, że poleciał ku domowi, wystraszony wielce i niespokojny.<br />
{{tab}}Matka właśnie wyszła go wołać na kolację.<br />
{{tab}}— Co się tam stało? Biją się, czy co?<br />
{{tab}}— Józef Wachnik wrócił z kancelarji trochę pijany i pobił się ze swoją. Dawno się już babie należała porządna frycówka. Nie bój się, nic jej nie będzie.<br />
{{tab}}— Ależ krzyczy, jakby ją ze skóry obdzierał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_277" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/277"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/277|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/277{{!}}{{#if:277|277|Ξ}}]]|277}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zwyczajne babskie wrzaski, żeby ją prał kijem, toby była cicho! Odbije mu ona jutro za swoje, odbije! Chodź, kruszyno, bo kolacja przestygnie.<br />
{{tab}}Ledwie tknął jadła i, czując się wielce zdrożony, zaraz położył się spać. Ale rano, jak tylko słońce zaświeciło, już był na nogach. Obleciał pole, przyniósł koniom koniczyny, podrażnił księże indory, jaże się rozbulgotały, przywitał pieski, że dziw łańcuchów nie pozrywały z radości, sypnął ziarna gołębiom, pomógł młodszemu wypędzać krowy, narąbał drzewa za Michała, spenetrował w sadzie dojrzewające małgorzatki, pofiglował ze źrebakiem i był wszędy i wszystko witał całującemi oczami, jak przyjacioły serdeczne, jak braty rodzone, nawet te malwy, osypane kwiatem, nawet te prosięta, grzejące się na słońcu, nawet pokrzywy i chwasty, przytajone pod płotami, aż matka, biegająca za nim rozkochanemi spojrzeniami, szeptała z pobłażliwym uśmiechem:<br />
{{tab}}— Warjacie jeden! warjacie!<br />
{{tab}}A on snuł się i promieniał, jako ten dzień lipcowy, jasny, roześmiany, rozsłoneczniony, wezbrany ciepłem i ogarniający wszystek świat duszą miłującą, ale, skoro zadzwoniła sygnaturka, rzucił wszystko i poleciał do kościoła.<br />
{{tab}}Proboszcz wyszedł z wotywą, poprzedzał go Jasio w nowej komży, przybranej świeżo czerwonemi wstęgami, organy zagrały przebieraną, hukliwą nutą, z chóru podniósł się grubachny głos, od którego zadrgały światła, kilkanaście osób przyklękło przed ołtarzem — i zaczęło się nabożeństwo.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_278" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/278"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/278|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/278{{!}}{{#if:278|278|Ξ}}]]|278}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jasio, chociaż służył do mszy, a w przerwach żarliwie się modlił, jednak dostrzegł Jagusię, klęczącą nieco zboku, i co podniósł głowę, to widział jej modre, błyszczące oczy, wlepione w siebie, i jakiś przytajony uśmiech na rozchylonych, czerwonych wargach.<br />
{{tab}}Zaraz po kościele zabrał go ksiądz na plebanję i zasadził do pisania, że dopiero po południu wyrwał się na wieś odwiedzać znajomków.<br />
{{tab}}Najpierw zaszedł do Kłębów, gdyż siedzieli najbliżej, przez dróżkę jeno, w chałupie jednak nie zastał nikogo, a tylko w sieniach, wywartych naprzestrzał, cosik zaruszało się w kącie, a jakiś głos zachrypiał:<br />
{{tab}}— Dyć to ja, Jagata! — uniesła się, rozkładając ręce ze zdumienia — Jezu, pan Jasio!<br />
{{tab}}— Leżcie spokojnie. Chorzyście, co? — pytał troskliwie i, przysunąwszy se pieniek, przysiadł blisko, ledwie rozpoznając jej twarz, wyschniętą, kiej ziemia.<br />
{{tab}}— Jeno już Pańskiego miłosierdzia czekam — głos jej zabrzmiał uroczyście.<br />
{{tab}}— Cóż to wam jest?<br />
{{tab}}— A nic, śmierć se we mnie rośnie i na żniwo czeka. Kłęby me ano przytuliły, bym se u nich pomarła, to pacierz mówię i wyglądam cierpliwie onej godziny, kiej kostucha zapuka i powie: pódzi, duszo umęczona.<br />
{{tab}}— Czemuż do izby was nie przeniosą?<br />
{{tab}}— Hale, póki nie pora, to co ta bede im zabierała miejsce... i tak cielaka musiały ze sieni wyprowadzić. Ale mi przyobiecały, że na tę ostatnią moją godzinę to me przeniosą do izby, na łóżko pod obrazy, i świecę mi zapalą... i księdza sprowadzą... a potem we {{pp|świą|teczne}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_279" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/279"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/279|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/279{{!}}{{#if:279|279|Ξ}}]]|279}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|świą|teczne}} szmaty me przyobleką i pochowek sprawią gospodarski. Juści, dałam na wszystko... a ludzie poczciwe sieroty może nie ukrzywdzą. Niedługo przeciek bede im tu zawalać, nie... i przy świadkach mi przyobiecały, przy świadkach.<br />
{{tab}}— A nie przykrzy się wam samej? — głos mu nasiąkł żałością i łzami.<br />
{{tab}}— Całkiem mi dobrze, paniczku. A mało to świata dojrzę se przez drzwi? kto przejdzie drogą, kto gdziesik zagada, kto i zajrzy, kto nawet rzuci to poczciwe słowo, że jakbym se po wsi wędrowała. A pójdą wszystkie do roboty, to kokoszki pogrzebią w śmieciach, gadzina pochrząka za ścianą, pieski zajrzą, wróble wpadną do sieni, słońce ździebko poświeci przed zachodem, a niekiej wisus jaki ciepnie pecyną, i dzionek zleci, ani się człowiek spodzieje. A nocami też do mnie przychodzą, juści... a niejedne...<br />
{{tab}}— Któż taki? kto? — zajrzał zbliska w jej otwarte, a jakby niewidzące oczy.<br />
{{tab}}— A te moje, co się im już dawno pomarło, a te powinowate i znajome. Prawdę mówię, paniczku, przychodzą... A kiedyś — szeptała z uśmiechem nieopowiedzianego szczęścia i słodyczy — to przyszła do mnie Panienka i powieda cichuśko: Leż se, Jagato, Pan Jezus cię wynagrodzi!... Sama Częstochowska, zaraz poznałam... w koronie ano była, w płaszczu, a cała we złocie i koralach. Pogładziła me po głowie i rzekła: Nie bój się, sieroto, gospodynią se będziesz, pierwszą na niebieskim dworze, panią se będziesz, dziedziczką...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_280" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/280"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/280|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/280{{!}}{{#if:280|280|Ξ}}]]|280}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I tak se gaworzyła starucha, kiej ta zasypiająca ptaszka, zaś Jasio, przychylony nad nią, słuchał i patrzał, kieby w jakąś nieodgadnioną głąb, kaj cosik tajnego bulgoce, i gada, i błyska, i coś takiego się dzieje, czego już zgoła człowieczy rozum nie rozbierze. Zrobiło mu się jakoś strasznie, ale nie poredził się oderwać od tej kruszyny ludzkiej, od tego zetlałego źdźbła, co, drgając, kieby ten promień, gasnący w mroku, jeszcze se śnił o dniach nowego żywota. Pierwszy raz w życiu tak zbliska zajrzał w człowieczą, nieubłaganą dolę, to i nie dziwota, że przejął go luty strach, żałość ścisnęła duszę, łzy zatopiły oczy, współczująca litość przygięła go do ziemi, a gorąca, proszalna modlitwa sama się już rwała z warg roztrzęsionych.<br />
{{tab}}Stara przecknęła się i, unosząc głowę, szepnęła w zachwycie:<br />
{{tab}}— Janioł przenajświętszy! księżyczek mój serdeczny!<br />
{{tab}}On zaś potem długo stał pod jakąś ścianą, grzejąc się w słońcu i ciesząc oczy tym dniem jasnym i życiem, jakie wrzało dokoła.<br />
{{tab}}Bo i cóż, że tam jakaś dusza człowiekowa skamlała w pazurach śmierci.<br />
{{tab}}Słońce nie przestało świecić, szumiały zboża, białe chmury przepływały wysoko, wysoko, dzieci bawiły się po drogach, rumieniły się po sadach jabłka dojrzewające, w kuźni biły młoty, jaże rozlegało się na całą wieś, ktoś wóz rychtował, ktoś kosę nakuwał, sposobiąc się do żniw, pachniał chleb, świeżo upieczony, rajcowały kobiety, chusty suszyły się po płotach, {{pp|ru|szali}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_281" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/281"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/281|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/281{{!}}{{#if:281|281|Ξ}}]]|281}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|ru|szali}} się po polach i obejściach, jak co dnia było, jak zawdy, gmerał się rój ludzki wśród trosk i zabiegów, ani nawet myśląc, kto tam pierwszy stoczy się z brzega.<br />
{{tab}}Zaśby ta komu przyszło co z tego.<br />
{{tab}}Więc i Jasio prędko się otrząsnął ze smutku i poszedł na wieś.<br />
{{tab}}Posiedział czas jakiś przy Mateuszu, któren Stachową chałupę wyciągał już do zrębu; postał nad stawem z Płoszkową, bielącą płótno; odwiedził chorą Jóźkę; nasłuchał się wyrzekań wójtowej; przyjrzał się w kuźni, jak kowal stalił kosy i nacinał ostrza sierpów; zajrzał i na ogrody, kaj pracowało najwięcej dzieuch i kobiet, a wszędy wielce byli mu radzi, witając przyjacielsko i patrząc na niego z niemałą dumą: boć lipeckie to było dziecko, więc jakby w krewieństwie ze wszystkimi.<br />
{{tab}}A dopiero na samym ostatku wstąpił do Dominikowej; stara siedziała przed domem i przędła wełnę, dziwił się temu, gdyż oczy miała przewiązane.<br />
{{tab}}— Palcami zmacam i też wiem, jaka nitka, cienka czy ogrubnia — tłumaczyła i, bardzo ucieszona z jego odwiedzin, zawołała na Jagusię, zajętą kajś w podwórzu.<br />
{{tab}}Przyleciała zaraz, nieco ino rozdziana, bo tylko we wełniaku i w koszuli, ale, dojrzawszy Jasia, przysłoniła piersi rękami i, sczerwieniwszy się, kiej wiśnia, uciekła do chałupy.<br />
{{tab}}— Jaguś, a wynieśno mleka, to może pan Jasio się przechłodzi!<br />
{{tab}}Wyniesła pokrótce pełną doinkę i garnuszek, przybrana już w chusteczkę na głowie, lecz tak jakoś zesromana, że, kiej wzięła nalewać mleko, ręce jej <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_282" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/282"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/282|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/282{{!}}{{#if:282|282|Ξ}}]]|282}}'''<nowiki>]</nowiki></span>latały, i bladła, to czerwieniła się naprzemian, nie śmiejąc podnieść oczów.<br />
{{tab}}I cały czas nie odezwała się do niego ani słowa i dopiero, kiej poszedł, odprowadziła go na drogę, patrząc za nim, póki jej z oczów nie zginął.<br />
{{tab}}Niewypowiedzianie parło ją cosik za nim i tak strasznie ponosiło, że, aby się nie dać pokusić, wpadła do sadu, chyciła się oburącz jakiegoś drzewa i, przytulając się do niego, stanęła bez tchu prawie i przytomności, nakryta, niby płaszczem, gałęziami, zwisłymi od jabłek; stała z przywartemi powiekami, z uśmiechem zatajonym w kątach warg, pełna szczęśliwości, a zarazem lęku, i pełna jakowychś łez słodkich i lubego dygotu, jak wtedy, kiej patrzała na niego przez okno, w tamtą noc wiośnianą.<br />
{{tab}}Ale i Jasia jakby ciągnęło za nią, bo, chociaż bezwolnie, a zaglądał do nich niekiedy, na krótką chwilę, i odchodził dziwnie rozradowany, a już co dnia widywał ją w kościele, klęczała zawdy przez całą mszę, a tak wielce rozmodlona i jakby wniebowzięta, że spoglądał na nią ze słodkiem wzruszeniem, opowiadając kiedyś o jej pobożności.<br />
{{tab}}Matka tylko wzruszyła ramionami.<br />
{{tab}}— Ma za co przepraszać Pana Boga, ma...<br />
{{tab}}Jasio miał duszę czystą, kieby ten najbielszy kwiat, to i nie zrozumiał przytyku, a że przychodziła do nich, że ją wszyscy w domu lubili, że widział, jaka była pobożna, to mu ani postało w głowie jakie niebądź posądzenie; zdziwił się tylko teraz, że od jego przyjazdu nie była jeszcze ani razu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_283" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/283"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/283|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/283{{!}}{{#if:283|283|Ξ}}]]|283}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Właśnie posłałam po nią, bo mam dużo do prasowania — odrzekła matka.<br />
{{tab}}I przyszła wkrótce tak wystrojona, że Jasio aż się zdumiał.<br />
{{tab}}— Cóżto, idziecie na wesele?<br />
{{tab}}— A może przysłali do was z wódką? — zapiszczała któraś z dziewczyn.<br />
{{tab}}— Zaśby ta kto śmiał, dyćbym go przepędziła na cztery wiatry! — ośmiała się, kraśniejąc, kieby róża, że to wszyscy na nią patrzeli.<br />
{{tab}}Stara zapędziła ją zaraz do prasowania, poleciały za nią organiścianki wraz z Jasiem, i tak się im wkrótce zrobiło wesoło, tak gruchali śmiechem z bele głupstwa i wrzeszczeli, jaże organiścina musiała przykarcać:<br />
{{tab}}— Cichocie, sroki! Jasiu, idź lepiej do ogrodu, nie wypada ci tu suszyć zębów.<br />
{{tab}}To rad nierad wziął książkę i powlókł się, jak zwykle, w pole, i tam kajś daleko za wsią, na miedzach, pod gruszami, na granicznych kopcach, przesiadywał, zagłębiony w czytaniu, albo jeno se medytujący.<br />
{{tab}}Ale Jagusia dobrze już znała te samotne schroniska, dobrze wiedziała, kaj go szukać utęsknionemi oczami, kaj się nieść do niego choćby jeno tą myślą radosną; krążyła bowiem kole niego, kieby ten motyl w kręgu światła, i krążyć musiała, parło ją za nim niepowstrzymanie i wlekło tak nieprzeparcie, że się już dała bez pamięci na wolę tej jakiejś lubej mocy, dała się jakby wodom spienionym, co ją ponosiły w jakoweś wyśnione światy szczęśliwości, dała się wszystką duszą <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_284" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/284"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/284|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/284{{!}}{{#if:284|284|Ξ}}]]|284}}'''<nowiki>]</nowiki></span>i sercem, ani nawet myśląc, na jaki brzeg ją wyniesą, ni na jaką dolę.<br />
{{tab}}I czy się późną nocą kładła do snu, czy się rankiem zrywała z pościeli, to zawdy jednym pacierzem dygotało jej serce:<br />
{{tab}}— Obaczę go znowu! obaczę!<br />
{{tab}}A nieraz, kiedy klęczała przed ołtarzem, i ksiądz wyszedł ze mszą, i zagrały przejmującą nutą organy, i wionęły kadzielne dymy, i roztrzęsły się gorące szepty pacierzy, i kiedy zapatrzyła się rozmodlonemi oczami w Jasia, któren, biało przybrany, smukły, śliczny, ze złożonemi rękami snuł się w tych dymach i kolorach, jakie biły z okien, to się jej widziało, co żywy janioł zestąpił z obrazu i oto płynie ku niej ze słodkim prześmiechem... idzie... że raje otwierały się w jej duszy, padała na twarz, w proch, przywierając wargami do miejsc, kaj przeszły jego stopy, i, porwana zachwyceniem, śpiewała wszystką mocą człowieczej szczęśliwości:<br />
{{tab}}— Święty! Święty! Święty!<br />
{{tab}}A nieraz i msza się skończyła, i ludzie się porozchodzili, i Jambroż już w pustym kościele przedzwaniał kluczami, a ona jeszcze klęczała, zapatrzona w puste po Jasiu miejsce, rozmodlona przenajświętszą cichością upojenia, tą radością, nabrzmiałą do bólu, temi jeno łzami, co jej same spływały z oczów, kiej ziarna pełne, ważkie i przeczyste.<br />
{{tab}}Że już dnie były dla niej, jako te ciągłe święta, jako te uroczyste odpusty w nieustannej radości nabożeństwa, jakie się cięgiem odprawiało w jej duszy, bo kiedy wyjrzała w pole, to dzwoniły jej tem samem {{pp|doj|rzałe}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_285" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/285"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/285|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/285{{!}}{{#if:285|285|Ξ}}]]|285}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|doj|rzałe}} kłosy, dzwoniła spieczona ziemia, dzwoniły sady przygięte pod ciężarem owoców, dzwoniły bory dalekie, i te wędrujące chmury i ta przenajświętsza hostja słońca, wyniesiona nad światem, a wszystko śpiewało wraz z jej duszą jeden niebosiężny hymn dziękczynienia i radości:<br />
{{tab}}— Święty! Święty! Święty!<br />
{{tab}}Hej, jaki to świat śliczny, kiej się nań patrzą rozmiłowane oczy!<br />
{{tab}}A jaki to człowiek mocen w onej świętej godzinie! Z Bogiemby się zmagał, śmierciby się nie dał, nawet doliby się przeciwił. Życie mu jednem weselem, a bratem choćby i ten stwór najmarniejszy! Przed każdym dniemby klękał w podzięce, każdej nocyby błogosławił i na każdem miejscu wszystek by się rozdawał między bliźnie, a bogaczem ostaje, a cięgiem mu jeszcze przybywa mocy, kochania i dni barzej cudnych.<br />
{{tab}}Światami dusza się jego nosi, górnie we gwiazdy patrzy zbliska, nieba zuchwale sięga, o wiecznej śni szczęśliwości, bo się jej widzi, że niema już kresu ni zapory la jej mocy i kochania.<br />
{{tab}}Tak się to i Jagusi widziało w tę porę miłowania.<br />
{{tab}}Dnie szły zwyczajne, dnie znojnych przygotowań do żniw, a ona uwijała się przy robotach, rozśpiewana, niby skowronek, niestrudzenie radosna i weselnie rozkwitła, kieby ta róża w jej ogródku, kieby te malwy, smukła i, kieby ten kwiat na Bożym zagonie, najśliczniejsza i tak ciągnąca oczy, tak wabiąca jarzącemi ślepiami, tak cięgiem roześmiana, że nawet starzy chodzili za nią oczami, zaś parobcy zaczęli się znowu <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_286" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/286"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/286|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/286{{!}}{{#if:286|286|Ξ}}]]|286}}'''<nowiki>]</nowiki></span>kole niej kręcić i wzdychający wystawać pod jej chałupą, ale odprawiała każdego.<br />
{{tab}}— Żebyś nawet wrosnął w ziemię, to i tak niczego nie wystoisz — szydziła.<br />
{{tab}}— Z kużdego się już prześmiewa! A harna, kieby dziedziczka! — skarżyli się przy Mateuszu, który jeno westchnął żałośnie, gdyż nawet on tyla jeno wskórał, co mógł niekaj o zmierzchu pogadywać z Dominikową, a patrzeć za Jagusią, zwijającą się po izbie, i słuchać jej prześpiewek. Patrzał też i nasłuchiwał tak gorąco, że odchodził coraz chmurniejszy i coraz częściej zaglądał do karczmy, a potem w chałupie wyprawiał różne brewerie. Juści, co już najbarzej dostawało się Teresce, że już chodziła ledwie żywa ze zgryzoty, to też, spotkawszy kiedyś Jagusię, odwróciła się od niej plecami i splunęła.<br />
{{tab}}Ale Jagusia, zapatrzona kajś przed się, przeszła, nawet jej nie widząc.<br />
{{tab}}Tereska rozgniewana zwróciła się do dzieuch, pierących nad stawem.<br />
{{tab}}— Widziałyście, jak się to pawi! A to przejdzie i ani już spojrzy na kogo.<br />
{{tab}}— A wystrojona, jakby na odpust.<br />
{{tab}}— Jakże, do samego połednia przesiaduje przy czesaniu.<br />
{{tab}}— I cięgiem se kupuje wstęgi a stroiki — dogadywały zawistnie, bo znów od jakiegoś czasu, niech się jeno pokazała na wsi, chodziły za nią babie spojrzenia ostre, kiej pazury, i jadowite, kieby żmije. Brały ją też na ozory przy leda sposobności, a nicowały, że <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_287" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/287"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/287|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/287{{!}}{{#if:287|287|Ξ}}]]|287}}'''<nowiki>]</nowiki></span>niech Bóg broni, nie mogły jej bowiem darować, że się stroiła, jak żadna, i że była ponad wszystkie urodniejsza, żeby już nie spominać, co wyprawiała z chłopami.<br />
{{tab}}— Wynosi się nad drugie, jaże trudno ścierpieć!<br />
{{tab}}— I przystraja się, kieby dziedziczka, i skąd to na to bierze!<br />
{{tab}}— Cie, a za cóż to wójt ma u niej łaski?<br />
{{tab}}— Powiadają, jako i Antek nie skąpi — przepowiadały se na ucho gospodynie, zebrawszy się w opłotkach Płoszkowej.<br />
{{tab}}— Antek dba tyla o nią, co pies o piątą nogę — wtrąciła Jagustynka — tam jest w przygodzie ktoś drugi! — zaśmiała się tak domyślnie, że jęły ją molestować na wszystkie świętości, ale się nie wygadała, jeno im wkońcu rzekła:<br />
{{tab}}— Ja to plotów nie roznoszę. Macie oczy, to wypatrzcie same.<br />
{{tab}}Jakoż od tej chwili sto par ślepiów jeszcze zacieklej poszło na prześpiegi trop w trop za Jagusią, kiej te gończe za zajączkiem.<br />
{{tab}}Ale Jagusia, chociaż na każdym kroku spotykała te przyczajone, stróżujące ślepie, nie domyślała się niczego; co ją tam zresztą obchodziło, kiej mogła w każdej porze obaczyć Jasia i topić się w jego oczach na śmierć.<br />
{{tab}}Na organistówkę zaglądała prawie już co dnia i zawdy w takim czasie, gdy Jasio był w domu, że nieraz, kiej zasiadał zbliska i kiej poczuła na sobie jego spojrzenie, to dziw nie omdlewała z lubości, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_288" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/288"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/288|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/288{{!}}{{#if:288|288|Ξ}}]]|288}}'''<nowiki>]</nowiki></span>oblewał ją war, nogi się trzęsły i serce łomotało, kieby młotem, zaś indziej, gdy w drugim pokoju nauczał siostry, to jaże dech przytajała, zasłuchana w jego głosie, niby w tem słodkiem dzwonieniu, aż organiścina spostrzegła:<br />
{{tab}}— Co tak pilnie nasłuchujecie?<br />
{{tab}}— Bo pan Jasio tak prawi naucznie, że niczego nie poredzę wyrozumieć!<br />
{{tab}}— Chcielibyście! — zaśmiała się pobłażliwie. — A bo to w małych szkołach się uczy — przyrzuciła z dumą, wdając się w szeroką pogawędkę o synu, lubiła ją bowiem i rada zapraszała, że to Jagusia chętna była do pomocy przy każdej robocie, a przy tem często gęsto i przynosiła co niebądź: to gruszek, to jagódek, to nawet niekiej i osełkę świeżego masła.<br />
{{tab}}Jagusia wysłuchiwała zawdy tych opowiadań z jednaką żarliwością, lecz skoro Jasio ruszył się z domu, i ona śpieszyła się nibyto do matki; strasznie bowiem lubiała naglądać za nim zdaleka i nieraz, przyczajona we zbożu lub za jakiemś drzewem, patrzała w niego długo i z taką tkliwością, że nie mogła się powstrzymać od płaczu.<br />
{{tab}}Ale już najmilsze były la niej te krótkie, nagrzane, jasne noce, że, kiej jeno matka zasnęła, wynosiła pościel do sadu i, leżąc nawznak, zapatrzona w niebo migocące przez gałęzie, zapadała w jakieś przenajsłodsze niezmierzoności marzenia. Upalne wiewy nocy muskały ją po twarzy, gwiazdy zaglądały w oczy, szeroko otwarte, nabrane zapachami głosy ciemnic, głosy pełne niepokojącego żaru i lubości, zadyszane szepty liści, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_289" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/289"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/289|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/289{{!}}{{#if:289|289|Ξ}}]]|289}}'''<nowiki>]</nowiki></span>senne, urywane szmery stworzeń, jakby stłumione westchnienia, jakby wołania, idące kajś z pod ziemi, jakby chichoty strwożone, lały się w nią dziwną muzyką i przejmowały warem, dygotem, zapierały dech i prężyły w takich ciągotkach, że staczała się na chłodne, oroszone trawy, padając ciężko, jak owoc dostały... i leżała bezwładnie, wezbrana jakąś świętą, rodną mocą, niby te pola dojrzewające, niby te gałęzie, owocem ciężarne, niby ten łan źrałej pszenicy, gotów się dać sierpom, ptakom czy wichrom, bo już na każdą dolę zarówno tęsknie czekający.<br />
{{tab}}Takie to miała Jagusia te krótkie, nagrzane, jasne noce i takie to te skwarne, rozprażone dnie lipcowe, że mijały, kieby sen słodki, cięgiem pragniony.<br />
{{tab}}Chodziła też, jak we śnie, ledwie już miarkując, kiedy był dzień, a kiedy noc.<br />
{{tab}}Dominikowa czuła, że się z nią wyrabia cosik dziwnego, ale nie mogła wyrozumieć, więc tylko się radowała jej niespodzianej i żarliwej pobożności.<br />
{{tab}}— Powiem ci, Jaguś, że kto z Bogiem, z tym Bóg! — powtarzała z dobrością.<br />
{{tab}}Jagusia jeno się uśmiechała, pełna cichej, pokornej szczęśliwości a czekania.<br />
{{tab}}I któregoś dnia całkiem niechcący natknęła się na Jasia, siedział pod kopcem granicznym z książką w ręku, nie mogła się już cofnąć i stanęła przed nim, okryta rumieńcem i mocno zesromana.<br />
{{tab}}— Cóż wy tu robicie?<br />
{{tab}}Jąkała się strwożona, czy aby się czego nie domyśla.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_290" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/290"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/290|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/290{{!}}{{#if:290|290|Ξ}}]]|290}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Siadajcie, widzę, żeście się zmęczyli.<br />
{{tab}}Wagowała się, nie wiedząc, co począć, pociągnął ją za rękę, że przysiadła pobok, śpiesznie chowając bose nogi pod wełniak.<br />
{{tab}}Ale i Jasio był zmieszany, rozglądał się jakoś bezradnie dokoła.<br />
{{tab}}Pusto było na polach, lipeckie dachy i sady wynosiły się ze zbóż, jakoby wyspy dalekie, wiater ździebko przegarniał kłosami, pachniało rozgrzaną macierzanką i żytem, jakiś ptak przeleciał nad nimi.<br />
{{tab}}— Strasznie dzisiaj gorąco! — zauważył, aby jeno zacząć.<br />
{{tab}}— I wczoraj przypiekało niezgorzej! — chycił ją za gardziel jakiś radosny lęk, że ledwie mogła przemówić.<br />
{{tab}}— Lada dzień zaczną się żniwa.<br />
{{tab}}— Pewnie... juści... — przytwierdzała, wlepiając w niego ciężkie oczy.<br />
{{tab}}Uśmiechnął się i spróbował mówić swobodnie, prawie żartem:<br />
{{tab}}— Jagusia to co dzień ładniejsza...<br />
{{tab}}— Kaj mi tam do ładności! — stanęła w ponsach, pociemniałe oczy buchnęły płomieniami, a wargi zadrgały w przytajonym prześmiechu radości.<br />
{{tab}}— I naprawdę Jagusia nie chce iść zamąż?<br />
{{tab}}— Ani mi się śni, abo mi to źle samej!<br />
{{tab}}— I żaden się wam nie podoba, co? — nabierał coraz więcej śmiałości.<br />
{{tab}}— Żaden, nie, żaden! — trzęsła głową, patrząc w niego rozmarzonemi słodko oczami. Nachylił się i zajrzał głęboko w te modre przepaście; modlitwę miała <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_291" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/291"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/291|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/291{{!}}{{#if:291|291|Ξ}}]]|291}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w spojrzeniu, najgłębszą i najsłodszą i najdufniejszą, żarliwy krzyk serca, rwący się w czas podniesienia. Dusza się w niej trzepotała, kiej te skry słońca nad polami, kiej ptak rozśpiewany wysoko nad ziemią.<br />
{{tab}}Cofnął się jakoś dziwnie niespokojnie, przetarł oczy i wstał.<br />
{{tab}}— Muszę już iść do domu! — skinął głową na pożegnanie i poszedł szeroką miedzą ku wsi, czytając kiej niekiej książkę, to błądząc oczami, ale w jakiś czas obejrzał się i przystanął.<br />
{{tab}}Jagusia szła za nim o parę kroków.<br />
{{tab}}— Bo i mnie tędy najbliżej — tłumaczyła się jakoś spłoszona.<br />
{{tab}}— To pójdźmy razem — mruknął, niebardzo rad z towarzystwa, wlepił oczy w książkę i, zwolna idąc, czytał se półgłosem.<br />
{{tab}}— O czem to napisane? — spytała lękliwie, zazierając w karty.<br />
{{tab}}— Jak chcecie, to wam trochę poczytam.<br />
{{tab}}Że akuratnie niedaleczko miedzy stało rozłożyste drzewo, to przysiadł w cieniu i zaczął czytać, Jagusia kucnęła naprzeciw i, wsparłszy brodę na pięści, zasłuchała się całą duszą, nie spuszczając z niego oczów.<br />
{{tab}}— Jakże się wam podoba? — rzucił po chwili, unosząc głowę.<br />
{{tab}}Sczerwieniła się i, uciekając z oczami, bąknęła wstydliwie:<br />
{{tab}}— Bo ja wiem... To nie o królach historja, co?<br />
{{tab}}Jeno się skrzywił i wziął znowu czytać, ale już wolno, wyraźnie i słowo po słowie: o polach i zbożach <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_292" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/292"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/292|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/292{{!}}{{#if:292|292|Ξ}}]]|292}}'''<nowiki>]</nowiki></span>czytał, o jakimś dworze, stojącym we brzozowym gaju, jakby o dziedzicowym synu, któren do dom wrócił, i o dworskiej panience, co siedziała se z dziećmi na ogrodzie... A wszyćko było utrafione do wiersza, rychtyg, kieby w tych pobożnych śpiewaniach, jakby je kto wypominał z ambony, że nieraz chciało się jej westchnąć, przeżegnać i zapłakać, tak szło do serca.<br />
{{tab}}Ale strasznie gorąco było w tem zaciszu, kaj siedzieli, kręgiem stała gęsta ściana żyta, przepleciona modrakiem, wyczką i pachnącym powojem, że ani jeden powiew nie przechładzał, a jeno w tej upalnej cichości sypał się niekiedy chrzęst obwisłych kłosów, czasem wróble zaćwierkały wśród gałęzi, bzyknęła przelatująca pszczoła i dzwonił Jasiowy głos, wezbrany dziwną słodyczą, lecz Jagusia, chociaż wpatrzona była w niego, jakby w ten obraz najśliczniejszy, i nie straciła ani jednego słowa, kiwnęła się raz i drugi, bo ją rozbierało gorąco i morzył śpik, że ledwie już mogła wytrzymać.<br />
{{tab}}Na szczęście, przerwał czytanie i zajrzał jej głęboko w oczy.<br />
{{tab}}— Prawda, jakie śliczne, co?<br />
{{tab}}— Juści, co śliczności... jakbym tego kazania słuchała.<br />
{{tab}}Jaże oczy mu rozbłysły, a na twarz wystąpiły kolory, gdy zaczął rozpowiadać, czytając raz jeszcze te miejsca, kaj było o polach i lasach, ale mu przerwała:<br />
{{tab}}— Przeciek i dziecko wie, co w borach rosną drzewa, w rzekach jest woda i sieją na polach, to poco ta drukować o tym wszyćkiem?...<br />
{{tab}}Jasio aż się cofnął ze zdumienia.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_293" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/293"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/293|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/293{{!}}{{#if:293|293|Ξ}}]]|293}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mnie to się jeno spodobają takie historje o królach, o smokach, albo i o strachach, co to, jak się o nich słucha, to jaże mrówki człowieka obłażą i jakby zarzewia nasuł do piersi. Jak Rocho nieraz powiedają takie historje, tobym go słuchała dzień i noc. A czy pan Jasio ma o tem książki?<br />
{{tab}}— A któżby czytał takie bajdy! — buchnął wzgardliwie, głęboko zgorszony.<br />
{{tab}}— Bajdy! Hale, przeciek Rocho czytał o tem i z drukowanego.<br />
{{tab}}— Głupstwa wam czytał i same cygaństwa!<br />
{{tab}}— Jakże, toby se ino la cygaństwa umyślali takie cudeńka?...<br />
{{tab}}— A tak, wszystko bajki a zmyślenia.<br />
{{tab}}— To nieprawda i o południcach i o smokach? — pytała coraz żałośniej.<br />
{{tab}}— Nieprawda, mówię wam przecież! — odpowiadał zniecierpliwiony.<br />
{{tab}}— To i o tem też nieprawda, jakto Pan Jezus wędrował ze świętym Piotrem, co?...<br />
{{tab}}Nie zdążył odrzec, bo nagle jakby wyrosła z pod ziemi Kozłowa i, stając przy nich, patrzała naśmiechliwemi ślepiami.<br />
{{tab}}— A to pana Jasia szukają po całej wsi — rzekła słodziuśko.<br />
{{tab}}— Cóż się tam stało?<br />
{{tab}}— Jaże trzy bryki ziandarów przyjechało na plebanję.<br />
{{tab}}Zerwał się niespokojnie i poleciał prawie w dyrdy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_294" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/294"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/294|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/294{{!}}{{#if:294|294|Ξ}}]]|294}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r09"/>{{tab}}Jagusia też poszła ku wsi, ale dziwnie czegoś markotna.<br />
{{tab}}— Pewnikiem przerwałam waju pacierze, co? — syknęła Kozłowa, idąc pobok.<br />
{{tab}}— Zaśby ta pacierze! Czytał mi z książki takie historje, ułożone do wiersza.<br />
{{tab}}— Cie... a ja miarkowałam całkiem co drugiego. Organiścina pchnęła me go szukać... lecę w tę stronę, rozglądam się... pusto... tknęło me cosik, by zajrzeć pod gruszkę... patrzę... siedzą se jakieś turkaweczki... gaworzą... Juści, miejsce sposobne... zdala od ludzkich oczów... juści...<br />
{{tab}}— Żeby wam ten paskudny ozór pokręciło — buchnęła, wyrywając się naprzód.<br />
{{tab}}— I będzie cie miał kto rozgrzeszyć! — krzyknęła za nią urągliwie.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r09"/>
<section begin="r10"/>{{c|X.}}<br />
{{tab}}Jagusia zaraz na wstępie pomiarkowała, że na wsi dzieje się cosik ważnego, psy jakoś zajadlej naszczekiwały w obejściach, dzieci kryły się po sadach, wyzierając jeno z za drzew i płotów, ludzie już ściągali z pól, chociaż słońce było jeszcze wysoko, gdzieś znów zbierały się rajcujące cicho kobiety, a na wszystkich twarzach widniał srogi niepokój, i wszystkie oczy pełne były lęku i oczekiwań.<br />
{{tab}}— Co się to wyrabia? — spytała Balcerkówny, wyglądającej z za węgła.<br /><section end="r10"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_295" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/295"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/295|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/295{{!}}{{#if:295|295|Ξ}}]]|295}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie wiem, toć pono wojsko idzie od boru.<br />
{{tab}}— Jezus, Marja! wojsko! — nogi się pod nią ugięły ze strachu.<br />
{{tab}}— A Kłębiak co ino mówił, że kozaki ciągną od Woli — dorzuciła lecąca kajś Pryczkówna.<br />
{{tab}}Jagusia przyśpieszyła kroku, w niemałej już trwodze dopadając chałupy, matka siedziała w progu z kądzielą, a przy niej parę rozgadanych kobiet.<br />
{{tab}}— Widziałam, jak was, siedzą w ganku, a starsze u proboszcza na pokojach.<br />
{{tab}}— A po wójta posłali Michała organistów.<br />
{{tab}}— Po wójta! Moiściewy, to nie przelewki. Ho, ho, wyjdą z tego historje, wyjdą...<br />
{{tab}}— A może jeno przyjechały ściągać podatki.<br />
{{tab}}— Hale, toby jaże w tyla narodu przyjeżdżały, co? Musi być co drugiego.<br />
{{tab}}— Pewnie, ale nic dobrego z tego nie wyjdzie, obaczycie, spomnicie moje słowa.<br />
{{tab}}— To ja wam rzeknę, po co przyjechały — zaczęła Jagustynka, przystępując do nich.<br />
{{tab}}Zbiły się w kupę i, kiej gęsi, powyciągały szyje, nasłuchując z chciwością.<br />
{{tab}}— A to będą was zapisywały do wojska — zaśmiała się skrzekliwie, ale żadna nie zawtórzyła, tylko Dominikowa rzekła z przekąsem:<br />
{{tab}}— Cięgiem się was trzymają psie figle.<br />
{{tab}}— A bo z igły robita widły! Wszystkie dziw zębów nie pogubią ze strachu, a każdaby rada jakiej przygodzie. Wielka mi rzecz ziandary.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_296" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/296"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/296|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/296{{!}}{{#if:296|296|Ξ}}]]|296}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Płoszkowa wtoczyła swój spaśny kałdun w opłotki i dalejże rozpowiadać, jakto ją zaraz cosik tknęło, kiej dojrzała bryki, jakto...<br />
{{tab}}— Cichojta! Ano Grzela z wójtem lecą na plebanję.<br />
{{tab}}Poniesły oczy na drugą stronę stawu, przeprowadzając idących.<br />
{{tab}}— Cie, to i Grzelę wołają.<br />
{{tab}}Ale nie zgadły, bo Grzela puścił brata naprzód, a sam obejrzał bryki, stojące przed plebanją, wypytał furmanów, przyjrzał się żandarmom, siedzącym w ganku, i jakoś mocno zaniepokojony poleciał do Mateusza, zajętego przy Stachowej chałupie; właśnie był siedział okrakiem na zrębie, zacinając łuzy la osadzenia krokwi.<br />
{{tab}}— Nie odjechały jeszcze? — pytał, nie przestając rąbać.<br />
{{tab}}— A nie, to jeno bieda, że niewiada, poco przyjechały.<br />
{{tab}}— I w tem się cosik tai niedobrego! — zająkał stary Bylica.<br />
{{tab}}— A może o zebranie! Naczelnik się wygrażał, a strażniki już się tu i owdzie przewiadywały, kto Lipce buntuje — rzekł Mateusz, zesuwając się na ziemię.<br />
{{tab}}— Toby rychtyg wypadało, że przyjechały po mnie! — szepnął Grzela, rozglądając się niespokojnie, przybladł i ciężko robił piersiami.<br />
{{tab}}— A mnie się widzi, co prędzejby po Rocha! — zauważył Stacho.<br />
{{tab}}— Prawda, przeciek się już o niego przepytywali! Że mi to nawet w myślach nie postało! — odetchnął z ulgą, lecz, srodze zatroskany o niego, rzekł smutnie:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_297" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/297"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/297|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/297{{!}}{{#if:297|297|Ξ}}]]|297}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Ani chybi, że jeśli mają kogo wziąć, to tylko Rocha!<br />
{{tab}}— Jakże, możemy go to dać, co? Rodzonego ojca, co? — krzyczał Mateusz.<br />
{{tab}}— Hale, niesposób się im przeciwić, ani mowy o tem...<br />
{{tab}}— Niechby się kaj schował, trza go przestrzec, juści... — jąkał Bylica.<br />
{{tab}}— A może to co drugiego, może to z wójtem sprawa... — wtrącił nieśmiało Stacho.<br />
{{tab}}— Na wszelki przypadek lecę go przestrzec! — zawołał Grzela i buchnął we zboża, przebierając się ogrodami do Borynów.<br />
{{tab}}Antek siedział w ganku, nakuwając sierpy na kowadełku, i porwał się strwożony, dowiedziawszy się, o co idzie.<br />
{{tab}}— Właśnie, co jeno przyszli. Rochu, a chodźcie-no do nas! — krzyknął.<br />
{{tab}}— Co się stało? — pytał stary, wyściubiając głowę przez okno, ale, nim mu rzekli, przyleciał, srodze zaziajany, Michał organistów.<br />
{{tab}}— Wiecie, a to do was, Antoni, walą żandarmy! Już są nad stawem...<br />
{{tab}}— To po mnie! — jęknął Rocho, zwieszając smutnie głowę.<br />
{{tab}}— Jezus, Marja! — krzyknęła Hanka, stając w progu, i uderzyła w płacz.<br />
{{tab}}— Cicho! Trza zaradzić jakoś! — szeptał Antek, tężąc myślą.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_298" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/298"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/298|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/298{{!}}{{#if:298|298|Ξ}}]]|298}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Skrzyknę wieś i nie damy was, Rochu! — srożył się Michał, wyłamując sielną gałąź i groźnie tocząc oczami.<br />
{{tab}}— Nie bajdurz! Rochu, za bróg i w żyta, prędzej ino! Przywarujcie kaj w bróździe, póki was nie zawołam. A chybko, by nie nadeszli...<br />
{{tab}}Rocho zakręcił się po izbie, cisnął jakieś papiery Jóźce, leżącej na łóżku i zaszeptał:<br />
{{tab}}— Schowaj pod siebie, a nie wydaj!<br />
{{tab}}I jak był, bez czapki a kapoty, rzucił się w sad i przepadł, jak kamień we wodzie, że jeno kajś za brogiem zaruchało się żyto.<br />
{{tab}}— Odejdź, Grzela! Hanka, do swojej roboty! Uciekaj, Michał, i ani mrumru! — rozkazywał Antek, zasiadając do przerwanej roboty, i jął znowu nacinać sierp tak równiuśko i spokojnie, jak przódzi, tylko, że co trochę podnosił ostrze pod światło, a strzygł ślepiami na wszystkie strony, gdyż naszczekiwania psów były coraz bliższe, i wnet rozległy się ciężkie stąpania, brzęki pałaszów i rozmowy...<br />
{{tab}}Zatłukło mu serce, i zadygotały ręce, ale ciął równo, akuratnie, raz za razem, nie odrywając oczów, aż dopiero kiej przed nim stanęli.<br />
{{tab}}— Rocho doma? — pytał wójt, wielce zalękniony.<br />
{{tab}}Antek obrzucił spojrzeniem całą kupę i odrzekł wolno:<br />
{{tab}}— Musi być na wsi, bo nie widziałem go od rana.<br />
{{tab}}— Otworzyć! — rozkazał grzmiąco jakiś starszy.<br />
{{tab}}— Przeciek wywarte! — odburknął Antek, dźwigając się z ławy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_299" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/299"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/299|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/299{{!}}{{#if:299|299|Ξ}}]]|299}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Urzędnik wraz z żandarmami wszedł do chałupy, zaś strażnicy rozlecieli się pilnować sadu i obejścia.<br />
{{tab}}Na drodze zebrało się już z pół wsi, przyglądając się w milczeniu, jak przetrząsali dom, kieby kopę siana. Antek musiał im wszystko pokazywać i otwierać, a Hanka siedziała pod oknem z dzieckiem przy piersi.<br />
{{tab}}Juści, co szukali na darmo, ale tak penetrowali wszędy, nie przepuszczając zgoła niczemu, że nawet któryś zajrzał pod łóżka.<br />
{{tab}}— A siedzi tam i właśnie czeka na waju! — mruknęła.<br />
{{tab}}Starszy dojrzał na stole jakieś książeczki, przyciśnięte pasyjką, skoczył do nich, kiej ryś i jął je pilnie przeglądać.<br />
{{tab}}— Skąd je macie?<br />
{{tab}}— Musi być, co Rocho je położył, to se i leżą.<br />
{{tab}}— Borynowa niegramotna! — tłumaczył wójt.<br />
{{tab}}— Kto z was umie czytać?<br />
{{tab}}— A żadne, tak nas uczyli we szkole, że tera nikto nie rozbierze nawet na książce do nabożeństwa! — odpowiedział Antek.<br />
{{tab}}Starszy oddał książeczki drugiemu i ruszył na drugą stronę domu.<br />
{{tab}}— Cóżto, chora? — podszedł nieco do Jóźki.<br />
{{tab}}— A juści, już od paru niedziel leży na ospę.<br />
{{tab}}Urzędnik śpiesznie cofnął się do sieni.<br />
{{tab}}— To w tej izbie mieszkał? — wypytywał wójta.<br />
{{tab}}— I w tej i kaj mu popadło, zwyczajnie, jak dziad.<br />
{{tab}}Przejrzeli wszystkie kąty, szukając nawet za obrazami; Jóźka chodziła za nimi rozpalonemi oczami, a tak <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_300" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/300"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/300|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/300{{!}}{{#if:300|300|Ξ}}]]|300}}'''<nowiki>]</nowiki></span>rozdygotana ze strachu, że, gdy któryś zbliżył się do niej, zaskrzeczała nieprzytomnie:<br />
{{tab}}— Schowałam go pewnie pod siebie, co? Szukajcie!..<br />
{{tab}}A kiedy skończyli, Antek przystąpił do starszego i, kłaniając mu się w pas, zapytał pokornym głosem:<br />
{{tab}}— Dopraszam się, czy to Rocho zrobił jakie złodziejstwo?...<br />
{{tab}}Urzędnik zajrzał mu jakoś zbliska w twarz i rzekł z naciskiem:<br />
{{tab}}— A wyda się, że go ukrywasz, to już razem powędrujecie, słyszysz!..<br />
{{tab}}— Dyć słyszę, jeno nie poredzę wymiarkować, o co sprawa! — podrapał się frasobliwie, urzędnik spojrzał ostro i poniósł się na wieś.<br />
{{tab}}Chodzili jeszcze po różnych chałupach, zaglądali tu i owdzie, przepytując kogo się jeno dało, że już słońce zaszło, i drogi zapchały się stadami, pędzonemi z pastwisk, gdy odjechali, nic nie wskórawszy.<br />
{{tab}}Wieś odetchnęła, i naraz przemówili wszyscy, każden bowiem rozpowiadał, jak to szukali u Kłębów, jak u Grzeli, jak u Mateusza, i każden widział najlepiej i najmniej się bojał i najbarzej im dopiekał.<br />
{{tab}}Jaż Antek, kiedy już ostali sami, rzekł cicho do Hanki:<br />
{{tab}}— Sprawa widzę, taka, co już niesposób trzymać go w chałupie.<br />
{{tab}}— Jakże, wypędzisz go! taki święty człowiek, taki dobrodziej!<br />
{{tab}}— A żeby to wciórności! — zaklął, nie wiedząc już, co począć, szczęściem, iż pokrótce przyleciał Grzela <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_301" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/301"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/301|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/301{{!}}{{#if:301|301|Ξ}}]]|301}}'''<nowiki>]</nowiki></span>z Mateuszem i, żeby cosik pewnego uradzić, zamknęli się w stodole, gdyż do chałupy cięgiem ktoś wpadał na wywiady.<br />
{{tab}}Mrok już docna przysłonił świat, Hanka podoiła krowy i Pietrek przyjechał z boru, kiej dopiero wyszli; Antek wziął zaraz rychtować brykę, zaś Grzela z Mateuszem, la zamydlenia oczów, poszli szukać Rocha po chałupach.<br />
{{tab}}Dziwowali się temu, boć każden byłby przysiągł, jako siedzi schowany kajś u Boryny.<br />
{{tab}}— Zaraz po obiedzie gdziesik się zapodział i ani słychu! — rozgłaszali przyjaciele.<br />
{{tab}}— Ma szczęście, jużby se ano w dybkach wędrował!<br />
{{tab}}I wmig się rozniesło, jak chcieli, że Rocha już od południa niema we wsi.<br />
{{tab}}— Przewąchał i zwiał, kaj pieprz rośnie! — pogadywali radzi.<br />
{{tab}}— Niech jeno nie powraca więcej, nic ta po nim! — rzekł stary Płoszka.<br />
{{tab}}— Przeszkadza wama? A może was ukrzywdził, co? — zawarczał Mateusz.<br />
{{tab}}— A mało to narobił mątu? Mało to was nabuntował? Jeszczek przez niego cała wieś ucierpi...<br />
{{tab}}— To go złapcie i wydajcie!<br />
{{tab}}— Żebyśta mieli rozum, toby go już dawno mieli...<br />
{{tab}}Sklął go Mateusz i chciał pobić, ledwie ich rozdzielili, więc jeno mu nawytrząchał pięścią, nasobaczył i odszedł, a że już było docna pociemniało na świecie, to i naród porozchodził się po chałupach.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_302" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/302"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/302|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/302{{!}}{{#if:302|302|Ξ}}]]|302}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Na to właśnie czekał Antek, bo, skoro jeno drogi opustoszały i ludzie zasiedli przed wieczerzami, a po wsi rozwiały się zapachy smażonej słoniny, skrzyboty łyżek i ciche pogwary przy miskach, przyprowadził Rocha na Józiną stronę, nie pozwalając rozniecać ognia.<br />
{{tab}}Stary przegryzł naprędce coś niecoś, pozbierał, co miał swojego, i jął się żegnać z kobietami. Hanka padła mu do nóg, a Jóźka buchnęła skomlącym, rzewliwym płaczem.<br />
{{tab}}— Zostańcie z Bogiem, może się jeszcze zobaczymy! — szeptał łzawo, przyciskając je do piersi, a całując po głowinach, kiej ten ociec rodzony, ale, że Antek przynaglał, to, pobłogosławiwszy jeszcze dzieciom i domowi, przeżegnał się i ruszył do przełazu pod bróg.<br />
{{tab}}— Konie zaczekają u Szymka na Podlesiu, a Mateusz was powiezie.<br />
{{tab}}— Muszę jeszcze zajrzeć do kogoś na wsi... Gdzie się spotkamy?...<br />
{{tab}}— Przy figurze pod borem, zarno tam pociągniemy...<br />
{{tab}}— A dobrze, bo z Grzelą mam jeszcze dużo do pomówienia.<br />
{{tab}}I przepadł w mrokach, że nawet kroków nie było słychać.<br />
{{tab}}Antek zaprzągł konie, włożył w brykę jakąś ćwiartkę żyta i worek ziemniaków, pogadał cosik długo z Witkiem na stronie i rzekł głośno:<br />
{{tab}}— Witek, zaprowadź konie do Szymka na Podlesie i wracaj! Rozumiesz?<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_303" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/303"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/303|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/303{{!}}{{#if:303|303|Ξ}}]]|303}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Chłopak jeno błysnął ślepiami, dorwał się koni i ruszył z kopyta tak ostro, jaże Antek za nim krzyknął:<br />
{{tab}}— Wolniej, bo mi, jucho, szkapy zamordujesz!<br />
{{tab}}Tymczasem zaś Rocho przebrał się chyłkiem do Dominikowej, kaj miał jakieś rzeczy, i zamknął się w alkierzu.<br />
{{tab}}Jędrzych pilnował na drodze, Jagusia cięgiem wyzierała w opłotki, a stara, siedząc w izbie, nasłuchiwała niespokojnie.<br />
{{tab}}Wyszło dobre parę pacierzów, nim wyszedł, pogadał jeszcze na stronie z Dominikową i, zarzuciwszy toboł na plecy, chciał iść, ale Jagusia naparła się ponieść za nim choćby do boru. Nie sprzeciwiał się temu i, pożegnawszy starą, ruszyli przez sad na pola.<br />
{{tab}}Szli miedzami zwolna, ostrożnie i w milczeniu.<br />
{{tab}}Noc była widna i sielnie roziskrzona gwiazdami, pośpione ziemie leżały w cichościach, tylko kajś na wsi ujadał pies...<br />
{{tab}}Dosięgali już borów, gdy Rocho przystanął i wziął ją za rękę.<br />
{{tab}}— Jaguś! — szepnął dobrotliwie — posłuchaj mnie uważnie.<br />
{{tab}}Słuchała pilnie, rozdygotana jakiemś złem przeczuciem.<br />
{{tab}}Prawił, kieby ksiądz na spowiedzi, wypominając jej Antka, wójta i już najbarzej Jasia! Prosił i zaklinał na wszystkie świętości, by się opamiętała i zaczęła żyć inaczej!<br />
{{tab}}Odwróciła zesromaną twarz, oblały ją palące ognie wstydu, a serce spięło się męką, ale, kiej spomniał Jasia, podniesła hardo głowę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_304" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/304"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/304|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/304{{!}}{{#if:304|304|Ξ}}]]|304}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A cóż to złego z nim wyrabiam, co?<br />
{{tab}}Jął wywodzić po swojemu, a przedstawiać łagodnie, na jakie to pokusy się dają i do jakiego to grzechu i zgorszenia może ich zły doprowadzić...<br />
{{tab}}Nie słuchała, wzdychając jeno i niesąc się myślami do Jasia, że już same wargi lśniące i nabrane krwią szeptały słodko, gorąco i zapamiętale:<br />
{{tab}}— Jasiu! Jasiu! — A rozjarzone oczy rwały się gdziesik, kieby ptaki radośnie rozśpiewane, i krążyły nad jego głową najmilejszą...<br />
{{tab}}— Dyćbym poszła za nim we wszystek świat! — wyrwało się jej bezwolnie, że Rocho zadrżał, spojrzał w jej oczy, szeroko otwarte, i zamilkł.<br />
{{tab}}Na skraju boru pod krzyżem zabielały jakby kapoty.<br />
{{tab}}— Kto tam? — wstrzymał się niespokojnie.<br />
{{tab}}— Jesteśma! Swoi!<br />
{{tab}}— Nogi mi się już plączą, że odpocznę nieco — rzekł, rozsiadając między nimi. Jagusia zwaliła toboł i przysiadła nieco zboku, pod krzyżem, w głębokim cieniu brzóz.<br />
{{tab}}— Żebyście ino nie mieli jakich nowych kłopotów...<br />
{{tab}}— I... gorsze, że ano idziecie już od nas! — powiedział Antek.<br />
{{tab}}— Być może, iż kiedyś powrócę, być może!...<br />
{{tab}}— Psiekrwie, żeby człowieka gonić, jak tego psa zepsutego! — buchnął Mateusz.<br />
{{tab}}— I za co, mój Boże, za co? — jęknął Grzela.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_305" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/305"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/305|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/305{{!}}{{#if:305|305|Ξ}}]]|305}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Że chcę prawdy i sprawiedliwości la narodu! — ozwał się uroczyście.<br />
{{tab}}— Każdemu jest na świecie źle, ale już najgorzej sprawiedliwemu.<br />
{{tab}}— Nie martw się, Grzela, przemieni się jeszcze na dobre, przemieni...<br />
{{tab}}— Tak se i miarkuję, bo ciężkoby pomyśleć, że wszystkie zabiegi na darmo.<br />
{{tab}}— Czekaj tatka latka, jak kobyłę wilcy zjedzą! — westchnął Antek, wpatrzony w cienie, kaj mu bielała Jagusina gębusia.<br />
{{tab}}— Powiadam wam, że kto chwasty wyrywa i posiewa dobrem ziarnem, ten zbierał będzie w czas żniwny!<br />
{{tab}}— A jak nie obrodzi? Przeciek i to się przygodzi, nie?<br />
{{tab}}— Tak, ale każdy sieje z wiarą, że w dwójnasób mu zaplonuje.<br />
{{tab}}— Juści, chciałby się to kto mozolić na darmo!<br />
{{tab}}Zadumali się głęboko nad temi rzeczami.<br />
{{tab}}Wiater powiał, zaszeleściły nad nimi brzozy, zaszumiał głucho bór i polami poszedł chrzęstliwy szmer zbóż. Księżyc wypłynął i leciał po niebie, jakby ulicą białych chmur, postożonych rzędami, drzewa rzuciły cienie, przesiane światłem, lelki cichym, krętym lotem przewijały się nad ich głowami, a jakiś smutek przejmował serca.<br />
{{tab}}Jagusia zapłakała cichuśko, niewiadomo laczego.<br />
{{tab}}— Co ci to, co? — pytał dobrotliwie Rocho, gładząc ją po głowie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_306" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/306"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/306|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/306{{!}}{{#if:306|306|Ξ}}]]|306}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo to wiem, markotno mi jakoś...<br />
{{tab}}Ale i wszystkim było markotno, i jakaś żałość rozpierała dusze, że siedzieli osowiali, powiędłemi oczami ogarniając Rocha, któren się im teraz widział, kiej ten święty Pański. Siedział pod krzyżem, z którego ciężko obwisły Chrystus jakby błogosławił okrwawionemi ręcami jego siwej, umęczonej głowie, on zaś jął mówić głosem pełnym dufności:<br />
{{tab}}— A o mnie się nie trwóżcie, kruszynam tylko, jedno źdźbło z bujnego pola, wezmą mię i zagubią, to i cóż, kiedy takich zostanie jeszcze wiela, i każden tak samo gotów dać żywot dla sprawy... A przyjdzie pora, że jawi się ich tysiące, przyjdą z miast, przyjdą z chałup, przyjdą ze dworów i tym ciągiem nieprzerwanym położą głowy swoje, dadzą krew swoją i padną jeden za drugim, stożąc się, jak te kamienie, aż póki się z nich nie wyniesie ów święty, utęskniony kościół... A mówię wam, że stanie i trwał będzie po wiek wieków i już go żadna zła moc nie przezwycięży, bo wyrośnie z ochfiarnej krwie i miłowania...<br />
{{tab}}I opowiadał szeroko, jak to ni jedna kropla krwi, ni łza jedna, ni żaden wysiłek nie przepada na darmo, jak to ciągiem, kieby te zboża na ziemi nawożonej, rodzą się nowe brońce, nowe siły, nowe ochfiary, aż nadejdzie ów dzień święty, dzień zmartwychwstania, dzień prawdy i sprawiedliwości la całego narodu...<br />
{{tab}}Mówił gorąco, a chwilami tak górnie, że nie sposób było wyrozumieć wszystkiego, ale przejął ich święty ogień, serca sprężyły się uniesieniem i taką wiarą, mocą i pragnieniem, jaże Antek zawołał:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_307" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/307"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/307|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/307{{!}}{{#if:307|307|Ξ}}]]|307}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jezu... prowadźcie jeno... a choćby na śmierć pódę, pódę...<br />
{{tab}}— Wszystkie pójdziemy, a co stanie na zawadzie — stratujem!<br />
{{tab}}— A kto się nam sprzeciwi, kto nas przemoże? Niech jeno spróbuje...<br />
{{tab}}Wybuchnęli jeden po drugim, a coraz zapamiętalej, aż musiał ich przyciszać i, przysunąwszy się jeszcze bliżej, zaczął nauczać, jaki to będzie ów dzień upragniony i co im trzeba robić, aby go przyśpieszyć...<br />
{{tab}}Mówił tak ważkie i zgoła niespodziane rzeczy, że słuchali z zapartym tchem, z trwogą i radością zarazem, przyjmując każde jego słowo z dreszczem wiary serdecznej, jakoby tę komunję przenajświętszą... Niebo im bowiem otwierał, raje pokazywał, że dusze im poklękały w zachwyceniu, oczy widziały cudności niewypowiedziane, a serca się pasły janielskim, przesłodkiem śpiewaniem nadziei...<br />
{{tab}}— We waszej to mocy, aby się tak stało! — zakończył, niemało już utrudzony. Księżyc schował się za chmurę, poszarzało niebo i zmętniały pola, bór cosik zagadał zcicha, i trwożnie zachrzęściły zboża, i kajś od wsi dalekich niesły się psie naszczekiwania, oni zaś siedzieli niemi, dziwnie cisi, jeszcze zasłuchani, a jakby opici jego słowami i tak jakoś uroczyści, jakby po wielkiej przysiędze.<br />
{{tab}}— Czas mi już odejść! — rzekł, powstając, i brał każdego w ramiona, ściskał i całował na pożegnanie. Dziw się nie popłakali z żalu, on zaś przyklęknął, {{pp|od|mówił}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_308" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/308"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/308|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/308{{!}}{{#if:308|308|Ξ}}]]|308}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|od|mówił}} krótką modlitwę, padł na twarz i zapłakał, obejmując ziemię rękami, kieby tę mać, żegnaną na zawsze.<br />
{{tab}}Jagusia jaże się zaniesła szlochaniem, chłopy ukradkiem wycierali oczy.<br />
{{tab}}I zaraz się rozeszli.<br />
{{tab}}Do wsi wracał tylko Antek z Jagusią, tamci zaś przepadli kajś pod borem.<br />
{{tab}}— A nie mówże przed nikim o tem, coś słyszała! — rzekł po długiej chwili.<br />
{{tab}}— Czy to ja latam z nowinami po chałupach! — warknęła gniewnie.<br />
{{tab}}— A już niech Bóg broni, żeby się wójt dowiedział — upominał surowo.<br />
{{tab}}Nie odrzekła, przyśpieszając jeno kroku, ale nie dał się wyprzedzić, trzymał się pobok, zazierając raz po raz w jej twarz zapłakaną i gniewną...<br />
{{tab}}Księżyc znowu zaświecił i wisiał prosto nad drogą, że szli jakoby tą srebrzystą miedzą, obrzeżoną pokrętnemi cieniami drzew, naraz zadrgało mu serce, tęsknica wyciągnęła nienasycone ramiona, przysunął się ździebko, bliżej, tak blisko, że jeno sięgnąć ręką i przyciągnąć ją do siebie, ale nie sięgnął, zbrakło mu bowiem śmiałości, i powstrzymywało jej zawzięte, wzgardliwe milczenie, więc jeno rzekł z przekąsem:<br />
{{tab}}— Tak lecisz, jakbyś chciała uciec przede mną...<br />
{{tab}}— A bo prawda! Obaczy nas kto i gotowe nowe plotki.<br />
{{tab}}— Albo ci śpieszno do kogo drugiego!<br />
{{tab}}— Juści, abo mi to nie wolno! Abom to nie wdowa!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_309" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/309"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/309|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/309{{!}}{{#if:309|309|Ξ}}]]|309}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r10"/>{{tab}}— Widzę, co niedarmo powiadają, że kierujesz się na księżą gospodynię...<br />
{{tab}}Porwała się jak wicher, i łzy potrzęsły się jej z oczów rzęsistemi, palącemi strugami.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r10"/>
<section begin="r11"/>{{c|XI.}}<br />
{{tab}}Już stronami, na piaskach i lżejszych gruntach wychodzono ze sierpem, już nawet kaj niekaj po wyżniach błyskały kosy, ale we wsiach, gdzie były mocniejsze ziemie, dopiero imano się przygotowań, i żniwa leda dzień miały się rozpoczynać.<br />
{{tab}}Więc i w Lipcach, jakoś w parę dni po ucieczce Rocha, jęto się ostro sposobić do żniwa, rychtowano nagwałt drabiny i moczono we stawie wozy co barzej rozeschnięte, oprzątano stodoły, że już stojały wywarte naprzestrzał, gdzie w cieniach sadów wykręcano powrósła, zaś prawie pod każdą chałupą brząkały rozklepywane kosy, kobiety zwijały się przy pieczeniu chlebów i sposobieniu zapasów, a z tego wszystkiego zrobiło się tylachna skrzętu i rwetesów, że wieś wyglądała jakby przed jakiemś wielkiem świętem.<br />
{{tab}}A że przytem zjechało się z drugich wsi sporo narodu, to na drogach i pod młynem wrzało, kieby na jarmarku, głównie bowiem ściągali ze zbożem do mielenia, ale, jakby na utrapienie, tak mało było wody, że robił tylko jeden ganek, a i to zaledwie się ruchając czekali jednak cierpliwie swojej kolei, boć każden chciał zemleć jeszcze na żniwa.<br /><section end="r11"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_310" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/310"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/310|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/310{{!}}{{#if:310|310|Ξ}}]]|310}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Niemało też cisnęło się do młynarzowego domu kupować mąkę, kasze przeróżne, a nawet i po chleb gotowy.<br />
{{tab}}Młynarz leżał chory, ale snadź nic się nie działo bez jego przyzwoleństwa, gdyż krzyknął do żony, siedzącej na dworze, pod wywartem oknem:<br />
{{tab}}— A Rzepeckim nie dawaj ani za grosz, prowadzali swoje krowy do księżego byka, to niechże im proboszcz zaborguje i co innego.<br />
{{tab}}I nie pomogły żadne prośby ni skamlania, na darmo też wstawiała się za biedniejszymi, zaciął się i żadnemu, któren ino wodził krowę na plebanję, nie pozwolił zborgować ani pół kwarty mąki.<br />
{{tab}}— Spodobał im się księży byk, to niech go sobie doją! — wykrzykiwał.<br />
{{tab}}Młynarzowa, też jakoś kwękająca, spłakana i z obwiązaną twarzą, wzruszała ramionami, ale, jak mogła, ukradkiem zborgowała niejednemu.<br />
{{tab}}Nadeszła Kłębowa, prosząc o pół ćwiartki jaglanej kaszy.<br />
{{tab}}— Płacicie zaraz, to bierzcie, ale na bórg nie dam ani ziarnka.<br />
{{tab}}Zafrasowała się wielce, bo juści, że przyszła bez pieniędzy.<br />
{{tab}}— Tomek z nim trzyma za jedno, to niechaj uprosi o kaszę.<br />
{{tab}}Obraziła się i rzekła wyzywająco:<br />
{{tab}}— Juści, co trzyma z księdzem, i trzymał będzie, ale tutaj już więcej jego noga nie postoi.<br />
{{tab}}— Mała szkoda, krótki żal! Spróbujcie mleć gdzie indziej.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_311" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/311"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/311|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/311{{!}}{{#if:311|311|Ξ}}]]|311}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Odeszła wielce skłopotana, bo w domu nie było już ani grosza, lecz, natknąwszy się na kowalową, siedzącą przed zawartą kuźnią, rozżaliła się przed nią i zapłakała na młynarza.<br />
{{tab}}Ale kowalowa ozwała się z prześmiechem:<br />
{{tab}}— To wam jeno rzeknę, co już niedługie to jego panowanie.<br />
{{tab}}— Hale, a któżto da radę takiemu bogaczowi, kto?<br />
{{tab}}— Jak mu wiatrak postawią pod bokiem, to mu i radę dadzą.<br />
{{tab}}Kłębowa jaże oczy wytrzeszczyła ze zdumienia.<br />
{{tab}}— A mój wiatrak postawi. Co ino poszedł z Mateuszem do boru, wybierać drzewo, na Podlesiu będą stawiać kole figury.<br />
{{tab}}— Cie... Michał stawia wiatrak, śmiercibym się prędzej spodziała, no, no. Ale dobrze tak temu zdzierusowi, niech mu kałdun spadnie.<br />
{{tab}}Tak jej ulżyło, że śpieszniej szła ku domowi, ale, dojrzawszy Hankę, pierącą pod chałupą, wstąpiła podzielić się tą niespodzianą nowiną.<br />
{{tab}}Antek majdrował cosik kole woza i, posłyszawszy rozmowę, rzekł:<br />
{{tab}}— Prawdę wam powiedziała Magda, kowal już kupił od dziedzica dwadzieścia morgów na Podlesiu, zaraz przy figurze, i tam wystawi wiatrak! Młynarz się wścieknie ze złości, ale niech mu rura zmięknie! Tak się już wszystkim dał we znaki, że nikto go nie pożałuje.<br />
{{tab}}— Nie wiecie to niczego o Rochu?<br />
{{tab}}— Nic a nic — odwrócił się od niej jakoś śpiesznie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_312" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/312"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/312|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/312{{!}}{{#if:312|312|Ξ}}]]|312}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— To dziwne, trzeci dzień i niewiada, co się z nim wyrabia.<br />
{{tab}}— Przeciek nieraz już tak bywało, że poszedł kajś, a potem znowu się zjawił.<br />
{{tab}}— Któż to od was idzie do Częstochowy? — zagadnęła Hanka.<br />
{{tab}}— A idzie moja Jewka z Maciusiem. Latoś mało wiela się ze wsi wybiera.<br />
{{tab}}— I ja pójdę, właśnie przepieram na drogę co lżejsze szmaty.<br />
{{tab}}— Ale pono z drugich wsi to sporo się szykuje.<br />
{{tab}}— Sposobną porę se wybrały, na największą robotę — mruknął Antek, ale żonie się nie przeciwił, wiedząc oddawna, na jaką to intencję się ochfiarowała.<br />
{{tab}}Zaczęły se rozpowiadać różnoście, gdy wpadła Jagustynka.<br />
{{tab}}— Wiecie — wrzeszczała — a to może przed godziną przyszedł z wojska Jasiek!<br />
{{tab}}— Tereski chłop! A dyć powiadała, co wraca dopiero na kopania.<br />
{{tab}}— Co inom go widziała, galancie koło niego i okrutnie stęskniony do swoich.<br />
{{tab}}— Dobry był chłop, ale zawzięty. Tereska doma?<br />
{{tab}}— Rwie len u proboszcza i jeszcze nie wie, co ją w domu czeka.<br />
{{tab}}— Znowu zakotłuje się w Lipcach, przeciek mu zarno powiedzą!<br />
{{tab}}Antek słuchał uważnie, gdyż mocno go zajęła nowina, lecz się nie odzywał, zaś Hanka z Kłębową, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_313" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/313"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/313|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/313{{!}}{{#if:313|313|Ξ}}]]|313}}'''<nowiki>]</nowiki></span>szczerze ubolewając nad Tereską, jęły przewidywać najgorsze la niej rzeczy, aż im przerwała Jagustynka:<br />
{{tab}}— Psu na budę taka sprawiedliwość! Hale, pójdzie se taki ciołek na całe roki we świat, kobietę ostawi samą, a potem, jak się niebodze co przygodzi, to gotów ją choćby i zakatrupić! A wszystkie też bij zabij na nią! Kajże to sprawiedliwość! Chłop to se może używać, jak na psiem weselu, i nikto mu zato nie rzeknie nawet marnego słowa. Docna głupie urządzenie na świecie! Jakże, to kobieta nie żywy człowiek, to z drewna wystrugana, czy co? Ale, kiej już musi odpowiadać, to niechże i gach zarówno płaci, przeciek pospólnie grzeszyli. Czemuż to jemu tylko uciecha, a la niej samo płakanie, co?<br />
{{tab}}— Moiściewy, tak już postanowione od wiek wieka, to i ostanie! — szepnęła Kłębowa.<br />
{{tab}}— Ostanie, żeby się naród marnował, a zły cieszył, ale ja tobym postanowiła inaczej: wzion któren cudzą kobietę, to niechże se ją ostawi na zawdy, a nie zechce, bo mu już nowa lepiej zasmakowała, kijem ścierwę i do kreminału!<br />
{{tab}}Antek roześmiał się z jej zapalczywości, skoczyła ku niemu z wrzaskiem.<br />
{{tab}}— La was to ino warte śmiechu, co? Zbóje zapowietrzone, każda wam najmilejsza, póki jej nie dostanieta! A potem jeszcze się przekpiwają!<br />
{{tab}}— Wydzieracie się, jak sroka na pluchę! — rzucił niechętnie.<br />
{{tab}}Poleciała na wieś i przyszła dopiero nad wieczorem, ale srodze spłakana.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_314" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/314"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/314|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/314{{!}}{{#if:314|314|Ξ}}]]|314}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cóż się to waju przygodziło? — spytała niespokojnie Hanka.<br />
{{tab}}— A co, napiłam się człowieczego bólu i jaże mnie zamgliło — rozpłakała się i jęła mówić przez łzy i szlochania — wiecie, a to Kozłowa wzięła Jaśka pod swoją opiekę i już mu wszyćko wyśpiewała.<br />
{{tab}}— Nie ta, to drugaby mu pedziała, takie rzeczy się nie zagubią.<br />
{{tab}}— Mówię wam, że cosik strasznego wzbiera w ich chałupie! Poleciałam do nich, nie było nikogo. Zaglądam teraz, siedzą oboje i płaczą, na stole porozkładane podarunki, jakie jej przyniósł. Jezu, jaże mróz mnie przejął, jakbym zajrzała do grobu. Nie mówią do się, jeno płaczą. Mateuszowa matka rozpowiedziała mi, jak to było, aże mi włosy powstały na głowie.<br />
{{tab}}— Nie wiecie, wspominał Mateusza? — zagadnął niespokojnie Antek.<br />
{{tab}}— Pomstuje na niego, że niech Bóg broni! Jasiek mu tego nie przepuści, nie!<br />
{{tab}}— Nie bójcie się, Mateusz go skamlał o łaskę nie będzie — odrzucił gniewnie i, nie słuchając więcej, poleciał na Podlesie przestrzec przyjaciela.<br />
{{tab}}Nalazł go dopiero u Szymków, siedział z Nastusią pod ścianą i cosik zcicha se redzili, wywołał go zaraz i, kiej odeszli spory kawał drogi, opowiedział.<br />
{{tab}}Mateusz aż się zachłysnął i zaczął kląć.<br />
{{tab}}— Ażeby to siarczyste pioruny spaliły taką nowinę!<br />
{{tab}}Wracali do wsi, Mateusz się krzywił i jakoś boleśnie i ciężko wzdychał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_315" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/315"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/315|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/315{{!}}{{#if:315|315|Ξ}}]]|315}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Widzę, co ci markotno i żal — wtrącił ostrożnie Antek.<br />
{{tab}}— Zaśbym ta żałował, już mi kością w gardle stanęła. Co inszego mnie trapi.<br />
{{tab}}Antek się zdumiał, ale nijakoś było się rozpytywać.<br />
{{tab}}— Czasuby nie chwaciło, żebym miał każdej żałować! Wpadła mi w pazury, to i wzionem, każdyby zrobił to samo! Nie bój się, użyłem, jak pies w studni, bo, com się musiał nasłuchać beków i wyrzekań, to starczyłoby la dziesięciu. Uciekałem, to kieby cień szła za mną. Niechże i Jasiek się nią nacieszy. Nie kochanice mi w głowie, a jeno całkiem co drugiego.<br />
{{tab}}— Pewnie, że pora by ci się żenić.<br />
{{tab}}— Właśnie i Nastka mówiła mi to samo.<br />
{{tab}}— Dzieuch we wsi, jak maku, nietrudno wybrać.<br />
{{tab}}— Już mam zdawiendawna cosik upatrzonego — wyrwało mu się bezwolnie.<br />
{{tab}}— To me proś w dziewosłęby i sprawiaj wesele, choćby zaraz po żniwach.<br />
{{tab}}Nie poszło mu to w smak, bo skrzywił się i zagadał znowu o Jaśku, a wywiedziawszy się wszystkiego, jął rozpowiadać o Szymkowej gospodarce, wyznając przytem nibyto niechcący, że Jędrzych mówił Nastusi pod sekretem, jako Dominikowa ma podać do sądu o grunt Jagusi po Macieju.<br />
{{tab}}— Ociec zapisali, to jej nikto nie zapiera, juści, że samej ziemi nie oddam, ale święcie zapłace, co warta! Kłótnica, chce się jej procesów!<br />
{{tab}}— Prawda to, że Jagusia zapis oddała Hance? — pytał ostrożnie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_316" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/316"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/316|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/316{{!}}{{#if:316|316|Ξ}}]]|316}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cóż z tego, kiej nie odpisała się u rejenta.<br />
{{tab}}Mateusz jakoś poweselał i, nie mogąc się już powstrzymać, zatrącał w rozmowie raz po raz o Jagusię, sielnie ją sobie chwaląc.<br />
{{tab}}Antek pomiarkowawszy, o co mu chodzi, rzekł szydliwie:<br />
{{tab}}— Słyszałeś, co to znowu o niej wygadują?<br />
{{tab}}— Baby zawdy łatki jej przypinały.<br />
{{tab}}— Za Jasiem organistów lata pono, kiej suka — dodał z rozmysłem.<br />
{{tab}}— Widziałeś to? — rozczerwienił się z gniewu.<br />
{{tab}}— Na prześpiegi za nią nie chodzę, bo me ni parzy, ni ziębi, ale są, które widują co dnia, jak się schodzi w boru z Jasiem, to po miedzach...<br />
{{tab}}— Sprać jedną i drugą, toby wnet przestały plotkować.<br />
{{tab}}— Spróbuj, może się wystraszą i przestaną! — mówił zwolna, zatargała nim nagła, strasznie szarpiąca zazdrość o Jagusię, a już te myśle, że Mateusz może się z nią ożenić, kąsały go, kieby rozwścieklone psy.<br />
{{tab}}Nie odpowiadał na jego zaczepne i często przykre słowa, by się jeno nie wydać ze swoją męką, ale na rozstaniu nie poredził się już wstrzymać i rzekł ze złym prześmiechem:<br />
{{tab}}— A któren się z nią ożeni, sporo szwagrów miał będzie...<br />
{{tab}}Rozeszli się dosyć ozięble.<br />
{{tab}}Mateusz, odszedłszy parę kroków, roześmiał się cicho i pomyślał:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_317" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/317"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/317|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/317{{!}}{{#if:317|317|Ξ}}]]|317}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Musi go trzymać zdaleka, to się na nią źli a pyskuje. A niech ta se lata za Jasiem, taki dzieciuch. Barzej ją tam ciągnie ksiądz, niźli chłopak.<br />
{{tab}}Rozmyślał pobłażliwie, bo, wywiedziawszy się od Antka co do tego zapisu po Macieju, już stanowczo umyślił się z nią ożenić. Zwolnił kroku i rozliczał se w myślach, po ile to trzaby mu spłacać Jędrzycha i Szymka, by samemu ostać na gospodarce, na całych dwudziestu morgach.<br />
{{tab}}— Stara przykra, juści, ale przeciek nie bedzie wiekowała.<br />
{{tab}}Spomniały mu się Jagusine sprawki, to go ździebko rozfrasowało.<br />
{{tab}}— Co było, to nie jest, a zechce się jej nowych figlów, to z niej rychło wytrzęsę.<br />
{{tab}}W opłotkach przed chałupą czekała na niego matka.<br />
{{tab}}— Jasiek wrócił — szeptała zatrwożona — już mu o tem powiedzieli.<br />
{{tab}}— To i lepiej, nie będzie potrza się ocyganiać.<br />
{{tab}}— Tereska przylatywała już parę razy, grozi, że się utopi... że nie...<br />
{{tab}}— Pewnie, co gotowa to zrobić, pewnie — szepnął wystraszony i tak się tem srodze zmartwił, że zasiadłszy w progu do kolacji, nie mógł jeść, a jeno nadsłuchiwał od Jaśkowego sadu, że to siedzieli tylko przez miedzę. Przejmował go coraz większy niespokój, odsunął miskę i, kurząc papierosa za papierosem, na darmo barował się z dygotem trwogi, na darmo klął siebie i wszystkie kobiety i na darmo chciał całą sprawę obrócić <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_318" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/318"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/318|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/318{{!}}{{#if:318|318|Ξ}}]]|318}}'''<nowiki>]</nowiki></span>w przekpinki, bo strach o Tereskę rozrastał się w nim coraz barzej i dręczył już nie do wytrzymania. Już parę razy się podnosił, aby iść kajś na wieś, między ludzi, ale ostawał, wyczekując niewiada na co.<br />
{{tab}}Noc się już zrobiła, gdy naraz posłyszał jakieś kroki, a nim rozeznał, z której strony nadchodzą, już Tereska wisiała mu na szyi.<br />
{{tab}}— Ratuj, Mateusz! Jezu, tak czekałam na cię, tak wyglądałam.<br />
{{tab}}Usadził ją pobok, lecz cisnęła mu się do piersi, kiej dzieciątko, i przez łzy lejące się ciurkiem, przez mękę i rozpacz szeptała:<br />
{{tab}}— Powiedziały mu o wszystkiem! Śmiercibym się była prędzej spodziała, niźli jego powrotu. Byłam u księżego lnu... przylatuje któraś i powiada... dziw trupem nie padłam... szłam, jak na śmierć... nie było cię doma... poszłam cię szukać... nie było cię we wsi... kołowałam z godzinę, ale musiałam iść... wchodzę do chałupy... a on stoi na środku, blady, kiej ściana... skoczył do mnie z pięściami...o prawdę pyta... o prawdę...<br />
{{tab}}Mateusz jaże się zatrząsł i obcierał z twarzy zimny, lodowaty pot.<br />
{{tab}}— Wyznałam się przed nim... na nic jużby się zdały cygaństwa... Topora chycił na mnie... myślałam, że już koniec, i pierwsza mu rzekłam: Zabij! ulży nam obojgu! Ale me nie tknął nawet palcem! Jeno popatrzył we mnie, przysiadł pod oknem i zapłakał!.. Jezu miłosierny, żeby me chociaż sprał, skopał, sponiewierał, lżejby mi było, lżej, a on siedzi i płacze! I cóż ja teraz pocznę, nieszczęsna, co? kaj się podzieję! Ratuj me, <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_319" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/319"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/319|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/319{{!}}{{#if:319|319|Ξ}}]]|319}}'''<nowiki>]</nowiki></span>bo się rzucę do studni, albo se co złego zrobię, ratuj! — wrzasnęła, padając mu do nóg.<br />
{{tab}}— Cóż ja ci poredzę, sieroto, co? — jąkał bezradnie.<br />
{{tab}}Zerwała się nagle z dzikim warkotem gniewnego szaleństwa.<br />
{{tab}}— To pocoś me brał? pocoś me stumanił? pocoś me przywiódł do grzechu?<br />
{{tab}}— Cała wieś tu się zleci, cichoj!<br />
{{tab}}Przypadła mu znowu do piersi, objęła sobą i, pokrywając pocałunkami, zaskamlała całą mocą strachu, miłowania i rozpaczy:<br />
{{tab}}— O mój jedyny, o mój wybrany z tysiąca, zabij me, a nie odpędzaj od siebie! Miłujesz to me, co? Miłujesz? Dyć me utul ten ostatni razik, dyć me weź, ogarnij sobą i nie daj na mękę, nie daj płakania, nie daj zatracenia! Jedynego cię mam na wszyćkim świecie, jedynego... Ino me ostaw przy sobie, a służyła ci będę za tego psa wiernego, za tę ostatnią dziewkę!<br />
{{tab}}Jęczała rzewliwemi słowy, rwanemi ze samego dna udręczonej duszy.<br />
{{tab}}A Mateusz wił się jakby w kleszczach i, jak mógł, wykręcał się od stanowczej odpowiedzi, zbywając ją całunkami, a przygłaskaniem, i przytakując wszystkiemu, co jeno chciała, rozglądał się trwożniej i niecierpliwiej, gdyż mu się uwidziało, że Jasiek siedzi na przełazie.<br />
{{tab}}Ale w jakiejś minucie Tereska, przejrzawszy prawdę do dna, odepchnąła go od siebie i zakrzyczała, bijąc słowami kieby biczem:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_320" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/320"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/320|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/320{{!}}{{#if:320|320|Ξ}}]]|320}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Cyganisz, jak pies! Zawdyś me ocyganiał! Już me teraz nie zwiedziesz! Strach ci Jaśkowego kija, to się wijesz, kiej ta przydeptana glista! A ja mu zawierzyłam, jak komu najlepszemu! Mój Boże, mój Boże! A Jasiek taki poczciwy, nawiózł mi podarunków, nigdy mi nie powiedział marnego słowa, i ja mu tak odpłaciłam. I takiemu przeniewiercy zawierzyłam, takiemu zbójowi! takiemu psu! Idź se za Jagusią! — zawrzeszczała, przyskakując do niego z pięściami — idź, i niech was pożeni hycel, pasujeta do siebie, lakudra i złodziej.<br />
{{tab}}Padła na ziemię, zanosząc się strasznym, obłąkanym płaczem.<br />
{{tab}}Mateusz stał nad nią, nie wiedząc, co począć, matka chlipała kajś pod ścianą, gdy wyszedł ze sadu Jasiek i, przystąpiwszy do żony, jął jej szeptać tkliwe, przesiąkłe łzami, a pełne dobrości słowa:<br />
{{tab}}— Chodź do dom, chodź, sieroto. Nie bój się, nie ukrzywdzę cię, masz ty już dosyć za swoje, chodź, żono...<br />
{{tab}}Wziął ją na ręce i, przeniósłszy na przełaz, krzyknął do Mateusza:<br />
{{tab}}— Pókim żyw, to ci jej krzywdy nie daruję, tak mi dopomóż, Panie Boże!<br />
{{tab}}Mateusz milczał, dusił go wstyd i zalewał mu serce taką gorzkością i taką dojmującą udręką, że poniósł się do karczmy i pił przez całą noc.<br />
{{tab}}Cała historja migiem się rozniesła po wsi, a ku niemałemu podziwowi, z wielkiem też uważaniem rozpowiadali o Jaśkowem postąpieniu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_321" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/321"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/321|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/321{{!}}{{#if:321|321|Ξ}}]]|321}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Ze świecą nie najdzie takiego drugiego — mówiły rozrzewnione kobiety, srodze przytem powstając na Tereskę, ale Jagustynka zapalczywie broniła.<br />
{{tab}}— Tereska niewinowata! — wrzeszczała po różnych opłotkach, kaj jeno posłyszała, że bierą ją na ozory — smarkul to był jeszcze, kiej Jaśka wzieni do wojska, ostała sama jedna, nawet przez dziecka, to i nie dziwota, co bez tyla roków zacniło się jej za chłopem. Żadnaby nie przetrzymała takiego postu. A Mateusz zwietrzył, kiej pies, i dalejże bakę świecić, cudeńka prawić, na muzykę prowadzić, jaże i głupią zdurzył.<br />
{{tab}}— Ze to niema sądu na takich zwodzicieli — westchnęła któraś.<br />
{{tab}}— Łeb mu już lenieje, a za kobietami jeszcze ciągnie.<br />
{{tab}}— Kawalerska sierota, to kajże się pożywi, jak nie z cudzego — kpili parobcy.<br />
{{tab}}— Mateusz też niewinowaty, nie wiecie to, że jak suczka nie da, to i piesek nie weźmie! — zaśmiał się Stacho Płoszka, i dziw go zato nie pobiły.<br />
{{tab}}Ale wnet przestali o tem deliberować, gdyż żniwa były za pasem, dnie szły wybrane, suche i upalne, po wzgórkach żyta jakby się prosiły o kosy, a jęczmiona już dochodziły, to co dnia ktosik wychodził penetrować pola, zaś bogatsze już się oglądali za najemnikiem.<br />
{{tab}}Zaś na pierwszego ruszył organista, wywiódłszy do żniwa kilkanaście kobiet, stanęła do sierpa nawet sama organiścina, wzięły żąć i córki, a stary miał nad wszystkiem czuwające oko. Jasio przyleciał dopiero po mszy i niedługo się cieszył żniwami, bo, skoro jeno <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_322" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/322"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/322|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/322{{!}}{{#if:322|322|Ξ}}]]|322}}'''<nowiki>]</nowiki></span>podniesła się przypołudniowa spieka, wypędziła go matka, żeby se głowy nie przepalił na słońcu.<br />
{{tab}}— Poszuka se cienia u Jagusi, w to mu graj — warknęła za nim Kozłowa.<br />
{{tab}}W domu jednak było mu gorąco, nudnie i muchy tak cięły zapamiętale, że wybrał się na wieś i, przechodząc koło Kłębów, dosłyszał jakieś przyduszone jęki, rozchodzące się z wywartej narozcież chałupy.<br />
{{tab}}Jagata leżała w sieniach pod progiem, w izbie było pusto, cały bowiem dom poszedł do żniwa.<br />
{{tab}}Przeniósł ją do izby, położył na łóżko, napoił i tak cucił, jaże przyszła nieco do siebie i otworzyła załzawione oczy.<br />
{{tab}}— Dyć już kończę, paniczku — uśmiechnęła się, kiej rozbudzone dziecko.<br />
{{tab}}Chciał zaraz bieżyć po księdza, przytrzymała go za sutannę.<br />
{{tab}}— Panienka mi dzisia rzekła: „Gotuj się na jutro, duszo umęczona!“ Mam czas jeszcze, paniczku! Jutro... dzięki ci, Boże miłosierny, dzięki! — jąkała coraz słabiej, prześmiech zatlił się na jej wargach, złożyła ręce i, zapatrzona kajś, w jakoweś dalekości, zapadła jakby w głęboką duszną modlitwę, a Jasio, rozumiejąc, co już zaczęło się konanie, poleciał zwoływać Kłębów.<br />
{{tab}}Zajrzał do niej dopiero po południu, leżała w łóżku całkiem przytomna, skrzynka stała przy niej na ławie, wyjmowała z niej stygnącemi rękami wszystko, co se była nagotowała na tę porę ostatnią: czystą płachtę pod siebie i świeże obleczenie na pościelce, wodę święconą, całkiem jeszcze dobre kropidło i spory kawał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_323" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/323"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/323|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/323{{!}}{{#if:323|323|Ξ}}]]|323}}'''<nowiki>]</nowiki></span>gromnicy i obrazek Częstochowskiej do ręki i nową koszulę, suty wełniak, czepek, bujnie ururkowany nad czołem, wraz z chustą do zawiązania i zupełnie nowe trzewiki, wszyćko śmiertelne wiano, użebrane przez całe życie, rozłożyła koło siebie, ciesząc się każdą rzeczą i chwaląc przed kobietami, zaś czepek nawet przymierzyła i, przejrzawszy się w lusterku, szepnęła wielce szczęśliwa:<br />
{{tab}}— Będzie galancie, na sielną gospodynię patrzę.<br />
{{tab}}Przykazała, bych ją w te skarby przystroili jutro, zaraz od samego rana.<br />
{{tab}}Juści, co nikto się jej nie sprzeciwił, chodzili kole niej na palcach, umilając jej te ostatnie chwile, jak jeno poredzili.<br />
{{tab}}Jasio przesiedział przy niej do zmierzchu, czytając w głos modlitwy, powtarzała za nim, zasypiając co chwila z jakimś leciuśkim pośmiechem.<br />
{{tab}}A gdy zasiadali do wieczerzy, zapragnęła jajecznicy, juści, że jeno dziobnęła raz i drugi, odsuwając jadło odrazu, i już cały wieczór leżała cichuśko, dopiero, kiedy zabierali się do spania, przywołała Tomka.<br />
{{tab}}— Nie bój się, nie będę ci zawadzała długo, nie — wyrzekła lękliwie.<br />
{{tab}}Na drugi dzień z rana przybrali ją, jak przykazała, położyli ją na Kłębowej łóżko, a na jej własnej pościeli, sama pilnowała, żeby wszystko było, jak się patrzy, sama strzepywała, drżąc, chudą pierzynę, sama nalała wody święconej na talerz i położyła na nim kropidło, a spenetrowawszy, że już jest, jak być powinno w taką godzinę u gospodarzy, poprosiła o księdza.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_324" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/324"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/324|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/324{{!}}{{#if:324|324|Ξ}}]]|324}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Przyszedł z Panem Jezusem, przygotował ją na tę drogę ostatnią i zalecił Jasiowi pozostać do końca, że to jemu samemu gdziesik się śpieszyło.<br />
{{tab}}Jasio zasiadł przy niej i czytał se pocichu z brewiarza, Kłębowie też ostali w domu, a wkrótce przyleciała Jagusia, przywarowawszy kajś w kącie cichuśko, niby trusia. W izbie jeno muchy brzęczały, gdyż ludzie snuli się bez głosu, jak cienie, trwożnie jeno spozierając na Jagatę... Leżała z różańcem w ręku, jeszcze całkiem przytomnie, żegnając się z każdym, kto ino zajrzał do chałupy, zaś poniektórym dzieciom, cisnącym się w sieniach i pod oknem, rozdawała po parę groszy:<br />
{{tab}}— Naści, a zmów paciorek za Jagatę! — szeptała z lubością.<br />
{{tab}}A potem już całe godziny nie odzywała się do nikogo.<br />
{{tab}}I leżała se godnie, po gospodarsku, na łóżku i pod obrazami, jak se była roiła przez całe życie. Leżała, pełna cichej dumy i nieopowiedzianej szczęśliwości, radosne łzy siwiły się w jej oczach. Poruchiwała cosik wargami, błogo uśmiechnięta i zapatrzona przez okno w niebo głębokie, w pola nieobjęte, gdzie już kaj niekaj błyskały z brzękiem kosy i kładły się źrałe, ciężkie żyta, w jakieś dale, widne jeno jej duszy zamierającej.<br />
{{tab}}Ale w jakiejś minucie, gdy dzień miał się już ku schyłkowi, a izbę zalały czerwone zorze zachodu, wstrząsnęła się gwałtownie, usiadła i, wyciągnąwszy ręce, zawołała mocnym, a jakoby cudzym głosem:<br />
{{tab}}— Pora już na mnie, pora.<br />
{{tab}}I padła wznak.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_325" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/325"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/325|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/325{{!}}{{#if:325|325|Ξ}}]]|325}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}W izbie zrobiło się straszno, buchnęły płacze, poprzyklękali kole łóżka, Jasio jął czytać modlitwę za konających, Kłębowa zapaliła gromnicę, umierająca powtarzała za Jasiem, ale coraz słabiej, coraz ciszej, coraz bełkotliwiej, oczy jej gasły, niby ten dzień letni, znojami utrudzony, twarz grążyła się w tuman wiecznego zmierzchu, wypuściła gromnicę i skonała.<br />
{{tab}}I pomarła se ta dziadówka, kieby najpierwsza we wsi, a Jambroż, któren akuratnie zdążył na sam koniec, zawarł jej oczy, sam Jasio zmówił za nią gorący pacierz i cała wieś przychodziła się modlić przy jej zwłokach, popłakać, a zazdrośnie się dziwować szczęśliwej śmierci i lekkiemu skonaniu.<br />
{{tab}}Tylko Jasia, skoro zajrzał w jej martwe oczy i w tę stężałą na grudę twarz, poradloną pazurami śmierci, zatrząsł taki strach, że uciekł do domu, rzucił się na łóżko, wcisnął głowę w poduszki i zapłakał.<br />
{{tab}}Poleciała wnet za nim Jagusia i, chociaż sama była pełna przerażenia i żałości, jęła go uspokajać i obcierać mu twarz zapłakaną. Przytulił się do niej, kieby do matki, kładł rozbolałą głowę na jej piersiach, obejmował ją zaszyję i, jaże się zanosząc szlochaniem, skarżył się rzewliwie:<br />
{{tab}}— Boże mój, jakie to straszne, jakie to okropne!..<br />
{{tab}}Weszła na to organiścina, zobaczyła i srogi gniew nią zatargał.<br />
{{tab}}— Co się tu dzieje! — postąpiła na środek izby i zasyczała, ledwie się już hamując — widzisz ją, jaka mi czuła opiekunka, szkoda tylko, że Jasio już niańki nie potrzebuje i sam sobie poradzi nos obetrzeć!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_326" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/326"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/326|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/326{{!}}{{#if:326|326|Ξ}}]]|326}}'''<nowiki>]</nowiki></span><section begin="r11"/>{{tab}}Jagusia podniesła na nią zapłakane oczy i, dygocąc w zalęknieniu, jęła rozpowiadać o śmierci starej, Jasio też rzucił się skwapnie, tłumacząc matce, co mu się to przygodziło, ale organiścina, snadź już dobrze przódzi podbechtana przez kumy, wywarła na niego gębę:<br />
{{tab}}— Głupiś, jak cielę! Nie odzywaj się lepiej, byś i ty czego nie oberwał!<br />
{{tab}}Skoczyła naraz do drzwi, wywarła je narozcież i zawrzeszczała do Jagusi:<br />
{{tab}}— A ty się wynoś, i żeby tutaj nie postała więcej twoja noga, bo cię wyszczuję!<br />
{{tab}}— Cóżem to winowata, co? — jąkała, zgoła już nieprzytomna ze wstydu i boleści.<br />
{{tab}}— Poszła precz i w tej minucie, bo każę psy pospuszczać! Już ja nie będę płakała przez ciebie, jak Hanka albo wójtowa! Ja cię nauczę jamorów, małpo jedna, już ty mnie popamiętasz, tłumoku! — darła się na cały głos.<br />
{{tab}}Jagusia buchnęła płaczem, wypadła przed dom i pognała w cały świat.<br />
{{tab}}A Jasio stanął, jakby rażony piorunem.<br /><br />{{---|50}}<br /><section end="r11"/>
<section begin="r12"/>{{c|XII.}}<br />
{{tab}}Naraz porwał się za nią lecieć.<br />
{{tab}}— A to gdzie? — warknęła groźnie matka, zapierając mu sobą drzwi.<br />
{{tab}}— Dlaczego ją mama wypędziła, za co? Że była dla mnie taka poczciwa! To niesprawiedliwie, ja na to<section end="r12"/> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_327" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/327"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/327|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/327{{!}}{{#if:327|327|Ξ}}]]|327}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nie pozwolę! Cóż ona zrobiła złego? co? — wykrzykiwał gorączkowo, wydzierając się z twardych rąk matczynych.<br />
{{tab}}— Usiądź spokojnie, bo zawołam ojca... Za co? Zaraz ci powiem: masz być księdzem, to nie chcę, abyś pod moim dachem sposobił sobie kochanicę, nie chcę dożyć takiego wstydu i hańby, żeby cię ludzie wytykali palcami! Dlatego ją wypędziłam, rozumiesz teraz?<br />
{{tab}}— W imię Ojca i Syna! Co mama mówi! — jęknął w najgłębszem oburzeniu.<br />
{{tab}}— Mówię to, co wiem! Juści, wiedziałam, że ją spotykasz tu i owdzie, ale Bóg mi świadkiem, jako cię nie podejrzewałam o nic zdrożnego! Myślałam sobie zawsze, że skoro mój syn nosi kapłańską sukienkę, to splamić się jej nigdy nie poważy! Adybym cię przeklęła na wieki i wydarła ze serca, choćby wraz pęknąć miało... — Oczy jej zapłonęły taką świętą zgrozą i nieubłaganiem, że Jasio zdrętwiał ze strachu. — Dopiero Kozłowa otworzyła mi oczy, a teraz już sama zobaczyłam, do czego chciała cię przywieść ta suka...<br />
{{tab}}Rozpłakał się żałośnie i wśród szlochań i skarg na te okropne posądzenia z taką szczerością opowiedział wszystkie spotykania, że całkiem zawierzyła i, przygarnąwszy go do piersi, jęła mu obcierać łzy, a uspokajać.<br />
{{tab}}— Nie dziw się, że zlękłam się o ciebie, przecież to łajdus najgorszy we wsi...<br />
{{tab}}— Jagusia! Najgorszy we wsi! — Nie wierzył własnym uszom.<br />
{{tab}}— Wstyd mi, ale dla twojego dobra muszę ci wszystko rozpowiedzieć.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_328" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/328"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/328|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/328{{!}}{{#if:328|328|Ξ}}]]|328}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I opowiedziała o niej przeróżne historje, nie szczędząc na dokładkę ni plotów, ani też najrozmaitszych wymysłów.<br />
{{tab}}Jasiowi włosy powstały na głowie, jaże się porwał z miejsca i zakrzyknął:<br />
{{tab}}— To nieprawda, nigdy nie uwierzę, żeby Jagusia była taka podła, nigdy...<br />
{{tab}}— Matka ci to mówi, rozumiesz? Z palca sobie tego nie wyssałam.<br />
{{tab}}— Bajki, nic więcej! Przecież to byłoby straszne! — załamał rozpaczliwie ręce.<br />
{{tab}}— A czemuż ją bronisz tak zawzięcie, co?<br />
{{tab}}— Bronię każdego niewinnego, każdego.<br />
{{tab}}— Głupiś jak baran. — Rozgniewała się, dotknięta srodze jego niewiarą.<br />
{{tab}}— Jak mama uważa. Ale jeżeli Jagusia taka najgorsza, to czemu mama pozwalała jej przychodzić do nas? — Zaperzył się zapalczywie, kiej młody kogut.<br />
{{tab}}— Nie będę się tłumaczyła przed tobą, kiedyś taki głupi, że niczego nie rozumiesz, ale ci zapowiadam: trzymaj się od niej zdaleka, bo jak was gdzie razem przydybię, to chociażby przy całej wsi, a sprawię jej taką frycówkę, że mnie popamięta z ruski miesiąc! A i tobie może się przytem co oberwać...<br />
{{tab}}Odeszła, trzaskając drzwiami ze złości.<br />
{{tab}}A Jasio, nawet nie rozumiejąc, czemu go tak obchodzi Jagusina osława, przeżuwał matczyne słowa, niby te kolczaste osty, dławił się niemi, sycąc duszę ich piołunową gorzkością.<br> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_329" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/329"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/329|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/329{{!}}{{#if:329|329|Ξ}}]]|329}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Toś ty taka, Jaguś! Toś ty taka! — skarżył się z żałosnym wyrzutem, że gdyby się była w tej chwili zjawiła, odwróciłby się od niej ze wzgardą i gniewem. Albo to mógł spodziewać się czegoś podobnego? Że nawet w myślach nie postały mu takie straszne rzeczy. Rozważał je jednak z coraz większą udręką i już sto razy się zrywał, aby do niej bieżyć, aby stanąć do oczów i rzucić jej w twarz tę całą litanję grzechów... Niech posłyszy, co mówią o niej, i niechaj się wyprze, jeżeli może... Niech głośno powie: nieprawda! Dumał gorączkowo, ale coraz głębiej wierzył w jej niewinność i ogarniał go żal, i wstawała w nim cicha tęsknota, i budziły się jakieś słodkie, radosne przypomnienia spotykań, a jakiś słoneczny tuman niepojętej rozkoszy przysłonił mu oczy i serce dręczył, że naraz się zerwał i zaczął krzyczeć, jakby do wszystkiego świata:<br />
{{tab}}— Nieprawda! nieprawda! nieprawda!<br />
{{tab}}Ale przy kolacji uparcie patrzył w talerz, unikając matczynych oczów i, chociaż mówiono o śmierci Jagaty, nie wtrącał się do rozmowy, a jeno cięgiem matyjasił, przebierał w jadle, sprzeciwiał się siostrom, wyrzekał na gorąc w izbie i, skoro tylko sprzątnęli miski, poniósł się na plebanję — proboszcz siedział se na ganku z fają w zębach i cosik pilnie pogadywał z Jambrożem, obszedł ich zdala i, spacerując kajś pod drzewinami, frasobliwie medytował.<br />
{{tab}}— A może to i prawda! Mamaby sobie tego nie stworzyła.<br />
{{tab}}Z okien plebanji lały się smugi światła na klomb, gdzie baraszkowały pieski, warcząc na się przyjacielsko, a z ganku roznosił się grubachny głos.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_330" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/330"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/330|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/330{{!}}{{#if:330|330|Ξ}}]]|330}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A jęczmień na Świńskim dołku obejrzałeś?<br />
{{tab}}— Słoma jeszcze ździebko zielona, ale ziarno już kiej pieprz.<br />
{{tab}}— Trzaby ci jutro przewietrzyć ornaty, na nic spleśnieją. Komżę i alby zanieś Dominikowej, niech Jagusia upierze. Ale kto to był po południu z krową?<br />
{{tab}}— Któryś z Modlicy. Młynarz spotkał go na moście i próbował przeciągnąć do swojego byka, obiecywał go nawet dopuścić za darmo, ale chłop wolał naszego...<br />
{{tab}}— Ma rozum, za rubla będzie miał profit na całe życie, przynajmniej krów się dochowa. Nie wiesz, Kłęby wyprawią to pogrzeb Jagacie?<br />
{{tab}}— Przeciek ostawiła na pochowek całe dziesięć złotych.<br />
{{tab}}— Pochowa się ją z paradą, jak gospodynię. A powiedz tam brackim, że wosku im sprzedam, niech sobie tylko dokupią blichowanego. Jutro Michał obrządzi w kościele, a ty idź z ludźmi do żniwa i poganiaj, barometr jakiś niepewny, może być burza! Kiedyż to się zbiera kompanja do Częstochowy?<br />
{{tab}}— Wotywę zamówiły na czwartek, to juści zaraz po mszy ruszą...<br />
{{tab}}Jasia drażniła nieco ta rozmowa, odszedł dalej aż pod niski pleciony płot, dzielący sad od pasieki, na wąską, zarosłą dróżkę i spacerował, trącając niekiedy głową w obwisłe, ciężkie od jabłek gałęzie.<br />
{{tab}}Wieczór był nagrzany i duszny, pachniał miód i żyto skoszone kajś za ogrodami, powietrze było ciężkie, przejęte spieką, bielone pnie majaczyły w mrokach, niby gzła porozwieszane do przeschnięcia, kajś <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_331" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/331"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/331|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/331{{!}}{{#if:331|331|Ξ}}]]|331}}'''<nowiki>]</nowiki></span>nad stawem naszczekiwały psy wielce swarliwie, a od Kłębów buchały niekiej żałobne, jękliwe zawodzenia.<br />
{{tab}}Jasio, strudzony wreszcie deliberacjami, zawrócił już ku domowi, gdy naraz posłyszał jakby z pasieki jakieś przyduszone, gorące szepty.<br />
{{tab}}Nie dojrzał nikogo, ale przystanął i słuchał z zapartym tchem.<br />
{{tab}}— ...byś skisł... puść me, puść, bo będę krzyczeć!.<br />
{{tab}}— ...głupia... Czego się wydzierasz? Krzywdy ci to chcę, krzywdy?...<br />
{{tab}}— ...jeszcze kto posłyszy. Laboga, dyć mi ziobra zgnieciesz... puść...<br />
{{tab}}Pietrek Borynów i księża Maryna! Rozpoznał ich po głosach i odszedł z uśmiechem, lecz po paru krokach zawrócił na dawne miejsce i nasłuchiwał z dziwnie bijącym sercem. Gęste krze ich przysłaniały i ciemnica, niesposób było rozeznać, ale coraz wyraźniej słyszał krótkie, rwane i warem kipiące słowa, buchały kiej płomienie, a niekiedy, przez długie chwile wrzały gorączkowe, dyszące oddechy i szamotania.<br />
{{tab}}— ...takusieńką, jak ma Jagusia, obaczysz... ino mi nie broń, Maryś, ino...<br />
{{tab}}— ...zarno ci zawierzę... bo ja to taka... loboga, dajże odzipnąć...<br />
{{tab}}Zaszeleściały gwałtownie krzaki, coś ciężko zwaliło się na ziem, ale po chwili zatrzęsły się, i znowu krótkie, rozpalone szepty, ściszone śmiechy i całunki.<br />
{{tab}}— ...że już i nie sipiam, a ino cięgiem o tobie, Maryś... o tobie najmilejsza...<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_332" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/332"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/332|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/332{{!}}{{#if:332|332|Ξ}}]]|332}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— ...każdej prawisz to samo... czekałam cię do północka... u drugiej byłeś...<br />
{{tab}}Jasio jakby znagła ogłuchł i zatrząsł się kieby osika. Wiater poszedł po sadzie, zaruchały się drzewa i zagwarzyły cichuśko kieby we śpiku, z pasieki zawiały takie miodne zapachy, jaże go sparło pod piersiami, a oczy zalały się łzami, przejął go jakiś dygotliwy war i cosik tak lubego jęło udręczać, że ino się raz po raz przeciągał, a wzdychał.<br />
{{tab}}— ...tyla mi do niej, co do tych gwiazdów... Jasia se tera namówiła...<br />
{{tab}}Oprzytomniał, wcisnął się w płot i nasłuchiwał coraz silniej rozdygotany.<br />
{{tab}}— ...prawda... co noc wychodzi do niego... Kozłowa przydybała ich w lesie...<br />
{{tab}}Świat się z nim zakręcił i rozciemniało mu w oczach, ledwie się już trzymał na nogach, a tam w gąszczach wciąż mlaskały drażniąco całunki, prześmiechy i szepty...<br />
{{tab}}— ...to ci łeb wrzątkiem oparzę, kieby temu psu...<br />
{{tab}}— ...ino ten razik, najmilejsza... dyć cię nie ukrzywdzę... obaczysz...<br />
{{tab}}— ...Pietruś, loboga, Pietruś...<br />
{{tab}}Jasio odskoczył i uciekał niby wiatr, rozdzierając sutannę o krzaki, wpadł do domu, czerwony jak burak, oblany potem i zgorączkowany, szczęściem nikto nie zwrócił na niego uwagi. Matka siedziała przed kominem z kądzielą i przędła śpiewając zcicha: „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, siostry wtórowały cieniuśko wraz z Michałem, któren pucował kościelne lichtarze, ojciec już spał.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_333" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/333"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/333|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/333{{!}}{{#if:333|333|Ξ}}]]|333}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Jasio zawarł się w swoim pokoju i zabrał się do brewjarza, ale cóż, kiej chociaż uparcie powtarzał łacińskie słowa, to i tak cięgiem słyszał tamte szepty i tamte całunki, że wkońcu sparł czoło na książce i dał się już poniewoli jakowymś myślom, kieby tym wichrom palącym.<br />
{{tab}}— Więc to tak? — dumał z coraz większą zgrozą i wraz z jakimś lubym dreszczem — Więc to tak! — powtórzył naraz głośno i, chcąc się oderwać od tych obmierzłych myśleń, wziął brewjarz pod pachę i poszedł do matki.<br />
{{tab}}— Zmówię pacierz przy Jagacie — wyrzekł cicho i pokornie.<br />
{{tab}}— A idź synu, przyjdę później po ciebie. — Spojrzała bardzo miłościwie.<br />
{{tab}}W chałupie Kłębów nie było już prawie nikogo, tylko jeden Jambroż cosik tam mamrotał z książki przy zmarłej, która leżała nakryta płachtą; na poręczy łóżka tliła się gromnica zatknięta w dzbanuszek, przez wywarte okna zaglądały gałęzie, pełne jabłek, noc, roziskrzona gwiazdami, a kiej niekiej wsadzał zdumioną twarz jakiś zapóźniony przechodzień, w sieniach warczały cięgiem pieski.<br />
{{tab}}Jasio przyklęknął pod światłem i tak się był gorąco oddał pacierzom, że ani wiedział, kiej Jambroż pokusztykał do dom, Kłęby pokładły się spać kajś w sadzie i zapiały pierwsze kury, szczęściem co matka o nim nie zapomniała.<br />
{{tab}}Ale cóż, kiej śpik prawie się go nie imał, bo co jeno zaczynało go morzyć, to zjawiała się przed nim <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_334" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/334"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/334|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/334{{!}}{{#if:334|334|Ξ}}]]|334}}'''<nowiki>]</nowiki></span>Jagusia niby żywa, że zrywał się z pościeli, przecierał oczy i rozglądał się wystraszony, juści, co nie było nikogo, cały dom leżał pogrążony w twardym śnie, a z drugiej izby rozlegało się ojcowe chrapanie.<br />
{{tab}}— To może ona dlatego... — Zamyślił, spominając jej gorące całunki, oczy rozjarzone i drżący głos — A ja myślałem! — Zatrząsł się ze wstydu, zeskoczył z łóżka, otworzył okno i, przysiadłszy w niem, do samego świtania medytował i kajał się z mimowolnych przewin i pokuszeń.<br />
{{tab}}Zaś rano przy mszy nie śmiał nawet podnieść oczów na ludzi, ni się rozejrzeć po kościele, ale tem goręcej modlił się za Jagusię, bo już był całkiem uwierzył w jej straszne przewiny, nie poredził tylko w sobie zbudzić do niej gniewu i odrazy.<br />
{{tab}}— Co ci jest? Wzdychałeś, że dziw nie pogasły świece! — pytał go proboszcz w zakrystji.<br />
{{tab}}— Tak mnie parzy sutanna! — zaskarżył się, odwracając prędko twarz.<br />
{{tab}}— Jak się przyzwyczaisz, to będziesz ją nosił niby drugą skórę.<br />
{{tab}}Jasio pocałował go w rękę i poszedł na śniadanie, przebierając się cieniami, nad stawem, gdyż słońce prażyło już nie do wytrzymania, i natkał się na księżą Marynę; ciągnęła za grzywę ślepego konia i zawodziła wrzaskliwie.<br />
{{tab}}Przypomnienia źgnęły go niby szydłem, i przystąpił do niej zeźlony.<br />
{{tab}}— Z czegóż to Marysia tak się cieszy? — patrzał w nią z wstydliwą ciekawością.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_335" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/335"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/335|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/335{{!}}{{#if:335|335|Ξ}}]]|335}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bo mi wesoło! — zaśmiała się, jaże zagrały jej białe zęby, szarpnęła konia i wyśpiewywała jeszcze rozgłośniej.<br />
{{tab}}— Po wczorajszem taka wesoła! — Odwrócił się prędko, gdyż z pod ugiętej wysoko kiecki błyskały jej białe podkolania, rozłożył bezradnie ręce i wstąpił do Kłębów. Jagata leżała już z całą paradą na środku izby, przybrana w odświętne szaty, w czepcu, o sutem białem zburzeniu nad czołem, w paciorkach na szyi, w nowym wełniaku i we trzewikach, zaścibniętych na czerwone sznurowadła; twarz miała kieby odlaną z blichowanego wosku, a dziwnie rozradowaną, w zesztywniałych palcach tkwił krzywo obrazik, dwie świece paliły się pobok jej głowy, Jagustynka odganiała muchy wielką gałęzią, jałowcowy dym ciągnął się z komina i rozwłóczył po całej izbie, co trochę kto wchodził zmówić pacierz za nieboszczkę, a kilkoro dzieci plątało się pod ścianami.<br />
{{tab}}Jasio jakoś trwożnie rozglądał się po mrocznej chałupie.<br />
{{tab}}— Kłęby pojechały do miasta — zaszeptała mu Jagustynka. — Ostawiła im sporo, to muszą się wypuczyć na pochowek, krewniaczka przeciek! Eksporta dopiero będzie wieczorkiem, bo Mateusz jeszcze nie zdążył z trumną...<br />
{{tab}}Zaduch był w izbie i taką trwogą przejmowała go ta żółta, znieruchomiała w prześmiech twarz umarłej, że jeno się przeżegnał i wyszedł, spotykając się tuż przed progiem oko w oko z Jagusią, szła z matką i, ujrzawszy go, przystanęła, ale przeszedł bez słowa, nawet Boga nie pochwalił, dopiero z opłotków obejrzał <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_336" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/336"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/336|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/336{{!}}{{#if:336|336|Ξ}}]]|336}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się na nią bezwolnie, jeszcze stojała w miejscu, wpatrzona w niego smutnemi oczami.<br />
{{tab}}W domu nie chciał jeść śniadania, wyrzekając na srogi ból głowy.<br />
{{tab}}— Przejdź się trochę, może przestanie — radziła mu matka.<br />
{{tab}}— A gdzież pójdę? Żeby mama zaraz myślała Bóg wie co!<br />
{{tab}}— Jasiu, co ty wygadujesz!<br />
{{tab}}— Przecież mama nie pozwala mi się ruszyć z domu! Przecież to mama zabroniła mi nawet rozmawiać z ludźmi! Przecież... — Mścił się wielce rozdrażniony. A skończyło się na tem, że mu obwiązała głowę szmatą, skropioną octem, ułożyła go spać w ciemnym pokoju i, przegnawszy dzieci na podwórze, czuwała nad nim kiej kokosz, póki się dobrze nie wyspał i nie podjadł, jak się patrzy.<br />
{{tab}}— A teraz idź się przejść, idź na topolową, tam większy cień i chłodniej. — Nic się nie odezwał, ale czując, że matka pilnie za nim naglądała, na złość jej poszedł całkiem w drugą stronę; włóczył się po wsi, patrzył na kowali, grzmiących młotami, zajrzał do młyna, łaził po ogrodach, skwapnie zazierając na lniska i wszędy, kaj się ino czerwieniły kobiece przyodziewy, posiedział z panem Jackiem, pasącym na jakiejś miedzy Weronczyne krowy, napił się mleka u Szymków na Podlesiu i wrócił do wsi dopiero na samym zmierzchu, nie napotkawszy nikaj Jagusi.<br />
{{tab}}Zobaczył ją dopiero nazajutrz na pogrzebie Jagaty, tak patrzała w niego przez całe nabożeństwo, jaże <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_337" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/337"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/337|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/337{{!}}{{#if:337|337|Ξ}}]]|337}}'''<nowiki>]</nowiki></span>litery skakały mu w oczach i mylił się w śpiewaniach, a kiej ciało prowadzili na smętarz, to nie bacząc na groźne spojrzenia organiściny, szła prawie pobok niego, że, nasłuchując jej żałośliwych wzdychów, topniał w sobie kieby śnieg pod tem zwiesnowem słońcem.<br />
{{tab}}Zaś kiedy trumnę spuszczali do dołu i wybuchnęły lamenty, posłyszał i jej płacz rzewliwy, ale zrozumiał, co nie po umarłej tak szlocha, a jeno z ciężkiej udręki zbolałego, pokrzywdzonego serca.<br />
{{tab}}— Muszę się z nią rozmówić — postanowił, wracając z pogrzebu, ale nie mógł się prędko wydostać na wolę, gdyż zarno z południa zaczęli się zjeżdżać do Lipiec ludzie z dalszych wsi, a nawet i z drugich parafij, na jutrzejszą pielgrzymkę do Częstochowy. Kompanja miała wyjść rankiem, zaraz po solennej wotywie, to się zwolna ściągali, napełniając drogi nad stawem wozami a gwarem, sporo też przychodziło na plebanję, że Jasio musiał siedzieć i załatwiać za proboszcza przeróżne sprawy, ale jakoś pod sam wieczór, upatrzywszy sposobną porę, wziął książkę i niepostrzeżenie wyniósł się na miedzę za stodołami, pod gruszę, kaj nieraz siadywali wraz z Jagusią.<br />
{{tab}}Juści, co ani tknął oczami książki, a cisnął ją kajś w trawę i, rozejrzawszy się po polach, skoczył w żyta i chyłkiem, prawie na czworakach, przebierał się na ogrody Dominikowej.<br />
{{tab}}Jagusia właśnie podbierała ziemniaki, ani się spodziewając, że ktosik na nią patrzy, raz po raz bowiem prostowała się ociężale i, wsparta na motyczce, powłócząc smutnemi oczami po świecie, wzdychała długo i ciężko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_338" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/338"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/338|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/338{{!}}{{#if:338|338|Ξ}}]]|338}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jagusia! — zawołał lękliwie.<br />
{{tab}}Pobladła na płótno i stanęła kiej wryta, zaledwie już wierząc własnym oczom, tchu jej brakło i ścisnęło pod piersiami, ale patrzała w niego kieby w to cudne zwidzenie, a słodki prześmiech zatlił się na sponsowiałych znagła wargach, rozmigotał się płomieniami i wybuchnął kiej słońce.<br />
{{tab}}Jasiowi również rozjarzyły się oczy i miody zalały serce, nie dał se jednak folgi, milczał, a jeno przysiadł na zagonie i patrzał w nią z dziwną lubością.<br />
{{tab}}— Bojałam się, co pana Jasia już nigdy nie obaczę...<br />
{{tab}}Kieby pachnący wiater zawiał z łąk i uderzył w niego, jaże pochylił głowę, tak mu ten głos rozdzwaniał się w duszy prawie niepojętą szczęśliwością.<br />
{{tab}}— A przed Kłębami, wczoraj, to pan Jasio ani spojrzał...<br />
{{tab}}Stojała przed nim spłoniona, kieby ten kierz różany, kieby ten jabłoniowy kwiat, mdlejący w skwarze tęsknicy, śliczności pełna i zgoła jakiemuś cudowi podobna.<br />
{{tab}}— A to dziw mi serce nie pękło! A to dziw me rozum nie odszedł.<br />
{{tab}}Łzy błysnęły u jej rzęs, przysłaniając niby diamentami modre nieba oczów.<br />
{{tab}}— Jagusia! — wyrwało mu się kajś z pod samego serca.<br />
{{tab}}Przyklękła w bróździe i, cisnąc mu się do kolan, wpierała w niego oczy, przepaści ogniste, oczy modre jak niebo i jak niebo niezgłębione, oczy upojne niby <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_339" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/339"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/339|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/339{{!}}{{#if:339|339|Ξ}}]]|339}}'''<nowiki>]</nowiki></span>całunki i niby przygarnięcia rąk umiłowanych, oczy poruszeń i niewinnego dzieciństwa zarazem.<br />
{{tab}}Wstrząsnął się gwałtownie i, jakby się broniąc przed czarami, zaczął ostro wymawiać wszystkie jej grzechy, wszystkie, jakie mu była powiedziała matka. Piła każde słowo, nie spuszczając z niego oczów, ale mało wiele poredziła wymiarkować, wiedziała bowiem tylko jedno, że oto siedzi przed nią ten ponad wszystko wybrany, że se cosik gaworzy, że oczy mu się jarzą, a ona klęczy se przed nim, kieby przed tym świątkiem i modli się niezgłębioną wiarą miłowania.<br />
{{tab}}— Powiedz, Jaguś, że to wszystko nieprawda? powiedz! — nalegał prosząco.<br />
{{tab}}— Nieprawda! Nieprawda! — przytwierdziła z taką szczerością, że uwierzył odrazu, uwierzyć musiał, a ona sparła się piersiami o jego kolana i, zatonąwszy mu w oczach, wyznawała się cichuśko ze swego miłowania... Jakby na świętej spowiedzi, otwarła przed nim duszę naścieżaj, rzuciła mu ją pod nogi kiej zbłąkaną ptaszkę i modlitewną, gorącą prośbą dawała się wszystka na jego zmiłowanie i na jego wolę i niewolę.<br />
{{tab}}Jasio rozdygotał się, kiej listek wstrząsany gwałtowną nawałnicą, chciał ją odepchnąć i uciekać, ale jeno szeptał omdlałym, nieprzytomnym głosem:<br />
{{tab}}— Cicho, Jaguś, tak nie można, grzech, cicho!<br />
{{tab}}Aż umilkła, całkiem wyzbyta ze sił, milczeli już oboje, unikając swoich oczów, a wraz cisnąc się do siebie tak zbliska, że słyszeli bicie serc własnych i ciche, palące dychania, było im strasznie dobrze i radośnie, obojgu łzy spływały po zbladłych twarzach, obojgu <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_340" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/340"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/340|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/340{{!}}{{#if:340|340|Ξ}}]]|340}}'''<nowiki>]</nowiki></span>śmiały się czerwone wargi, a dusze, kieby w czas podniesienia, były zatopione w jakąś najświętszą cichość i tajnie jaśniejącą gdzieś na wysokościach i unosiły się jeszcze wyżej, ponad światy.<br />
{{tab}}Słońce już zaszło i ziemia spłynęła zorzami, kieby tą rosą pozłocistą, wszystko przycichło, wszystko przytaiło dech i wszystko kieby zmartwiało w zasłuchaniu dzwonów, co zabiły na Anioł Pański, i wszystko jakby się zamodliło cichym, dziękczynnym pacierzem za świętą łaskę dnia odebranego. Poszli w pola, zasypane pyłem zórz, szli jakiemiś miedzami, pełnemi kwiatów, wskroś zbóż dojrzałych, wlekąc rękami po kłosach, zwisających im do kolan, szli w łuny zachodu wpatrzeni, w szerokie, złociste przepaście nieba i z niebem w duszach i z niebem w oczach i jakby w niebiańskich otęczach nad głowami.<br />
{{tab}}Jakby msza się w nich odprawiała, tak pełni byli świętego nabożeństwa, tak dusze im klęczały w zachwyceniu i tak im śpiewały wniebowzięte serca o łasce Pańskiej, tylko im jednym objawionej w tej godzinie żywota.<br />
{{tab}}Ni słowa nie przemówili więcej do siebie, ni jednego słowa, tylko niekiedy krzyżowały się ich spojrzenia jak błyskawice, całkiem już postępłe od własnych żarów i nic o sobie nie wiedzące.<br />
{{tab}}Nie wiedzieli również, że śpiewają jakąś pieśń, co się z nich była sama zrodziła i kieby ptak rozświergotany leciała nad omroczone pola, we wszystek świat.<br />
{{tab}}Nie wiedzieli nawet, kaj są i dokąd idą, i poco?<br />
{{tab}}Nagle i kajś zbliska runął im nad głowy twardy i suchy głos.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_341" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/341"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/341|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/341{{!}}{{#if:341|341|Ξ}}]]|341}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Jasiu, do domu!<br />
{{tab}}Wytrzeźwiał w tym oczymgnieniu; byli na topolowej, a matka stojała tuż przed nimi z groźną i nieprzebiaganą twarzą — jął cosik bąkać i pleść trzy po trzy.<br />
{{tab}}— Chodź do domu!<br />
{{tab}}Wzięła go za rękę i gniewnie pociągnęła za sobą, dał się bez oporu, z pokorą...<br />
{{tab}}Jagusia szła za nimi jakby urzeczona, gdy naraz organiścina podniesła z drogi kamień i cisnęła w nią ze straszną zawziętością.<br />
{{tab}}— Poszła precz! A do budy ty suko! — zakrzyczała wzgardliwie.<br />
{{tab}}Jagusia obejrzała się dokoła, całkiem nie miarkując, o kogo tamtej chodzi, ale gdy jej zniknęli z oczów, długo się plątała po drogach, a potem, gdy w chałupie poszli spać, siedziała pod ścianą do białego rana.<br />
{{tab}}Godziny szły za godzinami, piały kokoty, rżały konie przy wozach nad stawem, robił się świt, wieś zaczynała wstawać, brali wodę ze stawu, wypędzali bydło na pastwiska, kto już wychodził na robotę, gdzie już trajkotały kobiety, kajś dzieci popłakiwały matyjaśnie, a ona wciąż siedziała na jednem miejscu i z otwartemi oczami śniła na jawie o Jasiu — że cosik z nim rozmawia, że patrzą na się tak zbliska, jaże ją ogarniały słodkie ognie, że idą kajś i śpiewają coś takiego, czego nie poredziła sobie przypomnieć — i tak cięgiem jedno wkółko.<br />
{{tab}}Matka zbudziła ją z tych cudnych zwidzeń, a głównie Hanka, która przyszła już przyszykowana do drogi i, chociaż nieśmiało, pierwsza wyciągnęła rękę na zgodę.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_342" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/342"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/342|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/342{{!}}{{#if:342|342|Ξ}}]]|342}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Do Częstochowy idę, to mi darujcie, com ta przeciw waju zgrzeszyła...<br />
{{tab}}— Bóg zapłać za dobre słowa, ale co krzywda, to krzywda! — mruknęła stara.<br />
{{tab}}— Nie ruchajmy tego! Proszę was ze szczerego serca, byście mi odpuściły.<br />
{{tab}}— Złości już do was w sercu nie chowam — westchnęła ciężko Dominikowa.<br />
{{tab}}— Ani ja! chociem niemało przecierpiała! — wyrzekła poważnie Jagusia i, posłyszawszy sygnaturkę, poszła się przybierać do kościoła.<br />
{{tab}}— Wiecie, a to Jasio organistów idzie z kompanją — ozwała się po chwili Hanka.<br />
{{tab}}Jagusia, posłyszawszy nowinę, wypadła z chałupy napół ubrana.<br />
{{tab}}— Co ino sama organiścina mi powiedziała, jako koniecznie naparł się iść do Częstochowy! Raźniej będzie nama wędrować z księżykiem i honorniej! Ostajta z Bogiem. — Pożegnała się przyjacielsko i poszła do kościoła, rozpowiadając po drodze nowinę, juści, co się jej dziwowali, tylko Jagustynka pokręciła głową i rzekła cicho:<br />
{{tab}}— W tem coś jest! już on ta z dobrej woli nie idzie, nie...<br />
{{tab}}Ale nie pora była na dłuższe wywody, bo z pół wsi zebrało się w kościele i ksiądz już wychodził z wotywą, odprawianą na intencję pielgrzymki.<br />
{{tab}}Jasio służył do mszy, jak co dnia, jeno dzisia twarz miał cosik bledszą i dziwnie zbolałą, zaś oczy podsiniałe i jeszcze szkliste od łez, że jakoby we mgłach majaczył <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_343" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/343"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/343|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/343{{!}}{{#if:343|343|Ξ}}]]|343}}'''<nowiki>]</nowiki></span>mu cały kościół: Tereska, leżąca krzyżem przez całe nabożeństwo, wystrachane oczy Jagusi, matka, siedząca w dworskiej ławce, i te przystępujące do komunji wędrowniki — jak przez mgłę widział, przez te łzy, zaledwie powstrzymywane, przez żałość, szarpiącą mu serce, i przez ten śmiertelny smutek.<br />
{{tab}}Proboszcz od ołtarza żegnał odchodzących, a kiej się wywalili przed kościół, skropił ich wodą święconą i pobłogosławił, podnieśli zaraz chorągiew, krzyż błyszczał na czele, ktosik zaśpiewał i kompanja ruszyła w daleką drogę.<br />
{{tab}}Z Lipiec szły: Hanka, Marysia Balcerkówna, Kłębowa z córką, Grzela z krzywą gębą, Tereska z mężem, które się ochfiarowały przez całą drogę nie brać do ust nic gorącego, i parę komornic, ale wraz z ludźmi z drugich wsi zebrało się ze sto narodu.<br />
{{tab}}Odprowadzała ich cała wieś, zaś wozy, zawalone tobołami, szły na zadach. Ale mimo wczesnej godziny upał się już wzmagał, słońce ślepiło oczy i kurz podnosił się tumanami, że szli jakby w tych szarych, duszących obłokach.<br />
{{tab}}Jagusia szła z matką i z drugiemi, była strasznie zmizerowana, trzęsła się w sobie z żałości, a łykając gorzkie, sieroce łzy, patrzyła w Jasia, kieby w to słońce, juści co zdala, bo organiścina z dziećmi nie opuszczała go ani na chwilę, że nie było sposobu przemówić do niego, ni nawet stanąć mu w oczach.<br />
{{tab}}Mateusz mówił cosik do niej, to matka, to drugie, cóż, kiej tylko jedno wiedziała, że Jasio na zawsze odchodzi, że już go nigdy nie zobaczy, przenigdy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_344" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/344"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/344|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/344{{!}}{{#if:344|344|Ξ}}]]|344}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Pod figurą na Podlesiu pożegnali kompanję, która zaraz pociągnęła dalej, wśród śpiewań oddalając się coraz barzej, aż i zginęła całkiem z oczów, a tylko kajś w rozsłonecznionych dalach, nad drogami, podnosiły się kłęby kurzawy.<br />
{{tab}}— Laczego? laczego? — jęczała, wlekąc się niby trup za powracającymi do wsi.<br />
{{tab}}— Padnę i zamrę! — myślała, czując w sobie jakby poczynanie się śmierci, szła coraz wolniej ciężej, wyzbyta ze sił skwarem, zmęczeniem i tą straszną udręką.<br />
{{tab}}— I cóż ja teraz pocznę, co? — pytała, zapatrzona w ten dzień dziwnie pusty i boleśnie ślepiący.<br />
{{tab}}Czekała z upragnieniem nocy i cichości, ale i noc nie przyniesła jej folgi ni ukoju, tłukła się do samego świtania kole chałupy, szła na drogi, poleciała nawet na Podlesie, pod figurę, kaj ostatni raz widziała Jasia, i zapiekłemi od męki oczami szukała na szerokiej, piaszczystej drodze jakby śladów jego kroków, choćby cienia po nim, choćby tej grudki ziemi, tkniętej przez niego.<br />
{{tab}}Nie było, nie było la niej nic i nikaj, nie było już zmiłowania i poratunku.<br />
{{tab}}Zabrakło jej wkońcu nawet łez, zabite smutkiem i rozpaczą oczy świeciły kiej studnie niezgłębionej boleści.<br />
{{tab}}A tylko niekiej, przy pacierzu, zrywała się ze spiekłych warg żałosna skarga.<br />
{{tab}}— I za co to wszystko, mój Boże, za co?
{{Kropki-hr}}
{{Kropki-hr}}
<br />{{---|50}}<br />
<nowiki /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_345" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/345"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/345|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/345{{!}}{{#if:345|345|Ξ}}]]|345}}'''<nowiki>]</nowiki></span><br>
{{c|XIII.}}<br />
{{tab}}U Dominikowej zrobiło się już zgoła nie do wytrzymania, Jagusia bowiem łaziła kiej nieprzytomna i o Bożym świecie nie wiedząca, Jędrzych też jeno zbywał roboty, coraz częściej przesiadując u Szymków, a w gospodarstwie czynił się taki upadek i opuszczenie, że nieraz niewydojone krowy pędzili na paśniki, świnie kwiczały z głodu i konie obgryzały drabiny, rżąc przy pustych żłobach, bo stara nie poredziła zaradzić wszystkiemu, jeszczek ona utykała o kiju, z przewiązanemi oczami, napół ślepa, to i nie dziwota, co głowa jej pękała od turbacyj.<br />
{{tab}}Bo i jakże: gnój pod pszenicę wysychał w polu, a nie miał go kto przyorać, len się już prosił o wyrywanie, ziemniaki zdałoby się jeszcze raz opleć i osypać, brakowało drew na opał, porządek gospodarski niszczał, żniwa były za pasem, roboty starczyło choćby i na dziesięć rąk, a tu szło kieby kto w nosie podłubywał. Przynajęła nawet komornicę, sama też zabiegała jak mogła i dzieci pędziła do roboty, ale Jagusia była jakby głucha na szyćkie prośby i przekładania, zaś Jędrzych na jakąś pogrozę odburknął hardo:<br />
{{tab}}— Bo ciepnę wszyćko i pójdę se we świat! Wypędziliście Szymka, to sobie tera sami róbcie! Jemu ta nie cni się za wami, chałupę ma, grosz ma, kobietę ma, krowę ma i gospodarz całą gembą. — Pyskował przemyślnie, trzymając się zdala.<br />
{{tab}}— Juści, co ten zbój poredził zaradnie wszystkiemu! — westchnęła ciężko.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_346" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/346"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/346|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/346{{!}}{{#if:346|346|Ξ}}]]|346}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A bogać że uredzi wszyćkiemu, nawet Nastusia się dziwuje!<br />
{{tab}}— Trzaby kogo przynająć, abo i zgodzić parobka... — myślała głośno.<br />
{{tab}}Jędrzych podrapał się i rzekł nieśmiało:<br />
{{tab}}— Hale, szukać obcego, kiej Szymek gotowy... żeby mu ino rzec to słowo...<br />
{{tab}}— Głupiś! Nie wyciągaj szyją, kiej do cię nie piją! — warknęła i srodze się tem zgryzła, że tak czy owak a trza będzie ustąpić i jakaś zgodę z nim zrobić.<br />
{{tab}}Jednak najbarzej martwiła się o Jagusię, na darmo bowiem próbowała się wywiedzieć, co jej jest? Jędrzych też nie wiedział, a kum nie śmiała się wypytywać, by za wiele nie dołożyły. Przez całe te trzy dni, po wyjściu kompanji do Częstochowy, błąkała się w przeróżnych domysłach kieby w tej uprzykrzonej ćmie, jaż dopiero w sobotę po południu, doprowadzona już do ostatka, wzięła sielnego kaczora pod pachę i poszła na plebanję.<br />
{{tab}}Wróciła nad wieczorem zburzona, kiej ta noc jesienna, spłakana i ciężko wzdychająca, nie odzywała się do nikogo, aż po kolacji, kiej ostała sama z Jagusią, przywarła drzwi do sieni i rzekła:<br />
{{tab}}— A wiesz, co rozpowiadają o tobie i Jasiu?<br />
{{tab}}— Nie ciekawam plotów! — odrzekła niechętnie, podnosząc zgorączkowane oczy.<br />
{{tab}}— Ciekawaś czy nie, a powinnaś wiedzieć, że przed ludźmi nic się nie uchowa! A kto cicho robi, o tym głośno mówią! A o tobie wygadują, że niech Bóg broni!<br />
{{tab}}Rozpowiedziała szeroko, czego się dowiedziała od proboszcza i organistów.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_347" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/347"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/347|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/347{{!}}{{#if:347|347|Ξ}}]]|347}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Zaraz w nocy zrobiły nad nim sąd, organista zerżnął mu skórę, ksiądz swoje cybuchem dołożył i, by ustrzec przed tobą, wyprawili go do Częstochowy. Słyszysz to? Pomiarkujże coś narobiła! — krzyknęła groźnie.<br />
{{tab}}— Jezus Marja! Biły go! Jasia biły! — zerwała się, gotowa lecieć na jego obronę, ale jeno zakrzyczała przez zaciśnięte zęby:<br />
{{tab}}— Ażeby im kulasy poodpadały, żeby ich nie oszczędziła zaraza! — I zapłakała, z zaczerwienionych oczów polały się strugi gorzkich łez, a wszystkie rany duszy spłynęły jakby tą żywą, serdeczną krwią.<br />
{{tab}}Ale Dominikowa, nie bacząc na to, jęła ją bić, niby kijem, przypominkami wszystkich przewin i grzechów, nie darowała ani jednego, wypominając, co ją tylko żarło oddawiendawna i nad czem srodze bolała.<br />
{{tab}}— To musi się już raz skończyć, rozumiesz! Tak ci już dalej żyć niesposób! — krzyczała coraz zawzięciej, chociaż palące łzy ciekły jej z pod szmat przewiązujących oczy. — Żeby cię mieli za najgorszą, żeby cię już wytykali palcami! Taki wstyd na moje stare lata, taki wstyd, mój Jezu — jęczała rozpaczliwie.<br />
{{tab}}— I wyście pono za młodu byli nielepsi! — trzasnęła ją złem słowem.<br />
{{tab}}Siara tak się zaniesła gniewem, że ledwie już wybełkotała:<br />
{{tab}}— Choćby świętemu, a nie przepuszczą!<br />
{{tab}}Nie śmiała już się więcej pastwić nad nią, zaś Jagusia wzięła się prasować jakieś fryzki na jutro; wieczór szedł wiejny, szumiały drzewa, po niebie, {{pp|za|walonem}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_348" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/348"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/348|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/348{{!}}{{#if:348|348|Ξ}}]]|348}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|za|walonem}} drobnemi chmurami, leciał księżyc, kajś na wsi śpiewały dzieuchy, a jakieś skrzypki rzępoliły drygliwą wielce nutą.<br />
{{tab}}Przed oknami rozległ się głos przechodzącej wójtowej:<br />
{{tab}}— Jak wczoraj pojechał do kancelarji, tak i przepadł...<br />
{{tab}}— Pojechał z pisarzem do powiatu, jeszcze wczoraj na noc. — Powiadał sołtys, jako wezwał ich do siebie naczelnik — odpowiadał Mateusz.<br />
{{tab}}Gdy przeszli, stara odezwała się znowu, ale już łagodniej:<br />
{{tab}}— Czemu to przepędziłaś z chałupy Mateusza?<br />
{{tab}}— Bo mi obmierzł i poco tu będzie wysiadywał! nie szukam se chłopa!<br />
{{tab}}— Czasby ci już było obejrzeć się za którym, czas! Zarazby i ludzie przestali cię napastować! Choćby i Mateusz, też nie do pogardzenia, chłop zmyślny, poczciwy...<br />
{{tab}}Długo się nad nim rozwodziła i wielce zachętliwie, ale Jagusia nie odezwała się ani słóweczkiem, zajęta robotą i swojemi strapieniami, że stara dała spokój i wzięła się do różańca. Na dworze pocichły już głosy, tylko drzewiny szarpały się z wiatrem i młyn turkotał, noc była późna, księżyc jakby całkiem zatonął w zwałach, że jeno kajś niekaj świeciły obrzeża chmur i wydzierały się snopy brzasków.<br />
{{tab}}— Jaguś, trza ci jutro do spowiedzi. Lżej ci będzie, jak zbędziesz się grzechów.<br />
{{tab}}— Co mi tam, nie pójdę!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_349" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/349"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/349|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/349{{!}}{{#if:349|349|Ξ}}]]|349}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Nie chcesz do spowiedzi! — Aż głos jej schrypnął ze zgrozy.<br />
{{tab}}— A nie. Ksiądz do kary to skory, ale z pomocą to się nikomu nie pokwapi...<br />
{{tab}}— Cicho, żeby cię Pan Jezus nie skarał za takie grzeszne gadanie! A ja ci mówię, do spowiedzi idź, pokutuj i Boga proś, to ci się jeszcze wszystko przemieni na dobre.<br />
{{tab}}— A mało to mam pokuty, co? A cóżem to zgrzeszyła? Za co? To pewnie za moje kochanie i za moje cierpienia taka mnie spotyka nadgroda, co? Że już co najgorsze we świecie, to mnie spotkało! — skarżyła się żałośnie.<br />
{{tab}}Nie przeczuwała nawet biedula, że spadnie na nią jeszcze cosik gorsze i bardziej niespodziane i bardziej niesprawiedliwe.<br />
{{tab}}Nazajutrz bowiem, w niedzielę, przed sumą gruchnęła po wsi wieść, zgoła niepodobna do wiary, że wójta aresztowali za brak pieniędzy w kasie gminnej.<br />
{{tab}}Niesposób było zrazu uwierzyć i, chociaż prawie z każdą godziną ktosik przylatywał z nową i coraz gorszą przykładką, jeszcze nie brali tego zbytnio do serca.<br />
{{tab}}— Próżniaki wymyślą se co niebądź i roztrząsają se la zabawy! — mówili poważniejsi.<br />
{{tab}}Ale uwierzono, gdy kowal wrócił z miasta i wszystko co do słowa potwierdził, a Jankiel w południe powiedział do całej gromady:<br />
{{tab}}— Wszystko prawda! W kasie brakuje pięć tysięcy, zabierą mu zato całą gospodarkę, a jak będzie jeszcze mało, Lipce muszą za niego dopłacić!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_350" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/350"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/350|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/350{{!}}{{#if:350|350|Ξ}}]]|350}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Wzburzyło to wszystkich, że niech Bóg broni, jakże, bieda wszędy jaże piszczy, do garnka niema co włożyć, niejeden się zapożyczył, aby jeno dociągnąć do żniw, a tu przyjdzie płacić za złodzieja! Tego było już za wiela na ludzką cierpliwość, to i nie dziwota, że cała wieś jakby się wściekła ze złości, klątwy, pogrozy i wyzwiska posypały się, kieby kamienie:<br />
{{tab}}— Ażebyś, ścierwo, skapiał, jak ten pies!<br />
{{tab}}— Nie trzymałem z nim spółki, to i płacił za niego nie będę.<br />
{{tab}}— Ani ja! Balował se, używał, a ty cierp za cudze! — pogadywali tak sfrasowani, jaże niejednemu płakać się chciało z markotności.<br />
{{tab}}— Dawno miałem oko na niego i mówiłem, do czego to idzie, przekładałem, nie słuchaliśta i tera mata bal! — dogadywał z rozmysłem stary Płoszka, pomagała mu Płoszkowa, rozpowiadając, kto jeno chciał słuchać.<br />
{{tab}}— Wiecie, Antek już wyrachował, co na wspomożenie pana wójta zapłacim po trzy ruble z morgi, ale za takiego przyjaciela nie żal i po dziesięć...<br />
{{tab}}I tak te wiadomości przygnębiły ludzi, że mało wiela poszło do kościoła, a jeno radzili, użalając się pospólnie, że pełno było w opłotkach, przed chałupami, a zwłaszcza nad stawem, napróżno się przytem głowiąc, kaj zadział tylachna pieniędzy.<br />
{{tab}}— Musieli go podebrać, niesposób, aby tyla sam jeden zmarnował.<br />
{{tab}}— Pisarzowi zawierzał, a wiadomo, jakie to ziółko!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_351" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/351"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/351|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/351{{!}}{{#if:351|351|Ξ}}]]|351}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Szkoda człowieka, nama juści zrobił krzywdę, ale sobie najgorszą! — mówili poniektórzy co stateczniejsi, a na to wraziła między nich tłuste brzucho Płoszkowa i dalejże nibyto żałująco wyrzekać i trzeć suche ślepie:<br />
{{tab}}— A mnie żal wójtowej! Biedna kobieta, panią se była i nos zadzierała, a teraz co! Chałupę wezmą, grunt przedadzą i na komorne pójść pójdzie chudzina, na wyrobek. I żeby se chociaż użyła!<br />
{{tab}}— A mało to jeszcze wysmakowała dobrego! — wrzasnęła Kozłowa, wtórując gorąco, jeno na drugi sposób — używały se ścierwy, kieby jakie dziedzice. Co dnia jadły mięso! Wójtowa pół garczka cukru kładła se do kawy, a czysty harak pili szklankami! Widziałam, jak zwoził z miasta całe półkoszki przeróżnych przysmaków. A z czegoż to im brzuchy spęczniały, przecież nie z postu!<br />
{{tab}}Słuchali rozważnie, choć wkońcu pletła już trzy po trzy, ale dopiero organiścina trafiła wszystkim do serca, nalazła się na wsi nibyto przypadkiem i, posłuchawszy rozmów, rzekła odniechcenia:<br />
{{tab}}— Jakie, to nie wiecie, na co wójt wydał tyle pieniędzy?<br />
{{tab}}Jęli się cisnąć dokoła i pytać, niewoląc ją do odpowiedzi.<br />
{{tab}}— Stracił na Jagusię, wiadomo.<br />
{{tab}}Tego się nie spodziewano, więc jeno w zdumieniu spozierali po sobie.<br />
{{tab}}— Już cała parafja mówi o tem od wiosny! Ja wam nie rozpowiem, ale spytajcie się kogo bądź, choćby z Modlicy, a dowiecie się całej prawdy!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_352" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/352"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/352|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/352{{!}}{{#if:352|352|Ξ}}]]|352}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}I odeszła, jakby nie chcąc się zdradzić, ale baby jej nie puściły, przyparły kajś do płota, tak molestowały, że zaczęła im rozpowiadać na niby pod sekretem: jakie to wójt przywoził dla Jagusi piesztrzonki ze szczerego złota, a jakie chustki jedwabne, a jakie płótna cieniuśkie, a jakie korale, a ile to jej nadawał gotowych pieniędzy! Juści co cyganiła, jaże się kurzyło, ale święcie uwierzyły, tylko jedna Jagustynka ozwała się gniewnie:<br />
{{tab}}— Klituś, bajduś, módl się za nami. Widziała to pani?<br />
{{tab}}— A widziałam i mogę przysięgnąć nawet w kościele, że dla niej ukradł, dla niej, a może go nawet namówiła! Ho, ho, gotowa ona na wszystko, nic dla niej niema świętego, bez wstydu już i sumienia! Jak ta rozciekana suka, lata po wsi, a roznosi jeno zgorszenie i nieszczęście! Nawet mojego Jasia zwieść chciała, chłopiec niewinny, jak dziecko, to uciekł od niej i wszystko mi opowiedział! Czy to nie zgroza, księdzu nawet nie daje spokoju! — gadała prędko, ledwie już dysząc od złości.<br />
{{tab}}Jakby iskra padła na prochy, tak buchnęły naraz wszystkie dawne urazy do Jagusi, wszystkie zazdroście i gniewy i nienawiście; jęły wypominać, co ino która miała na wątpiach, że podniósł się niewypowiedziany wrzask. Krzyczały jedna przez drugą i coraz zapamiętalej.<br />
{{tab}}— Że to taką święta ziemia nosi!<br />
{{tab}}— A przez kogo pomarł Maciej? Wspomnijcie jeno sobie!<br />
{{tab}}— Całej wsi przyjdzie pokutować za taką zapowietrzoną!<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_353" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/353"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/353|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/353{{!}}{{#if:353|353|Ξ}}]]|353}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— I nawet księdza chciała przywieść do grzechu! Jezu, bądź nam miłościwy!<br />
{{tab}}— A wiela to już było przez nią pijatyk, swarów, a obrazy Boskiej!<br />
{{tab}}— Zakała całej wsi! Już przez nią Lipce wytykają palcami!<br />
{{tab}}— Morowe powietrze niegorsze, niźli taka zaraza.<br />
{{tab}}— Póki taka jest we wsi, potąd ciągle będzie grzech, rozpusta i zło, bo dzisiaj wójt ukradł dla niej, a jutro zrobi to samo drugi!<br />
{{tab}}— Kijami zatłuc i ścierwo rzucić psom!<br />
{{tab}}— Wygnać ją ze wsi, wypędzić na bory i lasy, kiej tę zarazę!<br />
{{tab}}— Wypędzić! Jedyna rada! Wypędzić — zawrzeszczały rozsrożone, gotowe już na wszystko i z namowy organiściny pociągnęły do wójtowej<br />
{{tab}}Wyszła do nich, zapuchnięta od płaczu, a tak zbiedzona, tak nieszczęśliwa i rozlamentowana, że wzięły ją ściskać, płacząc nad nią i użalając się ze wszystkiego serca.<br />
{{tab}}Dopiero po jakimś czasie organiścina wspomniała jej o Jagusi.<br />
{{tab}}— Święta prawda! Ona wszystkiemu winowata, ona — zalamentowała rozpacznie. — Ten tłuk sobaczy, ta piekielnica! Ażebyś zdechła pod płotem za moją krzywdę, ażeby cię robaki roztoczyły za mój wstyd, za moje nieszczęście! — padła kajś na ławę, tarzając się w niewypowiedzianej męce i szlochaniu.<br />
{{tab}}Napłakały się nad nią dowoli, nabiedziły i rozeszły się do domu, bo słońce kłoniło się już ku {{pp|zacho|dowi}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_354" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/354"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/354|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/354{{!}}{{#if:354|354|Ξ}}]]|354}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|zacho|dowi}}. Ostała tylko organiścina i, zamknąwszy się z nią, cosik ważnego uradziły, gdyż jeszcze przed zmierzchem poleciały na wieś, po chałupach, rozpoczynając jakąś cichą i tajną robotę.<br />
{{tab}}Przystały do nich Płoszki, przyniewoliły jeszcze niektórych i poszli razem do proboszcza, wysłuchał wszystkiego, ale rozłożył ręce i zawołał:<br />
{{tab}}— Nie mieszam się do niczego, róbcie, co chcecie, ja nie wiem o niczem i jutro z rana jadę do Żarnowa na cały dzień!<br />
{{tab}}Wieczór uczynił się wielce swarliwy, pełen narad, sprzeczek i tajemniczych szeptów, a gdy już ciemna noc zapadła, wszyscy zmówieni zeszli się do karczmy i, ugaszczani przez organistów, jęli znowu radzić i deliberować. A zeszli się co najpierwsi gospodarze i prawie wszystkie żeniate kobiety i uradzali już dość długo, gdy Płoszkowa zakrzyczała:<br />
{{tab}}— A kajże to Antek Boryna? Cała wieś się zebrała, on pierwszy w Lipcach gospodarz, to przez niego nie można radzić, będzie nieważne.<br />
{{tab}}— Prawda, posłać po niego! Musi przyjść! Bez niego nie można! — wrzeszczeli.<br />
{{tab}}— A może będzie jej bronił, kto wie? — szepnęła któraś.<br />
{{tab}}— Śmiałby to całej wsi się przeciwić! Kiej wszystkie, to wszystkie!<br />
{{tab}}Kopnął się po niego sołtys i z łóżka musiał ściągać, bo już był spał.<br />
{{tab}}— Musicie iść i powiedzieć swoje! A nie pójdziecie, to powiedzą, co ją osłaniacie i przeciwko {{pp|gro|madzie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_355" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/355"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/355|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/355{{!}}{{#if:355|355|Ξ}}]]|355}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|gro|madzie}} nasprzeciw idziecie! Baby wam nie darują dawnych grzechów. Chodźcież, raz trzeba z tem skończyć.<br />
{{tab}}I poszedł, chociaż z ciężkiem sercem, bo iść musiał.<br />
{{tab}}Karczma była jakby nabita, że trudno już było palec wrazić, i wrzało zcicha, gdyż organista stojał właśnie na ławie i prawił nibyto kazanie.<br />
{{tab}}— ...i drugiego sposobu niema! Wieś to jak ten dom, niech jeden złodziej wyjmie z pod niego przyciesię, niech drugi złakomi się na belki, a trzeciemu zechce się wyjąć kawał ściany, to wkońcu chałupa się zwali i na śmierć wszystkich przygniecie! Wymiarkujcie to sobie dobrze! A niechże tu każdemu będzie wolno kraść, rozbijać, krzywdzić, rozpustę czynić, to i cóż się stanie ze wsią? Powiadam wam, nie wieś to już będzie, a jeno ten chlew djabelski, a hańba i wstyd la poczciwych! Że omijać ją będą zdaleka i żegnać się na jej przypomnienie! Ale mówię wam, że prędzej czy później kara Boska na taką wieś spaść musi, jak spadła na ową Sodomę i Gomorę! Spadnie i wszystkich wytraci, bo wszyscy są zarówno winni, tak ci, którzy źle robią, jak i ci, którzy pozwalają rozrastać się złemu! Pismo święte nas poucza: jeśli zgorszy cię ręka twoja, odetnij ją; a jeśli zgrzeszyło oko, wyłup je i ciśnij psom! Jagusia, mówię wam, to gorsza od moru, gorsza od zarazy, bo sieje zgorszenie, grzeszy przeciw wszystkim przykazaniom i ściąga na wieś gniew Boży i jego straszną pomstę! Wypędźta ją póki jeszcze czas! Już się przebrała miarka jej grzechów i przyszedł czas na pokaranie! — ryczał kiej byk, jaże mu oczy wyłaziły z rozczerwienionej twarzy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_356" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/356"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/356|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/356{{!}}{{#if:356|356|Ξ}}]]|356}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Juści! Pora! Naród mocen jest karać i mocen wynadgradzać! Wygnać ją ze wsi! Wygnać! — wrzeszczeli coraz głośniej.<br />
{{tab}}Prawił jeszcze Grzela, wójtów brat, przemawiał stary Płoszka, pyskował Gulbas, ale mało kto słuchał, bo już wszyscy wraz mówili. Organiścina cięgiem rozpowiadała, jak to było z Jasiem, wójtowa też swoje krzywdy każdemu w uszy kładła, a i drugie pofolgowały se niezgorzej, że już wrzało kiej na jarmarku.<br />
{{tab}}Tylko Antek się nie odzywał, stojał przy szynkwasie chmurny, kiej noc, z zaciętemi zębami, pobladły od męki, a przychodziły na niego takie minuty, że chciało mu się chycić ławę i prać nią te wszystkie rozwrzeszczone pyski, a obcasami tratować kiej to paskudne robactwo, i tak mu się już wszystko zmierziło, iż pił kieliszek po kieliszku, a spluwał jeno i klął cicho.<br />
{{tab}}Podszedł doń Płoszka i głośno na całą karczmę zapytał:<br />
{{tab}}— Już wszystkie zgodziły się na jedno, że Jagusię trza wygnać ze wsi. — Rzeknij i ty swoje, Antoni.<br />
{{tab}}Przycichło nagle w karczmie, wszystkie oczy wlepiły się w niego, byli prawie pewni, że się sprzeciwi, ale on odsapnął, wyprostował się i rzekł głośno:<br />
{{tab}}— W gromadzie żyję, to i z gromadą trzymam! Chceta ją wypędzić, wypędźta; a chceta se ją posadzić na ołtarzu, posadźta! Zarówno mi jedno!<br />
{{tab}}Odsunął ręką zalegających mu drogę i wyszedł, nie patrząc na nikogo.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_357" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/357"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/357|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/357{{!}}{{#if:357|357|Ξ}}]]|357}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Długo jeszcze po jego wyjściu radzili, prawie do samego świtania, a rankiem wiedzieli już wszyscy, że postanowiono wypędzić ze wsi Jagusię.<br />
{{tab}}Mało kto stawał w jej obronie, bo każdego zakrzyczeli, tylko jeden Mateusz, nie uląkłszy się nikogo, klął wszystkich w oczy i pomstował na całą wieś, że, już rozwścieklony do ostatka, poleciał szukać ratunku u Antka.<br />
{{tab}}— Wiesz o Jagusi? — blady był, kiej trup, i cały dygotał.<br />
{{tab}}— A wiem, prawo za niemi! — rzekł krótko, myjąc się pod studnią.<br />
{{tab}}— Żeby ich mór z takiem prawem! To robota organistów! Jakże, dopuścim do takiej niesprawiedliwości! Cóżto komu zawiniła? A o co ją winią, to nieprawda, czyste cygaństwo! Jezu, żeby się ważyli wyganiać człowieka, jak tego wściekłego psa. Niesposób, żeby to miało być!<br />
{{tab}}— Sprzeciwisz się to całej gromadzie?<br />
{{tab}}— Rzekłeś, jakbyś z niemi trzymał — zawarczał z groźnym wyrzutem.<br />
{{tab}}— Z nikim nie trzymam, ale i tyla mi do niej, co do tego kamienia.<br />
{{tab}}— Ratuj, Antek, poradź co niebądź. Laboga, już mi się we łbie mąci! pomiarkuj ino, cóż ona pocznie, kaj się podzieje? A psiekrwie, zbóje, wilki jedne. Siekierę chyba chycę i będę rąbał, a nie dopuszczę, nie dopuszczę!<br />
{{tab}}— Nic ci nie pomogę. Postanowili, to cóż znaczy jeden sprzeciw, nic.<br />
{{tab}}— Masz do niej złość! — zawrzeszczał niespodzianie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_358" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/358"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/358|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/358{{!}}{{#if:358|358|Ξ}}]]|358}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Mam złość, czy nie, nic komu do tego — powiedział surowo i, wsparty o studnię, zapatrzył się kajś daleko. Bolesnym kłębem zwiły się w nim jeno przytajone, a wiecznie czujne miłowania i zazdroście, że chwiał się w sobie z pojękiem, niby drzewo targane przez wichurę.<br />
{{tab}}Obejrzał się naraz, Mateusza już nie było, a wieś wydała mu się jakaś obca i dziwnie przykra i strasznie rozwrzeszczana.<br />
{{tab}}Prawda, co i ten dzień pamiętny także był jakiś niezwyczajny. Słonce wlekło się blade i jakby {{korekta|obrzękłe|obrzękłe,}} duszno było na świecie i strasznie gorąco, niebo wisiało nisko, zawalone paskudnemi chmurzyskami, wiater zrywał się co chwila i zamiatał, a nad drogami podnosiły się kłęby kurzawy, miało się na burzę, kajś nad borami jakby się łyskało.<br />
{{tab}}Zaś między ludźmi już się srożyła sielna zawierucha, latali po wsi, kieby poszaleli, kłótnie wrzały po wszystkich chałupach, jakieś baby pobiły się nad stawem, psy ujadały bezustannie, prawie nikt nie wyszedł w pole do roboty, bydło, nie wypędzone na paszę, ryczało po oborach, nawet mszy tego dnia ksiądz nie odprawił i wyjechał równo ze świtem, zamęt podnosił się coraz większy i niespokojność rosła z minuty na minutę.<br />
{{tab}}Antek, dojrzawszy, że w organistowych opłotkach zbiera się coraz więcej narodu, wziął kosę na ramię i śpiesznie poszedł w pole, pod las.<br />
{{tab}}Przeszkadzał mu wiatr, plącząc zboże i bijąc piaskiem w oczy, ale wparł się w zagon i jął siec, spokojnie nasłuchując zarazem dalekich gwarów.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_359" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/359"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/359|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/359{{!}}{{#if:359|359|Ξ}}]]|359}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Może to już — przemknęło mu naraz przez głowę, serce zatłukło, kieby młotem, gniew nim zatargał, i rozprężył grzbiet, już miał rzucić kosę i lecieć na ratunek, ale opamiętał się jeszcze wporę,<br />
{{tab}}— Kto zawinił, niech weźmie karę. A niechta, a niechta.<br />
{{tab}}Żyta z chrzęstem kłoniły mu się do nóg i biły w niego niby rozkolebane wody, wiater rozwiewał mu włosy i suszył twarz, spotniałą z męki, oczy prawie nic nie widziały, jakby już wszystek był tam, przy Jagusi, że tylko twarde, przyuczone ręce same wodziły kosę, kładąc pokos za pokosem.<br />
{{tab}}Wiatr przyniósł od wsi jakiś długi, przeciągły krzyk.<br />
{{tab}}Rzucił kosę i przysiadł pod żytnią ścianą, jakby się wparł w ziemię, jakby się jej czepił całą mocą, zaś cały się jej ujął, jakby w żelazne pazury, i zdzierżył, i nie dał się, chociaż oczy latały nad wsią, niby oszalałe ptaki, choć serce skwierczało z trwogi, choć trząsł się i dygotał z niepokoju.<br />
{{tab}}— Wszyćko musi iść po swojemu, wszyćko. Trza orać, by siać, trza siać, by zbierać, a co jeno przeszkadza, trza wyplenić, kiej zły chwast — mówił w nim jakiś surowy, prawieczny głos, jakby tej ziemie i tych ludzkich siedlisk.<br />
{{tab}}Buntował się jeszcze, ale już słuchał coraz pokorniej.<br />
{{tab}}— Juści, że każdy ma prawo bronić się przed wilkami, każdy.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_360" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/360"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/360|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/360{{!}}{{#if:360|360|Ξ}}]]|360}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Chyciły go jakieś ostatnie żałoście i myśli, kiej lute kąśliwe wichry, owiały go mrocznym tumanem, ponosząc z miejsca.<br />
{{tab}}Porwał się na nogi, naostrzył kosę osełką, przeżegnał się, splunął w garście i jął się do roboty, waląc pokos za pokosem z taką zapamiętałością, jaże świstało płytkie ostrze kosy i pojękiwały ściany żyta.<br />
{{tab}}A tymczasem na wsi nastał straszny czas sądu i kary, że już i nie opowiedzieć, co się tam wyrabiało. Jakoby dur ogarnął Lipce, a ludzie zgoła się powściekali, bo, co jeno było rozważniejsze, pozamykało się w chałupach lub uciekło na pola, zaś reszta, pozbierana nad stawem w gromady i jakby opita złością, wrzała coraz zapalczywiej, jurząc się nawzajem krzykami, że już każden się wydzierał, każden pomstował, każden się srożył wraz, czyniąc przeraźliwy warkot, podobien dalekim i groźnym grzmotom.<br />
{{tab}}I w jakiejś minucie cała wieś ruszyła do Dominikowej, kieby ten wezbrany, szumiący potok, wiedła organiścina z wójtową, a za niemi przepychało się z rykiem całe rozjuszone stado.<br />
{{tab}}Wdarli się do chałupy, kiej burza, jaże zadygotały ściany, Dominikowa zastąpiła drogę, to ją stratowali, Jędrzych skoczył bronić i w oczymgnienie zrobili z nim to samo, wreszcie Mateusz chciał ich powstrzymać przed komorą i, chociaż prał drągiem, chociaż bronił całą mocą, ale nie wyszło i Zdrowaś, już leżał kajś pod ścianą z rozbitym łbem i nieprzytomny.<br />
{{tab}}Jagusia była zaparta w alkierzu, a kiej wyrwali drzwi, stała przytulona do ściany i nie broniła się, nie <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_361" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/361"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/361|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/361{{!}}{{#if:361|361|Ξ}}]]|361}}'''<nowiki>]</nowiki></span>wydała nawet głosu, blada była kiej trup, a w oczach, szeroko rozwartych, gorzało ponure płomię grozy i śmierci.<br />
{{tab}}Sto rąk wyciągnęło się po nią, sto rąk głodnemi, chciwemi pazurami chwyciło ją ze wszystkich stron, wyrwało niby kierz, płytko wrośnięty w ziemię, i powlekło w opłotki.<br />
{{tab}}— Związać ją, wyrwie się jeszcze i ucieknie — rozrządziła wójtowa.<br />
{{tab}}Na drodze stał już gotowy wóz, nałożony swińskim nawozem po wręby desek i zaprzężony we dwie czarne krowy, rzucili ją na gnój związaną, niby barana, i ruszyli wśród piekielnego zamętu; urągliwe wyzwiska, śmiechy i przekleństwa posypały się za nią kiej grad, po stokroć zabijający.<br />
{{tab}}Ale przed kościołem cały pochód przystanął.<br />
{{tab}}— Trza ją zewlec do naga i pod kruchtą wysiec rózgami! — krzyknęła Kozłowa.<br />
{{tab}}— Zawdy takie bili pod kościołem! Do pierwszej krwi, bierzta ją! — wrzeszczały.<br />
{{tab}}Na szczęście, brama smętarza była zawarta, zaś we furtce stojał Jambroż z proboszczowską strzelbą w ręku i, skoro się wstrzymali, ryknął z całej piersi:<br />
{{tab}}— Kto się poważy wejść na kościelne, zastrzelę, jak mi Bóg miły. Ubiję jak psa — groził i tak jakoś strasznie patrzał, gotując broń, jakby do strzału, że, poniechawszy zamiaru, ruszyli dalej na topolową.<br />
{{tab}}Zaczęli nawet pośpieszać, gdyż burza mogła wybuchnąć leda chwila, niebo posępniało coraz barzej, wiater bił w topole, jaże się pokładały, kurzawa zrywała się z pod nóg, zasypując oczy, i stronami hurkotały grzmoty <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_362" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/362"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/362|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/362{{!}}{{#if:362|362|Ξ}}]]|362}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Poganiaj, Pietrek, prędzej — przynaglali, rozglądając się niespokojnie po niebie, przycichli jakoś, szli bezładnie bokami drogi, bo środkiem był srogi piasek, że tylko niekiedy co tam któraś zawziętsza, dopadłszy wozu, ulżyła se, pokrzykując zajadle:<br />
{{tab}}— Ty świnio! ty tłumoku! A do sołdatów, łajdusie zapowietrzony.<br />
{{tab}}— Używałaś, to nażrej się teraz wstydu, posmakuj zgryzoty! — darły się nad nią.<br />
{{tab}}Pietrek, parobek Borynów, któren powoził, bo żaden drugi nie chciał, szedł przy wozie, smagał krowy, a skoro jeno upatrzył porę, szeptał do niej litośnie:<br />
{{tab}}— Już niedaleczko... pomsty za taką krzywdę... ścierpcie ino...<br />
{{tab}}Zaś Jagusia w postronkach, na gnoju, zbita do krwi, w porwanem odzieniu, pohańbiona na wieki, skrzywdzona ponad człowiecze wyrozumienie i nieszczęsna ponad wszystko, leżała, jakby już nie słysząc, ni czując, co się dzieje dokoła, tylko żywe łzy nieustanną strugą ciekły po jej twarzy posiniaczonej, a niekiedy wzniesła się pierś, niby w tym krzyku skamieniałym.<br />
{{tab}}— Prędzej, Pietrek! prędzej! — wołali coraz częściej, rosła w nich bowiem niecierpliwość, jakby opamiętanie, że już prawie w dyrdy dosięgli granicznych kopców pod samym lasem.<br />
{{tab}}Podnieśli deski woza i wraz z gnojem, jak to ścierwo obmierzłe, rzucili, jaże ziemia pod nią jęknęła, padła wznak i nawet się nie poruszyła.<br />
{{tab}}Dopadła jej wójtowa i, kopnąwszy nogą, zawrzeszczała:<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_363" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/363"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/363|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/363{{!}}{{#if:363|363|Ξ}}]]|363}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— A wrócisz do wsi, to cię zaszczujemy psami! — podniesła jakąś grudę czy kamień i grzmotnęła w nią z całej siły — za krzywdę moich dzieci!<br />
{{tab}}— Za wstyd całej wsi! — biła ją druga.<br />
{{tab}}— Byś sczezła na wieki!<br />
{{tab}}— By cię święta ziemia wyrzuciła!<br />
{{tab}}— Byś zdechła z głodu i pragnienia!<br />
{{tab}}Biły w nią głosy, grudy ziemi, kamienie i przygarście piachu, a ona leżała, kiej kłoda, zapatrzona jeno w rozkolebane nad sobą drzewa.<br />
{{tab}}Spochmumiało nagle na świecie, zaczął padać deszcz gruby i ziarnisty.<br />
{{tab}}Pietrek z wozem cosik się zamarudził, że, już nie czekając na niego, wracali kupami, a jakoś dziwnie cicho, ale gdzieś w połowie drogi spotkali Dominikową, szła okrwawiona w potarganej odzieży, zaszlochana i z trudem macająca kijem drogę, a gdy pomiarkowała, kto ją wymija, wybuchnęła strasznym głosem:<br />
{{tab}}— Ażeby was mór! Ażeby was zaraza! Ażeby was ogień i woda nie szczędziły!<br />
{{tab}}Każden jeno głowę wtulił w ramiona i uciekał zestrachany.<br />
{{tab}}A ona wielkiemi krokami pobiegła na ratunek Jagusi.<br />
{{Kropki-hr}}
{{Kropki-hr}}
{{tab}}Burza rozsrożyła się już na dobre, niebo posiniało kiej wątroba, kurz zakotłował wielgachnemi kłębami, topole z jakiemś szlochaniem i krzykiem przyginały się do ziemi, zawyły wiatry i jęły coraz zapamiętalej walić <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_364" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/364"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/364|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/364{{!}}{{#if:364|364|Ξ}}]]|364}}'''<nowiki>]</nowiki></span>się na zboża, pierzchające we wszystkie strony, i rycząc, kiej byki zjuszone, rypnęły w lasy zwarte, rozchybotane i wniebogłosy szumiące.<br />
{{tab}}Grzmoty już szły za grzmotami, przewalając się z turkotem wskroś całego świata, jaże ziemia dygotała i chałupy się trzęsły.<br />
{{tab}}Zwite kołtuny miedziano-granitowych chmur zwiesiły nisko spęczniałe, opuchłe kałduny i coraz to któraś się rozpękła, trzasnął pierun i buchały potoki oślepiającej jasności.<br />
{{tab}}Niekiedy sypał rzadki grad, trzeszcząc po liściach i gałęziach.<br />
{{tab}}A w sinej ćmie dnia, kurzawy i gradów targały się rozpaczliwie drzewa, krzaki i zboża, jakby rwiąc się do ucieczki, ale bite wichurą ze wszystkich stron, ślepione piorunami, obłąkane hukiem, kręciły się jeno i szarpały z dzikim poświstem, a kajś zwysoka, przez chmury, ciemnicę i rozwieję przelatywały modre błyskawice, leciały niby stado wężów ognistych, leciały wyrwane skądciś i niewiadomo kaj ciskane, leciały migotliwe i zagubione, oślepiające wszystek świat, a ślepe i nieme, kiej dola człowiekowa. I trwało tak z przerwami do samego wieczora, dopiero na samym zmierzchu całkiem się uspokoiło i przyszła noc cicha, ciemna i chłodnawa.<br />
{{tab}}A nazajutrz dzień podniósł się bardzo cudny, niebo było bez chmur i modrzało kiej opłakane, ziemia polśniewała rosami, śpiewały radośnie ptaki, a wszelaki stwór pławił się z lubością w rzeźwem, pachnącem powietrzu.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_365" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/365"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/365|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/365{{!}}{{#if:365|365|Ξ}}]]|365}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Zaś w Lipcach wróciło wszystko do dawnego, ale skoro jeno słońce wyniesło się na parę chłopa, to, jakby zmówieni, wszyscy zaczęli wychodzić do żniwa, że ano z każdej chałupy ruszali całą gromadą, z każdej chałupy błyskały sierpy i kosy, z każdego obejścia wytaczały się wozy na miedze i polne drożyny.<br />
{{tab}}A kiej sygnaturka zaświegotała na kościele, już każden stojał gotowy na swoim zagonie i, posłyszawszy dzwonienie, a jak poniektórzy na co bliższych polach i przejmujące granie organów, jęli odmawiać pacierze, kto przyklękał, kto nawet modlił się na głos, kto jeno wzdychał pobożnie, nabierając przytem tchu i mocy, a każden się żegnał, w garście spluwał, nogami krzepko w zagon się wpierał, przyginał grzbiet i, żarliwie imając się sierpa czy kosy, zaczynał rznąć i kosić.<br />
{{tab}}Wielka, uroczysta cichość przejęła żniwne pola, zrobiło się jakby święte nabożeństwo znojne, nieustannej i owocnej pracy.<br />
{{tab}}Słońce podnosiło się coraz wyżej, skwar wzmagał się z godziny na godzinę, ogniste blaski zalewały pola i żniwny dzień potoczył się kiej to pszeniczne zioło i dzwonił kiej {{Korekta|zło em,|złotem,}} ciężkiem, źrałem ziarnem.<br />
{{tab}}Wieś ostała pusta i jakby wymarła, chałupy były pozawierane, bo wszystko, co jeno żyło i mogło się dźwignąć z miejsca, ruszało do żniw, że nawet dzieci, nawet stare i schorzałe, nawet pieski rwały się z postronków i ciągnęły od opustoszałych domostw za narodem.<br />
{{tab}}Że już na wszystkich polach, jak jeno było można sięgnąć okiem, w straszliwym skwarze, wśród zbóż złotawych, w rozmigotanem i ślepiącem powietrzu, od <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_366" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/366"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/366|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/366{{!}}{{#if:366|366|Ξ}}]]|366}}'''<nowiki>]</nowiki></span>świtu do późnego wieczora połyskiwały sierpy i kosy, bielały koszule, czerwieniały wełniaki, gmerali się niestrudzenie ludzie i szła cicha, wytężona robota, i nikto się już nie lenił, na somsiadów nie oglądał, o niczem drugiem nie myślał, a jeno, przygięty nad zagonem kiej wół, w pocie czoła pracował.<br />
{{tab}}Tylko jedne pola Dominikowej stojały opuszczone i jakby zapomniane; ziarno się już sypało z kłosów; zboża mdlały od suszy, a nikto się tam nawet nie pokazał, z lękliwym smutkiem odwracano od nich oczy, niejeden już wzdychał nad niemi, niejeden drapał się frasobliwie, oglądał trwożnie na drugich i potem jeszcze skwapniej przypinał się do roboty, nie pora była deliberować nad taką marnacją i upadkiem.<br />
{{tab}}Albowiem te żniwne dnie toczyły się już, kiej koła rozmigotane złocistemi szprychami słońca, i przechodziły jedne za drugiemi, a coraz szybciej, i zarówno znojne i zarówno ciężkim a radosnym trudom oddane.<br />
{{tab}}A wkrótce po paru dniach, że czas był wybrany i pogody cięgiem dopisywały, to wzięli pożęte zboża wiązać w grubachne snopy, ustawiać je na zagonach mendlami a zwolna przewozić do Lipiec.<br />
{{tab}}Że już bez przerwy toczyły się ciężkie, nastroszone wozy; toczyły się ze wszystkich pól, wszystkiemi drożynami i do wszystkich naścieżaj powywieranych stodół, jakoby sypkiem złotem nabrane fale rozlały się po drogach, podworcach i klepiskach, trzęsły się nawet nad staw, nawet u drzew nad drogami wisiały złote, słomiane brody, a wszystek świat rozpachniał się przywiędłą słomą, trawami, a miodem ziarnem.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_367" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/367"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/367|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/367{{!}}{{#if:367|367|Ξ}}]]|367}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}Już gdzie niegdzie po stodołach biły cepy, śpiesznie młócące na chleb. A na przestronnych, pustoszejących polach, na złotawych rżyskach, stada gęsi bobrowały chciwie za kłosami, pasły się całe zgony owiec i krów, kaj niekaj dymiły pierwsze ognie, a już po całych dniach rozgłaszały się dzieuszyne przyśpiewki, wrzaski radosne, nawoływania, turkoty wozów i jaśniały opalone, szczęsne twarze ludzi.<br />
{{tab}}I nie położyli jeszcze żyta, to już po górkach owsy skamlały się o kosy, a jęczmiona dojrzewały prawie na oczach, a pszenice coraz złociściej rdzawiały, że nie było czasu odzipnąć, ni nawet podjeść jako tako, ale mimo tej ciężkiej pracy i takiego utrudzenia, iż niejeden zasypiał nad miską, wieczorami, kiej pościągali z pól, Lipce jaże się trzęsły od wrzawy radosnej, śmiechów, rozpowiadań, śpiewań i muzyki.<br />
{{tab}}Skończył się bowiem przednówek, stodoły były pełne, zboże sypało niezgorzej, i każden, choćby najbiedniejszy, hardo podnosił głowę, z dufnością patrzał w jutro i roił se jakoweś zdawiendawna upragnione szczęśliwości.<br />
{{tab}}Któregoś z takich żniwnych, złotych dni, kiej już zwozili jęczmiona, przechodził przez wieś ślepy dziad, wodzony przez pieska, lecz mimo spieki nikaj nie wstąpił, śpieszył się bowiem na Podlesie. Ciężko mu było dźwigać spaśny brzuch i pokręcone kulasy, to wlókł się zwolna i cięgiem pociągał nosem, uszami czujnie strzygł i, przystając przy żniwiarzach, Boga chwalił, tabaką częstował, a kiej mu jaki grosz kapnął {{pp|niespo|dzianie}} <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_368" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/368"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/368|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/368{{!}}{{#if:368|368|Ξ}}]]|368}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{pk|niespo|dzianie}}, pacierze mamrotał, ale i przemyślnie, odniechcenia zagadywał o Jagusię i lipeckie sprawy.<br />
{{tab}}Niewiela się jednak wywiedział, bo go czem niebądź i niechętliwie zbywali.<br />
{{tab}}Dopiero na Podlesiu, kiej przysiadł pod figurą odzipnąć nieco, napotkał go Mateusz, rychtujący niedaleczko drzewo na kowalowy wiatrak.<br />
{{tab}}— Pokażcie mi drogę do Szymków! — prosił dziad, dźwigając się na kule.<br />
{{tab}}— Nie zażyjecie u nich wywczasu! Tam jeno płacz i zgryzota! — szepnął Mateusz.<br />
{{tab}}— Jagusia chora jeszcze? Powiadały, jako się jej cosik w głowie popsuło...<br />
{{tab}}— Nieprawda, leży jednak cięgiem i mało wiele o Bożym świecie pamięta! Kamieńby się nad nią zlitował! O ludzie, ludzie!<br />
{{tab}}— Żeby tak zatracić duszę chrześcijańską! Ale stara pono skarży całą wieś?<br />
{{tab}}— Nic nie wskóra! Wszystkie postanowiły, całą gromadą, prawo mają...<br />
{{tab}}— Straszna rzecz, gniew całego narodu, straszna! — Jaże się wstrząsł.<br />
{{tab}}— Juści, ale głupia i zła, i niesprawiedliwa! — wybuchnął Mateusz i, podprowadziwszy go pod chałupę, sam zajrzał do środka, ale rychło wyszedł, obcierając ukradkiem łzy. Nastusia przędła len pod ścianą, dziad przysiadł pobok i wyjął niebieską flaszkę.<br />
{{tab}}— Wiecie, trza tą wodą pokrapiać Jagusię trzy razy na dzień i nacierać jej ciemię, a do tygodnia jakby ręką odjął! Dały mi tę wodę zakonnice w Przyrowie.<br /> <span class="ws-pagenum ws-noexport" id="Str_369" style="display:none;margin:0;padding:0" title="Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/369"><nowiki>[</nowiki>'''{{#if:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/369|[[:Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/369{{!}}{{#if:369|369|Ξ}}]]|369}}'''<nowiki>]</nowiki></span>{{tab}}— Bóg wam zapłać! Dwie niedziele już przeszło a ona cięgiem leży bez pamięci, czasami jeno rwie się kajś uciekać, lamentuje i Jasia przyzywa.<br />
{{tab}}— Jakże Dominikowa?<br />
{{tab}}— A też kiej trup, jeno przy niej {{Korekta|przesiaduje|przesiaduje.}} Nie pociągną oni długo, nie.<br />
{{tab}}— Jezu, co się marnuje narodu, Jezu! A kajże to Szymek?<br />
{{tab}}— W Lipcach siedzi, przeciek wszystko na jego głowie, bo ja muszę przy obu stróżować.<br />
{{tab}}Wetknęła mu w garść całą dziesiątkę, ale dziad wziąć nie chciał.<br />
{{tab}}— Z dobrego serca la niej przyniosłem i jeszcze jaki paciorek dołożę do Przemienienia Pańskiego! Dobra była la biednych, jak mało kto drugi na świecie, poczciwa.<br />
{{tab}}— Prawda, co miała dobre serce, prawda! A może to i bez to musi tyle przecierpieć! — szepnęła, wlekąc smutnemi oczami po świecie.<br />
{{tab}}Od Lipiec roznosiło się dzwonienie na Anioł Pański, a niekiedy dochodziły turkoty wozów, szczęki naostrzanych kos i dalekie, dalekie śpiewania, złocista kurzawa zachodu przysłaniać jęła całą wieś, i pola wszystkie, i lasy.<br />
{{tab}}Dziad podniósł się, spędził psy, poprawił torebek i, wsparłszy się na kulach, rzekł:<br />
{{tab}}— Ostańcie z Bogiem, ludzie kochane.<br />
{{c|w=85%|{{Rozstrzelony|KONIE|0.4}}C.|przed=20px|po=20px}}
{{Przypisy}}
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Władysław Stanisław Reymont}}
[[Kategoria:Chłopi (Reymont)|**]]
qgbbzm1v23o3ojys7x6cupqa0uaks0z
Wikiźródła:Wikiprojekt Proofread/Różne
4
139153
3149117
3148482
2022-08-10T23:56:13Z
Hoodxxc
17868
+ O stanie cywilnym dawnych Słowian
wikitext
text/x-wiki
{| width=100% class="wikitable sortable"
!width=40%|Tytuł
!width=23%|Autor
!width=5%|Strony
!width=20%|Uwagi
!width=10%|Start
!Stan
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Siedem powiastek.pdf
|tytuł=Siedem powiastek
|autor=Anonimowy
|start=2022-03-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wedlowska czekolada. 33 przepisy sprawdzone.pdf
|tytuł=Wedlowska czekolada. 33 przepisy sprawdzone
|autor=Anonimowy
|start=2022-02-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Z lat nadziei i walki (Anc)
|tytuł=Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
|autor=[[Autor:Bolesław Anc|Bolesław Anc]], [[Autor:Józefa Anc|Józefa Anc]]
|start=2013-09-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jerzy Andrzejewski - Miazga
|tytuł=Miazga
|autor=Jerzy Andrzejewski
|start=2016-09-08
|uwagi=wadliwy skan 1 strony
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Edmund De Amicis - Marokko.djvu
|tytuł=Marokko
|autor=Edmondo De Amicis
|start=2016-10-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Arystoteles - Konstytucya Ateńska Arystotelesa.pdf
|tytuł=Konstytucya Ateńska
|autor=Arystoteles
|start=2018-06-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Astor - Podróż na Jowisza.djvu
|tytuł=Podróż na Jowisza
|autor=John Jacob Astor
|start=2020-07-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wyznania świętego Augustyna.djvu
|tytuł=Wyznania świętego Augustyna
|autor=Augustyn z Hippony
|start=2015-10-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Baczyński - Autografy utworów poetyckich (1939-1943).djvu
|tytuł=Autografy utworów poetyckich (1939-1943)
|autor=Krzysztof Kamil Baczyński
|start=2015-12-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Józef Baka - Uwagi Rzeczy Ostatecznych Y Złosci Grzechowey.djvu
|tytuł=Uwagi Rzeczy Ostatecznych Y Złosci Grzechowey
|autor=Józef Baka
|start=2017-03-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Baliński - Śpiewakowi Mohorta.djvu
|tytuł=Śpiewakowi Mohorta bratnie słowo
|autor=Karol Baliński
|start=2020-06-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mechanika w zakresie szkół akademickich
|autor=Stefan Banach
|start=2019-03-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pierwszy ilustrowany przewodnik po Ciechocinku i Okolicy.djvu
|tytuł=Pierwszy ilustrowany przewodnik po Ciechocinku i Okolicy
|autor=Juliusz Marian Bandrowski
|start=2020-10-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Barczewski - Kiermasy na Warmji.djvu
|tytuł=Kiermasy na Warmji
|autor=Walenty Barczewski
|start=2018-08-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL J Bartoszewicz Historja literatury polskiej.djvu
|tytuł=Historja literatury polskiej
|autor=Julian Bartoszewicz
|start=2010-08-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dzieje Galicyi (IA dziejegalicyi00bart).pdf
|tytuł=Dzieje Galicyi
|autor=Kazimierz Bartoszewicz
|start=2021-03-03
|uwagi=OCR
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Marian Bartynowski - Obchód świąt Bożego Narodzenia w Polsce.pdf
|tytuł=Obchód świąt Bożego Narodzenia w Polsce
|autor=Marian Bartynowski
|start=2021-12-19
|uwagi=
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu
|tytuł=Klejnoty poezji staropolskiej
|autor=Gustaw Bolesław Baumfeld
|start=2016-10-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Henryk Bereza - Sztuka czytania.djvu
|tytuł=Sztuka czytania
|autor=Henryk Bereza
|start=2019-07-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL M. Reichenbach - Na granicy.pdf
|tytuł=Na granicy
|autor=Valeska von Bethusy-Huc
|start=2021-12-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Hugo Bettauer - Trzy godziny małżeństwa.djvu
|tytuł=Trzy godziny małżeństwa
|autor=Hugo Bettauer
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
|tytuł=Listy O. Jana Beyzyma T. J. (pełniejsze wydanie z 1927)
|autor=Jan Beyzym
|start=2013-05-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kobiety antyku.pdf
|tytuł=Kobiety antyku
|autor=Iza Bieżuńska-Małowist
|start=2019-08-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Nauczanie języka polskiego (Biliński)
|tytuł=Nauczanie języka polskiego
|autor=Jan Biliński
|start=2014-09-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu
|tytuł=Duch puszczy
|autor=Robert Montgomery Bird
|start=2020-08-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu
|tytuł=Tomasz Rendalen
|autor=Bjørnstjerne Bjørnson
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bliziński - Komedye.djvu
|tytuł=Komedye
|autor=Józef Bliziński
|start=2018-12-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bobrowski - Pamiętniki.djvu
|tytuł=Pamiętniki
|autor=Tadeusz Bobrowski
|start=2019-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Szkice i studja historyczne
|autor=Michał Bobrzyński
|start=2013-10-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Giovanni Boccaccio - Dekameron
|tytuł=Dekameron
|autor=Giovanni Boccaccio
|start=2018-02-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bogusławski - Cud czyli Krakowiacy i Górale.djvu
|tytuł=Cud mniemany, czyli Krakowiacy i górale
|autor=Wojciech Bogusławski
|start=2018-10-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kodex Napoleona - Z przypisami - Xiąg trzy.djvu
|tytuł=Kodex Napoleona - Z przypisami - Xiąg trzy
|autor=Napoleon Bonaparte
|start=2016-11-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Żywoty pań swowolnych
|tytuł=Żywoty pań swowolnych
|autor=Pierre de Bourdeille
|start=2018-06-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bourget - Kosmopolis.pdf
|tytuł=Kosmopolis
|autor=Paul Bourget
|start=2021-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Filozofija Lucyjusza Anneusza Seneki.pdf
|tytuł=Filozofija Lucyjusza Anneusza Seneki
|autor=Alfred Roch Brandowski
|start=2020-12-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Brete - Zwyciężony.pdf
|tytuł=Zwyciężony
|autor=Jean La Brète
|start=2021-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Respha
|autor=Feliks Brodowski
|start=2013-05-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Browning - Pippa.djvu
|tytuł=Pippa przechodzi
|autor=Robert Browning
|start=2019-03-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bruchnalski Mickiewicz a Moore.pdf
|tytuł=Mickiewicz a Moore
|autor=Wilhelm Bruchnalski
|start=2021-08-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Bruun - Wyspa obiecana.pdf
|tytuł=Wyspa obiecana
|autor= Laurids Bruun
|start=2021-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Wincenty Korab Brzozowski - Dusza mówiąca.djvu
|tytuł=Dusza mówiąca
|autor=Wincenty Korab-Brzozowski
|start=2019-04-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kazimierz Bukowski - Władysław St. Reymont. Próba charakterystyki.djvu
|tytuł=Władysław St. Reymont. Próba charakterystyki
|autor=Kazimierz Bukowski
|start=2016-12-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu
|tytuł=Ostatnie dni Pompei
|autor=Edward Bulwer-Lytton
|start=2019-07-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu
|tytuł=Mała księżniczka
|autor=Frances Hodgson Burnett
|start=2019-03-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL De Bury - Philobiblon.djvu
|tytuł=Philobiblon
|autor=Richard de Bury
|start=2020-08-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Luís de Camões - Luzyady.djvu
|tytuł=Luzyady
|autor=Luís de Camões
|start=2019-03-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Thomas Carlyle - Bohaterowie.pdf
|tytuł=Bohaterowie
|autor=Thomas Carlyle
|start=2015-11-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Giacomo Casanova - Pamiętniki (1921).djvu
|tytuł=Pamiętniki
|autor=Giacomo Casanova
|start=2019-07-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
|tytuł=Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
|autor=Miguel de Cervantes y Saavedra
|start=2022-01-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=G. K. Chesterton - Charles Dickens.djvu
|tytuł=Charles Dickens
|autor=Gilbert Keith Chesterton
|start=2017-07-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dezydery Chłapowski - O rolnictwie.pdf
|tytuł=O rolnictwie
|autor=Dezydery Chłapowski
|start=2019-05-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Nowe Ateny cz. 1.djvu
|tytuł=Nowe Ateny
|autor=Benedykt Chmielowski
|start=2015-02-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Żywot sługi bożego błogosławionego Rafała z Proszowic.pdf
|tytuł=Żywot sługi bożego błogosławionego Rafała z Proszowic
|autor=Adam Chodyński
|start=2017-11-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezye Alexandra Chodźki.djvu
|tytuł=Poezye Alexandra Chodźki
|autor=Aleksander Chodźko
|start=2016-08-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Tadeusz Chrostowski-Parana.pdf
|tytuł=Parana
|autor=Tadeusz Chrostowski
|start=2021-08-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Chyliński Związek miast greckich Azji Mniejszej.djvu
|tytuł=Związek miast greckich Azji Mniejszej w końcu V-go wieku
|autor=Konstanty Chyliński
|start=2020-11-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Florian Batmendy.djvu
|tytuł=Batmendy
|autor=Jean-Pierre Claris de Florian
|start=2020-12-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Romantyzm a mesjanizm
|tytuł=Romantyzm a mesjanizm
|autor=Stanisław Cywiński
|uwagi=prymitywny OCR
|start=2013-01-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Karel Čapek-Boża męka.pdf
|tytuł=Boża męka
|autor=Karel Čapek
|start=2019-09-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Kazimierz Czapiński - Faszyzm współczesny.pdf
|tytuł=Faszyzm współczesny
|autor=Kazimierz Czapiński
|start=2020-04-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pseudonimy i kryptonimy polskie (Czarkowski)
|tytuł=Pseudonimy i kryptonimy polskie
|autor=Ludwik Czarkowski
|start=2013-05-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Opis ziem zamieszkanych przez Polaków 1.djvu
|tytuł=Opis ziem zamieszkanych przez Polaków. Tom 1.
|autor=Aleksander Czechowski
|uwagi=część tabelek wymaga korekty technicznej i ujednolicenia
|start=2009-10-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Stanisław Czycz - Ajol.djvu
|tytuł=Ajol
|autor=Stanisław Czycz
|start=2016-09-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Czesław Czyński - Nauka Volapüka w 12-stu lekcjach.pdf
|tytuł=Nauka Volapük’a w 12-stu lekcjach
|autor=Czesław Czyński
|start=2020-10-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu
|tytuł=Opowiadania buddhyjskie
|autor=Paul Dahlke
|start=2016-05-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gustaw Daniłowski - Wrażenia więzienne.pdf
|tytuł=Wrażenia więzienne
|autor=Gustaw Daniłowski
|start=2021-01-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Darwin - O powstawaniu gatunków.djvu
|tytuł=O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego
|autor=Charles Darwin
|start=2020-06-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu
|tytuł=Śmierć. Studyum
|autor=Ignacy Dąbrowski
|start=2015-12-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jeden trudny rok opowieść o pracy harcerskiej.pdf
|tytuł=Jeden trudny rok
|autor=[[Autor:Juliusz Dąbrowski|Juliusz Dąbrowski]], [[Autor:Tadeusz Kwiatkowski|Tadeusz Kwiatkowski]]
|start=2021-05-30
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Dąbski - Pokój ryski.djvu
|tytuł=Pokój ryski
|autor=Jan Dąbski
|start=2019-12-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Antologia współczesnych poetów polskich (Króliński)
|tytuł=Antologia współczesnych poetów polskich
|autor=[[Autor:Jan Denes|red. Jan Denes (Kazimierz Króliński)]]
|start=2015-05-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Panienka z okienka (Deotyma)
|tytuł=Panienka z okienka
|autor=Deotyma
|start=2013-07-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pojęcia i metody matematyki (Dickstein)
|tytuł=Pojęcia i metody matematyki
|autor=Samuel Dickstein
|uwagi=OCR
|start=2014-08-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dzieła św. Dionizyusza Areopagity.djvu
|tytuł=Dzieła św. Dionizyusza Areopagity
|autor=Pseudo-Dionizy Areopagita
|start=2017-08-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Disraeli - Henryka Temple.djvu
|tytuł=Henryka Temple
|autor= Benjamin Disraeli
|start=2021-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Adam Dobrowolski - Klemens Junosza Szaniawski. Portret literacki.djvu
|tytuł=Klemens Junosza Szaniawski
|autor=Adam Doliwa Dobrowolski
|start=2022-02-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL F.S.Dmochowski - Dawne obyczaje i zwyczaje szlachty i ludu wiejskiego.pdf
|tytuł=Dawne obyczaje i zwyczaje szlachty i ludu wiejskiego
|autor=Franciszek Salezy Dmochowski
|start=2022-02-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu
|tytuł=Dziedzictwo
|autor=Roman Dmowski
|start=2018-11-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mikrohistorie.pdf
|tytuł=Mikrohistorie. Spotkania w międzyświatach
|autor=Ewa Domańska
|start=2019-07-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=J. W. Draper - Dzieje rozwoju umysłowego Europy 01.pdf
|tytuł=Dzieje rozwoju umysłowego Europy. Tom I
|autor=John William Draper
|start=2016-05-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Indeks:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu
|tytuł=Na turniach
|autor=Tadeusz Dropiowski
|start=2021-11-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Elżbieta Drużbacka Poezye Tomik 1.djvu
|tytuł=Poezye (T. I)
|autor=Elżbieta Drużbacka
|start=2018-10-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Duchińska - Antologia poezyi francuskiej XIX wieku.djvu
|tytuł=Antologia poezyi francuskiej XIX wieku
|autor=Seweryna Duchińska
|start=2018-11-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Koronne zjazdy szlacheckie (Ewa Dubas-Urwanowicz)
|tytuł=Koronne zjazdy szlacheckie
|autor=Ewa Dubas-Urwanowicz
|start=2011-07-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu
|tytuł=Sprawa Clemenceau
|autor=Aleksander Dumas (syn)
|start=2019-03-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Emil Dunikowski - Meksyk.djvu
|tytuł=Meksyk
|autor=Emil Dunikowski
|start=2020-07-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Marya Dynowska - Hieronim Morsztyn i jego rękopiśmienna spuścizna
|tytuł=Hieronim Morsztyn i jego rękopiśmienna spuścizna
|autor=Maria Dynowska
|start=2017-11-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Eliot - Adam Bede.djvu
|tytuł=Adam Bede
|autor=[[Autor:George Eliot|George Eliot]]
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Szopka krakowska.djvu
|tytuł=Szopka krakowska
|autor=Stanisław Estreicher
|start=2020-06-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Biernata z Lublina Ezop (Ignacy Chrzanowski)
|tytuł=Biernata z Lublina Ezop
|autor=[[Autor:Ezop|Ezop]]<br>[[Autor:Biernat z Lublina|Biernat z Lublina]]<br>[[Autor:Ignacy Chrzanowski|Ignacy Chrzanowski]]
|start=2013-09-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Paweł Władysław Fabisz-Wiadomość o szkólności katolickiéj w dekanacie koźmińskim.djvu
|tytuł=Wiadomość o szkólności katolickiéj w Dekanacie Koźmińskim i o Gimnazyum Katolickiem w Ostrowie
|autor=Paweł Władysław Fabisz
|start=2015-07-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=My artyści (Feldman)
|tytuł=My artyści
|autor=Wilhelm Feldman
|start=2014-01-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Uwagi nad językiem Cyprjana Norwida
|tytuł=Uwagi nad językiem Cyprjana Norwida
|autor=Ignacy Fik
|start=2013-01-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Biszen i Menisze.djvu
|tytuł=Biszen i Menisze
|autor=Abol Ghasem Ferdousi
|start=2017-05-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Oskar Flatt - Opis miasta Łodzi pod względem historycznym, statystycznym i przemysłowym.djvu
|tytuł=Opis miasta Łodzi pod względem historycznym, statystycznym i przemysłowym
|autor=Oskar Flatt
|start=2016-09-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Fullerton - Święta Franciszka rzymianka.djvu
|tytuł=Święta Franciszka rzymianka
|autor=Georgiana Fullerton
|start=2018-06-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gallus Anonymus - Kronika Marcina Galla.pdf
|tytuł=Kronika Marcina Galla
|autor=Gall Anonim
|start=2015-10-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Aleksander Świętochowski jako beletrysta.djvu
|tytuł=Aleksander Świętochowski jako beletrysta
|autor=Henryk Galle
|start=2019-01-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu
|tytuł=Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac
|autor=Louis Gallet
|start=2016-09-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gałczyński - Ogród warzywny na dwustu metrach kwadratowych.djvu
|tytuł=Ogród warzywny na dwustu metrach kwadratowych
|autor=Bronisław Gałczyński
|start=2021-07-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Misteryum (Garlikowska)
|tytuł=Misteryum
|autor=Helena Orlicz-Garlikowska
|start=2015-03-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gaskell - Szara dama.djvu
|tytuł=Szara dama
|autor=Elizabeth Gaskell
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Pietro Gasparri - Katechizm większy pochwalony i zalecony przez Ojca św. Piusa X.pdf
|tytuł=Katechizm większy pochwalony i zalecony przez Ojca św. Piusa X
|autor=[[Autor:Pietro Gasparri|Pietro Gasparri]]
|start=2020-03-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezje (Gaszyński)
|tytuł=Poezje
|autor=Konstanty Gaszyński
|start=2013-04-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gautier - Romans mumji.pdf
|tytuł=Romans mumji
|autor=Théophile Gautier
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Gustaw Geffroy - Więzień.djvu
|tytuł=Więzień
|autor=Gustave Geffroy
|start=2020-01-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pan Sędzic, 1839.pdf
|tytuł=Pan Sędzic
|autor=Jan Gasztowt
|start=2019-08-30
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Marja Gerson-Dąbrowska - Polscy Artyści.pdf
|tytuł=Polscy artyści
|autor=Maria Gerson-Dąbrowska
|start=2015-10-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gibess - Obozownictwo.pdf
|tytuł=Obozownictwo
|autor=Stanisław Gibess
|start=2020-12-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu
|tytuł=Pielgrzym Kamanita
|autor=Karl Gjellerup
|start=2015-06-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pieśni ludu (Gloger)
|tytuł=Pieśni ludu
|autor=Zygmunt Gloger
|start=2014-12-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu
|tytuł=Poezje Wiktora Gomulickiego
|autor=Wiktor Gomulicki
|start=2015-12-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Dramata Adama Gorczyńskiego Ser.2.djvu
|tytuł=Dramata Adama Gorczyńskiego. Serya druga
|autor={{Lista autorów|Adam Gorczyński; William Shakespeare}}
|start=2021-07-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Gorki Maksym - Matka, tłum. Halina Górska.pdf
|tytuł=Matka
|autor=Maksim Gorki
|start=2021-02-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu
|tytuł=Dziennik podróży do Tatrów
|autor=Seweryn Goszczyński
|start=2015-09-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dworzanin (Górnicki)
|tytuł=Dworzanin
|autor=Łukasz Górnicki
|start=2015-04-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL-Rafał Górski-Bez państwa.pdf
|tytuł=Bez państwa
|autor=Rafał Górski
|start=2011-07-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O wolność i godność
|autor=Artur Gruszecki
|start=2013-04-01
|uwagi=kiepski OCR
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Grzegorzewski - Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka.djvu
|tytuł=Pierwsza wyprawa zimowa przez Zawrat do Morskiego Oka
|autor=Jan Grzegorzewski
|start=2021-11-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu
|tytuł=Kopalnie Króla Salomona
|autor=Henry Rider Haggard
|start=2019-10-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Witosław Halek - Wieczorne pieśni.djvu
|tytuł=Wieczorne pieśni
|autor=Vítězslav Hálek
|start=2019-09-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jasnowidze i wróżbici.pdf
|tytuł=Jasnowidze i wróżbici
|autor=Ola Hansson
|start=2021-08-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Edward John Hardy - Świat kobiety.djvu
|tytuł=Świat kobiety
|autor=Edward John Hardy
|start=2019-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf
|tytuł=Nowelle
|autor=Francis Bret Harte
|start=2021-08-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Nagrobek Urszulki
|autor=Mieczysław Hartleb
|start=2013-02-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Lafcadio Hearn - Czerwony ślub i inne opowiadania.djvu
|tytuł=Czerwony ślub i inne opowiadania
|autor=Lafcadio Hearn
|start=2017-11-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu
|tytuł=Hans Alienus
|autor=Verner von Heidenstam
|start=2015-06-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Heine - Atta Troll 1901.djvu
|tytuł=Atta Troll
|autor=Heinrich Heine
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Herodot - Dzieje.djvu
|tytuł=Dzieje
|autor=Herodot
|start=2021-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Życie Buddy (Hérold)
|tytuł=Życie Buddy
|autor=André-Ferdinand Hérold
|start=2013-07-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara
|tytuł=Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara
|autor=Ignát Herrmann
|start=2019-09-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ferdynand Hoesick - Szkice i opowiadania.djvu
|tytuł=Szkice i opowiadania historyczno-literackie
|autor=Ferdynand Hoesick
|start=2020-12-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Hudson Jej naga stopa.pdf
|tytuł=Jej naga stopa
|autor=William Cadwalader Hudson
|start=2021-08-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Przybłęda Boży
|tytuł=Przybłęda Boży
|autor=Witold Hulewicz
|start=2013-01-31
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Chopin człowiek i artysta
|tytuł=Chopin: człowiek i artysta
|autor=James Huneker
|start=2013-01-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Irzykowski - Pałuba Sny Maryi Dunin.djvu
|tytuł=Pałuba; Sny Maryi Dunin
|autor=Karol Irzykowski
|start=2018-08-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Istrati - Kyra Kyralina.djvu
|tytuł=Kyra Kyralina
|autor=Panait Istrati
|start=2019-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Budownictwo wiejskie (Iwanicki).djvu
|tytuł=Budownictwo wiejskie
|autor=Karol Iwanicki
|start=2012-12-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Eustachy Iwanowski-Pielgrzymka do Ziemi Świętej odbyta w roku 1863.djvu
|tytuł= Pielgrzymka do Ziemi Świętej odbyta w roku 1863
|autor=Eustachy Iwanowski
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Litwa w roku 1812.djvu
|tytuł=Litwa w roku 1812
|autor=Janusz Iwaszkiewicz
|start=2018-09-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Helen Jackson Ramona.pdf
|tytuł=Ramona
|autor=Helen Hunt Jackson
|start=2021-08-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=William James - Pragmatyzm plus Dylemat determinizmu.pdf
|tytuł=Pragmatyzm. Dylemat determinizmu
|autor=William James
|start=2015-11-16
|uwagi=OCR
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jankowski - Tram wpopszek ulicy.pdf
|tytuł=Tram wpopszek ulicy
|autor=Jerzy Jankowski
|start=2021-03-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan z Koszyczek - Rozmowy, które miał król Salomon mądry z Marchołtem.djvu
|tytuł=Rozmowy, które miał król Salomon mądry z Marchołtem
|autor=Jan z Koszyczek
|start=2016-06-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu
|tytuł=Oko za oko
|autor=Tadeusz Jaroszyński
|start=2017-07-30
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Indeks:PL Jarry - Ubu-Król.djvu
|tytuł=Ubu król
|autor=Alfred Jarry
|start=2020-04-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Człowiek zmienia skórę
|autor=Bruno Jasieński
|start=2011-04-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jaworski - Wesele hrabiego Orgaza.djvu
|tytuł=Wesele hrabiego Orgaza
|autor=Roman Jaworski
|start=2018-11-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL A. Jax - Pan redaktor czeka.pdf
|tytuł=Pan redaktor czeka
|autor=Antoni Jax
|start=2021-12-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jebb - Historya literatury greckiej.djvu
|tytuł=Historya literatury greckiej
|autor=Richard Claverhouse Jebb
|start=2021-03-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Kālidāsa - Sakontala czyli Pierścień przeznaczenia.djvu
|tytuł=Sakontala czyli Pierścień przeznaczenia
|autor=Kalidasa
|start=2018-08-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Walerian Kalinka - Jenerał Dezydery Chłapowski.pdf
|tytuł=Jenerał Dezydery Chłapowski
|autor=Walerian Kalinka
|start=2019-01-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Maurycy Kamiński - O prostytucji.djvu
|tytuł=O prostytucji
|autor=Jan Maurycy Kamiński
|start=2017-04-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Fryderyk Chopin (Karasowski)
|tytuł=Fryderyk Chopin
|autor=Maurycy Karasowski
|start=2015-12-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Allan Kardec - Księga duchów.djvu
|tytuł=Księga duchów
|autor=Allan Kardec
|start=2014-12-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu
|tytuł=Odwrócone światło
|autor=Tymoteusz Karpowicz
|start=2019-07-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Katarzyna II - Pamiętniki.djvu
|tytuł=Pamiętniki cesarzowej Katarzyny II. spisane przez nią samą
|autor=Katarzyna II
|start=2021-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Kautski - Od demokracji do niewolnictwa państwowego.djvu
|tytuł=Od demokracji do niewolnictwa państwowego
|autor=Karl Kautsky
|start=2019-09-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Paweł Keller - Baśń ostatnia.djvu
|tytuł=Baśń ostatnia
|autor=Paul Keller
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wojciech Kętrzyński - O Mazurach.djvu
|tytuł=O Mazurach
|autor=Wojciech Kętrzyński
|start=2018-05-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezye Brunona hrabi Kicińskiego tom I
|autor=Bruno Kiciński
|start=2014-10-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Adolf Klęsk - Bolesne strony erotycznego życia kobiety.djvu
|tytuł=Bolesne strony erotycznego życia kobiety
|autor=Adolf Klęsk
|start=2021-02-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kapitał społeczny ludzi starych.pdf
|tytuł=Kapitał społeczny ludzi starych
|autor=Andrzej Klimczuk
|start=2021-03-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Heraldyka (Kochanowski).djvu
|tytuł=O heraldyce
|autor=Jan Karol Kochanowski
|start=2020-01-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Komeński - Wielka dydaktyka.djvu
|tytuł=Wielka dydaktyka
|autor=Jan Ámos Komenský
|start=2020-07-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mikołaja Kopernika Toruńczyka O obrotach ciał niebieskich ksiąg sześć
|autor=Mikołaj Kopernik
|start=2011-06-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Defoe and Korotyńska - Robinson Kruzoe.pdf
|tytuł =Robinson Kruzoe
|autor=Elwira Korotyńska
|start=2019-02-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL M Koroway Metelicki Poezye.djvu
|tytuł=Poezye
|autor=Michał Koroway-Metelicki
|start=2021-05-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Dzieło wielkiego miłosierdzia.pdf
|tytuł=Dzieło wielkiego miłosierdzia
|autor=[[Autor:Maria Franciszka Kozłowska|Maria Franciszka Kozłowska]]<br>[[Autor:Jan Maria Michał Kowalski|Jan Maria Michał Kowalski]]
|start=2021-08-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Kajetan Koźmian - Różne wiersze.djvu
|tytuł=Różne wiersze (Koźmian)
|autor=Kajetan Koźmian
|start=2018-08-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Richard von Krafft-Ebing - Zboczenia umysłowe na tle zaburzeń płciowych.djvu
|tytuł=Zboczenia umysłowe na tle zaburzeń płciowych
|autor=Richard von Krafft-Ebing
|start=2016-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pisma Zygmunta Krasińskiego
|tytuł=Pisma Zygmunta Krasińskiego
|autor=Zygmunt Krasiński
|start=2018-12-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kajetan Kraszewski -Tradycje kadeńskie.djvu
|tytuł=Tradycje kadeńskie
|autor=Kajetan Kraszewski
|start=2016-06-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Franciszek Krček - Pisanki w Galicyi III.pdf
|tytuł=Pisanki w Galicyi III
|autor=Franciszek Krček
|start=2022-04-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju (Kropotkin)
|tytuł=Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju
|autor=Piotr Kropotkin
|start=2015-04-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jak wesolo spedzic czas.djvu
|tytuł=Jak wesoło spędzic czas
|autor=Konstanty Krumłowski
|start=2016-09-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mechanika życia ludzkiego czyli Budowa ciała i sprawy.pdf
|tytuł=Mechanika życia ludzkiego czyli Budowa ciała i sprawy
|autor=Antoni Kryszka
|start=2022-04-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu
|tytuł=W niewoli ziemi
|autor=Juljan Krzewiński
|start=2016-05-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Na starych skrzypkach poezye Erazma Krzyszkowskiego.djvu
|tytuł=Na starych skrzypkach
|autor={{Lista autorów|Erazm Krzyszkowski; Sándor Petőfi}}
|start=2021-09-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Maciek Bzdura gada (Dziennik dla Wszystkich, 1911-01-17)
|tytuł=Maciek Bzdura gada
|autor=Antoni Kucharczyk
|start=2021-11-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dwa aspekty komunikacji.pdf
|tytuł=Dwa aspekty komunikacji
|autor=Emanuel Kulczycki
|start=2019-02-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kumaniecki (red) - Zbiór najważniejszych dokumentów do powstania państwa polskiego.djvu
|tytuł=Zbiór najważniejszych dokumentów do powstania państwa polskiego
|autor=Kazimierz Władysław Kumaniecki
|start=2016-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Antoni Lange - Dywan wschodni.djvu
|tytuł=Dywan wschodni (tłum. Antoni Lange)
|autor=zbiorowy
|uwagi=Brak dwóch stron
|start=2017-05-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Lamartine - Rafael.djvu
|tytuł=Rafael
|autor=Alphonse de Lamartine
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kazimierz Laskowski - Poradnik dla dłużników.djvu
|tytuł=Poradnik dla dłużników
|autor=Kazimierz Laskowski
|start=2021-02-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Lewandowski - Henryk Siemiradzki.djvu
|tytuł=Henryk Siemiradzki
|autor=Stanisław Roman Lewandowski
|start=2019-04-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Libelt Karol - O miłości ojczyzny.pdf
|tytuł=O miłości ojczyzny (Libelt)
|autor=Karol Libelt
|start=2020-10-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O godności i obowiązkach kapłańskich
|autor=Alfons Liguori
|start=2013-11-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Lindau - Państwo Bewerowie.pdf
|tytuł=Państwo Bewerowie
|autor=Paul Lindau
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Toksykologja chemicznych środków bojowych (Włodzimierz Lindeman)
|tytuł=Toksykologja chemicznych środków bojowych
|autor=Włodzimierz Lindeman
|start=2012-01-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Lombroso - Geniusz i obłąkanie.djvu
|tytuł=Geniusz i obłąkanie
|autor=Cesare Lombroso
|start=2015-10-30
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Duma o Hiawacie.pdf
|tytuł=Duma o Hiawacie
|autor=Henry Wadsworth Longfellow
|start=2021-08-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Metodyczny kurs języka niemieckiego Cz.1.djvu
|tytuł=Metodyczny kurs języka niemieckiego Cz.1
|autor= Ludwik Lorentz
|start=2019-04-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Loti - Pani chryzantem.djvu
|tytuł=Pani Chryzantem
|autor=Pierre Loti
|start=2020-09-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Lukian - Wybrane pisma T. 1.pdf
|tytuł=Wybrane pisma T. 1
|autor=Lukian z Samosat
|start=2020-09-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Indeks:PL Luksemburg - Święto pierwszego maja.pdf
|tytuł=Święto pierwszego maja
|autor=Róża Luksemburg
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Czuj Duch X. Kazimierz Lutosławski.pdf
|tytuł=Czuj Duch!
|autor=Kazimierz Lutosławski
|start=2020-11-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jan Łąpiński - Przewodnik po Ciechocinku.djvu
|tytuł=Przewodnik po Ciechocinku, jego historja i zasoby lecznicze
|autor=[[Autor:Stanisław Łąpiński|Jan Łąpiński (red.)]]
|start=2016-01-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jan Łoś - Wiersze polskie w ich dziejowym rozwoju.djvu
|tytuł=Wiersze polskie w ich dziejowym rozwoju
|autor=Jan Łoś
|start=2018-08-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Krach na giełdzie.pdf
|tytuł=Krach na giełdzie
|autor=Juliusz Łukasiewicz
|start=2018-02-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Na Sobór Watykański.djvu
|tytuł=Na Sobór Watykański
|autor=Stanisław Maciątek
|start=2016-09-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Koran
|autor=Mahomet
|start=2013-03-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zdroje Raduni.djvu
|tytuł=Zdroje Raduni
|autor=Aleksander Majkowski
|start=2014-06-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Autobiografia Salomona Majmona
|autor=Salomon Majmon
|start=2013-01-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Bronisław Malinowski - Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego.pdf
|tytuł=Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego
|autor=Bronisław Malinowski
|start=2015-10-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Richard March - Ponury dom w Warszawie.djvu
|tytuł=Ponury dom w Warszawie
|autor=Richard March
|start=2021-12-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Biblioteka Powieści w Zeszytach Nr Nr 10-11
|autor=Eugeniusz Małaczewski
|start=2017-01-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jak skauci pracują (Małkowski)
|tytuł=Jak skauci pracują
|autor=Andrzej Małkowski
|start=2020-03-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Maurycy Mann - Literatura włoska.djvu
|tytuł=Literatura włoska
|autor=Maurycy Mann
|start=2015-08-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Mantegazza - Rok 3000-ny.pdf
|tytuł=Rok 3000-ny
|autor=Paolo Mantegazza
|start=2020-07-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Narzeczeni (Manzoni)
|tytuł=Narzeczeni
|autor=Alessandro Manzoni
|start=2017-05-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf
|tytuł=Wilk morski u ludożerców
|autor=Michał Marczewski
|start=2021-09-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Komedye (Marivaux)
|tytuł=Komedye
|autor=Pierre de Marivaux
|start=2015-02-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL C Marlowe - Tragiczne dzieje doktora Fausta.djvu
|tytuł=Tragiczne dzieje doktora Fausta
|autor=Christopher Marlowe
|start=2021-10-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol May - W dżunglach Bengalu.djvu
|tytuł=W dżunglach Bengalu
|autor=[[Autor:Anonimowy|K. May]]
|start=2019-07-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol May - Przez dzikie Gran Chaco.djvu
|tytuł=Przez dzikie Gran Chaco
|autor=[[Autor:Anonimowy|K. May]]
|start=2019-07-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL F.Messner - Jak strzedz się chorób zaraźliwych dyfterya tyfus, szkarlatyna, suchoty płucne, odra, cholera, zimnica, ospa i.t.p.pdf
|tytuł=Jak strzedz się chorób zaraźliwych
|autor=Fritz Messner
|start=2022-02-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Miarka - Dzwonek świętej Jadwigi.pdf
|tytuł=Dzwonek świętej Jadwigi
|autor=Karol Miarka (ojciec)
|start=2016-08-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Władysław Mickiewicz - Emigracya Polska 1860—1890.djvu
|tytuł=Emigracya Polska 1860—1890
|autor=Władysław Mickiewicz
|start=2016-10-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Mill - O zasadzie użyteczności.pdf
|tytuł=O zasadzie użyteczności
|autor=John Stuart Mill
|start=2021-12-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Milton - Raj utracony.djvu
|tytuł=Raj utracony
|autor=John Milton
|start=2019-03-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Zygmunt Miłkowski - Sylwety emigracyjne.djvu
|tytuł=Sylwety emigracyjne
|autor=Zygmunt Miłkowski
|start=2021-11-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Grignon de Montfort - O doskonałym nabożeństwie.djvu
|tytuł=O doskonałym nabożeństwie do Najświętszej Marii Panny
|autor=Ludwik Maria Grignion de Montfort
|start=2020-05-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Morawski Cesarz Tyberjusz.djvu
|tytuł=Cesarz Tyberjusz
|autor=Kazimierz Morawski
|start=2020-11-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Morris - Wieści z nikąd.pdf
|tytuł=Wieści z nikąd czyli Epoka spoczynku : kilka rozdziałów utopijnego romansu
|autor=William Morris
|start=2019-10-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezye oryginalne i tłomaczone
|autor=Jan Andrzej Morsztyn
|start=2013-04-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PLMosso - Fizyczne wychowanie młodzieży.djvu
|tytuł=Fizyczne wychowanie młodzieży
|autor=Angelo Mosso
|start=2015-11-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ignacy Mościcki - Autobiografia
|tytuł=Autobiografia
|autor=Ignacy Mościcki
|start=2017-05-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Alfred de Musset - Poezye (tłum. Londyński).pdf
|tytuł=Poezye (Musset, tłum. Londyński)
|autor=Alfred de Musset
|start=2020-02-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu
|tytuł=Pamiętnik z czasów wojny
|autor=Benito Mussolini
|start=2019-03-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Henryk Nagiel - Kara Boża idzie przez oceany.pdf
|tytuł=Kara Boża idzie przez oceany
|autor=Henryk Nagiel
|start=2021-04-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karolina Nakwaska - Powiesci dla dzieci.djvu
|tytuł=Powiesci dla dzieci
|autor=Karolina Nakwaska
|start=2016-06-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O ziemi i czlowicku;dziesiec odezytow. (IA oziemiiczlowicku00nale).pdf
|tytuł=O ziemi i człowieku; dziesięć odczytów
|autor=Władysław Nałęcz-Koniuszewski
|start=2021-04-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jednostka i ogół (Wacław Nałkowski)
|tytuł=Jednostka i ogół
|autor=Wacław Nałkowski
|start=2010-09-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Stefan Napierski - Drabina.pdf
|tytuł=Drabina
|autor=Stefan Napierski
|start=2020-01-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wybór poezyj (Naruszewicz)
|tytuł=Wybór poezyj
|autor=Adam Naruszewicz
|start=2013-01-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Nekrasz - Pionierka harcerska.djvu
|tytuł=Pionierka Harcerska
|autor=Władysław Nekrasz
|start=2020-12-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Modły Starożytne Izraelitów
|autor=Daniel Neufeld
|start=2014-10-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dzieje Polski (Cecylia Niewiadomska)
|tytuł=Dzieje Polski w obrazkach, legendach, podaniach
|autor=Cecylia Niewiadomska
|start=2013-03-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Tadeusz Michał Nittman - Balladyna - komentarz.pdf
|tytuł=Balladyna (komentarz)
|autor=Tadeusz Michał Nittman
|start=2020-07-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Noskowski - Istota utworów Chopina.djvu
|tytuł=Istota utworów Chopina
|autor=Zygmunt Noskowski
|start=2020-04-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Novalis - Henryk Offterdingen.djvu
|tytuł=Henryk Offterdingen
|autor=Novalis
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wieczory badeńskie (Ossoliński)
|tytuł=Wieczory badeńskie
|autor=Józef Maksymilian Ossoliński
|start=2014-01-04
|uwagi=brak OCR
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Przemiany (Owidiusz)
|tytuł=Przemiany
|autor=Owidiusz
|start=2014-07-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Paszkowski - Poezye tłumaczone i oryginalne.djvu
|tytuł=Poezye tłumaczone i oryginalne
|autor=Józef Paszkowski
|start=2018-11-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Aleksander Patkowski - Sandomierskie.djvu
|tytuł=Sandomierskie
|autor=Aleksander Patkowski
|start=2019-10-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Adolf Pawiński - Portugalia.djvu
|tytuł=Portugalia
|autor=Adolf Pawiński
|start=2016-11-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O początkach chrześcijaństwa
|autor=Stefan Pawlicki
|start=2013-11-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Pawlikowski - Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość (1839).djvu
|tytuł=Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość
|autor=Józef Pawlikowski
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Oskar Peschel - Historja wielkich odkryć geograficznych.djvu
|tytuł=Historja wielkich odkryć geograficznych
|autor=Oscar Peschel
|start=2017-03-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Felicyana przekład Pieśni Petrarki
|tytuł=Pieśni Petrarki
|autor=[[Autor:Francesco Petrarca|Francesco Petrarca]]<br>[[Autor:Felicjan Faleński|Felicjan Faleński]]
|start=2013-12-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Petroniusz - Biesiada u miljonera rzymskiego za czasów Nerona.pdf
|tytuł=Biesiada u miljonera rzymskiego za czasów Nerona
|autor=[[Autor:Gajusz Petroniusz|Gajusz Petroniusz]]<br>[[Autor:Władysław Michał Dębicki|Władysław Michał Dębicki]]
|start=2022-02-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Roger Peyre-Historja Sztuki
|tytuł=Historja Sztuki
|autor=Roger Peyre
|start=2017-01-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Praktyczna nauka o wyrabianiu wódki z kukurydzy.pdf
|tytuł=Praktyczna nauka o wyrabianiu wódki z kukurydzy
|autor=Romuald Piątkowski
|start=2021-10-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pisma zbiorowe Józefa Piłsudskiego T04.djvu
|tytuł=Pisma zbiorowe Józefa Piłsudskiego Tom IV
|autor=Józef Piłsudski
|start=2015-08-17
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu
|tytuł=Złoty robak
|autor=Mieczysław Piotrowski
|start=2018-03-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Dar jaskółek.pdf
|tytuł=Dar jaskółek
|autor=Zofia Plewińska-Smidowiczowa
|start=2021-11-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Plutarch - Perikles.pdf
|tytuł=Perikles
|autor=Plutarch
|start=2021-03-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Stanisław Posner - Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela.djvu
|tytuł=Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela
|autor=Stanisław Posner
|start=2020-05-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Postrzyżyny u Słowian i Germanów
|autor=Karol Potkański
|start=2014-01-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wprowadzenie do geopolityki.pdf
|tytuł=Wprowadzenie do geopolityki
|autor=Jakub Potulski
|start=2019-07-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu
|tytuł=Jep Bernadach
|autor=Émile Pouvillon
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Eliza Orzeszkowa w literaturze i w ruchu kobiecym
|autor=Maria Czesława Przewóska
|start=2013-08-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Listy Annibala z Kapui (Aleksander Przezdziecki)
|tytuł=Listy Annibala z Kapui, arcy-biskupa neapolitańskiego, nuncyusza w Polsce, o bezkrólewiu po Stefanie Batorym i pierwszych latach panowania Zygmunta IIIgo, do wyjścia arcy-xsięcia Maxymiliana z niewoli
|autor=Aleksander Przezdziecki
|start=2011-06-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Henryk Ptak - Kraków żyje w legendzie.djvu
|tytuł=Kraków żyje w legendzie
|autor=Henryk Ptak
|start=2022-04-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Melchior Pudłowski i jego pisma (Wierzbowski)
|tytuł=Melchior Pudłowski i jego pisma
|autor=[[Autor:Melchior Pudłowski|Melchior Pudłowski]], [[Autor:Teodor Wierzbowski|Teodor Wierzbowski]]
|start=2015-05-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Puszkin Aleksander - Eugeniusz Oniegin.djvu
|tytuł=Eugeniusz Oniegin
|autor=Aleksander Puszkin
|start=2018-03-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Tadeusz Radkowski - Z biblijnego Wschodu.djvu
|tytuł=Z biblijnego Wschodu
|autor=Tadeusz Radkowski
|start=2020-07-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ignacy Radliński - Apokryfy judaistyczno-chrześcijańskie.djvu
|tytuł=Apokryfy judaistyczno-chrześcijańskie
|autor=Ignacy Radliński
|start=2016-04-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zarys dziejów miasta Tczewa.djvu
|tytuł=Zarys dziejów miasta Tczewa
|autor=Edmund Raduński
|start=2018-05-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Indeks:Manifest Od Prymasa Korony Polskiey Stanom Rzeczypospolitey, y całemu światu podany
|tytuł=Manifest Od Prymasa Korony Polskiey Stanom Rzeczypospolitey, y całemu światu podany
|autor=Michał Stefan Radziejowski
|start=2018-04-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Komedye y tragedye (Radziwiłłowa)
|tytuł=Komedye y tragedye...
|autor=Franciszka Urszula Radziwiłłowa
|start=2012-11-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Rais - Patryoci z zakątka
|tytuł=Patryoci z zakątka
|autor=Karel Václav Rais
|start=2019-09-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL A.Kieł - Sztuka przypodobania się płci pięknej sylwetki.pdf
|tytuł=Sztuka przypodobania się płci pięknej
|autor=Zenon Rappaport
|start=2022-01-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Plato von Reussner - Luminarze świata.djvu
|tytuł=Luminarze świata
|autor=Plato von Reussner
|start=2021-06-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Paul - Hesperus.djvu
|tytuł=Hesperus
|autor=Jean Paul Richter
|start=2019-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Gustaw Rogulski - Słowniczek znakomitszych muzyków.djvu
|tytuł=Słowniczek znakomitszych muzyków
|autor=Gustaw Rogulski
|start=2021-06-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu
|tytuł=Trzydzieści lat wśród dzikich
|autor=Louis de Rougemont
|start=2016-07-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zakład Wychowawczy 'Nasz Dom'.djvu
|tytuł=Zakład Wychowawczy „Nasz Dom”
|autor=Maria Rogowska-Falska
|start=2019-10-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Indeks:PL Rydel - Zaczarowane koło.djvu
|tytuł=Zaczarowane koło
|autor=Lucjan Rydel
|start=2018-09-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Rosny - Vamireh.djvu
|tytuł=Vamireh
|autor=J.-H. Rosny
|start=2019-08-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu
|tytuł=Pamiątki JPana Seweryna Soplicy
|autor=Henryk Rzewuski
|start=2019-08-31
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Sachs - Ferdynand Lassalle.djvu
|tytuł=Ferdynand Lassalle
|autor=Feliks Sachs
|start=2021-07-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=P. J. Szafarzyka słowiański narodopis
|autor=Pavel Jozef Šafárik
|start=2010-10-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu
|tytuł=Dramat na Oceanie Spokojnym
|autor=Emilio Salgari
|start=2019-03-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Saint-Pierre - Paweł i Wirginia.djvu
|tytuł=Paweł i Wirginia
|autor=Jacques-Henri Bernardin de Saint-Pierre
|start=2020-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=R. Henryk Savage - Moja oficjalna żona.djvu
|tytuł=Moja oficjalna żona
|autor=Richard Henry Savage
|start=2020-01-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Savitri - Utopia.djvu
|tytuł=Utopia
|autor=Savitri
|start=2020-10-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf
|tytuł=Ostatnie dni świata (zbiór)
|autor=[[Autor:Simon Sawczenko|Simon Sawczenko]]; [[Autor:Joshua Albert Flynn|Joshua Albert Flynn]]
|start=2020-07-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu
|tytuł=Zbójcy
|autor=Friedrich Schiller
|start=2018-04-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Przewodnik po mieście Lwowie.pdf
|tytuł=Przewodnik po mieście Lwowie
|autor=[[Autor:Antoni Schneider|Antoni Schneider]], [[Autor:Edward Błotnicki|Edward Błotnicki]]
|start=2021-04-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Artur Schopenhauer - O wolności ludzkiej woli.djvu
|tytuł=O wolności ludzkiej woli
|autor=Arthur Schopenhauer
|start=2015-10-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=J. Servieres - Orle skrzydła.djvu
|tytuł=Orle skrzydła
|autor=Joseph Servières
|start=2020-07-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Matka cyranka.pdf
|tytuł=Matka cyranka
|autor=Ernest Thompson Seton
|start=2021-11-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Sewer - Genealogie.djvu
|tytuł=Genealogie żyjących utytułowanych rodów polskich
|autor=Jerzy Sewer Dunin-Borkowski
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Bernard Shaw - Socyalista na ustroniu.djvu
|tytuł=Socyalista na ustroniu
|autor=George Bernard Shaw
|start=2021-03-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Henryk Sienkiewicz - Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej.djvu
|tytuł=Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej
|autor=Henryk Sienkiewicz (żołnierz)
|start=2016-11-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Siwiński - Katorżnik.djvu
|tytuł=Katorżnik czyli Pamiętniki Sybiraka
|autor=Jan Siwiński
|start=2015-07-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=M. Skłodowska-Curie - Promieniotwórczość.djvu
|tytuł=Promieniotwórczość
|autor=Maria Skłodowska-Curie
|start=2016-01-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mieczysław Skrudlik - Bezbożnictwo w Polsce.djvu
|tytuł=Bezbożnictwo w Polsce
|autor=Mieczysław Skrudlik
|start=2017-07-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Skwarczyński Adam - Józef Piłsudski sylwetka wodza legionów.pdf
|tytuł=Józef Piłsudski. Sylwetka wodza legionów
|autor=Adam Skwarczyński
|start=2021-12-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu
|tytuł=Złoto z Porto Bello
|autor=Arthur Howden Smith
|start=2019-03-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Władysław Smoleński-Ksiądz Marek, cudotwórca i prorok konfederacyi barskiej szkic historyczny.pdf
|tytuł= Ksiądz Marek, cudotwórca i prorok konfederacyi barskiej
|autor= Władysław Smoleński
|start=2019-11-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Smolik - Po drodze.pdf
|tytuł=Po drodze
|autor=Przecław Smolik
|start=2018-11-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Walt Whitman.pdf
|tytuł=Walt Whitman
|autor=Antonina Sokolicz
|start=2021-08-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ciesz się, późny wnuku! (Jan Sowa)
|tytuł=Ciesz się, późny wnuku!
|autor=Jan Sowa
|start=2011-07-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Spitteler Imago.djvu
|tytuł=Imago
|autor=Carl Spitteler
|start=2020-01-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Staff LM Zgrzebna kantyczka.djvu
|tytuł=Zgrzebna kantyczka
|autor=Ludwik Maria Staff
|start=2020-08-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Steiner - Przygotowanie do nadzmysłowego poznania świata i przeznaczeń człowieka.djvu
|tytuł=Przygotowanie do nadzmysłowego poznania świata i przeznaczeń człowieka
|autor=Rudolf Steiner
|start=2018-11-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jeden miesiąc życia (Sten)
|tytuł=Jeden miesiąc życia
|autor=[[Autor:Ludwik Bruner|Jan Sten]]
|start=2015-03-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Mieczysław Sterling - Fra Angelico i jego epoka.djvu
|tytuł=Fra Angelico i jego epoka
|autor=Mieczysław Sterling
|start=2016-01-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Andrzej Stopka Nazimek - Sabała.djvu
|tytuł=Sabała
|autor=Andrzej Stopka Nazimek
|start=2017-02-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Styka - Rewia Wojsk
|tytuł=Rewia Wojsk w Paryżu, 14-go Lipca 1918
|autor=Jan Styka
|start=2021-11-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kuma Troska (Sudermann)
|tytuł=Kuma Troska
|autor=Hermann Sudermann
|start=2015-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Adolf Suligowski - Z Ciężkich Lat.djvu
|tytuł=Z Ciężkich Lat
|autor=Adolf Suligowski
|start=2015-03-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Folklor i literatura.pdf
|tytuł=Folklor i literatura
|autor=Roch Sulima
|start=2021-04-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Swinburne - Atalanta w Kalydonie.djvu
|tytuł=Atalanta w Kalydonie
|autor=Algernon Charles Swinburne
|start=2018-12-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Lechicki początek Polski
|autor=Karol Szajnocha
|start=2013-12-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Edward Szalit - Mały katechizm higjeniczny dla ludu wiejskiego.djvu
|tytuł=Mały katechizm higjeniczny dla ludu wiejskiego
|autor=Edward Szalit
|start=2022-02-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jerzy Szarecki - Czapka topielca.pdf
|tytuł=Czapka topielca
|autor=Jerzy Szarecki
|start=2017-11-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Aleksander Szczęsny - Spadkobierca skarbów ojcowskich.djvu
|tytuł=Spadkobierca skarbów ojcowskich
|autor=Aleksander Szczęsny
|start=2016-04-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Taras Szewczenko - Poezje (1936) (wybór).djvu
|tytuł=Poezje (1936) (wybór)
|autor=Taras Szewczenko
|start=2021-02-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Emil Szramek - Ks. Konstanty Damroth.pdf
|tytuł=Ks. Konstanty Damroth
|autor=Emil Szramek
|start=2017-07-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Szymanowski - Wychowawcza rola kultury muzycznej.djvu
|tytuł=Wychowawcza rola kultury muzycznej
|autor=Karol Szymanowski
|start=2020-06-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Sielanki (1614) i inne wiersze polskie
|tytuł=Sielanki (1614) i inne wiersze polskie
|autor=Szymon Szymonowic
|start=2013-02-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Próżniacko-filozoficzna podróż po bruku
|autor=Jędrzej Śniadecki
|start=2018-12-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Taine - Historya literatury angielskiej 1.djvu
|tytuł=Historya literatury angielskiej, Część I
|autor=Hippolyte Adolphe Taine
|start=2018-08-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Ja, motyl i inne szkice krytyczne.pdf
|tytuł=Ja, motyl i inne szkice krytyczne
|autor=Paweł Tański
|start=2019-07-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jean Tarnowski - Nasze przedstawicielstwo polityczne w Paryżu i w Petersburgu 1905-1919.pdf
|tytuł=Nasze przedstawicielstwo polityczne w Paryżu i w Petersburgu 1905-1919
|autor=Jan Stanisław Amor Tarnowski
|start=2015-10-10
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jan Amor Tarnowski - Zasady sztuki wojskowej.pdf
|tytuł=Zasady sztuki wojskowej
|autor=Jan Amor Tarnowski
|start=2021-08-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Goffred albo Jeruzalem wyzwolona
|tytuł=Goffred albo Jeruzalem wyzwolona
|autor=Torquato Tasso
|start=2019-11-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Józef Teodorowicz - Stańczyk bez teki.djvu
|tytuł=Stańczyk bez teki
|autor=Józef Teodorowicz
|start=2017-03-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Thackeray - Snoby, utwór humorystyczny.djvu
|tytuł=Snoby
|autor=William Makepeace Thackeray
|start=2019-06-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Frida Złote serduszko.pdf
|tytuł=Frida, Złote serduszko
|autor=[[Autor:André Theuriet|André Theuriet]]<br>[[Autor:Richard Harding Davis|Richard Harding Davis]]
|start=2021-08-24
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Tomasz a Kempis - O naśladowaniu Chrystusa (1938).djvu
|tytuł=O naśladowaniu Chrystusa
|autor=Thomas a Kempis
|start=2020-08-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Toeppen Max - Wierzenia mazurskie 1894.djvu
|tytuł=Wierzenia mazurskie
|autor=Max Toeppen
|start=2019-04-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jakuba Teodora Trembeckiego wirydarz poetycki
|tytuł=Jakuba Teodora Trembeckiego wirydarz poetycki
|autor=Jakub Teodor Trembecki
|start=2020-05-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezye Stanisława Trembeckiego (Bobrowicz)
|tytuł=Poezye Stanisława Trembeckiego
|autor=Stanisław Trembecki
|start=2015-06-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Lew Trocki - Od przewrotu listopadowego do pokoju brzeskiego.pdf
|tytuł=Od przewrotu listopadowego do pokoju brzeskiego
|autor=Lew Trocki
|start=2021-12-1
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Tadeusz Kościuszko jego żywot i czyny.pdf
|tytuł=Tadeusz Kościuszko jego żywot i czyny
|autor=Bolesław Twardowski
|start=2021-11-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pogląd na nowszą poezję ukraińską.pdf
|tytuł=Pogląd na nowszą poezyę ukraińską
|autor=Sydir Twerdochlib
|start=2021-04-18
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Jeden z wielu (Trzeszczkowska)
|tytuł=Jeden z wielu
|autor=Zofia Trzeszczkowska
|start=2021-07-15
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Facecje z dawnej Polski.djvu
|tytuł=Facecje z dawnej Polski
|autor=Teodor Tyc
|start=2022-02-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Poezje Kornela Ujejskiego
|autor=Kornel Ujejski
|start=2013-04-23
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu
|tytuł=Dwadzieścia lat życia
|autor=Zbigniew Uniłowski
|start=2019-07-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf
|tytuł=Róża bez kolców
|autor=Zofia Urbanowska
|start=2020-01-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Vātsyāyana - Kama Sutra (1933).djvu
|tytuł=Kama Sutra
|autor=Vātsyāyana
|start=2019-02-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Giovanni Verga - Rycerskość wieśniacza.djvu
|tytuł=Rycerskość wieśniacza
|autor=Giovanni Verga
|start=2018-03-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pieśni polskie i ruskie ludu galicyjskiego
|autor=[[Autor:Wacław Michał Zaleski|Wacław z Oleska]] (red.)
|start=2012-04-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Wergilego Eneida.djvu
|tytuł=Eneida
|autor=Wergiliusz
|start=2019-02-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pisma wierszem i prozą Kajetana Węgierskiego.djvu
|tytuł=Pisma wierszem i prozą
|autor=Tomasz Kajetan Węgierski
|start=2015-09-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wspomnienia z wygnania (Zygmunt Wielhorski)
|tytuł=Wspomnienia z wygnania 1865-1874
|autor=Zygmunt Wielhorski
|start=2013-07-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Historya o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim.djvu
|tytuł=Historya o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim
|autor=Mikołaj z Wilkowiecka
|start=2021-06-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Malwina (Maria Wirtemberska)
|tytuł=Malwina czyli domyślność serca
|autor=Maria Wirtemberska
|start=2015-02-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pisma pośmiertne Franciszka Wiśniowskiego.pdf
|tytuł=Pisma pośmiertne Franciszka Wiśniowskiego
|autor=Franciszek Wiśniowski
|start=2020-01-16
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu
|tytuł=Chleb rzucony umarłym
|autor=Bogdan Wojdowski
|start=2016-09-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wolff Józef. Kniaziowie litewsko-ruscy od końca czternastego wieku.djvu
|tytuł=Kniaziowie litewsko-ruscy od końca czternastego wieku
|autor=Józef Wolff
|start=2019-06-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Wolfram - Rzymianka.djvu
|tytuł=Rzymianka
|autor=Jan Wolfram
|start=2018-06-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Voltaire - Refleksye.djvu
|tytuł=Refleksye
|autor=[[Autor:Franciszek Maria Arouet|Wolter]]
|uwagi=OCR
|start=2015-08-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wróblewski, Stanisław - Opinie o oficerach - 701-001-119-585.pdf
|tytuł=Opinie o oficerach
|autor=Stanisław Wróblewski
|start=2019-02-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kazimierz Wyka - Modernizm polski.djvu
|tytuł=Modernizm polski
|autor=Kazimierz Wyka
|start=2016-09-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Anna Zahorska - Trucizny.djvu
|tytuł=Trucizny
|autor=[[Autor:Anna Zahorska|Anna Zahorska]]<br>[[Autor:Józef Teodorowicz|Józef Teodorowicz]]
|start=2016-09-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Księga pamiątkowa miasta Poznania
|autor=redaktor [[Autor:Zygmunt Zaleski|Zygmunt Zaleski]], wielu autorów poszczególnych rozdziałów
|uwagi=nie wszystkie rozdziały są PD
|start=2013-05-22
|stan=0
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Stanisław Załęski - Jezuici w Polsce w skróceniu 5 tomów w jednym.djvu
|tytuł=Jezuici w Polsce 5 tomów w jednym
|autor=Stanisław Załęski
|start=2021-10-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Nauka pływania.pdf
|tytuł=Nauka pływania
|autor=Wacław Zachariasz Zarzycki
|start=2018-04-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Hugo Zathey - Antologia rzymska.djvu
|tytuł=Antologia rzymska
|autor=Hugo Zathey
|start=2018-07-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Władysław Zawadzki - Obrazy Rusi Czerwonej.djvu
|tytuł=Obrazy Rusi Czerwonej
|autor=Władysław Zawadzki
|start=2018-07-19
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Poezye Kazimiery Zawistowskiej.pdf
|tytuł=Poezye
|autor=Kazimiera Zawistowska
|start=2018-12-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Helena Zborowska - W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem.pdf
|tytuł=W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
|autor=Helena Zborowska
|start=2021-09-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Historia Polski (Henryk Zieliński)
|tytuł=Historia Polski
|autor=Henryk Zieliński
|start=2011-05-11
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Kazimierz Zimmermann - Ks. patron Wawrzyniak.pdf
|tytuł=Ks. patron Wawrzyniak
|autor=Kazimierz Zimmermann
|start=2021-09-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Sielanki Józefa Bartłomieja i Szymona Zimorowiczów
|autor=[[Autor:Józef Bartłomiej Zimorowic|Józef Bartłomiej Zimorowic]], [[Autor:Szymon Zimorowic|Szymon Zimorowic]]
|start=2014-05-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zweig - Amok.pdf
|autor=Stefan Zweig
|start=2020-11-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Obrazki z życia wiejskiego
|autor=Józefa Żdżarska
|start=2014-01-12
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu
|tytuł=Poganka
|autor=Narcyza Żmichowska
|start=2018-10-03
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Początek i progres wojny moskiewskiej
|autor=Stanisław Żółkiewski
|start=2013-03-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=26 mm Pistolet sygnałowy wz. 1978 i wz. 1944 - opis i użytkowanie
|tytuł=26 mm Pistolet sygnałowy wz. 1978 i wz. 1944
|autor=Ministerstwo Obrony Narodowej
|start=2021-11-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.1
|autor=zbiorowy
|start=2014-12-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.2
|autor=zbiorowy
|start=2017-06-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Antologia współczesnych poetów ukraińskich.djvu
|tytuł=Antologia współczesnych poetów ukraińskich
|autor=zbiorowy
|start=2020-02-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Arumugam książę indyjski.djvu
|tytuł=Arumugam książę indyjski
|autor=anonimowy
|start=2016-08-06
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Bajki i powiastki dla dzieci (1850)
|tytuł=Bajki i powiastki dla dzieci
|autor=zbiorowy
|start=2014-02-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Co każdy o krótkofalarstwie wiedzieć powinien
|tytuł=Co każdy o krótkofalarstwie wiedzieć powinien
|autor=[[Autor:Zbiorowy|członkowie Wileńskiego Klubu Krótkofalowców]]
|start=2020-06-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Czerwony kogut.djvu
|tytuł=Czerwony kogut
|autor=zbiorowy
|start=2020-09-27
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Dzieło_wielkiego_miłosierdzia.djvu
|tytuł=Dzieło wielkiego miłosierdzia
|autor=zbiorowy
|start=2021-07-13
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jan Tarnowski z Dzikowa.djvu
|tytuł=Jan Tarnowski z Dzikowa
|autor=zbiorowy
|start=2016-11-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Jeszcze Polska nie zginęła Cz.2.djvu
|tytuł=Jeszcze Polska nie zginęła. Część II. Słowa
|autor=zbiorowy
|start=2019-11-01
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Katechizm rzymski wg uchwały św Soboru Trydenckiego.djvu
|tytuł=Katechizm rzymski wg uchwały św. Soboru Trydenckiego
|autor=zbiorowy
|start=2020-09-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Zabytek Dawnej Mowy Polskiej.djvu
|tytuł=Kazania gnieźnieńskie
|autor=anonimowy
|start=2015-12-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Michałowski - Księga pamiętnicza.djvu
|tytuł=Księga pamiętnicza
|autor=zbiorowy
|start=2020-04-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Materyały i prace Komisyi Językowej Tom I
|autor=zbiorowy
|start=2013-12-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Materyały i prace Komisyi Językowej Tom II
|autor=zbiorowy
|start=2013-12-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=My, dzieci sieci - wokół manifestu.pdf
|tytuł=My, dzieci sieci - wokół manifestu
|autor=zbiorowy
|start=2019-02-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Stefan Surzyński - Nasze Hasło. Tomik I.pdf
|tytuł=Nasze Hasło. Tomik I
|autor=zbiorowy
|start=2021-11-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Stefan Surzyński - Nasze Hasło. Tomik II.pdf
|tytuł=Nasze Hasło. Tomik II
|autor=zbiorowy
|start=2021-11-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Stefan Surzyński - Nasze Hasło. Tomik III.pdf
|tytuł=Nasze Hasło. Tomik IIII
|autor=zbiorowy
|start=2021-11-21
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Na Tropie Harcerstwa Polskiego z Zagranicy 1939, czerwiec.pdf
|tytuł=Na Tropie Harcerstwa Polskiego z Zagranicy 1939, czerwiec
|autor=zbiorowy
|start=2020-07-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Niedola Nibelungów.djvu
|tytuł=Niedola Nibelungów
|autor=anonimowy
|start=2019-08-07
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Opętana przez djabła.djvu
|tytuł=Opętana przez djabła
|autor=zbiorowy
|start=2018-11-25
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Pamiętniki lekarzy (1939).djvu
|tytuł=Pamiętniki lekarzy
|autor=zbiorowy
|start=2016-05-08
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Rozkład jazdy pociągów 1919
|tytuł=Rozkład jazdy pociągów osobowych i mieszanych od dnia 15 Maja 1919r.
|autor=PKP
|uwagi=brak 4 stron
|start=2012-10-28
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Rozprawy i Sprawozdania z Posiedzeń Wydziału Historyczno-Filozoficznego Akademii Umiejętności. T. 19 (1887)
|tytuł=Rozprawy i Sprawozdania z Posiedzeń Wydziału Historyczno-Filozoficznego Akademii Umiejętności. Tom XIX
|autor=zbiorowy
|start=2012-02-26
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Sprawozdanie Stenograficzne z 36. posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej.pdf
|tytuł=Sprawozdanie Stenograficzne z 36. posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej
|autor=zbiorowy
|start=2020-04-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Sprawozdanie Stenograficzne z 78. posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 14 marca 2019 r.pdf
|tytuł=Sprawozdanie Stenograficzne z 78. posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej
|autor=zbiorowy
|start=2020-04-30
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Teka Stańczyka.djvu
|tytuł=Teka Stańczyka
|autor=zbiorowy
|start=2018-08-09
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Unicode (HD Table)
|tytuł=Unicode
|start=2014-01-22
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf
|tytuł=Upominek
|autor=zbiorowy
|start=2016-06-14
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Engestroem - Z szwedzkiej niwy.djvu
|tytuł=Z szwedzkiej niwy
|autor=zbiorowy
|start=2020-05-20
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Maria Steczkowska - Wycieczka na Babią górę.djvu
|tytuł=Wycieczka na Babią górę
|autor=Maria Steczkowska
|start=2022-07-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu
|tytuł=Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
|autor=Maria Steczkowska
|start=2022-07-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Baby placki i mazurki praktyczne przepisy.pdf
|tytuł=Baby, placki i mazurki
|autor=Lucyna Ćwierczakiewiczowa
|start=2022-07-29
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Słowianie nadbałtyccy.pdf
|tytuł=Słowianie nadbałtyccy
|autor=Adam Honory Kirkor
|start=2022-07-31
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Boromeusz Hoffman - O panslawizmie zachodnim.pdf
|tytuł=O panslawizmie zachodnim
|autor=Karol Boromeusz Hoffman
|start=2022-08-02
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Walery Eljasz-Radzikowski - Spór o granicę w Tatrach.djvu
|tytuł=Spór o granicę w Tatrach
|autor=Walery Eljasz-Radzikowski
|start=2022-08-04
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf
|tytuł=Sześć dni w Tatrach
|autor=Tytus Chałubiński
|start=2022-08-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Walery Eljasz-Radzikowski - Szkice z podróży w Tatry.djvu
|tytuł=Szkice z podróży w Tatry
|autor=Walery Eljasz-Radzikowski
|start=2022-08-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Walery Eljasz-Radzikowski - Wspomnienie z pośród turni tatrzańskich.djvu
|tytuł=Wspomnienie z pośród turni tatrzańskich
|autor=Walery Eljasz-Radzikowski
|start=2022-08-05
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf
|tytuł=O stanie cywilnym dawnych Słowian
|autor=Ignacy Benedykt Rakowiecki
|start=2022-08-11
}}
|}<noinclude>[[Kategoria:Wikiprojekty|{{SUBPAGENAME}}]]</noinclude>
ihkabv3vruc5b5k0wdq7gl7ynb8hfhj
Szablon:PAGES NOT PROOFREAD
10
292653
3149130
3148611
2022-08-11T04:54:54Z
Phe-bot
8629
Pywikibot 7.5.2
wikitext
text/x-wiki
264012
pgqepcc4h3l73itrdmetj04xnmjf1fg
Szablon:ALL PAGES
10
292654
3149131
3148612
2022-08-11T04:55:04Z
Phe-bot
8629
Pywikibot 7.5.2
wikitext
text/x-wiki
773126
alrjrxdf1xeeup93olxvfwdwdxj8qqu
Szablon:PR TEXTS
10
292655
3149132
3148613
2022-08-11T04:55:14Z
Phe-bot
8629
Pywikibot 7.5.2
wikitext
text/x-wiki
230325
8hiiseskt6kqejqzufjhjy0bqj7ciar
Szablon:ALL TEXTS
10
292656
3149133
3148614
2022-08-11T04:55:24Z
Phe-bot
8629
Pywikibot 7.5.2
wikitext
text/x-wiki
232922
7bdm4tylnn59tgqz6se0wmw743mlbl9
Szablon:IndexPages/Tłómaczenia (Odyniec)
10
305015
3148710
3134112
2022-08-10T14:02:21Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1160</pc><q4>92</q4><q3>778</q3><q2>0</q2><q1>237</q1><q0>53</q0>
80929svdkudkwfd04cw5fpnfswv591k
3148882
3148710
2022-08-10T18:02:12Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1160</pc><q4>100</q4><q3>770</q3><q2>0</q2><q1>237</q1><q0>53</q0>
ffeni4k1wkcdlly6b8lf8jffuhibyju
Szablon:IndexPages/Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu
10
324200
3149105
2769609
2022-08-10T22:02:14Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>445</pc><q4>0</q4><q3>2</q3><q2>0</q2><q1>69</q1><q0>13</q0>
taegomhuus61kehcolweh8p61a8yqzf
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/120
100
338361
3149031
2904596
2022-08-10T21:22:37Z
Zetzecik
5649
.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 118 — }}</noinclude>{{tab}}— Nim dosiejesz, już ci pierwszy wzejdzie! Ale za gęsto, Maryś, za gęsto... niechby wyrósł, to zwije się w kołtuny i położy!<br>
{{tab}}Pokazywał, jak siać z wiatrem, bo głupia, nie zmiarkowała się, siejąc, jak popadło.<br>
{{tab}}— A Wawrzon Socha mi powiedział, jakoś do wszystkiego sposobna! — rzekł odniechcenia, idąc wpodle brózdą pełną błota.<br>
{{tab}}— Mówiliście to z nim?.. — wykrzyknęła, przystając nagle, by tchu złapać.<br>
{{tab}}Sczerwieniła się strasznie, ale bojała pytać.<br>
{{tab}}Rocho się jeno uśmiechnął, ale odchodząc, powiedział:<br>
{{tab}}— We święta mu powiem, jak się to sielnie przypinasz do roboty!..<br>
{{tab}}Zaś u Płoszków, stryjecznych Stacha, dwóch chłopaków podorywało tuż przy drodze kartoflisko: jeden poganiał, drugi nibyto orał, a skrzaty były oba, ledwie nosem ogona końskiego sięgające i przez żadnej mocy, to juści, że pług im chodził kiej chłop napity, a koń co trocha do stajni zawracał, prały go też wciąż na spółkę i klęły, swarząc się między sobą.<br>
{{tab}}— Poredzim, Rochu, poredzim, ino bez te ścierwy kamienie pług wyskakuje, a i kobyła ciągnie do źróbka... — tłumaczył się z płaczem starszy, kiej mu Rocho odebrał pług i rznął skibę założną, przyuczając zarazem trzymania kobyły.<br>
{{tab}}— Teraz już całe staję podorzem do nocki!.. — wykrzykiwał zuchowato, rozglądając się strachliwie, czy kto nie dojrzał Rochowej pomocy, a gdy stary poszedł,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
99ke5biqyey4d3pkwiwl6wkq60ae1hq
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/121
100
338618
3149038
2904598
2022-08-10T21:26:23Z
Zetzecik
5649
lit.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 119 — }}</noinclude>przysiadł wnet na pługu od wiatru, jak to ociec robili, i zakurzył papierosa.<br>
{{tab}}A Rocho szedł dalej po chałupach, miarkując, gdzie może być w czem pomocny.<br>
{{tab}}Przyciszał kłótnie, spory łagodził, doredzał, a gdzie było potrza, i w robocie, choćby najcięższej, pomagał, bo jak u Kłębów drew narąbał, widząc, że Kłębowa nie mogła poradzić sękatemu pniakowi, a Paczesiowej wody przyniósł ze stawu; gdzie znowu rozswawolone dzieci do posłuchu napędzał...<br>
{{tab}}A zauważył, że się kajś zbytnio smucą i wyrzekają — żarty stroił ucieszne i te prześmiechy... Z dzieuchami też rad o pannowych sprawach radził i chłopaków wspominał; z kobietami pogadywał o dzieciach, o kłopotach, o sąsiadkach i o tem wszyćkiem, w czem jeno babi gatunek pociechę najduje — byle jeno naród ku lepszym myślom podprowadzić...<br>
{{tab}}A że człowiek był mądry, pobożny, we świecie niemało bywały, to wiedział zaraz z pierwszego spojrzenia, co rzec i komu, jaką przypowiastką wyrwać duszę smutkowi, komu był potrzebny śmiech, komu wspólny pacierz, albo to twarde, mądre słowo, lub i pogroza...<br>
{{tab}}Taki zaś dobry był i spółecznie czujący, że choć i nieproszony, a niejedną nockę przesiedział przy chorych, krzepiąc swoją dobrością nieboraków, że go już nawet więcej uważali, niźli dobrodzieja...<br>
{{tab}}Aż w końcu to się już narodowi począł widzieć jako ten święty Pański, po zagrodach roznoszący Boże zmiłowanie a pociechy.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
moi395ztl9fp1z9agzzddak4fxlp2yj
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/122
100
338619
3149045
2904611
2022-08-10T21:29:19Z
Zetzecik
5649
.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 120 — }}</noinclude>{{tab}}Hale! mógł to zaradzić biedzie wszystkiej? mógł to przeprzeć dolę i przekarmić głodne, uzdrowić chore, albo wystarczyć swojemi za brakujące ręce?..<br>
{{tab}}Nad moc jednego człowieka się trudził, pomagając i broniąc narodu — jeno że la wszystkiej wsi było to jedną okruszyną, tem, jakoby kto w spiekocie wargi spragnione rosą odwilżał, pić nie podając!..<br>
{{tab}}Jakże! wieś przeciech była ogromna, samych chałup stojało ponad pięćdziesiąt, i ziemi do obróbki leżał szmat wielgachny, i lewentarza do obrządków, a i gąb do przeżywienia czekało coniemiara.<br>
{{tab}}A zaś to wszystko, od czasu wzięcia chłopów, trzymało się więcej boską Opatrznością, niźli ludzkiemi zabiegami, więc i nie dziwota, że z dniem każdym więcej się mnożyło bied, potrzeb, skamłań i turbacyj...<br>
{{tab}}Rocho dobrze to wszystko czuł i wiedział; ale dopiero dzisiaj, chodząc od chałupy do chałupy, dojrzał, jaki to upadek wszędy się wkrada...<br>
{{tab}}Mało bowiem, że pola leżały odłogiem, że nikto nie orał, nie siał, nie sadził, boć co tam w roli paprali, za dziecińską zabawę starczyło — ale już ruinę i opuszczenie widać było na każdym kroku: płoty się ano waliły miejscami, gdzie zaś przez odarte dachy krokwie i łaty wyłaziły, to oberwane wrótnie zwisały, kiej przetrącone skrzydła, trzepiąc o ściany, a niejedna chałupa się wypinała, daremnie prosząc podpory.<br>
{{tab}}A wszędy wody gniły pod chałupami, błoto po kolana i nieporządki pod ścianami, że przejść było niełacno, a na każdym kroku taka marnacja, że aż za serce<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3z4q6rfv0vazrn0h8e217b0qprxhjao
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/123
100
338622
3149081
2904617
2022-08-10T21:48:57Z
Zetzecik
5649
.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 121 — }}</noinclude>ściskało; toć często krowy porykiwały z głodu i konie prosto w gnój obrastały, bo nie było komu oczyścić.<br>
{{tab}}I tak się działo ze wszystkiem, że nawet cielaki, utytłane w błocie kiej świnie, łaziły samopas po drogach, statki gospodarskie niszczały na deszczu, pługi rdza zjadała, w półkoszkach wylęgiwały maciory, a co się zaś pochyliło, co oberwało, co nadłamane padło — już tak ostać ostawało, bo któż to miał co podjąć? któż naprawiać? kto złemu zaradzić i gorszemu zapobiec?.. Kobiety?..<br>
{{tab}}Ależ tym chudzinom ledwie już sił i czasu starczyło na to, co najpilniejsze! Juści, niechby chłopy wróciły, a w mig byłoby inaczej...<br>
{{tab}}Czekali też na ich powrót, jak na zmiłowanie Pańskie, czekali z dnia na dzień, krzepiąc się tą nadzieją...<br>
{{tab}}Ale chłopy nie powracali i ni sposobu było się dowiedzieć, kiej ich puszczą. Więc tymczasowie jeno zły miał uciechę i profit z tej marnacji narodu, z tych kłyźnień, swarów a bitek, z tego umęczenia serc w biedzie a żałościach...<br>
{{tab}}Już siwy zmierzch zasiewał świat, kiej Rocho wyszedł z ostatniej za kościołem chałupy, od Gołębiów, i powlókł się do wójta na drugi koniec wsi...<br>
{{tab}}Wiater wciąż hurkotał, ciskając się coraz barzej, a tak miecąc drzewinami, że nie było przezpiecznie iść, bo raz po raz leciały na drogę odłamane gałęzie.<br>
{{tab}}Stary też, zgarbiony, przemykał pod samemi płotami, ledwie widny w tej dziwnej szarości zmierzchu, kieby ze startego na proch szkła uczynionego.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
orh708zcvkwsfb6wlvgz2e1m63h0c3o
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/124
100
338624
3149087
2904621
2022-08-10T21:51:44Z
Zetzecik
5649
.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 122 — }}</noinclude>{{tab}}— Jeśli do wójta idziecie, we młynie pono; w chałupie go niema! — Jagustynka zjawiła się przed nim niespodziewanie.<br>
{{tab}}Zawrócił ku młynowi bez słowa, nie cierpiał bowiem tego pleciucha.<br>
{{tab}}Dopędziła go wnet i, drepcąc pobok, zaszeptała prawie w same uszy:<br>
{{tab}}— Zajrzyjcie do moich Pryczków, abo i do Filipki... zajrzyjcie!..<br>
{{tab}}— Bym co pomógł, to zajrzę...<br>
{{tab}}— Tak skamlały, abyście do nich zajrzeli... przyjdźcie!.. — gorąco prosiła.<br>
{{tab}}— Dobrze, jeno przódzi muszę z wójtem pomówić.<br>
{{tab}}— Bóg zapłać!<br>
{{tab}}Pocałowała go w rękę roztrzęsionemi wargami.<br>
{{tab}}— A wam co?<br>
{{tab}}Zdumiał się, bo zawżdy byli z sobą jakby we wojnie.<br>
{{tab}}— Coby zaś, jeno na każdego przychodzi taki czas, że jako ten pies zgoniony a bezpański, rad, kiej go poczciwa ręka pogłaszcze... — szepnęła łzawo, ale nim nalazł dla niej to dobre słowo, odeszła śpiesznie.<br>
{{tab}}A on i we młynie wójta nie nalazł; ze strażnikami pono do miasta pojechał — powiedział młynarczyk, zapraszając na odpocznienie do swojej izdebki, gdzie już dosyć siedziało lipeckich bab i chłopów z drugich wsi, oczekując na swoją kolej mielenia. Byłby tam Rocho chętnie posiedział dłużej, ale Tereska, żołnierka, siedząca z inszemi, przysiadła wnet do niego i jęła nieśmiało a cichuśko wypytywać o Mateusza Gołębia.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i6mrwvf9x5cd4wmqg6zthif3d5e87kf
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/125
100
338626
3149090
2904625
2022-08-10T21:54:01Z
Zetzecik
5649
.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{Numeracja stron|| — 123 — }}</noinclude>{{tab}}— Byliście u chłopów, toście i jego musieli widzieć... a zdrowy? a dobrej myśli? a kiej go puszczą?... — przycierała, w oczy mu nie spoglądając.<br>
{{tab}}— A jak się ma wasz we wojsku? zdrowy? rychło wraca?.. — spytał wkońcu również cicho, uderzając ją srogiemi oczyma.<br>
{{tab}}Sczerwieniła się i uciekła na młyn.<br>
{{tab}}Pokiwał głową nad jej zaślepieniem i poszedł, chcąc cosik przełożyć a ostrzec przed grzechem, ale na młynicy, choć się paliły lampki, w tym roztrzęsionym kurzu mącznym i mroku, nie mógł jej odnaleźć: schowała się przed nim. Młyn zaś tak turkotał, wody z takim krzykiem nieustannym waliły na koła, a wiater kieby temi największemi worami rypał raz po razie we ściany i dachy, że wszystko było w takim dygocie i roztrzęsieniu, jakby leda mgnienie rozlecieć się miało, aż Rocho dał spokój szukaniu i zaraz poszedł do tych nieboraczek.<br>
{{tab}}Tymczasem noc się już stała zupełna; wskroś rozkolebanych drzew trzęsły się gdzie niegdzie zapalone światła, jako te ślepie wilcze, ale na świecie było dziwnie jasno, że dojrzał chałupy, pokryte w sadach, a nawet pól mogły sięgnąć oczy, niebo zaś wisiało wysokie i ciemne, granatowe, prawie czyste, bo ino kajś niekaj jakby śniegiem przyprószone, i gwiazdy się coraz rzęsiściej wysypywały, tylko wiater nie ścichał, a naprzeciw, mocy jeszcze nabierał większej i całym światem już się przewalał.<br>
{{tab}}I wiał tak bezmała całą noc, że mało kto poredził oczy zmrużyć choćby na pacierz, gdyż chałupy<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
83qmose2i2vec5ou4ms2o79usppls2s
Klub Pickwicka
0
351209
3149218
985353
2022-08-11T09:31:48Z
Matlin
14374
Pobiera się tylko pierwszy tom - test
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br>{{epub}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br>
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br>
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br>
<br>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br>
<br>
|-
|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
jbkx5heyk66z9inpl1p9pwtbm0n1inc
3149219
3149218
2022-08-11T09:34:36Z
Matlin
14374
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br>{{epub}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br>
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br>
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{{summary|
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br>
<br>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br>
<br>
|-
|}|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[Kategoria:Charles Dickens]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
9xs513pqollaoh621881prghwta3y21
3149220
3149219
2022-08-11T09:35:43Z
Matlin
14374
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br>{{epub}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|{{summary|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br>
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br>|}}
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br>
<br>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br>
<br>
|-
|}|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[Kategoria:Charles Dickens]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
1tzzp1s2tirsjsggifiqgn597ti6cnl
3149222
3149220
2022-08-11T09:38:16Z
Matlin
14374
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br>{{epub}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br>
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br>|}}
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{{summary|{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br>
<br>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br>
<br>
|-
|}|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[Kategoria:Charles Dickens]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
kuu3rcyc7ooifhqcdayfqf8a2947dhs
3149224
3149222
2022-08-11T09:40:53Z
Matlin
14374
Wycofanie edycji użytkownika [[Special:Contributions/Matlin|Matlin]] ([[User talk:Matlin|dyskusja]]). Autor przywróconej wersji to [[User:Ankry|Ankry]].
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br />{{epub}}
}}
<br />
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br />
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br />
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br />
<br /></div>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br />
<br /></div>
|-
|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
p4wje4ja93aiyidllid6msyc10tjlzu
3149226
3149224
2022-08-11T09:41:51Z
Matlin
14374
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br>{{epub}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|{{summary|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br>
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br>}}
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br>
<br>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br>
<br>
|{{tab}}<br>
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br>
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br>
<br>
|-
|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
ltuyyladx1dgc10n0sc273l2ia7u5u1
3149227
3149226
2022-08-11T09:42:17Z
Matlin
14374
Wycofanie edycji użytkownika [[Special:Contributions/Matlin|Matlin]] ([[User talk:Matlin|dyskusja]]). Autor przywróconej wersji to [[User:Ankry|Ankry]].
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br />{{epub}}
}}
<br />
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br />
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br />
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br />
<br /></div>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br />
<br /></div>
|-
|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
p4wje4ja93aiyidllid6msyc10tjlzu
3149228
3149227
2022-08-11T09:42:30Z
Matlin
14374
Dodano kategorię "Karol Dickens" za pomocą HotCat
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Karol Dickens
|tytuł=Klub Pickwicka
|podtytuł=
|tłumacz=anonimowy
|tytuł oryginalny=''The Posthumous Papers of the Pickwick Club''
|podtytuł oryginalny=
|wydawnictwo=Wydawnictwo J. Przeworskiego
|druk=Zakłady Graficzne „Feniks“
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|okładka=Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu
|strona z okładką=5
|źródło=[[commons:Category:Klub Pickwicka (1936)|Skany na Commons]]
|strona indeksu=Klub Pickwicka (Dickens)
|pochodzenie=
|poprzedni=
|następny=Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy
|wikipedia=Klub Pickwicka
|inne={{całość|Klub Pickwicka/całość|epub=nie}}<br />{{epub}}
}}
<br />
{{CentrujStart2}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" onlysection="t1g"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" />
{{c|w=120%|h=200%|
{{c|
[[Klub Pickwicka/Tom I|TOM I]] • [[Klub Pickwicka/Tom II|TOM II]]<br />
[[Klub Pickwicka/Tom III|TOM III]] • [[Klub Pickwicka/Tom IV|TOM IV]]<br />
|roz}}
|table|po=100px|przed=50px}}
<pages index="Klub Pickwicka (Dickens)"
from="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/5" fromsection="t1d"
to="Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/6" />
{|
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom I|Tom I]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział pierwszy|Rozdział pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział drugi|Rozdział drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzeci|Rozdział trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czwarty|Rozdział czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piąty|Rozdział piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział szósty|Rozdział szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siódmy|Rozdział siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział ósmy|Rozdział ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiąty|Rozdział dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziesiąty|Rozdział dziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział jedenasty|Rozdział jedenasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwunasty|Rozdział dwunasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzynasty|Rozdział trzynasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czternasty|Rozdział czternasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty|Rozdział piętnasty]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom II|Tom II]]|po=10px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty|Rozdział szesnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział siedemnasty|Rozdział siedemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział osiemnasty|Rozdział osiemnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dziewiętnasty|Rozdział dziewiętnasty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty|Rozdział dwudziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty pierwszy|Rozdział dwudziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty drugi|Rozdział dwudziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty trzeci|Rozdział dwudziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty czwarty|Rozdział dwudziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty piąty|Rozdział dwudziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty szósty|Rozdział dwudziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty siódmy|Rozdział dwudziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty ósmy|Rozdział dwudziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział dwudziesty dziewiąty|Rozdział dwudziesty dziewiąty]]<br />
<br /></div>
|-
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom III|Tom III]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty|Rozdział trzydziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty pierwszy|Rozdział trzydziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty drugi|Rozdział trzydziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty trzeci|Rozdział trzydziesty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty czwarty|Rozdział trzydziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty piąty|Rozdział trzydziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty|Rozdział trzydziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy|Rozdział trzydziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty ósmy|Rozdział trzydziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty dziewiąty|Rozdział trzydziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty|Rozdział czterdziesty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy|Rozdział czterdziesty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty drugi|Rozdział czterdziesty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty trzeci|Rozdział czterdziesty trzeci]]<br />
<br /></div>
|{{tab}}<br />
|valign="top"|{{c|w=150%|[[Klub Pickwicka/Tom IV|Tom IV]]|po=10px|przed=30px}}
<div id="ws-summary">
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty|Rozdział czterdziesty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty|Rozdział czterdziesty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty szósty|Rozdział czterdziesty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty siódmy|Rozdział czterdziesty siódmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty ósmy|Rozdział czterdziesty ósmy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty dziewiąty|Rozdział czterdziesty dziewiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty|Rozdział pięćdziesiąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy|Rozdział pięćdziesiąty pierwszy]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty drugi|Rozdział pięćdziesiąty drugi]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty trzeci|Rozdział pięćdziesiąty trzeci]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty czwarty|Rozdział pięćdziesiąty czwarty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty piąty|Rozdział pięćdziesiąty piąty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty szósty|Rozdział pięćdziesiąty szósty]]<br />
[[Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty siódmy|Rozdział pięćdziesiąty siódmy]]<br />
<br /></div>
|-
|}
{{CentrujKoniec2}}
{{MixPD|a1=Karol Dickens|t1=anonimowy}}
[[Kategoria:Klub Pickwicka|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[Kategoria:Karol Dickens]]
[[en:The Pickwick Papers]]
[[fr:Les Papiers posthumes du Pickwick Club]]
[[it:Il Circolo Pickwick]]
ksixqpxb52g31zvkwdnb5dhbkv9kfna
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/421
100
524526
3148701
2144603
2022-08-10T13:40:12Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /><br><br><br><br><br></noinclude>{{c|'''WIECZÓR PRZED ŚWIĘTYM JANEM.'''|w=200%|po=0.5em}}
{{c|BALLADA|po=1em}}
{{c|Z {{f*|W|w=166%}}ALTERA {{f*|S|w=166%}}KOTTA.|po=1em}}
{{---|po=1em}}
<poem>
Groźny baron Smajlhomu,<ref>Zamek Smajlhome (''Smejlhom'' albo ''Smajlholm-Tower'') w hrabstwie Roxbury, w Szkocyi, sławny z pięknego położenia i widoków, leży pomiędzy dzikiemi skałami, z których jedna nosi nazwisko strażniczéj (''Watchfold''). Treść ballady opiera się na podaniu miejscowém.</ref> przede świtem sam w domu
:Siodła konia, i jedzie za mury.
Obejrzał się: nikogo! — ścisnął konia ostrogą,
:I jak wicher zapuścił się w góry.
Nie w tę stronę gdzie wojna, gdzie Duglasa dłoń zbrojna
:Grzmi piorunem i lśni błyskawicą;
Gdzie ojczyzny nadzieja, dzielne hufce Bukleja
:Stoją murem nad szkocką granicą.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
s8lbksgclyt4zqovq44pb0qvnynd2ne
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/422
100
527567
3148869
2144604
2022-08-10T17:31:25Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
Przecież od stóp do głowy, cały w zbroi stalowéj,
:I koń cały okryty żelazem;
I bojowy miecz w ręku, i zwieszony na łęku
:Lśni buzdygan i topór zarazem.
Gdzie pojechał, nikt nie wié; wiedzą tylko, że w gniewie
:Był straszliwym przed samą swą drogą.
Lecz nikt przyczyn nie zbadał; Baron z nikim nie gadał,
:Słowa o nic nie pytał nikogo.
Dnia czwartego z za góry, nasępiony, ponury,
:Baron wraca; — twarz dzika i blada.
I koń widać podbity, kurzem, znojem okryty,
:Drży pod jeźdźcem, i omal nie pada.
Baron wraca do dworu — ale nie z Ankram-Moru<ref>Bitwa zaszła pod Aukram-Moor, w r. 1545, Wódz Anglików, Lord Evers z synem, i przeszło 800 ludzi, między tymi wielu najznakomitszych rycerzy, poległo ze strony angielskiéj.</ref>,
:Gdzie pamiętny zwycięztwem i mordem,
Stoczył bój Duglas mężny, i Lord Buklej potężny,
:Z Sir Ewersem, angielskim milordem.
Zkądże ten znak przy znaku, na puklerzu, szyszaku,
:Od brzeszczotu, czy włóczni żelezców?
Ha! i topór stępiony, we krwi widać zbroczony —
:Lecz nie we krwi angielskich najeźdźców!
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
c8jn3ml4vzcv55jh6v2jknl715egxbp
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/51
100
528246
3148694
2055409
2022-08-10T12:43:31Z
94.254.225.167
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anagram16" /></noinclude><section begin="r01" />barw przyrody, na tle polskiego Krakowa byli brudną plamą. Marek omijał ich zdaleka bokiem. Szedł, nie patrząc, byleby prędzej stracić to z oczu i nie oglądać więcej c. k. mustry. Ścigał swoje marzenie. Dognał go rytmiczny śpiew żołnierski — nadspodziewany. Stanął i patrzał. Kompanje wracały ku miastu w kolumnie marszowej. Cywilne kapelusze, szare kurtki strzeleckie, popodwijane spodnie, sztylpy, maciejówki. Zbieranina maszerowała tęgo, aż tętniła ziemia. W młodzieńczych głosach dźwięczała ochota i radość. To oni...
{{c|''Więc gotuj broń i kulę bij głęboko.''<br>''{{tab}}O ojców grób bagnetów poostrz stal...''|w=90%|po=30px}}<section end="r01" />
<section begin="r02" />{{c|II|po=20px}}
{{tab}}Nadchodziły wieści coraz gorsze — coraz lepsze. Ostatnie komunikaty w ostatnich gazetach z Warszawy były nader nijakie. Potem już tylko niejasne nowiny, pogłoski i alarmy, roznoszone przez żydów. W tych niepewnych dniach jeden jedyny Froim przynosił do dworu skąpe wiadomości, które oględnie cenzurował i wreszcie wypowiadał panu dziedzicowi szeptem. Młocarnia huczała od rana do nocy. Dziedzic klął i spieszył się omłócić, co się da, i zdążyć sprzedać, zanim przyjdą Niemcy. Był strapiony. Albowiem życie spędził w spokoju, bez żadnych pozadomowych aspiracyj. Nie miał się z czego cieszyć i nie miał się na co skarżyć. Wojna zrobiła z niego polityka i dyplomatę. W domu zaczął się parlament. Spory, partje.<section end="r02" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0l7z82qed5ppcy4l4p7d0m318z2zy4h
Szablon:IndexPages/Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu
10
552476
3148768
3148616
2022-08-10T15:02:11Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>254</pc><q4>5</q4><q3>27</q3><q2>0</q2><q1>14</q1><q0>3</q0>
tkmijxe5oml0c5cmsma8k82xokeo77z
3148959
3148768
2022-08-10T20:01:58Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>254</pc><q4>5</q4><q3>27</q3><q2>0</q2><q1>19</q1><q0>3</q0>
8t1xy497bw56pfn0r5zttty8ivuxkis
3148991
3148959
2022-08-10T21:02:20Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>254</pc><q4>5</q4><q3>27</q3><q2>0</q2><q1>23</q1><q0>3</q0>
ks0p1333sizmlkh3cxug1wzcfkcdo9v
Szablon:IndexPages/Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu
10
656079
3148923
3148524
2022-08-10T19:02:01Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>406</pc><q4>86</q4><q3>309</q3><q2>0</q2><q1>0</q1><q0>11</q0>
4vtbioyqhaib8yuch1gsrfxtrwke3w6
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/423
100
668541
3148872
2043243
2022-08-10T17:34:14Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
Most przejechał zwodowy, i u bramy zamkowéj
:Zsiada z konia, i gwizdnął trzy razy.
Jakby czekał już wprzódy, na to hasło paź młody,
:Przybiegł skokiem na pańskie rozkazy.
„Słuchaj, paziu mój młody! twéj wierności dowody,
:„Wiész, że łaską odpłacam wzajemnie.
„Mów więc śmiało, licz na niéj: mów, gdzie była twa pani?
:„I kto był u twéj pani beze mnie?“ —
— „Lady codzień o zmroku, boczną fórtką u stoku,
:„Wychodziła, gdy wszyscy już spali;
„I szła prosto na góry, gdzie od pory do pory
:„Podczas wojny nasz sygnał się pali.
„Dnia pierwszego, mgły sine okrywały równinę,
:„Krok w krok za nią więc mogłem iść blizko.
„Szła z pośpiechem i trwogą; lecz na górze, nikogo!
:„Samo jedno gorzało ognisko.
„Dnia drugiego, przed zmierzchem, w szparze skały pod wierzchem
:„Siadłem skrycie, by schadzki dośledzić.
„Nagle spójrzę — aż stoi, młody rycerz we zbroi;
:„Lecz zkąd przyszedł? — nie umiem powiedzieć.
„Lady przyszła niedługo, i godzinę i drugą
:„Rozmawiali z żywością wzajemnie.
„Lecz deszcz padał kroplami, wiatr szeleścił liściami,
:„Nastawiałem więc ucha daremnie.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5pfjakszsro5y48cooe7baho8iu2yng
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/429
100
672196
3148871
2043821
2022-08-10T17:33:28Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
„Ale nie miałbym mocy, przyjść aż tutaj śród nocy,
:„Bez twych zaklęć na święty dzień Jana. —
„Teraz, żegnaj na wieki! — mnie czas w kraj mój daleki,
:„Gdzie mnie zorza nie spłoszy poranna!“ —
W Niéj miłości odwaga, nad przestrachem przemaga:
: — „O! Ryszardzie! o! powiédz mi słowo!
„Jest-żeś ty tam zbawiony? czy na wieki zgubiony?“ —
:Rycerz westchnął, i tylko wstrząsł głową.
— „Kto tu przelał krew braci, krwią na sądzie zapłaci;
:„Niechaj o tém wié Baron twój mściwy.
„A że miłość nieprawa, tam za grzech się uznawa,
:„Przyjm odemnie ten dowód straszliwy!“ —
Rzekł, i dłonią swą lewą, wsparł się o łoża drzewo,
:„A prawicą dotyka jéj ręki.
Lady wstrząsła się, zbladła — i jak martwa upadła.
:W całym zamku rozległy się jęki.
I nazajutrz tam rano, w drzewie łoża ujrzano
:Wypalonych pięć palców ognistych.
Lecz z ust Lady ni słowa; — prawą tylko dłoń chowa,
:U stóp męża w łzach tonie rzęsistych. —
W górach blisko {{roz*|Melrozu,}} w mrocznéj głębi wąwozu,
:Jest mnich wieczném związany milczeniem;
Jest w {{roz*|Drajburgu,}} w tajemnym, ciemnym lochu podziemnym,
:Mniszka drżąca przed słońca promieniem.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ox4h3h6t9ppupuq6txo42b4v2z12j5s
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/428
100
672456
3148874
2043820
2022-08-10T17:36:06Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
Noc przed świętym dniem Jana, krótka, chociaż niespana,
:Przeszła prędko; — aż koło poranka,
Sen ogarnął Barona; lecz obawą dręczona,
:Oka złożyć nie mogła kochanka.
Wzniosła głowę i słucha: — wkoło cisza, noc głucha,
:Cały zamek w pomroce i we śnie.
Życie daćby gotowa, by dziś rycerz mógł słowa
:Nie dotrzymać — nie przyszedł niewcześnie.
Nikt nie skrzypnął podłogą; — a wtém nagle — o! trwogo!
:Rozsunęły się poły firanek;
Lady spójrzy — aż stoi, tuż u łoża, we zbroi —
:O! nieszczęsna! — to on! jéj kochanek!
Przed oczyma ściemniało, serce w piersiach ustało,
:Ręką tylko wrkazała na łoże —
„O! wiém ja, rzekł, w téj dobie, kto spoczywa przy tobie;
:„Lecz się nie bój! on powstać nie może.
„Nie otworzy powieki — on dziś, a ja na wieki;
:„On w swém łożu, ja w zimnéj mogile! —
„Trzeci dzień dziś upłynął, z ręki jego jam zginął,
:„Księża za mnie się modlą w tę chwilę.
„Lecz sąd Boga surowy! Gdzie nas słodkie rozmowy,
:„Gdzie nas miłość łączyła szczęśliwa:
„Duch mój żalem przykuty, czas czyścowéj pokuty
:„U sygnału na górze odbywa.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0qj2snum1wz69lpqw7nmqqo26km6s4a
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/424
100
672771
3148867
2043247
2022-08-10T17:29:46Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
„Wczoraj wreście, pogoda! niebo czyste jak woda,
:„Wietrzyk nawet poprzestał oddychać.
„Znów się skryłem w ustroni, zkąd mi jakby na dłoni
:„Było wszystko i widać, i słychać.
„I słyszałem z ust Lady, jéj układy i zdrady,
:„Jak mówiła, ściskając młodziana:
— „„O! mój luby, mój drogi! jutro do mnie bez trwogi,
:„„Przychodź jutro, przed świętym dniem Jana.
„„Mąż z Duglasem na wojnie: w zamku wszystko spokojnie;
:„„Ja ci fórtkę u stoku otworzę.
„„Przede świętym dniem Jana, straż i czeladź bez pana,
:„„Będzie piła i spała we dworze.“ —
— „„Nie! Janie mogę przyjść; nie! mnie nie wolno przyjść;
:„„Nie! ja nie śmiem przyjść jutro do ciebie! —
„„Mnie przed świętym dniem Jana, straż gdzie indziéj wskazana,
:„„Aż świt piérwszy zabłyśnie na niebie.“ —
— „„Któż cię zmusza? kto każe? Gdy się ja tu przyjść ważę
:„„Tyżbyś dla mnie nie ważył się na to? —
„„Przyjdź! noc będzie pogodna; chwila szczęścia swobodna
:„„Stanie sercu za wiosnę i lato!
„„Ja przekupię wprzód straże, ja psów spuszczać nie każę,
:„„Ja gałęźmi potrząsnę podłogi.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bb8ivnk9siq2kjozxhfveevpmh50emp
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/425
100
672931
3148870
2043816
2022-08-10T17:32:12Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
„„Przyjdź! zaklinam więc ciebie, w imię Boga na Niebie!
:„„Przyjdź, przyjdź do mnie! mój luby! mój drogi!“ —
— „„Choć stróż będzie zjednany, choć przykute brytany,
:„„Choć gałęźmi potrząśniesz podłogę;
„„Wiész, że ksiądz śpi przy wchodzie; on mnie pozna po chodzie,
:„„Każe w dzwony uderzyć na trwogę.““ —
— „„Ksiądz na rozkaz przeora, już w Drajburgu od wczora,
:„„Pogrzebowe odprawia modlitwy,
„„Za jakiegoś rycerza, co bez skruchy, pacierza,
:„„Niespodzianie legł wczoraj śród bitwy.“ —
„Rycerz podniósł twarz smutną, a był blady jak płótno,
:„I roześmiał się dziko i srogo:
— „„Cha, cha, cha! — rzekł — te modły, co tam księdza wywiodły,
:„„Cha, cha, cha! czyż być za mnie nie mogą? —
„„O północy, jak skoro, duchy mocy nabiorą,
:„„Jak zaklęłaś, tak będę u ciebie!““ —
„I to rzekłszy ponuro, znikł gdzieś nagle za górą,
:„I Milady wróciła do siebie.“ —
Baron milczał i słuchał, z oczu, z twarzy żar buchał,
:Porwał sztylet, i krzyknął w zapędzie:
„Któż on? kto on? mów! jaki, był herb, zbroja i znaki?
:„Ja czy on, jutra widzieć nie będzie!“ —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rv37ei6wn4bvt9jj0qji0shf0wqhku9
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/427
100
673296
3148873
2043818
2022-08-10T17:35:07Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
To rzekł, i krok za krokiem, w zadumaniu głębokiém,
:Szedł na zamek, gdzie sala wspaniała;
Tam jak maju pogoda, jasno-lica i młoda,
:Żona jego u okna siedziała.
Lecz w jéj licach nie radość; czarny smutek a bladość!
:Siedzi sama, i patrzy tęskniąca:
Na równiny, doliny; na {{roz|Mertunu}} las siny,
:Na blask {{roz|Twidu}} przy świetle miesiąca.
Baron wszedłszy pozdrowił, ale słowa nie mówił,
:Wzrok w nią tylko zatapia ciekawy.
Ona drżąca powstała, ona piérwsza spytała
:O nowiny z wojennéj wyprawy.
„Dobre, dobre nowiny! Ankram-Moru równiny
:„Trupy wrogów jak mostem zasłały.
„Buklej razem z Duglasem, proszą ciebie tymczasem
:„Dawać baczność na nasze sygnały.“ —
Lice Lady Smajlhomu, krwią zabiegło od sromu.
:Słowa więcéj nie rzekli oboje;
Lecz przez kręte w słup wschody, i przez długie przechody,
:W swe sypialne odeszli pokoje.
Ale sen był daleki, od obójga powieki.
:Próżno Baron powtarzał sam w sobie:
„Nie! to próżna obawa! kto raz umarł, nie wstawa;
:„Na wiek wieków zwodziciel śpi w grobie!“ —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5hkwtac3wn2kw9mnoef0o1p8q1ynf8y
Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/426
100
673342
3148868
2043817
2022-08-10T17:30:36Z
Lord Ya
13160
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Lord Ya" /></noinclude><poem>
— „Hełm i pancerz złocony, miecz na szarfie czerwonéj,
:„Po nad hełmem trzy pióra sokole;
„Na puklerzu wyryty, sokół strzałą przebity,
:„A u góry trzy gwiazdy w półkole.“ —
— „Paziu! kłamstwo w twéj mowie! Ha! i biada twéj głowie!“ —
:Krzyknął Baron, i porwał się z gniewem.
„On być nie mógł na górze! on już nie żył w téj porze;
:„0n już leżał w mogile pod drzewem.“ —
A paź ręce załamał: „Karz mię, zabij, gdym skłamał!
:„Bo widziałem, słyszałem ja sam,
„Jak go Lady ściskała, jak go Lady nazwała
:„Sir Ryszardem de Koldingham.“ —
Baron pobladł jak chusta, wlepił oczy, ściął usta,
:I stał niemy, aż przemógł swą trwogę.
„Nie! grób jego głęboki; skrzepłe były już zwłoki;
:„Nie! nie mogę wierzyć, nie mogę! —
„Gdzie około {{roz*|Melrozu,}} z gór ciasnego wąwozu
:„{{roz|Twid}} się w szersze rozlewa koryto,
„Tam na dzikiém rozdrożu, na {{roz|Ejldońskiém}} tam wzgórzu,
:„Koldinghama śród nocy zabito.
„Olśniło cię ognisko, wiatr ci przyniósł nazwisko,
:„Jeśli wreście uwierzyć ci muszę;
„Bo już trzy dni zań w chórze, tam w {{roz|Drajburskim}} klasztorze,
:„Księża psalmy śpiewają za duszę.“ —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1cx00jqum1m2bgynl710j43vfd0x30p
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/84
100
697140
3148891
2094760
2022-08-10T18:28:04Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}— Bohatyra muszę uściskać! — piszczał wuj Olechowski, cisnąc się z rozrzewnieniem w objęcia pułkownika. — „Wszak my z Bemem, w imię Boga!...“<br>
{{tab}}Bem odtrącił ramiona Olechowskiego.<br>
{{tab}}— Co wujo, co to wujo! — rozległ się tuż zaniepokojony głosik pani Honoraty.<br>
{{tab}}Bem odwrócił się ku drzwiom, lecz w tejże chwili pulchne rączki właścicielki kawiarni dotknęły jego ramienia.<br>
{{tab}}— Pan pułkownik odchodzi?<br>
{{tab}}— Odchodzę!<br>
{{tab}}— A ja od godziny szukam pana pułkownika.<br>
{{tab}}— Bardzo żałuję, mam honor...<br>
{{tab}}— Panie pułkowniku — szeptał z wymówką głosik — przecież, przecież miał pan pułkownik coś do powiedzenia.<br>
{{tab}}— Miałem, lecz nie mam — odparł Bem, nie podnosząc oczu.<br>
{{tab}}— Boże-Boże i cóż się stało? Może pana pułkownika czem uraziłam! A tu właśnie jeden młody oficer z klubu patrjotycznego, u Lelewela podobno najpierwszy, do mnie w jakieś konkury i o co, o to, żebym go panu pułkownikowi sprezentowała.<br>
{{tab}}— Więc chyba innym razem...<br>
{{tab}}— Niech-że tak — lecz niech pan pułkownik nie odchodzi! — błagała pani Honorata tak smętnie, że Bemowi serce tajało. Lecz się zawziął wytrwać.<br>
{{tab}}— Muszę, nie mogę...<br>
{{tab}}— I cóżem ja winna, panie pułkowniku! A tak się cieszyłam, tak radowałam! Niech pan pułkownik dla mnie to uczyni — niech uczyni.<br>
{{tab}}Bem bronił się, upierał, sumitował aż gdy wreszcie spostrzegł, że siedzi, pomimo zarzekania się, za stołem w alkierzyku i nie tylko w towarzystwie pani Honoraty, ale i Gurowskiego i Filialskiego i Małachowskego i Krępowickiego i czeredy rozmaitych młokosów, klubistów i kawiarnianych wycirusów — złość nim targnęła. Przerwał komplementy i pochwały, któremi Filialski na jego cześć sypał, i ozwał się bez ogródki.<br>
{{tab}}— Piękne tu odbywa się dziś zgromadzenie! Zaiste warcholstwo polityczne przebrało miarę!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5gcr1crebt2mb3rs5m5x08tmbmmwa2w
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/85
100
697141
3148895
2094773
2022-08-10T18:30:49Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}— Lud musi się bronić! — mruknął ponuro Krępowicki.<br>
{{tab}}— Bronić! Więc niech staje w szeregu, niech gęba nie udaje zucha.<br>
{{tab}}— I stanie, gdy wybije godzina — dorzucił ktoś z boku.<br>
{{tab}}— Ale przedewszystkiem szanować musi władzę, mores znać dla dowódzców...<br>
{{tab}}— Ale chyba nie dla tych, którzy go chcą zaprzedać! — odparł hardo Gurowski.<br>
{{tab}}— Mości poruczniku — uniósł się Bem — gdybyś na polu bitwy zdobył szlufy, może byś inne miał zachowanie dla tych, których powinnością twoją jest poważać! Twym ośmnastu latom przypisuję lekkomyślne słowo!... Zresztą, w mojej przytomności, racz o zaprzedaniu dwa razy nie mówić!<br>
{{tab}}Gurowski zaperzył się. Pani Honorata zaniepokoiła. Zebrani przycichli, Krępowicki uśmiechnął się łagodnie i wycedził:<br>
{{tab}}— Jednakże obywatel Gurowski nie bez kozery, bo są racje do użycia nawet silnych bardzo wyrażeń...<br>
{{tab}}— Ale nie takie, któreby upoważniały lada kogo do stawiania wodzów, naczelników rządu pod pręgierzem hańby! Błędy! Mogą być, są nawet błędy! Lecz daleko od błędów do podłości! Odkąd-że to na wojskowej sztuce znać się ma byle kancelista, byle kauzyperda, byle akademik! Błędy! A ten z nich największy, że niema ręki silnej, że niema pięści, że niema woli, któraby na cztery wiatry warchołów rozpędziła!<br>
{{tab}}— Jakto! A wolność?! Każdy ma prawo! — odezwały się niechętne głosy.<br>
{{tab}}Krępowicki zerknął z podełba na pułkownika i skinął na Gurowskiego. Ten wyciągnął zadrukowany papier z zanadrza i podsunął Bemowi.<br>
{{tab}}— Proszę niech pan pułkownik czyta.<br>
{{tab}}Bem rzucił okiem na druk i odsunął go ze złością.<br>
{{tab}}— Kalumnie!<br>
{{tab}}— Odpis z protokółu posiedzenia Rządu narodowego... Ze Lwowa już sygnalizują o spisku generałów!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i5bhgctlbml2u7939k2vx485qllfml8
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/86
100
697142
3148900
2095136
2022-08-10T18:38:38Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}— Oszczerstwo! — Skąd je masz waćpan?<br>
{{tab}}Gurowski musnął dumnie wąsika.<br>
{{tab}}— Od Rządu narodowego!<br>
{{tab}}— Panowie, ach dosyć, doprawdy — utyskiwała pani Honorata. — Róziu, każ ponczu.<br>
{{tab}}Pułkownik zabębnił gniewnie palcami.<br>
{{tab}}— To nie może być, nie może być! Truciznę siejecie, truciznę będziecie zbierali.<br>
{{tab}}— Jako magister prawa i administracji muszę stwierdzić, że strona winna zbrodni musi być ten... — zawyrokował Filialski, tasując od niechcenia talję kart.<br>
{{tab}}{{Korekta|I|— I}} my też niczego innego nie pragniemy! — przyznał słodko Krępowicki. — Sądu się domagamy — niczego więcej, tylko sądu!<br>
{{tab}}— Więc nie ferujcież przed czasem wyroków!<br>
{{tab}}— Panowie, jest świeży ponczyk, prosto z lodu!<br>
{{tab}}— Słusznie powiada pan pułkownik, lecz, aby na piec wskoczyć, lepiej na pułap mierzyć. Musimy zbroić społeczność, musimy...<br>
{{tab}}— Judzić, burzyć, do krnąbrności nakłaniać! — uniósł się Bem.<br>
{{tab}}— Bronić ojczyzny, bronić jej przed zdrajcami! — odparł zimno Krępowicki.<br>
{{tab}}— Patrzcie, aby was samych o zdradę nie pomówiono!<br>
{{tab}}Krępowicki pobladł. Gurowskiemu oczy się zalśniły, lecz, pod śmiałem, otwartem spojrzeniem Bema, skryły swe błyski pod powiekami.<br>
{{tab}}Nastała chwila ciszy. Krępowickiemu zawisła już na ustach odpowiedź, gdy, uprzedzając burzę, pani Honorata wionęła spódniczkami między Gurowskim i Bemem i ozwała się rezolutnie.<br>
{{tab}}— Magister Filialski trzyma faraona!<br>
{{tab}}Filialski trzasnął kartami.<br>
{{tab}}— Wola wasza! Proszę, kto łaskaw! Tuz żołędny z niżnikiem!<br>
{{tab}}Dokoła magistra zadzwoniły miedziaki.<br>
{{tab}}Gra zaczęła się wlec ospale. Gurowski smoktał flegmatycznie poncz. Krępowicki uśmiechał się drwiąco, pykając z fajki. Bem upatrywał jeno sposobności, aby się {{pp|wy|dostać}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ppli6k3fcu9x3vqoor4sddq8ifulw02
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/87
100
697143
3148908
2095177
2022-08-10T18:41:27Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|wy|dostać}} z kompanji, która mu coraz nieznośniejszą się wydawała.<br>
{{tab}}Ale zabiegliwa pani Honorata umiała kres położyć nudzie i przymusowi, zakradającemu się do alkierza.<br>
{{tab}}— Odbieram bank — pan magister pozwoli! Cztery karty ciągnę na szampana! Róziu, każ dawać!<br>
{{tab}}— Doskonale!<br>
{{tab}}— Ale wszyscy, wszyscy!!<br>
{{tab}}— Pan pułkownik?<br>
{{tab}}Bem rzucił niedbale dwuzłotówkę. Gurowski poszedł za jego przykładem.<br>
{{tab}}Wniesiono butelki i szklanice.<br>
{{tab}}Gra żwawiej się potoczyła. Miedziaki zastąpiło srebro. Gurowski, po kilku stawkach, przestał grać. Bem dostawiał złotówki, nie troszcząc się wcale, iż zaczęło mu ich przybywać, a natomiast szukając daremnie przyczyny, dla której twarz pani Honoraty wydłużyła się melancholijnie.<br>
{{tab}}Po czwartej karcie, główka pani Honoraty pochyliła się ku Gurowskiemu, a głosik jej zabrzmiał nieśmiałą wymówką:<br>
{{tab}}— A pan, panie poruczniku?<br>
{{tab}}Bema tknęło.<br>
{{tab}}Gurowski roześmiał się pobłażliwie.<br>
{{tab}}— Nie gram w pliszki!<br>
{{tab}}— Nawet ze mną... — szepnęły sentymentalnie wydatne, czerwone usta właścicielki kawiarni.<br>
{{tab}}— Z tobą pani nadewszystko. Po dukacie najmniej, służę...<br>
{{tab}}Filialski zarechotał z ukontentowaniem.<br>
{{tab}}— Che-che, a cóż radbym się akkomodować!<br>
{{tab}}— Ano, ano, kusz to kusz! — wtrącił się Boski.<br>
{{tab}}— Niech po dukacie! — Albo, albo! — Krótszy rachunek! — Dosyć złotówek! — ozwały się różne głosy.<br>
{{tab}}— A jak wygram? — zagadnęła wdzięcznie pani Honorata, tonąc w spojrzeniu pięknego porucznika.<br>
{{tab}}— Tembardziej przegranym nie będę...<br>
{{tab}}Pani Honorata pokraśniała.<br>
{{tab}}Bem zagarnął porywczo swe złotówki i podniósł się.<br>
{{tab}}— Co to? — Jakto? — Pan pułkownik odchodzi?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8wjst7zis2934qi8ffw7vi5o4ipxk6m
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/88
100
697146
3148911
2095196
2022-08-10T18:43:40Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}— Muszę.<br>
{{tab}}Pani Honorata milczała.<br>
{{tab}}— Pułkownik po dukacie nie lubi — przyświadczył Boski.<br>
{{tab}}— Słusznie — mruknął Krępowicki, bo jeden dukat gotów zgarnąć wygrane złotówki!...<br>
{{tab}}Bem rzucił dukata na kartę.<br>
{{tab}}— Zwracam je waćpanom.<br>
{{tab}}Gurowski pociągnął i, wygrawszy, odłożył na bok dukata pułkownika.<br>
{{tab}}— Tego biorę sobie na inkluza!<br>
{{tab}}— Pewnie, Adasiu — zarechotał Krępowicki — bo takiego drugiego się nie doczekasz!<br>
{{tab}}— Owszem, jest drugi! — przerwał ostro Bem.<br>
{{tab}}Gurowski znów wygrał.<br>
{{tab}}Krępowicki parsknął śmiechem.<br>
{{tab}}— Adasiu, nie zapominaj, że sam w artylerji sługujesz!<br>
{{tab}}W pułkowniku krew zakipiała. Stawiał dalej, stawiał na oślep, pragnąc za wszelką cenę zgasić triumfującą minę porucznika. Szczęście atoli trwało przy Gurowskim.<br>
{{tab}}Za siódmym razem, Bem znalazł już jednego tylko i okrutnego kulfona w sakiewce.<br>
{{tab}}Gurowski dostrzegł pomieszanie swego przeciwnika.<br>
{{tab}}— Pan pułkownik ma zadość!<br>
{{tab}}— Nie — jeno nie spodziałem się takiej gry. Trzymam na słowo do jutra pięć dukatów.<br>
{{tab}}Gurowski potrząsnął obojętnie głową.<br>
{{tab}}— Wybaczy pan pułkownik, gram o to, co leży na stole!<br>
{{tab}}— Śmiesz mniemać...<br>
{{tab}}— Broń Boże! Taką mam zasadę... Proszę! Dama czerwienna!<br>
{{tab}}Bem spojrzał dokoła, jakby sukursu się spodziewał, nikt ku niemu nie odwrócił głowy. Pani Honorata, pochylona ku Gurowskiemu zabawiała się ustawianiem ruloników złota.<br>
{{tab}}Pułkownik ku niej wzrok wytężył, od niej zdawał się jeszcze czekać słowa, znaku. Napróżno.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8ucmrt7z3gk37ymebezlk9uirdajzzf
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/89
100
697147
3148916
2095336
2022-08-10T18:47:23Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Twarz pani Honoraty mieniła się kolorami, oczy jej żarzyły się, pierś falowała, lecz ku junacko podkręconym wąsikom Gurowskiego, ku złotym krążkom, piętrzącym się pod jej pulchnymi paluszkami.<br>
{{tab}}I Bem widział i rozumiał niepokój pani Honoraty, gdy który z partnerów, ratując przegraną, dwoił stawkę, widział, jak brewki właścicielki kawiarni ścigały gniewnie każdego, odebranego porucznikowi, dukata, a jak uśmiech witał wracające znów powodzenie.<br>
{{tab}}Przy stole ustały raptem i wykrzykniki i rozmowy. Ten i ów, rzucając pieniądz, stuknął energiczniej ręką, ten i ów odsapnął mocniej, cmoknął z hałasem wina ze szklanicy — lecz nikt ozwać się nie ważył.<br>
{{tab}}Tymczasem gra, która faworyzowała Gurowskiego, jęła się chwiać ku Filialskiemu. Magister prawa i administracji już po czterykroć zagarnął podwojone stawki. Pani Honorata zmieszała się. Gurowski się nachmurzył.<br>
{{tab}}Bema opanowało uczucie zadowolenia. Filialski nie dał szczęściu zasypiać. Dziesięć dukatów wysunął... i podwoił...<br>
{{tab}}Pułkownik zmrużył oczy. Jeszcze jedna karta, jedna tylko i skończy się... weźmie nauczkę!...<br>
{{tab}}Filialski stęknął.<br>
{{tab}}Bem dźwignął powieki. Promieniejąca twarz pani Honoraty starczyła mu za odpowiedź.<br>
{{tab}}— Kaduk obywatelowi sekunduje! — sapał Filialski.<br>
{{tab}}Gurowski wzruszył ramionami. Pani Honorata zaparła rękę na oparciu krzesła porucznika, tak że jakby ramieniem go otoczyła.<br>
{{tab}}Gra, po chwili konfuzji, spowodowanej porażką Filialskiego żwawiej szła. Tym razem nasadził się na bankiera major Boski z Kraińskim, kapitanem, który był między partnerów niepostrzeżenie się wsunął.<br>
{{tab}}Zapasy były zawzięte. Major lewą stronę obstawiał, Kraiński prawą. Szala więc Gurowskiemu nic nie dawała. Ale, gdy sądzić można było, iż porucznik nie ujdzie cało — naraz dwa, idące po sobie, przyszły mu dublety. Major zaklął...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rw5hqqzixbr5knbqv2mxosfpks5tgs8
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/90
100
697148
3148918
2095337
2022-08-10T18:49:52Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}W tym momencie pułkownik z pasji raczej, niż kalkulacji, dobył nieśmiało swego ostatniego kulfona i, pod ramieniem pani Honoraty, pchnął ku leżącej ósemce dzwonkowej.<br>
{{tab}}Po chwili, Gurowski rzucił kulfonowi wygranego dukata, nie bacząc nawet do kogo należał. Bem nie sięgnął doń również.<br>
{{tab}}Lecz podwojony kulfon zmógł „gółkę“ „ryndzią“, a dalej „mogączkę“ „kinalem“ i wten sposób, w ośm dukatów się zamienił.<br>
{{tab}}Gurowski poruszył się niepewnie.<br>
{{tab}}— Czyja stawka?<br>
{{tab}}— Niech leży — bąknął pułkownik.<br>
{{tab}}Pani Honorata szarpnęła kątem ust. Gurowski skrzywił się pobłażliwie, pociągnął z talji i przegrał.<br>
{{tab}}— Sługa pułkownika — wycedził przez zęby, odliczając mu szesnaście dukatów.<br>
{{tab}}— Niech leżą!<br>
{{tab}}Porucznik zaperzył się, odkrył pierwszą kartę — miał wyżnika żołędnego — i roześmiał się doń w głos.<br>
{{tab}}— Panfil!<br>
{{tab}}— Proszę o drugą.<br>
{{tab}}Gurowski odsłonił następną i śmiech uwiązł mu w gardle. Bem pobił go tuzem czerwiennym.<br>
{{tab}}Pułkownik sięgnął po wygraną. Pani Honoracie oczy zaiskrzyły się.<br>
{{tab}}— Zabiera pan, lepiej rejterować zawczasu! — rzekła z przekąsem.<br>
{{tab}}— Nie widzę na stole ekwiwalentu!<br>
{{tab}}— Jakto, jakto?! — zachrypiał ze złością głos Gurowskiego, a ręce jego zaczęły przebierać gorączkowo, leżące przed nim pieniądze. Lecz z wielkiego rozdrażnienia możeby się nie doliczyły trzydziestu dwóch dukatów, gdyby nie zwinność pulchnych paluszków właścicielki kawiarni, które, zaszeleściwszy spódniczkami, pośpieszyły na odsiecz rękom porucznika.<br>
{{tab}}— Proszę, proszę, jest pełny ekwiwalent! — wykrzyknęła hardo pani Honorata.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
77e1j9iz22ovhft30s0mjwvq67eb55d
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/91
100
697149
3148919
2094202
2022-08-10T18:53:10Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Przy stole cisza zaległa. Gracze skupili się i zaparli oddechy. Karta pierwsza poślizgnęła się niepewnie.<br>
{{tab}}— Dama! — szepnął major.<br>
{{tab}}— Zdradliwe stworzenie! — dodał Filialski.<br>
{{tab}}— Mocne — zaświadczył Krępowicki — trza nań króla albo tuza!<br>
{{tab}}— I jest tuz! — wybuchnął Filialski, który był za każdem drgnieniem ręki Gurowskiego szedł.<br>
{{tab}}Rozruch wszczął się w alkierzyku.<br>
{{tab}}— Dziw, dziw! — Toć dopiero! Sekwens cały! — Ani się kto spodział! — A świerzbiło mnie, żeby trzymać z pułkownikiem! — Trafiłeś, poruczniku, na adwersarza!!<br>
{{tab}}Gurowski siedział bez ruchu, blady, osłupiały. Bem z zimną krwią zawijał rulon dukatów w skrawek gazety, czem tak był pochłonięty, iż nie widział nawet błyskawic, idących ku niemu z czarnych, podcienionych oczu pani Honoraty.<br>
{{tab}}— Tak nie może być — ozwał się jowialnie magister — abyśmy, po tak srogiej balalji, mieli się na sucho rozstać! Pułkowniku, na wąpiu mi się zwija z czczości...<br>
{{tab}}— Zarządź proszę!<br>
{{tab}}— To rozumiem! Róziu! Węgrzyna!...<br>
{{tab}}— Za pozwoleniem! — jeszcze nie koniec gry! — ozwała się niespodziewanie pani Honorata. — Trzymam na kwit!<br>
{{tab}}Bem podniósł głowę. Oczy jego trafiły na wyzywające spojrzenie.<br>
{{tab}}— Na kwit! Pieniądze?! Są!... Tu pięćdziesiąt, tu dwanaście! Magister Filialski niech ciągnie!<br>
{{tab}}— Nie pani kwit się należy.<br>
{{tab}}— Ja trzymam! — warknął Gurowski, przysuwając do się wysupłane z woreczka przez panią Honoratę, dukaty.<br>
{{tab}}Filialski bęcnął kartami.<br>
{{tab}}— Zbieraj, majoruniu!<br>
{{tab}}Ledwie Boski swą szeroką łapą rozdzielił karty, Filialski już je pochwycił, już odsłonił dwie pierwsze i już zaskrzeczał.<br>
{{tab}}— Złotko idzie sobie do złotka!...<br>
{{tab}}Gurowskiego muskuły na szczękach zakołatały.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nbfziwdfom4rkkvncm35s36kdtarxop
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/92
100
697150
3148920
2094203
2022-08-10T18:55:57Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}— Trzymam dwieście dukatów na parol do jutra rana!!<br>
{{tab}}— Mówiłeś waćpan przed momentem...<br>
{{tab}}— Tak, ale nie w tem zdarzeniu! Rewanż mi się należy!...<br>
{{tab}}— Należy się porucznikowi! — ujęła się ze wzburzeniem pani Honorata.<br>
{{tab}}— Prawda — prawda! — przytwierdzili Kraiński z Krępowickim.<br>
{{tab}}— Obywatele, jeno warunek! — rechotał Filialski — zwycięzca płaci po butelce na głowę!!...<br>
{{tab}}— Śpiewajmy jeszcze mazurka, dopóki nam służy „Dziurka“, póki trąbka“... — zapiszczał głos z boku.<br>
{{tab}}Pani Honorata porwała się, jakby ją żmija ukąsiła.<br>
{{tab}}— Co wujo mi tu wyprawia!<br>
{{tab}}— „Bez kawiarni Honoratki nie masz“... — intonował Olechowski.<br>
{{tab}}— Więc trzymam dwieście na parol! Do jutra! Przy świadkach.<br>
{{tab}}Bem zmarszczył się.<br>
{{tab}}— Ja pierwsza! — wmieszała się pani Honorata, zdążywszy już rozprawić się z wujem Olechowskim.<br>
{{tab}}— Mówiłem, że dama zdradliwa, ale mocna.<br>
{{tab}}— Przyjmuję, bo licho mi po dukatach — lecz warunek. Najpierw gram o tyle ile tu leży przedemną, o sto dwadzieścia ośm dukatów, — a powtóre, po jednej nie gram więcej i więcej na kwit nie idę.<br>
{{tab}}— Ani ja!<br>
{{tab}}Karty w rękach porucznika trzasnęły i jęły mijać się dziwnie.<br>
{{tab}}— Jeszcze słowo. Major Boski zechce ciągnąć.<br>
{{tab}}Gurowski zaczerwienił się po same białka i rzucił karty majorowi.<br>
{{tab}}Boski zaczął je tasować niezgrabnie. Pułkownik kończył zawijać nowy rulonik dukatów. Pani Honorata darła rąbek szalika. Magister Filialski pomagał Rózi nalewać wino a dogadywał jowialnie.<br>
{{tab}}— Cóż, akuratny faraonik, nie ma co. Kurtę nam skroił pułkownik rzetelną! Takiej procesyjki dubletów, od czasów szambelana Friebesa, nie oglądałem, dalipan! — Na<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pf58i1x9e3e8zjk06xomfvmwx72l8xs
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/93
100
697151
3148921
2094208
2022-08-10T18:58:26Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" /></noinclude><section begin="r06"/>kuraż, obywatelu poruczniku, do dna! Friebes tak właśnie szedł, w piekło po swoje! — A lampka — Małachowski takoż czka i chłepce, jako niegdy kawaler de Bolesza! Ciągnij fortunę za ogon, majoruniu...<br>
{{tab}}— Zaniechaj pan!<br>
{{tab}}— Silentium!<br>
{{tab}}Boski uporał się nareszcie z kartami.<br>
{{tab}}— Zaczynam.<br>
{{tab}}— Pancerola! — zaskrzeczał Filialski, na widok szóstki winnej.<br>
{{tab}}— I niżnik dzwonkowy! — dokończył Kraiński.<br>
{{tab}}— Wisisz, Adasiu!<br>
{{tab}}Gurowskiemu oczy zmętniały.<br>
{{tab}}— Zdrowie pułkownika!<br>
{{tab}}Bem podniósł się z ławy.<br>
{{tab}}— Jakto, obywatelu — zaprotestował Filialski — odchodzisz?<br>
{{tab}}— A wino, wino, obywatelu!<br>
{{tab}}— Jakby w „chapankę“ grał! — syknęła przez zęby pani Honorata. — Róziu, ile za butelki?<br>
{{tab}}Bem spojrzał prosto w złe, błyszczące pasją oczy właścicielki kawiarni i rzucił pogardliwie rulonami złota.<br>
{{tab}}— Masz tu pani za wino i za swe trudy!<br>
{{tab}}— Skądże — jakże!? — wykrzyknął ze zdumieniem Filialski. — Więc w takim razie kolejka dla wszystkich?!<br>
{{tab}}Lecz Bem, nie zważając na magistra ani na poruszenie kompanów — odwrócił się i wyszedł z alkierza.<br>
<br><br><section end="r06"/>
<section begin="r07"/>{{c|VII.}}
{{tab}}Profos Dziurbacki ledwie około północy dowlókł się na Zapiecek, do kamieniczki i na poddasze, kędy, u kumy Olesiowej, stancyjkę, a raczej norę pod dymnikiem trzymał.<br>
{{tab}}Paralityczka, na widok swego komornika, a jedynego opiekuna, aż zadygotała na barłogu. Ale profos ledwie że ją pozdrowił a wybełkotał słów kilka w odpowiedzi na żale Olesiowej, jako szewczanki dowołać się nie może,<section end="r07"/><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0s8lu8jbcvj7vc5yuzsiwmrpl9kkutx
Szablon:IndexPages/PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu
10
706814
3148922
3090359
2022-08-10T19:01:48Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>833</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>9</q1><q0>3</q0>
4nn0mtve6esewccp3dc4su9rawnzafy
Szablon:IndexPages/Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu
10
734381
3148685
3148672
2022-08-10T12:01:47Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>232</q1><q0>13</q0>
l7g4f7qswalgqbdpvry7mibm3y3zz6a
3148697
3148685
2022-08-10T13:01:48Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>234</q1><q0>13</q0>
jh9wcct303m5mqs68ax84iyxmurvmbu
3148708
3148697
2022-08-10T14:01:58Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>237</q1><q0>13</q0>
0pv8dlr2j6lhw3a915bp2fl2kt4qujb
3149181
3148708
2022-08-11T08:01:58Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>241</q1><q0>13</q0>
9lzhgik813u6nj488ar7kyozmzzcuqf
3149210
3149181
2022-08-11T09:01:47Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>245</q1><q0>13</q0>
kdc3dxhehrd3brf67vxm9j4mkbt57tj
3149234
3149210
2022-08-11T10:01:46Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>249</q1><q0>13</q0>
8bzlrtyvw9qsqgne3c9d68drjhyyy1u
3149242
3149234
2022-08-11T11:01:46Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>276</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>251</q1><q0>13</q0>
2grjw1yrblluwt3hzurqv3rhlfuykn1
Szablon:IndexPages/PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara (1928)
10
785356
3148989
3147305
2022-08-10T21:01:58Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>586</pc><q4>169</q4><q3>381</q3><q2>0</q2><q1>0</q1><q0>36</q0>
ibbc2i51lgkt5935c1thu2376nq3wqu
Wikiskryba:Draco flavus/brudnopis6
2
795578
3149233
3148180
2022-08-11T10:01:31Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{f|kol=blue|w=300%|[[{{trim|{{PoprzedniU}}}}|☚]]✽[[{{trim|{{NastępnyU}}}}|☛]]}}
Kiangnau Kiang-su Gan-huoi
{{Atop|Kiang-|{{0|xx}}nau}}{{f*|{{Atop|⎱|⎰|100%|1.0}}|w=110%}}{{Atop|Kiang-su|Gan-huoi}}
{{Atop|Kiang-|{{0|xx}}nau}}{{f*|{{Atop|⎰|⎱|100%|1.0}}|w=110%}}{{Atop|Kiang-su|Gan-huoi}}
{{f*|1='''Parametr 2 ='''{{f*|{{Atop|⎰|⎱|100%|1.0}}|w=110%|style=position:relative; top:0.7em}}|style=position:relative; bottom:0.6em}}
{{f*|'''Parametr 2 ='''|w=100%}} {{f*|{|w=300%|hline=normal}}
R. Z. R. C. P. M. Kokceja Nerwy Aug. IV. za Kons: DOCCLI. 98. M. Ulpiusza Trajana Cez. II.
{{Atop&below|R. Z. R. C. P. M.| za Kons:|DOCCLI. 98. |100%|1|100%|1}}
{{Atop&below|⎫|⎬|⎭|100%|1|100%|1}}
{{Atop&below|Kokceja Nerwy Aug. IV. | |M. Ulpiusza Trajana Cez. II.|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A| |C|100%|.3|100%|.3}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A|B|C|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|A|B}}||{{Atop|C|D}}|100%|1|100%|1}}
Taka cząsteczka bez math N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}} zapisana.
Taka cząsteczka z math <math>\textrm{N}\left\{\begin{array}{l}\textrm{C}_2\textrm{H}_3\\\textrm{C}_4\textrm{H}_5\\\textrm{H}\end{array}\right.</math> zapisana.
''S'' = ''K'' (1 + ''r'')''ⁿ'' − ''R'' {{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{ułamek|zwykły|(1 + ''r'')''ⁿ'' −1|''r''}}{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎫|⎬|⎭|100%|1|100%|1}}}}
i7gx5x100f8uf6wvefklukojm7a3vgg
Szablon:IndexPages/PL Sand - Joanna.djvu
10
804132
3148707
3148347
2022-08-10T14:01:47Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>139</q3><q2>0</q2><q1>306</q1><q0>8</q0>
akod4zggy8p1b27ab9o0yhyvvkynrj6
3148767
3148707
2022-08-10T15:01:59Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>151</q3><q2>0</q2><q1>294</q1><q0>8</q0>
shl5jq386j3ybsi16c1ndce3h5fqr9i
3148779
3148767
2022-08-10T16:02:00Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>152</q3><q2>0</q2><q1>293</q1><q0>8</q0>
mptq4xrm5w151vykjfmldyg9jqhm2ah
3148853
3148779
2022-08-10T17:01:59Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>155</q3><q2>0</q2><q1>290</q1><q0>8</q0>
mk5nucsc9ft22y6pr81xj68mdak0ju2
3148990
3148853
2022-08-10T21:02:09Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>157</q3><q2>0</q2><q1>288</q1><q0>8</q0>
nwadqgl71rfbhhkmu6im1y5gg5kgx58
3149104
3148990
2022-08-10T22:02:02Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>165</q3><q2>0</q2><q1>280</q1><q0>8</q0>
mm8hwl62x1yjh7aegh44uy3lkhz1ppy
3149150
3149104
2022-08-11T07:01:46Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>171</q3><q2>0</q2><q1>274</q1><q0>8</q0>
66zlb6yxpx7djbnu563hqx27df97c5m
3149180
3149150
2022-08-11T08:01:47Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>458</pc><q4>5</q4><q3>175</q3><q2>0</q2><q1>270</q1><q0>8</q0>
4wghb2yfgv2z1rgybzntjms5ffuw2x3
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/176
100
830359
3148973
2706422
2022-08-10T20:27:40Z
Terwa
30402
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Terwa" />{{Numeracja stron||— 170 —|}}</noinclude>{{tab}}— Czy to możliwe? — wymówił zcicha.<br>
{{tab}}Raskolnikow gniewnie zmierzył go wzrokiem.<br>
{{tab}}— Przyznaj się pan, żeś pan uwierzył? Co? Wszak tak?<br>
{{tab}}— Wcale nie! Teraz bardziej, niż kiedykolwiek nie wierzę! — skwapliwie wyrzekł Zamietow.<br>
{{tab}}— Złapał się, nareszcie! Złapano ptaszynkę. A więc wierzyłeś pan dawniej, skoro teraz „nie wierzysz pan bardziej, niż kiedykolwiek?“<br>
{{tab}}— Ależ bynajmniej! — oponował Zamietow, widocznie zmieszany. — Więc to pan dlatego mnie tak straszył, żeby mnie zmusić do przyznania?<br>
{{tab}}— Więc pan nie wierzysz? A o czem to mówiliście wtedy kiedym wychodził z cyrkułu? A dlaczego mnie porucznik Proch badał po zemdleniu. — Ej, garson, zawołał, wstając — ile się należy?<br>
{{tab}}— Razem trzydzieści kopiejek — odparł ten, przybiegając.<br>
{{tab}}— Masz tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na wódkę. Widzisz pan, ile pieniędzy — wyciągnął do Zamietowa swoją drżącą rękę z banknotami — czerwone, niebieskie, dwadzieścia pięć rubli. Skąd? A skąd {{Korekta|sę|się}} wzięło nowe ubranie? Wszak pan wiesz, że nie było ani kopiejki! Gospodynię, pewnieście, już badali, co?... No, ale dosyć! Assez cause! Do widzenia... do miłego!...<br>
{{tab}}Wyszedł cały drżący wskutek jakiegoś dzikiego uczucia histerji, w którem zarazem tkwiła część niewypowiedzialnej rozkoszy, zresztą ponury, strasznie znużony. Twarz miał wykrzywioną, jakby po jakim napadzie chorobliwym. Zmęczenie szybko w nim wzrastało. Siły przychodziły teraz nagle, odradzały się, przy pierwszem podrażnieniu, i równie szybko znikały, w miarę jak słabło owe podrażnienie.<br>
{{tab}}A Zamietow, zostawszy sam, długo jeszcze siedział na tem samem miejscu, w zamyśleniu, Raskolnikow znienacka pokiełbasił mu wszystkie myśli, na pewnym punkcie i ostatecznie zniweczył jego zdanie.<br>
{{tab}}„Porucznik — bałwan!“ zdecydował nareszcie.<br>
{{tab}}Zaledwie Raskolnikow otworzył drzwi od ulicy, gdy nagle na ganku zetknął się z wchodzącym Razumichinem. Obaj o krok jeszcze nie spostrzegli siebie wzajemnie, nie widzieli jeden drugiego, tak, że się nieomal uderzyli {{pp|gło|wami}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cz8eg8threigyzcjafsjmcbs1a4qatf
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/177
100
830360
3148977
2706425
2022-08-10T20:35:51Z
Terwa
30402
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Terwa" />{{Numeracja stron||— 171 —|}}</noinclude>{{pk|gło|wami}} o siebie, przez jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin był w najwyższem zdumieniu, lecz nagle gniew, prawdziwy gniew groźnie błysnął w jego oczach.<br>
{{tab}}— A więc to tutaj jesteś! — zawołał na całe gardło — Z łóżka uciekłeś! A jam go tam szukał, aż pod sofą! Na strych chodziliśmy przecie! Nastki o małom nie zbił za ciebie... A on tutaj! Rodziu! Co to ma znaczyć? Mów całą prawdę! Przyznawaj się! Słyszysz?<br>
{{tab}}— A to znaczy, żeście mi wszyscy śmiertelnie dokuczyli i chcę być sam — odparł spokojnie Raskolnikow.<br>
{{tab}}— Sam? Kiedy jeszcze chodzić nie możesz, kiedy jeszcze fizys masz bladą, jak płótno, i ledwo oddychasz, durniu jeden? Cóżeśto robił w „Pałacu Kryształowym?“ Przyznawaj się zaraz!<br>
{{tab}}— Puść mnie! — rzekł Raskolnikow i chciał odjeść.<br>
{{tab}}To wyprowadziło Razumichina z cierpliwości i silnie schwycił go za ramię.<br>
{{tab}}— Puść? Ty śmiesz mówić, „puść“? A czy wiesz, co ja z tobą zaraz zrobię? Wezmę cię za bary, zwiążę i odniosę pod pachą do domu i pod klucz!<br>
{{tab}}— Słuchaj, Razumichin — zaczął powoli i napozór całkiem spokojnie Raskolnikow — czyliż nie widzisz, że ja nie pragnę wcale twoich przysług? Co za dziwactwo być dobroczyńcą dla tych, co... plują na to? Dla tych, wreszcie, którzy bezwarunkowo znosić tego nie mogą? Pocoś mnie odszukał w początkach mojej choroby? A może śmierć byłaby mi bardzo na rękę? I czyż nie dosyć nagadałem ci dzisiaj, że mnie dręczysz, żeś mi... zbrzydł! Dziwna chęć — męczyć ludzi! Zapewniam cię, że to wszystko poważnie przeszkadza mojemu wyzdrowieniu, bo nieustannie rozdrażnia mnie. Wszak Zosimow wyszedł wtedy, żeby mnie nie drażnić! Odczep się więc i ty, na litość Boską! Jakie masz wreszcie prawo zatrzymywać mnie gwałtem? Czem, czem, naucz mnie, czem cię mam ubłagać, nareszcie, ażebyś dał mi spokój i uwolnił mnie od swoich dobrodziejstw? Niech ja sobie będę niewdzięczny, niech będę podły, ale odczepcie się, na Boga, odczepcie się wszyscy ode mnie: Odczepcie się! odczepcie!<br>
{{tab}}Zaczął był spokojnie, zawczasu ciesząc się z jadu, który miał wysączyć z siebie, a skończył zniecierpliwiony i tracąc oddech, jak wtedy z Łużynem.<br>
{{tab}}Razumichin powstał, pomyślał i wypuścił jego rękę.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hu88asm638q6gaanf9q7r5bi4in4tyc
Dyskusja indeksu:PL Biblia Krolowej Zofii.djvu/OCR
103
842663
3149052
3148548
2022-08-10T21:32:20Z
Fallaner
12005
-1
wikitext
text/x-wiki
== Przybornik ==
<poem>
<nowiki>
{{f*|''(?)''|w=85%}}
{{f*|''(!)''|w=85%}}
{{f*|''[s]''|w=85%}}
{{f*|''(są)''|w=85%}}
{{c|III.}}
{{f*|A|w=250%|h=normal}}
{{Separator graficzny|80px|Plik:PL Biblia Krolowej Zofii P093 extracted image.jpg|przed=2em|po=1em}}
<math>||</math><ref name="K23" group="lower-alpha">Karta kodeksu nr 23</ref>
<div class="reflist" style="list-style-type: lower-alpha;">
<references group="lower-alpha"/>
</div>
<references/>
<math>||</math><br>
{{c|Tu brak cztérech kart wydartych.|w=85%}}
{{c|(V, 14)<ref name="K25" group="lower-alpha">Karta kodeksu nr 25</ref>}}
<math> \text{𝔊𝔯𝔞𝔫𝔞𝔱} \overset \text{..} \text{𝔞} \text{𝔭𝔣𝔢𝔩}</math>
{{c|DEUTERONOMIUM.|w=250%|przed=1em|po=0.3em}}
{{c|I.}}
[[Plik:Bianco.gif|left|50px]]
</nowiki>
</poem>
== Tekst Biblii ==
viwyedzesz m{{ø}}za y zon{{ø}}, ktorzisz s{{ø}} tak{{ø}} nyegodn{{ø}} rzecz uczinili, ku wrotom myasta twego, y b{{ø}}d{{ø}} kamyenim obrzuczeni. O (d) ust dwu swyatku, albo trzech, sginye ktosz ma zabit bycz. Ny zadni nye b{{ø}}dze zabyt, gdisz geden przecziw gemu swyadzeczstwo movi. R{{ø}}ka swyatkowa napirwey zabye gy, a r{{ø}}cze ginego 1’uda* napossledzey nań (!) b{{ø}}d{{ø}}, aby odnosi zloscz s po- srzotku twego. Pakk nyepodobni s{{ø}}{{ø}}d a nyeysty przed sob{{ø}} opatrzys, myedzi krwy{{ø}} a krwy{{ø}}, myedzi prz{{ø}} a prz{{ø}}, myedzi tr{{ø}}dowatim a nyetr{{ø}}do- watim*, a s{{ø}}dzego slowa myedzi twi- mi wroti myeny{{ø}}cze sy{{ø}} (są): wstaw, gidzi do myasta, ktores iest viszvo- lil pan bog twoy, a przyd{{ø}}* ku kapłanom duchownego rodu y ku s{{ø}}dzi, genze tego czasu iest, y popytasz sy{{ø}} s nimi. ktorisze iest ukaże') tobye prawd{{ø}} s{{ø}}du. Y uczinis wszistko, czosz tobye powyedz{{ø}} czy, gisto s{{ø}} w myescze, ktores iest vizvolil pan, y naucz{{ø}} cź{{ø}} (!) podle prawa gego, y poydzesz po gych radze, nye pochilay{{ø}}cz sy{{ø}} ani na prawo ani na lewo. Ale ktoby wTspychay{{ø}}, nye chczal posluchacz przikazanya kapalńskyego*, genze w tem czasze sluzi panu bogu twemu, a vidanye* s{{ø}}dowe: umrze ten czlowyek, a odnyeszesz zloscz s posrzotku Isra- hela. Tak wszistek lud* usliszawszi, b{{ø}}d{{ø}} sy{{ø}} baczy /lad), a wy{{ø}}czey ni- zadni nye nadmye sy{{ø}} pych{{ø}}. A gdisz wnidzesz do zemye, ktor{{ø}}sto pan bog da tobye, odzerzisz y{{ø}} a przebiway{{ø}}cz
w nyey, rzeczesz: Usta vim nad sob{{ø}} krola, iakosz gy may{{ø}} nad sob{{ø}} wrszist- czi narodowye w okolę. Tego ustavisz, ktoregosz pan bog twoy visvoly s czisla braczey swey*. Nye b{{ø}}dzesz mocz czlowyeka ginego rodu uczynicz królem, genze by nye bil brat twoy. A gdisz b{{ø}}dze ustawyon: nye rosmnozi sobye kony, a nye nawroczi ludu do Egipta, gyesczow (jeźdźców) liczb{{ø}} s {{ø}} {{ø}} cz (sąc) owszem povisszon. gdisz iest pan przikazal wam, aby nikakey wy{{ø}}czey t{{ø}}{{ø}}sz drog{{ø}} sy{{ø}} nye nawraczali. Nye b{{ø}}d{{ø}}1) myecz wyele zon, aby nye o- sydlily dusse gego, ani srebra y złota, nyesmyernich pyeny{{ø}}dzi brzemyon. A gdisz iusz sy{{ø}}dze na stolczu krolew- stwa swego: popysze sobye deutrono- mium, kxy{{ø}}gy prawa tegoto zbyerze s k1 xy{{ø}}g kaplanniskich* Levi pokolenya, b{{ø}}dze myecz s sob{{ø}}, a w nich c i s c z (czyść) po wszistki dni ziwota swego, y ostrzega y przikazanya gego y slowa gego y duckownick obyczayow, gesto iest w zakonye przikazano. Nye wznyeszesz syercza swego w pick{{ø}} nad sw{{ø}} bracz{{ø}}, ani sy{{ø}} pochili na praw{{ø}} stron{{ø}} ani na lew{{ø}}, aby za dlu- gy czasz krolowal on sam, y synowye gego nad Israhelem.
XVIII.
]\[ ye b{{ø}}d{{ø}} myecz kaplansci* sludzi ko- sczelni y wszistczi s tegosz pokolenya cz{{ø}}sczi w dzedzinye s ginim ludem Israelskim. bo offyeri [yj obyati boże b{{ø}}d{{ø}} gescz. A nicz ginego nye przym{{ø}}
’) Miało być: którzyż ukaź§...
1 Non habebit! W.
s gimyenya braczee swee (), bo sam pan iest dzedziczstwo gich, iakosz gest movil k niim: Toto gest prawo kapłańsko* w ludu y od tich, ktosz* offyemge obyati swe, wolu albo owroz{{ø}} obyatuyocz. Y dadz{{ø}} kapłanom piecze, y dobree pirwey urodi uzitki vinnee y oleyowe, y dzal velni ze wszego strzi- zenya. Bo gego iest viszvolil pan bog twoy ze wszego pokolenya twego, aby stal a slużil ymyenyu pana boga twego, on y synowye na wyeki. A iestli wnidze sługa kosczelni z nyektorego myasta twrego we wszem Israhelu, v nyemze gest przebiwal, a chczalkby sy{{ø}} wroczicz, z{{ø}}day{{ø}} myescza, ktores iest vivzokl* pan: sluzicz b{{ø}}dze v imy{{ø}} pana boga swego, iako wszistczi bracza gego, słudzy kosczolovi, ktorzisto stan{{ø}} tego czasu przed panem. Cz{{ø}}scz pokarmu veszmye t{{ø}}{{ø}}sz, ktor{{ø}}sz y gini, prócz tego czosz sy{{ø}} w gego myescze z oczcziszni (oćccyzny) gemu dostanye. Gdisz vnidzesz do zemye, ktor{{ø}}szto pan bog da tobye, cho- way syo, abi nye naśladował ganye- bnosczi wszistkich tich narodow, aby nye bil u czebye nalezon, genzeby obyatowal syna swego, albo dzewk{{ø}} sw{{ø}} wyod{{ø}}cz przesz ogyen. albo ktos- by czarowników patrzał, viprawyal sny y gusła. Nye bodze cźarownik* ani guszlnik u czebye, ani których1) wyescznikow opytay') ani krzi- vich prorokow, ani sukay') od mar- twiich prawdi. Bo wszego tego nyena- vidzi pan, a prze takye grzechi zagla-
•) Miało być: ani ‘itćiyby... opytał... czukał.
dzi ge M wesczu waszem. Przespyeczni b{{ø}}dzesz a przes pokata;nya s panem bogyem twim. Rodowye czito, ktorich- zeto obdzerzisz zemyo, guslnikow a czarowników sluchay{{ø}}. ale ty od pana boga twego gynako ges ustawyon. Proroka s rodu twego a s braczey twey, yako mnye, wzbudzi tobye pan bog twoy. Tego b{{ø}}dzesz słuchacz, iakosz prosyl na Oreb od pana boga swrego, gdisz sy{{ø}} sebraw we wsem sgroma- dzenyu, movilesz rzek{{ø}}cz: Wy{{ø}}czey nye ussksz{{ø}} głosu pana boga mego, y ognya tegoto przewyely ' kyego nye 78 usrz{{ø}} na wyeki wy{{ø}}czey, abich snad (snąć) nye umarł. Y rzeki iest pan ku mnye: W szitko s{{ø}} dobrze movilp). Proroka wzbudz{{ø}} gim s posrzotku braczey gich, rownego tobye. y wloz{{ø}} słowa ma w usta gego, y b{{ø}}dze movicz k nim wszitko, czosz gemu przikaz{{ø}}. Ale ktcsz slow gego nye b{{ø}}dze chczecz sliszecz, ktores b{{ø}}dze mowicz w ymy{{ø}} me: ya mscziczel b{{ø}}d{{ø}}. Ale prorok, genze wsgar- dzoni, pogorszon s{{ø}}{{ø}}cz, b{{ø}}dze chczecz movicz v imy{{ø}} me, ktoregozem ya gemu nye przikazal aby movil, (ał)bo z ymyenya ginich bogow: zabyt b{{ø}}dze.
A iestlibi ty milcz{{ø}}nim*) pomislenim odpowyedzal: ktorim ubiczagem* mo- g{{ø}} sroz(wTnyecz słowa, ktoregosz gest pan nye mo\il? toto znamyo b{{ø}}dzesz myecz: Czosz gest on prorok z ymye- na bożego prorokował, a to sy{{ø}} nye stało: tego iest pan nye movil. ale s boyaszni2) swego umisla składał gest
0 Miało być: milczącym. ’) W Wulg. „tumore7»*, co wziął za jtwon*,
sobye prorok, przetosz nye b{{ø}}dzesz sy{{ø}} gego bacz.
XIX.
A gdisz zatraczi pan bog twoy na- rodi, gichzeto zemyu tobye podda, a odzerzisz y{{ø}}: b{{ø}}dzesz przebiwacz w myesczfech, gich y w domyech. Trzy myasta vil{{ø}}czisz sobye posrzod zemye, y{{ø}}szto pan bog twoy da tobye ku gi- myenu. Zrównasz pllnye drog{{ø}} zemye, a na trzi drogy rownye wszitk{{ø}} kra- gina* twj tvsdzelisz, aby myal blisko uczecz urazay{{ø}}czi, ienze prze u- rasz pobyegl. To prawo b{{ø}}dze urazę dlnika pobyeglego, gegosz zhvot ma sy{{ø}} zachowacz. Ktosz by zabil bli- snego sw^ego nye chcz{{ø}}, ienzeby s wczora y trzeczego dny~a nizadney nye- navisczi nye myal przecziw gemu, a tak bilo visczono (ui&sczono), ale szedw s nLn do łasza p r o s c z e r{{ø}}bacz dizewr, a w drzew nem. r{{ø}}banyu spadn{{ø}}cz sze- kiva s toporziska, raniłaby przyaczela gego y zabiłaby gy: ten do gednegc s tich myast uczecze, a ziw b{{ø}}dze. aby snad* b 1 i s z n i onego, gegosz iest krew' prze] ana, bolescz{{ø}} s {{ø}} {{ø}} c z rosnyeczon, goniłby1) gego y usczign{{ø}}1, bilaliby dyalsza* droga, zabillibi') duszo gego. ienze nye iest vinyen szmyerczi. albo zadney nyrenav isczi. nye myal przecziw- ko temu, ktori iest zabit, drze wye may{{ø}}cz gnyewr iest nalezonJ). A przeto prz’kazuyo tobye, aby trzy myasta w rownev daly od syebyo rosdzelil.
') Wiało być: aby nie gonił. . a nie zabił... a) Sens ten żle zrozumiany!
Ale gdisz roszirzi pan bog twoy myedze twre, (iakosz iest przisy{{ø}}gl otczom twim, da tobye wszistk{{ø}} zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sz iest gim slubil. ale wszak acz b{{ø}}- dzesz ostrzegacz przikazanya gego, a uczinisz, czosz ya dzysz przikazuye tobye, aby miłował pana boga twego y chodził po drogach po wszitki czaszy): przidasz sobye giną trzy myasta ku pirwszim uczinyonim myastom trzem, a tak gich w cislo liczby po- dwogisz. aby nye bila przelana krew nyeviuna w posrzotku zemye, ktor{{ø}}sz pan bog twroy da tobye k gymyenyu, y nyTe b{{ø}}dzesz \iny~en krwye. A icstli- by kto nyenavidzal blisznego swego, y składa lescz o gego ziwocze, po- wstaw, ranił gy, eszby umarł, a sam by nczekl do gynego*) drzewyey u- ezinyonick myast: posli starosti tego myasta, y viczygn{{ø}} gy s tego myasta uczeklego, y dadzy gy w r{{ø}}k{{ø}} bliszne- go, gegosz krew przelana iest, y umrze. Ani syó nad nim smilugesz, y odnye- sses nyewinn{{ø}} krew z Israela, acz sy{{ø}} dobrze stanye tobye. Nye przeymyesz ani przeuyeszes myedz blisznego swe- g), gesto s{{ø}} virili pirwsay. k gimyenyu twemu, ktoresto pan bog twoy da to- bye w zemi, ktor{{ø}}szto przymyesz ku gimyenyu. Nye stanye geden swy(o)dek przecziw nikomu, ktorisz koli grzech biłby gego albo vina. Ale w usczech dw u albo trzech swyatkowi stanye wszelkye słowo. A iest! stanye sw yadek 1 z i w i przecziw czlowyeku, w y n y {{ø}}
' przest{{ø}}pyenim zapowyedze-
') Jednego z...
nim'): stanyeta oba, gichzeto prza iest, przed panem [w] widzenyu ka- planskem* y s{{ø}}dovem, gesto w tich dnyoch s{{ø}}. A gdisz pilnye wsbaday{{ø}}cz sy{{ø}}, nayd{{ø}} krzivego swyatka, ze przecziw swemu blisznemu powyedzal krziwd{{ø}}: odplaczi gemu, iakosz on blisznemu swemu myenil czinicz, y od- nyeszesz zloscz s posrzotka twego, a gini usliszawszi, mielibi strach, a nika- kyesz smyeliby tegosz ucziuicz. Nye slutugesz sy{{ø}} nad nim, ale dusz{{ø}} za dusz{{ø}}, oko za oko, z{{ø}}b za z{{ø}}b, r{{ø}}k{{ø}} za r{{ø}}k{{ø}}, nog{{ø}} za nog{{ø}} poz{{ø}}day.
XX.
gdisz wnidzesz ku boyu przecziw wrogom swim, a usrzisz gescze y wro- zi y wy{{ø}}czsy{{ø}} wyelikoscz zast{{ø}}pu, nisz ty masz*, twich przecziwnikow: nye 1{{ø}}- kay sy{{ø}} gich. bo pan bog twoi s tob{{ø}} iest, genze cz{{ø}} viwyodl z zemye Egipskey. A gdisz sy{{ø}} prziblizisz ku boyu: stanye kapłan przed zast{{ø}}pem, a tak k ludu mowy{{ø}}: Slisz Tsrahel, dzysz s nyeprziiaczelmi swimi boy wTeszmyesz. nye 1{{ø}}kay sy{{ø}} sercze wasze! ne stra- szcze sy{{ø}}, ani za sy{{ø}} post{{ø}}paycze, ani sy{{ø}} gich boycze. Bo pan bog wasz po- srzod was gest, a za wasz przecziw nyeprzyaczelom wassim boyowracz b{{ø}}- dze, y viswoli wasz ze scodi. A kxy{{ø}}- zóta po wszech zast{{ø}}pyech volacz b{{ø}}- d{{ø}}, ano wszitko w o y s k a sliszi: Ktori iest czlowyek, genze gest udzalal novi dom, a nye poswy{{ø}}czil gego: gi- dzi a wroczi sy{{ø}} do swego domu, aby
snad nye umarł w boyu, a gini czlowyek poswy{{ø}}czilbi gy. Ktori gest czlowyek, genze iest sczepil vinnicza*, a gesscze nye uczinil gey pospolney, z nyezeto by było slusno wszem pozi- wracz: gidzi, WTOCZ sy{{ø}} do domu twe-11 go, aby snad* nye umarł w boyu, a 79 ginibi czlowyek uziwral gego roboty! Ktori gest czlowyek, genze poy{{ø}}1 sobye zon{{ø}}, a gesscze nye opczowal s ny{{ø}}: gidzi, wrocz sy{{ø}} do swego domu, aby snad nye umarł w boyu, a gini czlowyek poy{{ø}}lby y{{ø}}. To rzek{{ø}}, przi- cziny ginę, y b{{ø}}dze mowicz k ludu: Ktori iest czlowyek straszivi a syer- cza straszivego, gidzi a wroczi sy{{ø}} do domu swego, aby nye wstraszil syercz braczee swee, iako sy{{ø}} sam gest strachem urzasl. A gdisz przemilczali1) kxy{{ø}}zóta woyski, dokonay{{ø}}cz sw{{ø}} mow{{ø}}: tedi giich kaszdi zast{{ø}}p swoy ku boyu sposoby. A iestly k myastu przist{{ø}}pisz, chcz{{ø}}cz gego dobicz: na- pirwey poday gemu miru. Przymyeli gy, a odewrze tobye broni; wszistek lud, genze gest w nyem, sbawyon b{{ø}}- dze, a b{{ø}}dze tobye sluzicz w poddanym Pakliby nye chczal s tob{{ø}} w smo- w{{ø}} gycz, a pocznyeli boy s tob{{ø}}: vi- boyugesz ge. A gdisz ge da pan bog twoy pod r{{ø}}k{{ø}} tw{{ø}}: sbygesz wszistko w nyem, czosz b{{ø}}dze płodu samczowego, myeczem, przesz żon* y przes mlodzenczow y wszego dobitka, gesto w myescze gest. Wszistek plon w y o- gensky (icojeński?) rosbitugesz, y b{{ø}}dzesz gescz s łupu nyeprzyaczol
0 Zapewne: zapowiedzią ném = zakazaném.
') Zamilkli, chciał powiedzieć.
twich, ktoresto pan bog twoy podał tobye. Tak uczinisz wszistkim myastom, ktoresto opodal od czebye s{{ø}}, a ta myasta nye s{{ø}}, ktoresz ku gimyenyu przymyesz. Ale w tich myesczeck, ktoresto tobye ku gymyenyu b{{ø}}d{{ø}} dani, owszem nizadnego nye ostavisz ziwo. ale zbiges myeczem, to iest Eteyskyego, Amoreskyego, Kananeyskego, Fe- rezeyskego, Ewayskego a Gebuzey- skego, iakos przikazal tobye pan bog twoy. aby snad nye nauczili czebe czinicz wszey ganyebnosczi, y{{ø}}szto sami czinili bogom swim, y sgrzeszylibiscze w pana boga wasego. Gdisz 1{{ø}}zesz przed my astem dlugyego czasu, a otaro- szowaw* sy{{ø}} przed nim, aby dobił gego: nye po(ś)czinay sczepow, ktorich- ze owocze godz{{ø}} sy{{ø}} gescz, ani sze- kirami około kragini poszekasz, bo drzewo iest, a nye czlowyek, ani możesz przisporzicz cisla boyownikowego. A iestly drzewya nyeplodz{{ø}}czego, a iest plone, a'k ginim potrzebam godne: poszekaw ge, udzalaŚZ proki^oy{{ø}}dze nye dob{{ø}}dzesz myasta, gesto sy{{ø}} tobye przecziwya.
XXI.
j/\. gdisz b{{ø}}dze nalezona m a r c k a czlowyeka zabitego w zemi, ktor{{ø}}sz pan bog da tobye, a b{{ø}}dze nyevyedzano, kto iest vynyen w zabitem: vinid{{ø}}cz wy{{ø}}czszi urodzenim y s{{ø}}dze twoy, y zmyerz{{ø}} od myasta tey marchi wzdal wszistkick myast około, a ktores na- blisse z nich usrze tern?) starszi z myasta wyeszmye* ialovicz{{ø}} s stada,
ktorasz to iest nye cz{{ø}}gn{{ø}}Ja w yarz- mye, ani zemye krogila radlicz{{ø}}. Y wyod{{ø}} y{{ø}} w doi przikry y kamyenisty, ienze iest nigdi nye oran ani naszena przymal, y srzerz{{ø}} w nyey gardło ia- loviczi. A przist{{ø}}py{{ø}}{{ø}}cz kapłani, synowye Levi, ktoreszto gest zwolil pan bog twoy, aby sluzili y blogoslavili ymyenyu gego, ze wszitka rzecz gich slovi sy{{ø}} kona, a wszelk{{ø}} rzecz cist{{ø}} albo nyecist{{ø}} s{{ø}}dzicz may{{ø}}: y przyd{{ø}} wy{{ø}}czszy urodzenim z myasta tego ku zabitemu, y timyy{{ø}} r{{ø}}cze swree nad ialovicz{{ø}}, gesto gest zabita w dole, rze- k{{ø}}{{ø}}cz: R{{ø}}cze nasze nye przelalista krwye teyto, ani oczi vidzali. Miloscziw b{{ø}}dz panye l’udu twemu Israhelskye- mu, gegozesz vikupil, a nye wskladay krwye nyevinney posrod 1’uda twego Israhelskego. Y b{{ø}}dze odnyeszona vina krewna od nich. y b{{ø}}dzesz ty nye- vinyen krwye nyevinney, ktorasz gest przelana, gdisz uczinisz, czosz gest przikazal pan. Gdysz vnidzesz ku boyu przecziw nyeprzyaczelom swym, a podda ge pan bog twoy pod tw*uf r{{ø}}k{{ø}}, a zgimas ge, a usrzysz w liczbye wy{{ø}}- sznyom* zon{{ø}} krasn{{ø}}, gimyesz sy{{ø}} gey milowacz, chcz{{ø}} y{{ø}} sobye za zon{{ø}} myecz: wyedzesz y{{ø}} do domu swego, a ona ogoli sobye kryczycz{{ø}}, a o- strzize paznogcze. a sloz{{ø}}cz rucko, w nyemze iest y{{ø}}ta, szedz{{ø}}cz w domu twemu*, b{{ø}}dze plakacz otcza y macze- rze swey za geden myesy{{ø}}{{ø}}cz, a potem vnidzesz k nyey y b{{ø}}dzesz s ny{{ø}} spacz, bo iest zona twa. A iestli potem nye b{{ø}}dze tobye k mysly: prze-
pusczisz y{{ø}} wolnye, ani gey mocz b{{ø}}- dzesz przedacz za pyeny{{ø}}dze, ani sn{{ø}}- dzicz mocz, genze ges y{{ø}} ponizil. B{{ø}}-r dzek czlowyek myecz dwye zenye, ge- dn{{ø}} mil{{ø}}, a drug{{ø}} nyemil{{ø}}, y urodzi s nyey syny, y billibi syn nyemiley pirworodzenyecz, y chczalby otczecz z b o z e myedzi syni rosdzelicz: nye b{{ø}}- dze mocz uczinicz syna miley pnwo- rodzonim a vissey myecz, niszli syna nyemiley. Ale syna nyemiley przizna pirworodzonim y da gemu ze waszego, czosz ma, dwa dzali. bo tento gest pir- wy s synow gego, a gemu slusze pirworodzenstwa». Gdysz urodzi czlowyek syna nyeposlusnego y nyekarne- go, genze nye posłucha przikazanya o t c z o w a ani maczerzina, a karali s{{ø}}{{ø}}cz, posluchacz wsgardzi: popatwszi gy, prziwyod{{ø}} przed starsze tego myasta ku wrotom sę dz (sądź), y powye k nim: Tento syn nasz nyekarni a nye- poslusni gest, napomynanya naszego sliszecz nye chcze y gardzi, oddal syo iest obżarstwu y nyecistocze y godom, kamyenim gy obrzuczi lud myesczki 80 y umrze. A tak odnyeszecze zloscz s posrzotka waszego, a tak wszistek Israhel usliszaw, wzbogi sy{{ø}}. Gdisz sgrzeszi czlowyek tim. prze gesto srnver- czi b{{ø}}dze os{{ø}}dzon, a obyesson b{{ø}}dze na szibyeniczi: nye ostanye gego mar- cha na drzewye, ale tegosz dnya po- grzebyon b{{ø}}dze. bo przekl{{ø}}{{ø}}t bogem gest wszelki, ktosz viszi na drzewye. a nikakey nye pokalasz zemye swey, ktor{{ø}}sto pan bog twoy da tobye ku gimyenyu.
-/V gdisz usrzisz volu brata twego albo owcz{{ø}} bl{{ø}}dz< eze, nye minyesz gioh, ale nawroczisz bratu twemu. Ale acz nye iest brat twoy, ani gego znasz, wyedzesz ge w dom swoy, y b{{ø}}d{{ø}} u czebye, doy{{ø}}d nye naydze brat twoy y poymye od czebye. Takyesz uczinisz o osie y o ruchu y o w selkey rzeczi brata twego, ktorabi sy{{ø}} straczila, a ty y{{ø}} nalasl. nye omycskaway iaky* ezu- dz{{ø}}. Usrzisli volu albo osia brata twego padwszi'): nye minyesz, ale pod- nyeszesz s nim. Nye oblecze sy{{ø}} zona w rucho m{{ø}}ske, ani mósz uziwacz b{{ø}}- dze rucha zensktgo. bo ganyebno bo- dze przed bogem*, ktoś to ezini Gdisz chodz{{ø}}cz po drodze, naydze-z na zemi albo na drzewye gnyasdo ptaszę, a maczerz gick na ptaszóczech albo na yayczoch naszedz{{ø}}cz{{ø}}: nye weszmyesz gey z gey dzeczmi, ale dasz gey u c z, dzerzy2) gey dzeczi, acz sy{{ø}} dobrze sstanye tobye, a b{{ø}}dzesz ziw za dlugy czasz. Gdisz udzalas ńoyi dom, uczi- nisz mur sirzechr * około, aby nye bila krew przelana w twem domu, a nye b{{ø}}dzesz vinyen, gdisz sy{{ø}} kto p o pełzny e, nagle padnye*. Nye poszeway vinnieze swey ginim szemyenyem, aby szemy{{ø}}, ktoresby szal, y czosz sy{{ø}} rodzi z vinn icze, spolu sy{{ø}} [nie] poswyo- czilo. Nye b{{ø}}dzesz oracz spolu volem y osiem. Nye obleczesz sy{{ø}} w rucho, gesto z velni a ze lnu tkano gest. Strzo- * 36
') Cecidisse. 2) Zmylone. „Sed abire patiens, captos tenens filio*u. Więc uić (ujść), dzierżąc...
36
pki na podolcze (?) ucinisz a na cztirzech w{{ø}}glech plascza swego, w ktorisz sy{{ø}} odzewasz. Gdysz poymye m{{ø}}sz zon{{ø}}, a potem b{{ø}}dze y{{ø}} nyenavidzecz, vimi- slay{{ø}} na ny{{ø}} sromotą* prze ktor{{ø}}sto by gey zbył, viny{{ø}}* y{{ø}} gimyenyem przezlim, a rzek{{ø}}{{ø}}cz: T{{ø}}toczem zon{{ø}} poy{{ø}}{{ø}}l, a wszedw k nyey nye nala- szlem gey pann{{ø}}: poym{{ø}} y{{ø}} oczecz gey y macz, nyos{{ø}}{{ø}}cz s ny{{ø}} znamyona gey panyenstwa k starszim z myasta, giszto ve wroczech s{{ø}} postawiw (?), y powye oczecz: Dzewk{{ø}} m{{ø}} dalem temuto za malzonk{{ø}}, a on gey nyenavidzi, prziklada gey gimy{{ø}} przezle, rzek{{ø}}{{ø}}cz: Nye nalaszlem gey pann{{ø}} s{{ø}}{{ø}}cz. otocz s{{ø}} znamyona panyenstwa gey, dzewky mey. y pokaże rucho przed starsimi z myasta tego. i popadn{{ø}} starsi myasta tego m{{ø}}za, y byczuy{{ø}} gy, a ods{{ø}} dzi gey sto z a wazy srebra, gesto da ot- czu dzewczemu, ktor{{ø}}sto gest gańbil ymyeuyem przezlim na gey dzewstwe w Israhel. y b{{ø}}dze y{{ø}} myecz za malzonk{{ø}}, any b{{ø}}dze gey mocz zbicz po wszitki czaszi ziwota swego. A iestlibi prawda bila, czosz gest ua ny{{ø}} povye- dzal, ze nye gest nalezona dzewka w panyenstwe: virzucz{{ø}} y{{ø}} ze drzvi domu otcza gego a kamyenim y{{ø}} obrzu- cz{{ø}} wyelkoscz myasta tego, y umrze, ze gest uczinila nyecistot{{ø}} w Israhel a sromot{{ø}} w domu otcza swego, y od- nyeses zloscz s posrotku twego. Gdysz by spal m{{ø}}sz s czudz{{ø}} zon{{ø}}: oba społu umrzeta, to gest czudzolosznik y czudzolosznicza. y vinyeszesz zloscz z Israel. Pakli ktori m{{ø}}sz dzewk{{ø}} pann{{ø}}
sobye otda‘), a usrzaw y{{ø}} nyekto z myasta, albo nalezona gest y spal s ny{{ø}}: prziwyedzesz obu ku bronye myescz- key, a kamyenim y{{ø}} obrzuczisz. dzewk{{ø}} przeto, ze gest nye wolała, s{{ø}}{{ø}}cz w myescze. m{{ø}}ze* przeto, ze pogańbil zon{{ø}} swrego blisznego. s vinyeszesz zloscz s posrotku twrego. Ale gdysz na polu naydze mosz dzewk{{ø}}, gesto gest oddana, a popadwr y{{ø}}, lezal s ny{{ø}}: on sam umrze, a dzewka nicz nye b{{ø}}- dze czirpyecz, ani iest vinua smyerczi. bo iako łotr powstawn przecziw bratu swemu, a zabya duszo gego, takyesz y dzewka czirpyala gest. Sama na polu bila. volala, a nizadni nye przispial, ktoby y{{ø}} viszwolil. A iestly m{{ø}}sz naydze dzewk{{ø}} pann{{ø}}, gesto nye ma męża, a popadn{{ø}} y{{ø}} spal s ny{{ø}}, a prza przislaby k s{{ø}}du: da, ktosz spal s ny{{ø}}, otczu dzewczemu py{{ø}}czdzesz{{ø}}{{ø}}t zaważy srebra, a b{{ø}}dze y{{ø}} myecz za malzonk{{ø}}, bo gest y{{ø}} pogańbil, a nye b{{ø}}- dze gey mocz zbycz po wszitki czaszi ziwota swego.
XXIII.
ye poń/)mye m{{ø}}sz zony otcza swego, ani obnazi odzenya gey. Nye wni- dze czisczoni, albo zdawyone łono may{{ø}}cz, albo ody{{ø}}te albo odrza- zane may{{ø}}cz, w kosczol bozi. Nye vni- dze vileganyecz, genze gest [sjspro- sney nyewyasti urodzon, w kosczol bozi az do dzesy{{ø}}tego pokolenya. Amo- niczsci a Moabisci takyes do dzesy{{ø}}- tego pokolenya nye wnidze* w kosczol
') Despondent, Wulg
bozi, esz na wyeki. bo s{{ø}} nye chczeli wasz potkacz s chlebem a s wrod{{ø}} na drodze, gdyszcze visi i z Egipta, a na- y{{ø}}li so przecziw tobye Balaama, syna Beorova, z Mezopotanyey Sirskey, aby cz{{ø}} przekl{{ø}}{{ø}}l. Y nye chczal gest pan bog twoy usliszecz Balaama, a obro- czil kl{{ø}}twa* gego w pozegnanye twe, przeto ze cz{{ø}} miłował. Nye uczinisz sobye s nimi miru, ani g 1 {{ø}} d a y gich dobrego wszitki dni ziwota twego na wyeki. Nye wzgardzisz Ydumeyskim, bo brat twoy gest, ani Egipskim, bosz 81 przichod nyem bil w zemi gego. Ktoś sy{{ø}} urodzi z nich, w trzeczem pokole- nyu waiyd{{ø}} w kosczol bozi. Gdisz vi- nidzesz przecziw wrogom swym w boy, ostrzegay sy{{ø}} ode wszey zley rzeczi. B{{ø}}dzeli myedzi wami czlowyek, gen- zebi nocznim snem bil pokalan: vini- dze s stanów, a nye wroczi sy{{ø}} asz do wyeczora, a umyge sy{{ø}} wodo po slunyecznem* zachodu, y vroczi sy{{ø}} do stanu. B{{ø}}dzesz myecz vichod przed stani, k nyemusz przidzesz prze prziro- dzon{{ø}} przigod{{ø}}, nosz{{ø}}cz kolek na passze. a gdisz sy{{ø}}dzesz, okopasz około czebye, a layna p y e r s c z {{ø}} przikrigesz na tem myesczu, na ktoremzesz o b 1 e t- czon. bo pan bog twoy chodzy po- ssrot stanów, aby cz{{ø}} viprosczil a poddał tobye nyeprzyaczele twre. a twogi stano wye b{{ø}}d{{ø}} swy{{ø}}czi, a ni- zy{{ø}}dni* smród nye pokaże sy{{ø}} v nich. ani cz{{ø}} opuści. Nye vidas panu parob- ka gego, ktorisz k tobye uczecze. a b{{ø}}dze s tob{{ø}} bydlicz w myesczu, ktores sy{{ø}} gemu slubi, w gednem z twich
myast, acz tu odpocziwa, a nye sm{{ø}}cz gego. Nye b{{ø}}dze zla dzewka myedzi dzewkami Israhelskimi, ani nyecisti s synow Israhelskich. Nye b{{ø}}dzesz offyerowacz roboti* swey nyecistoti, ani za- plati psey (psiej) w domu pana boga twego, bo* czosz koli tego iest, genzeto* by slubil. Bo mirzone gest oboge przed panem bogem twim. Nye poziczisz bratu twemu na lif{{ø}} pyeny{{ø}}dzi twych, ani uzitkow, ani zaduey giney rzeczi, gedno czudzemu. Ale bratu twemu przes* kfy, czosz gest potrzebyen, poziczisz. a pożegna tobye pan bog twoy we waszem usilu twem a w zemy{{ø}}*, w ny{{ø}}sto wnidzesz, odzerzisz*. Gdisz slu- bisz slub panu bogu twemu: nye m y e- s k a y spelnicz. bo to o g 1 {{ø}} d a pan bog twoy. A iestly b{{ø}}dzesz myeskacz, za grzeck tobye postawyono b{{ø}}dze. A iestli nye b{{ø}}dzesz slubówacz, przes grzechu b{{ø}}dzesz. Ale czosz gest gedno visio s twick ust, spełnisz, a uczmisz czoszesz slubil panu bogu twemu, czosz s dobrey wolejr swimi usty przemówił. Wszedw [w] winnicz{{ø}} blisznego, zoby grona, czosz sy{{ø}} tobye luby{{ø}}, ale precz nicz nye winyesesz [sj szob{{ø}}. A vinidzesli na pole swego prziyaczela: nasczi- k a s z kloszow a r{{ø}}kama zemnyesz, ale sirpem nye b{{ø}}dzesz z{{ø}}czi.
XXIIII calum.
A gdisz poymye czlowyek zon{{ø}}, y b{{ø}}dze y{{ø}}) myecz, a ona nye naydze miłości przed gego oczima prze nye- ktori smród: napise list roswmdny y da w r{{ø}}k{{ø}} gey, y pusczi y{{ø}} s swego domu*
A gdisz odydze, poymye ginego m{{ø}}za, a ten tesz nyenavidzi gey, da gey list roswodny a pusczi y{{ø}} s swego domu, bo acz by1) umarł : nye b{{ø}}dze mocz gey pirvi m{{ø}}sz zasy{{ø}} za malzonk{{ø}} wzo{{ø}}cz*. bo pokalana gest a ganyebna gest przed bogem*. Nye day sgrzeszicz w zemi twree, ktor{{ø}}sto pan bog tw7oy da tobye ku gimyenyu. Gdisz m{{ø}}sz poymye zon{{ø}} novo: nye poydze ku boyu, ani gemu ktorego poselstwa ros- kaz{{ø}} pospolitego, ale prozen b{{ø}}dze przes pokuti w domu swem, za czali rok v y e s z o 1 s{{ø}}{{ø}}cz [sj sw{{ø}} zon{{ø}}. Nye przy- myesz myasto zakłada, spodnyego y zvirzchnyego z a r n o w a, bo dusz{{ø}} swr{{ø}} polozil gest tobye. B{{ø}}dzeli popadnyon czlowyek, n{{ø}}kay{{ø}} brata swego s synow Israelskich, a przedal by gy, a wz{{ø}}{{ø}}l peny{{ø}}dze: taki zabit b{{ø}}dze, y vinyeszesz zloscz s posrotka twego. Strzesz sy{{ø}} pilnye, aby nye wszedł w ran{{ø}} tr{{ø}}- dovat{{ø}}. ale wszitko uczinisz, czosz koli naucz{{ø}} cz{{ø}} kapłani z Levi pokolenya podle tego, iakozem gim przikazal, pilnye vipelnisz. Wspominaycze, czso gest ucinil pan bog wrasz Maryey na drodze, gdiszcze sli z Egipta. Gdisz napominasz blisznego swego z nyekakey rzeczi, ktor{{ø}}szto gest tobye dlozen*: nye wnidzesz w gego dom, chcz{{ø}}cz zakład wz{{ø}}{{ø}}cz. ale stanyesz przed nim, a on tobye vinyesze, czosz b{{ø}}dze myecz. A iestly by byl ubogy: nye ostaway przes nocz u szebye zakładu, ale wro- czisz gemu przed slunecznim zachodem, aby spal w swem ruszę, a dobrze
movil tobye. y b{{ø}}dze to tobye za sprawy edliwoscz przed panem bogem twim. Nye zaprzysz zaplati nyedostatecznego y ubogyego brata twego, albo przicho- dz{{ø}}czego, genze s tob{{ø}} przebiwa w zemi twe* albo myedzi wroti twimi gest. ale tegosz dnya wroczysz gemu na- gem gego dzala przed slunecznim zachodem. bo ubogy gest a tim swoy zi- wot karmi, acz nye b{{ø}}dze wolacz ku bogu na cz{{ø}}, a nye b{{ø}}dzesz myecz s nyego grzechu. Nye b{{ø}}d{{ø}} zabyczi ot- czowye za syni, ani synowye za otcze. ale geden kaszdi') za swoy grzech u- mrze. Nye przewroczis s{{ø}}du ttbogyemu, przichodz{{ø}}czemu y syrocze. nye we- szmyes myasto zakładu v wdovy rucha gey. Wspominay{{ø}}*, zesz robotowal w Egipcze, a viwyodl cz{{ø}} pan bog twoi odt{{ø}}d. Przetosz przikazuy{{ø}} tobye, aby ucinil tyto rzeczi. Gdisz sesznesz nasenye na twem polu, a zapomnyaw snop ostavisz: nye wroczysz sy{{ø}}, aby gy wz{{ø}}1. ale ginemu (?) y syrocze y wdo- wye przepuscz wz{{ø}}{{ø}}cz, acz pożegna tobye pan bog twoy we wszem uszylu r{{ø}}ku twu. Paklibi owroce z olivi b{{ø}}- dzesz zbiracz: czosz koli zostanye na drzewye, nye nawroczisz sy{{ø}}, chcz{{ø}} to sebracz. ale ostavisz przichodz{{ø}}czemu, syrocze y wdowye. A gdisz sbyerasz tw{{ø}} vinnicz{{ø}}, nye sbyray gronnich ya- goth, gesto ostaway{{ø}}. acz sy{{ø}} dostan{{ø}} ku uzitku przichodz{{ø}}czemu, syrocze y 82 wdowye. Wspominay{{ø}}*, ze gesz sam robotowal w Egipcze. a przeto przikazuy{{ø}} tobye, aby ucinil t{{ø}}to rzecz.
') W Wulg.: „albo też umrzea.
*) Unusquisque (Wulg.).
-P{{ø}}dzeli prza myedzi nyektorima, a viproszi sobye s{{ø}}dz{{ø}}: ktoregosz s nich sprawyedliw7ego usrz{{ø}}, temu z nich prawdy szvicz{{ø}}zenya‘) dadz{{ø}}, a nyeprawego w gego nyesprawyedliwo- sci pot{{ø}}py{{ø}}. A iestk usrzy tego, ktosz gest sgrzeszil, ze gest dostogen ka- szni: swlek{{ø}}cz gy, przed sob{{ø}} kazi (kasy) bycz podle myari gego grzechu. Ale wszak ran my ara tato bódze, aby liczbi cztirzech dzesy{{ø}}tkow nye prze- sy{{ø}}gn{{ø}}li, tak aby brat twoy, wyelmi s{{ø}}{{ø}}cz zbyt, od twu oczu nye mogl odycz.2) Nye zawy{{ø}}zes ust volowych, gdysz mloczisz w gumnye uzitki twe. Gdisz przebiway{{ø}} bracza spolu, a geden z nich umrze przes dzeczi: zona umarłego nye odda sy{{ø}} za ginego, ale poymye brata gego, y wzbudzi śemy{{ø}} (!) brata swego, a pirworodzonemu synu z nyey zdzege ymy{{ø}} gego, aby sy{{ø}} nye sgladzilo gego ymy{{ø}} z Israhel. A iestly by nye chczal poy{{ø}}cz zony b r a- tra* swego, gesto s prawa ma: poydze zona ku bronye myestkye, y wdzaluge wy{{ø}}czszim urodzenya rze- k{{ø}}{{ø}}cz: Nye chcze brat m{{ø}}za mego wsbudzicz syemyenya bratra swego w Israhel, ani mnye w małżeństwo przi- y{{ø}}cz. Natichmyast prziwolay{{ø}}cz gego opyta*. Odpowyeli: Nye chcz{{ø}} gey sobye za zon{{ø}} poy{{ø}}cz: przist{{ø}}piwszi zona k nyemu przed starsimi, z u g e bo- ti z gego nog, y plunye w oblicze ge-
') Palmam justitiae (Wulg.). ’) Przeciwne sensowi o- ryginału, choć dosłowne tłóm.
go rzek{{ø}}{{ø}}cz: Tak sy{{ø}} stanye czlowye- ku, ktori nye udzala domu brata swego. Y b{{ø}}dze slyn{{ø}}cz ymy{{ø}} gego Dom żutego. B{{ø}}dzetali dwra m{{ø}}za myecz myedzi sob{{ø}} swar, a geden z nich prze- cziwya sy{{ø}} drugyemu pirzchliwye, a chcz{{ø}}cz zona gedna viwadzicz m{{ø}}- za swego s r{{ø}}ku sylnyeyszego, scz{{ø}}- gn{{ø}}laby r{{ø}}k{{ø}} y uchwicilabi łono gego: utnyesz r{{ø}}k{{ø}} gey, any sy{{ø}} uchilisz k nyey zadn{{ø}} miloscz{{ø}}. Nye b{{ø}}dzesz myecz [u] w a c z k u rosmagitey wagy, wy{{ø}}cz- szey y mnyeyszey. ani b{{ø}}dze w domu twem myara wy{{ø}}czsza y mnyeysza. Wagy b{{ø}}dzesz myecz sprawyedkve y prawe, a myara równa b{{ø}}dze y prawa u czebye. Y bc dzesz ziw na zemi dlu- gy czasz, ktoriszto pan bog twoy da tobye. Bo ganyebny gest panu, ktoś to czini, a przecziwTya sy{{ø}} wszey nye- sprawyedliwosci. Wspominay{{ø}}* czso tobye gest uczinil Amalech, na drodze potkaw cz{{ø}}, gdizesz viszedl z Egipta, kako gest sedl przecziwko tobye, a po- slednego zast{{ø}}pa twego, gesto ustawszi sedzeli, zbył, gdizesz ty byl głodem y usilim obcz{{ø}}zon, a nye bal syó gest boga. Przetosz gdisz pan bog twToy da tobye odpoczin{{ø}}cz, a pod wroczilby wszitki narody w okolę w zemi slu- byenya: zagładzisz ymy{{ø}} gego pod nye- bem. Choway sy{{ø}}, a nye zapomnysz!
capitul. XXVI.
./V gdysz wnidzesz w zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sto pan bog twoy da tobye ku gimyenyu, a odzerzisz y{{ø}}, y b{{ø}}dzes w nyey przebiwacz : nabyerzes ze wrszech swych
37
uzitkow' y pirvich urod, y polozisz ge na wyeko, y przydzesz na to myescze, ktores gest pan bog twoy vibral, aby tamo bilo wreszwano ymy{{ø}} gego, a przist{{ø}}py{{ø}}* ku kaplanovi, genze gest w tich dnyoch, a rzeczesz gemu: Przi- znaway{{ø}} syo dzysz przed panem bogem twym, zesz') wszedł w zemy{{ø}}, za ny{{ø}}szto gest przisy{{ø}}gl otczom nasim, abi y{{ø}} dal nam. Y przymye kapl an (!) wyeko z r{{ø}}ki gego, y postavi przed ołtarzem pana boga twego, y b{{ø}}dzesz movicz przed vidzenim pana boga twego : Sirsky przecziw yal sy{{ø}} gest otczu memu, genze biil* sst{{ø}}pil do Egipta, a tu przichodnyem byl w maley liczbie, y rosplodzil sy{{ø}} [w] wyeliky^ rod y w moczni, nyeskonaney wyelikosci. Y n{{ø}}- dzili s{{ø}} nasz Egipsci, a przeciwyay{{ø}}cz syo nam, wskladay{{ø}}cz na nasz pize- cz{{ø}}ska brzemyona. y volalissmi ku panu bogu otczow nasz‘ch, y usskszal gest nasz, a wesrzawszi na nasze po- kori y usyle y n{{ø}}dze, a viwyodl nasz z Egipta w r{{ø}}cze sylney, y roscz{{ø}}gno- nim ramyenyem, y [w] vy elikyem strachu, w dzivyech y znamyonach, y \i- wyodl nasz na toto myescze, a dal nam zemy{{ø}} mlekyem a myodem czek{{ø}}czr. A przeto nynye offyeruy{{ø}} tobye pirwe urod: zemye, ktorosto gest pan bog dal mnye. Y postawasz y{{ø}} przed obliczim pana boga twego, a poklonrw sy{{ø}} panu bogu twemu, karmicz sy{{ø}} b{{ø}}dzesz wszistkim dobrim, ktoreszto gest pan bog twoy dal tobye y domu twemu, ty, y sługa kosczolovi, y przichodzen,
genze s tob{{ø}} gest. A gdisz vipelnisz dzesy^tek wszitkich twich uzitkow, l’a-. ta ' dzesy{{ø}}cinnego trzeczego, dasz słudze kosczolovemu y przlchodz{{ø}}cemu, syrocze y wdowye, aby gedli myedzi twimi wroty y nasziczih sy{{ø}}. y bydzesz movicz M widzenyu pana boga twego: Przlnoslem, czosz gest poswy{{ø}}czonego z domu mego, a dalem to słudze kosczolovemu y przichodnyovi y syrocze y wdowye, iakosz mi przikazal. Nye omyeskalem przikazanya twego, anym zapomnyal twego przikazanya. Nye u- kusylem tego w zalosci mey, anym tego odkładał w ktorey nyecistocze, a- nym tego stravil w nyec’Stey rzeczi. Posluszenem bil głosu pana boga mego, a wszistko ucinil, czosz mi przikazal. Wesrzi na my{{ø}} panye s swy{{ø}}tiney twey’ swy{{ø}}tey y z viszokosci nyebye- skyego przebitka, a pozegnay ludu twemu Israhelskemu, y zemy y{{ø}}szto 83 nam dal zemy{{ø}} mlekyem y myodem czek{{ø}}cz{{ø}}. Iakosz przisy{{ø}}gl otczom nasim, dzysz pan bog twoy przisyogl tobye, aby czinil gego przikazanya tato y s{{ø}}dy, a ostrzegał y pełnił ze wszego syercza twego y wszitkey dusze twey. Pana ges (jeś) wabral dzysz, aby byl tobye w bog, a ty aby chodził po drogach gego, ostrzegay{{ø}} duchowmich obyczayow gego a przikazanya gego y sódow, y posslusen bil rzeczi gego. Owa, pan vibral cz{{ø}} dzysz, aby byl gemu lud wlostni, iakosz gest movil tobye, aby ostrzegał wszego przikazanya gego. y uczini cz{{ø}} visszego wszech narodow, ktoresto gest stworzil na chwa-
‘) Miało być: żem!
1{{ø}} y na slaw{{ø}} ymyenyu swemu, aby byl swy{{ø}}ti panu bogu twemu, iakosz movil tobye iest.
XXVII.
!Przikazal gest Moyzes y starszi Israelsci ludu rzek{{ø}}cz: Ostrzegaycze przikazanya wszelkego, ktores ya przika- zuy{{ø}} wam dzysz. Gdiisz przeedzesz Iordau, vnidzesz w zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sto pan bog twoy da tobye. vibyerzesz wyeli- ke kamyenye y spogisz ge wapnem y ugladzysz, aby mogl na nich pisacz wszistka slowa tegoto prawa, Iordan przeyd{{ø}}, gdisz wnydzesz w zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sto pan bog da tobye, zemy{{ø}} mlekyem a myodem czek{{ø}}cz{{ø}}, iakosz gest przisy{{ø}}gl otczom twim. Przetosz gdysz przeydzesz Iordan, wznyesz kamyenye, ktoresz ya dzysz przikazuy{{ø}} tobye, na górze Ebal, y spogesz* ge wapnem, y udzalasz tu ołtarz panu bogu swemu s kamyenya, gegosto gest zelazo nye dotklo, y skaly nyerownanego ani u- gladzonego* y b{{ø}}dzesz na niem offyerowacz obyati zapalne panu bogu twemu, a offyerowacz b{{ø}}dzesz obyati pokoyne, y b{{ø}}dzesz gescz tam, y kar- micz sy{{ø}} b{{ø}}dzesz przed panem bogyem twim. Y napiszes na kamyenyu wszitka slowa tegoto prawa yawaiye y swye- tley*. Y rzekli s{{ø}} Moyzesz y kxy{{ø}}z{{ø}}ta Levi pokolenya ku wszemu Israhel ; Bacz a słysz Israhel, dzysz uczyny on nyesz') lud* pana boga twego, usłysz glosz gego, spełnisz przikazauya y spra- wyedliwosci, gesto ya przikazuy{{ø}} to
bye. Y przikazal gest Moyzesz ludu tego dnya, rzek{{ø}}cz: Cito stan{{ø}} ku bo- goslawyenyu bożemu na górze Gari- zim, Iordan przeyd{{ø}}cz: Symeon, Levi, Iudasz, Izachar, Iozef y Benyanim*. A na one sstrony cito stan{{ø}} ku przekl{{ø}}- cz{{ø}}* na górze Ebal: Ruben, Gad, Asser, Zabulon, Dan y Neptalim. Y b{{ø}}d{{ø}} wrolacz sludzi kosczelni, a rzek{{ø}}cz ku wszem mężom Israhel wiszokim: Prze- kl{{ø}}ti czlowyek, ktori uczini ricze d{{ø}}te, a ganyebnoscz bila bogu dzalo r{{ø}}{{ø}}k rzemy{{ø}}slnikowick, ypolozitow skri- cze, y odpowye wszitek lud: Amen. Przekloti czlowyek, ktorisz nye czczi otcza swego y maczerze. y rzecze wszitek lud : Amen. Przekl{{ø}}ti, ktorisz przenoszi myedze swego blisznego 0) y odpowye wszitek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, ktosz dopuści bl{{ø}}dzicz ślepemu na drodze, y rzecze wszistek 1’ud: A- men. Przekl{{ø}}ty, ktorisz przewracza s{{ø}}{{ø}}d przichodz{{ø}}cemu, syrocze y wdowye. y odpowye wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, ktorisz spy z zon{{ø}} otcza swego y odkrige przikricze łoza gego. y rzecze wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, genze spy s ktorimzekoli dobytcz{{ø}}czem. y odpowye wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, genze spy s sostr{{ø}} sw{{ø}}, y z dzewka* otcza swego albo maczerze swey. y odpowye wszistek l ud: Amen. Przekl{{ø}}ti, ktosz spy se czcz{{ø}} (tścią) swr{{ø}}. y rzecze wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}- ti, ktosz zabye tagemnye blisznego swego, y odpowye wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, ktosz spy z zon{{ø}} blisznego swego, y odpowye wszistek l ud: Amen.
') Myłka, zamiast: jeé.
Przekl{{ø}}ti, ktosz byerze dari, aby zabyl dusz{{ø}} nyevinnye*. y odpowye wszistek lud: Amen. Przekl{{ø}}ti, ktosz nye osta- nye w umovye tego prawa, ani gego uczinkyem pełni, y odpowye wszistek lud: Amen.
XXVIII.
J\ le b{{ø}}dzesli słuchacz głosu pana boga swrego, aby czinil y chował wszistko przikazanye gego, ktoresto ya przikazuy{{ø}} tobye dzysz: uczini cz{{ø}} pan bog twoy visszego nad wszistki ludzi, gesto przebiway{{ø}} na zemi. Y przyd{{ø}} tobye wszitka pozegnanya tato y pc- chwycz{{ø}} cz{{ø}}, acz ty przikazanya gego b{{ø}}dzesz słuchacz. Blogoslawyon ty w myescze y blogoslawyon na polu. Blogoslawyon plod brzucha twego, y blogoslawyon plod zemye twey, y plod skota twego, y stada baranow twich, y chlevi owyecz twich. Blogoslawyone stodok twTe, y pożegnani ostatkowye twogi. Blogoslawyoni b{{ø}}dzesz vnidz{{ø}}cz y vinidz{{ø}}cz*. Dacz pan nyeprziyaczele twe, gesto powstayó przeciw tobye, zecz padn{{ø}} [tc] wydzenyu twrem. Gedn{{ø}} drog{{ø}} przyd{{ø}} przecziw tobye, a sedmy{{ø}} pobyez{{ø}} przed twim obliczim. Wipusci pan pozegnanye na twe piwnicze y na wszistko usile r{{ø}}ku twu. y pożegna tobye na zemi, ktor{{ø}}szto przymyesz. Wzbudzi cz{{ø}} pan za swyati* lud sobye, iakosz gest przisy{{ø}}gl tobye, acz b{{ø}}dzesz ostrzegacz przikazanya pana boga twego, a chodzicz po gego drogach. Y usrzi lud ze wszech zemy, ze ymy{{ø}} boże nazwano gest nad tob{{ø}}, y
b{{ø}}dze sy{{ø}} czebye bacz. Y uczini pan, ze b{{ø}}dzesz obfitowacz we wszem dobrem , y w płodu ziwota twego, y w płodu dobitka twego, y w płodu zemye twey, prze ny{{ø}}sto gest pan bog przisy{{ø}}gl oczczom twim, aby y{{ø}} dal tobye. Otewrze pan skarb swroy nalepsy, nyebo, aby descz dało zemi twey czasem swim, y pożegna wszitko usyle r{{ø}}ku twu. Y b{{ø}}dzesz poziczacz wyelu narodom, a sam u żadnego poziczacz 84 nye b{{ø}}dzesz. Ustanovi cz{{ø}} pan bog twoy na glow{{ø}}, a nye na ogon. y b{{ø}}- dzesz wzdi z virzchu, a nye posrod1), acz bódzesz słuchacz przikazanya pana boga twrego, gesto ya przikazuy{{ø}} tobye dzysz, aby chował i pełnił, a nye pochilal sy{{ø}} od nyego ani na pravicz{{ø}} ani na levicz{{ø}}, y nye naśladował bogow czudzich, ani sy{{ø}} gim modl(i(). A iestli nye chczesz sliszecz głosu pana boga twego, aby chował y pełnił wszitka przikazanya gego y duchowne o- byczage, ktoresto ya przikazuy{{ø}} tobye dzisz: spadn{{ø}} na cz{{ø}} wszitki kl{{ø}}twy tyto y (uywy{{ø}}z{{ø}}2) sy{{ø}} w czó. Przekl{{ø}}ti b{{ø}}dzesz w myescze, przekl{{ø}}ti b{{ø}}dzesz na polu, przekl{{ø}}ta stodoła twa, prze- kl{{ø}}te wszitki uzitki twre, przekl{{ø}}ti plod ziwota twego, y plod zemye twey, stada wolow twich, y stada owyecz twych. Przekl{{ø}}ti b{{ø}}dzesz wchadzay {{ø}} y vi- chadzayę. Prziwyedze pan na cz{{ø}} glod y lacznoscz, y layanye na wszitki uczynki twe, czosz ty czinis, doy{{ø}}d czebye nye setrze y straczi richlo, prze twe wimislenye nagorsze,
‘) Wulg. „et non subter“. 2) „apprehendent“ (Wulg.).
w ktorichzesto* ostał gego. Przicini tobye pan mor, doy{{ø}}d cz{{ø}} nye zatra- czi z zemye, do ktoreyzeto przydzesz k dzćrzenyu*. Rani cz{{ø}} pan byad{{ø}}, y zymnicz{{ø}}, y zymn{{ø}}gor{{ø}}czosczo, y wyo- drem, y powyetrzim skazenya y rdzy{{ø}} (rdzą), a przecziwicz sy{{ø}} tobye b{{ø}}dze, doy{{ø}}d nye sginyesz. B{{ø}}dze nyebo, gesto nad tob{{ø}} gest, myedzanye, a zemy{{ø}}*, na nyeyzeto chodzisz, zelaszna. Da pan zemi twrey przewal pro- s s n i i), a spadnye na cz{{ø}} s nyeba po- pyol, doy{{ø}}d nye b{{ø}}dzesz start. Podda cz{{ø}} pan, ze padnyesz przed nyeprzya- czelmi swami. Gedn{{ø}} drog{{ø}} vinidzesz przecziw gim, a sedmy{{ø}} pobyezysz, rosproszon s{{ø}}{{ø}}cz po wszistkich kro- lewstwach na zemi. Bódze marcha twa
4
w pokarm wszemu ptastwu nyebye- skyemu y zwyerz{{ø}}tom na zemi, y [nie] b{{ø}}dze, ktoby od czebye odegnal. Rani cz{{ø}} pan wrzodem egipskim na stronye twego czala, ktor{{ø}}sz layna vipusczasz, y crostami y swirzbyem, tak ze usdro- wyon nye b{{ø}}dzesz mocz bycz. Rani cz{{ø}} pan omamyenim y slepot{{ø}} y gne- wem misli twey, ze b{{ø}}dzesz o polu- dnyu maczacz, iako gest o byki ma- czacz ślepi wye* czmach, y nye sdrz{{ø}}- dzi (?) twich dróg. Po w szitki czasy b{{ø}}- dzesz czirpyecz b{{ø}}d{{ø}}* 2), ocz{{ø}}zon s{{ø}}{{ø}}cz na misk nasilim, a nye may{{ø}}, ktoby cz{{ø}} vibavil. Poymyesz zon{{ø}}, a gini s ny{{ø}} b{{ø}}dze spal. dom udzelas, a nye b{{ø}}dzesz w nyem przebiwacz. vinnicz{{ø}} uczinisz, a nye b{{ø}}dzesz s nyey sbiracz.
') „Det imbrem pulverem11, więc: przewal proszny. 5) Zapewne zamiast biadę.
Vol twoy obyetowan b{{ø}}dze przed tob{{ø}}, a nye b{{ø}}dzesz gego gescz. Osel twoy b{{ø}}dze poy{{ø}}t [w] widzenyu twem, a nye bódze nawroczon tobye. Owcze twe b{{ø}}d{{ø}} dany nyeprzyaczelom twim, a nye bpdze, ktoby wspomogi tobye. Synowe twogi y dzewki twe poddany b{{ø}}d{{ø}} ginemu ludu, a ty patrzasz swi- ma oczima na to, a ty gyn{{ø}}cz b{{ø}}dzesz przed gich vidzenim czalego dnya, a nye bódze syla w twey r{{ø}}cze. Uzitki zemye twey y wszitka robota twa* se- srze lud, ktoregos ty nye znasz, a ty b{{ø}}dzes czirpyecz zawzdi, byad{{ø}} ob- cz{{ø}}zon s{{ø}}{{ø}}cz po wszitki dni, a 1{{ø}}ka- y{{ø}}cz sy{{ø}} przed gego groz{{ø}}, y{{ø}}szto usrzita oci twogi. Rani cz{{ø}} pan wTrzo- dem psotnim na kolanoch y lytkach, a usdrowyon nye b{{ø}}dzesz mocz bycz od py{{ø}}ty w nodze az do czemyenya twego. Zawyedze cz{{ø}} pan y krola twego, gegosz ustawysz nad szob{{ø}}, wr lwd (lud), gegosto nye sznasz ty y otczowe twogi. y b{{ø}}dzesz tam sluzycz czudzim bogom dzewyanim* y kamyennim. Y b{{ø}}- dzesz zatroczon* w przislowye y w po- wyescz wszem*) ludu, do ktoregosto cz{{ø}} wyedze pan. Saacz b{{ø}}dzesz vyele w zemi, a mało uszńes, bo kobilki snyedz{{ø}} wszitko.Vinniczewsplodysz* y wskopasz, ale vina nye b{{ø}}dzesz pycz, ani czso z nyey veszmyesz, bo b{{ø}}dze opuscz{{ø}}na* *) czirwmi. Oliwy b{{ø}}dzesz myecz na swych2) krayoch twych, a nye b{{ø}}dzesz sy{{ø}} mazacz olegem, bo skapye a sgynye. Synow naplodzysz y dzewek, a nye b{{ø}}dzesz sy{{ø}} gimi cze-
*) Vastabitur. 2) Miało być: wszech.
ssycz, bo b{{ø}}d{{ø}} wyedzeni w nyevolstwo. Wszitko twre sadowe drzewye y owocze zemye twey rdza zaguby. Przichodzen, genze bidk s tob{{ø}} w zemi, z w y s s i sy{{ø}} nad cz{{ø}}, y b{{ø}}dze czebye vissy, a ty sy{{ø}} ponizisz y b{{ø}}dzesz nyssy. On b{{ø}}dze tobye poziczacz, ale nye ti gemu. On b{{ø}}dze na glowye, a ty na ogonye. Y przyd{{ø}} na cz{{ø}} wszitki tyto kl{{ø}}twy, przecziwyay{{ø}}cz sy{{ø}} tobye, snó- dz{{ø}} cz{{ø}}, doy{{ø}}d nye sginyesz. bo ges nye posłuchał głosu pana boga twego, anisz chował przykazanya gego y du- chownich obiczayow, gesto gest przikazal tobye. Y b{{ø}}d{{ø}} nad t{{ø}}b{{ø}}* znamyona y dziwy, y w naszenyu twem az na wyeki, yrzes rye sluzyl panu bogu twemu w radości syercza swego y veselu, prze obfitoscz wszego dobrego. Przetosz b{{ø}}dzesz sluzicz nyeprziyacze- lovi swemu, gegosz przepuści na cz{{ø}} bog, w głodzę y w pragnyenyu, w nagości y we wszitkey n{{ø}}dzi. y wlozi ze- laszne yarzmo na twe gardło, doy{{ø}}d czebye nye setrze. Prziwyedze na cz{{ø}} pan naród z dalekey stroni a s poślednich krayow zemye, podobny orlici latay{{ø}}cey w nagłości, gegosz y {{ø}} z i k o- vi nye b{{ø}}dzesz mocz srozumyecz, naród nyesromyeszliwi, genze nye odpuscz{{ø}}* staremu, ani sy{{ø}} slutuge nad robyonkem y sirot{{ø}}, ale posrze ple- my{{ø}} dobitka twego y owocz zemye twey, doy{{ø}}d nye sginyesz. a nye osta- vycz psenycze tobye, ani vina, ani o- leyu, ani stad volowich ani owczich, doy{{ø}}d czebye nye zatraczi y nye zetrze 86 we wszech myesczech twych. A ska
zom b{{ø}}d{{ø}} muri twe twarde y viszoke po wszey zemi twey, w nichzes na- dzey{{ø}} myal. Obl{{ø}}zon b{{ø}}dzesz myedzi wroti twimi po wszey zemi twey, y{{ø}}sz pan bog twoy da tobye. a b{{ø}}dzesz gescz plod ziwota twego a myasso* synow y dzewek twich, gesto da tobye pan bog twoy, w n{{ø}}dzi y w ska- zenyu twem, gimze cz{{ø}} obcz{{ø}}zi wróg twoy. Czlowyek roskosnego ziwota myedzi wami, y nyeczisti barzo z a v i- dzecz b{{ø}}dze bratu swemu y zenye, ktorasz polega na lonye gego, a nye uda my{{ø}}sa synow swych, gesto sam ge, przeto ze nicz ginego nye ma w oblezenyu* y w ubostwe, bo s{{ø}} skazili cz{{ø}} nyeprziyaczele twoy myedzi wszitkimi wroti twimi. C ź a n k a (.) i) zona y roskosna, yasto nye mogła chodzicz po zemi, ani swey nogi stopy2) na zemi postavicz prze my{{ø}}koscz swych nog y cźankoscz wyełyk{{ø}}, zawy- dzecz b{{ø}}dze m{{ø}}zu swemu, genze polega na gey lone, nad my{{ø}}ssem syna swego y dzewki swey, ynad ma- c z e r z n i k i m, genze vicliadza s trz o s 1 gich, y nad mlodzonki, gisto tey godzini zrodzili sy{{ø}}. bo ge sgedz{{ø}} ta- gemnyre, prze nyedostatky wszitkich rzeczy w obl{{ø}}zenyu y w skazenyu, gimzeto cz{{ø}} ogaruye nyeprzyaczel twoy myedzi wroty twimi. Nye b{{ø}}dzesli cho- wacz y pelnicz wszech slow tegoto za- kona, gesto s{{ø}} pisani w kx{{ø}}gach tich- to, a nye b{{ø}}dzesli sy{{ø}} bacz ymyenya, gego sławnego y grosznego, to gest pana boga twego: przisporzi pan ran
') „Teneracienka, delikatna. *) rvestigiut*“.
twich, y ran syemyenya twego, y ran wyelikich, y ustawyczne nyemoczi, psotne y wyeczne. Y obroczi na cz{{ø}} wszitki n{{ø}}dze egipske, ktorickzes sy{{ø}} 1{{ø}}- kal, y b{{ø}}d{{ø}} sy{{ø}} czebye dzerzecz. A nadto wszitki nyemoczi y rani, gesto nye s{{ø}} popisani w kx{{ø}}gach tegoto zakonu, prziwyedze pan na cz{{ø}}, doy{{ø}}d czebye nye zetrze. Y ostanyecze w ma- ley liczbye, iakoszescze drzewye bili w rosmnozenyu iako gwyasdy* nye- byeske, zesz nye posłuchał głosu pana boga twego. A iakosz sy{{ø}} drzewyey pan nad wami radował, dobrze wam c z i n y {{ø}}, a wasz p 1 o d z {{ø}} : takesz sy{{ø}} weselicz b{{ø}}dze, zatracz{{ø}} wasz. y podwroczi, abyscze sgin{{ø}}li z zemye, do nyeyzeto wnidzecze ku gimyenyu. Ros- proszi cz{{ø}} pan bog po wszech ludzeck, od virzcliu zemye az do krayow gick. y b{{ø}}dzesz tu sluzicz bogom czudzim, gickzes ty ges nye znal ani otczowye twogi, drzewyani y kamyenni*. A w tick narodzech nye odpoczinyesz, ani b{{ø}}dze odpoczinyenye st{{ø}}panyu nog twack. Bocz da pan tu (?) syercze s t r a- sywe, y nyestaczczone oczi, y dus{{ø}} zaloscz{{ø}} udr{{ø}}czon{{ø}}. y b{{ø}}dze zi- wot twoy, iako straszidlo przed tob{{ø}}. L{{ø}}kacz sy{{ø}} b{{ø}}dzes we dnye y w noczi, a nye uwyerzisz ziwotu twemu. S yutra rzeczes: kto mi do (da) wyeczor ? a z wyeczora: kto mi da yutro? prze strack syercza twego, gimzeto sy{{ø}} sstra- szyl, a prze to czosz usrzysz oczima swim a. X a wroczy cz{{ø}} pan na lodzack do Egipta, po drodze, o neyzeto rzeki tobye, aby gey wy{{ø}}czey nye ogl{{ø}}dal.
Tu b{{ø}}dzesz przedan nyeprzyaczelom twim w slugy y w sluzebnicze, a nye b{{ø}}dze, ktoby kupyl.
XX nonum capiłu:
T
JL o s{{ø}} słowa zaslubyenya, ktoresto przikazal pan Moyzeszovi, aby ge sczwir- dzil s syni Israelskimi w zemi Moab- skey, przes1) tego ślubu, genzeto gim zaślubił na Oreb. Y zvola Moyzes wszego Israkela, y powye gim: Wyscze vi- dzeli wszitko, czosz gest uczinil pan przed wami w zemi Egipskey Farao- novi y wrszem slugam gego y wszey zemi gego, pokuszenya wyelika, gesto sta vidzele oczi twogi, ty dzivi y znamyona wyelika. a nye dal wam syercza rozumnego y oczu vidz{{ø}}czick y ussu, gesto by mogli sliszecz az do nynyeyszego dnya. Wyodl wasz czterdzesci laat po puści, nye zadrali s{{ø}} sy{{ø}} rucha wasze, ani obów (!) waszich nog wyotckoscz{{ø}} gest sgin{{ø}}- la. Cklebascze nye gedli, vina y ginego picza scze nye pili, abyscze wye- dzeli, ze on gest pan bog was. Y przi- sli(slcze na to myescze, y viszedl gest kroi Seon Ezebonsky a Og, kroi Ba- zanski, potkaw sy{{ø}} s nami ku boyu. Y pobilisme* ge y odzerzehsmi zemy{{ø}} gich, y oddaliśmy ku gimyenyu Rube- novi a Gadovi a poi pokolenyu Ma- nasszowui. Przetosz ckowaycze słowa smovi teyto, a pelncze ge, abyscze ro- zumyely wszemu, czosz czinicze. Vy stogicze wszistczi dzysz przed panem bogem waszim, kxy{{ø}}z{{ø}}ta wasza y po-
') „praeter". Wulg.
kolenye, y wy{{ø}}czszi urodzenim y mi- strze, y wszistek lud Israhelski, synowye y zoni wasze, przichodnyowye, gisto s tob{{ø}} przibyway{{ø}} w stanyech, przes r{{ø}}baczow lyesnich a gisto svo- sz{{ø}} wod{{ø}}: aby wszedł w slub pana boga y w prawye zaprzisz{{ø}}zonim, gesto dzysz pan bog twoy uderzi') s tob{{ø}}. A wzbudzi cz{{ø}} sobye za lud, a on b{{ø}}- dze pan bog twoy, iakosz gest movil tobye, y przisy{{ø}}gl otczom twim, Abra- movi, Yzaakovi a Iakubovi. Ani wam eamim ya tato zaslubyenya sczwir- d z a y {{ø}} (■) y tichto przisy{{ø}}gl* p o- czwirdzay{{ø}}, ale wszistkim nynyey- sim y odesslim. Bo vy znaczę, kako- smi przebiwTali w zemi Egipskey, a ka- kosmi sli po posrotku nadrow* (narodów), przes nyesto gyd{{ø}}{{ø}}cz vidzeliscze ga- nyebnosczi2) y sprosnosci, to gest m o- dli gick, drzewo y kamyen, srebro y złoto, gemusz sy{{ø}} modlili. Aby snad* nye bili myedzi wami m{{ø}}sz albo zona, czebadz albo pokolenye, gegosto by sercze bilo odwroczono od pana boga twego dzysz. zęby sedi y sluzil bogom tick narodow, y billibi myedzi wami korzeń plodz{{ø}}czi zolcz y gorzkoscz. A gdiisz usliszysz słowa przisy{{ø}}gy teyto, wsblogoslavi sobye w serczu swem rze- k{{ø}}{{ø}}cz: B{{ø}}dze mnye mir, a b{{ø}}d{{ø}} cko- dzicz w złości syercza swego, a przytnę opiły pragn{{ø}}czego, a pan nye odpuści gemu, ale tedy, gdiisz nawy{{ø}}czey pirzckliwoscz gego rozlege sy{{ø}} w po- mst{{ø}} przecziw czlowyeku temu, y po-
') „percutit* (foedus). Wulg. ł) Kréskuj§c g, może chciał wyrazić 7»?
sy{{ø}}dze gy wszistko przekl{{ø}}cze, gesto popisano gest w tich kxy{{ø}}gack, y zagładzi ymy{{ø}} gego pod nébem, y stravi gy na pogynyenye ze wszego pokolenya Israkelskyego, podle przekl{{ø}}- cz{{ø}}*, gesto w kxy{{ø}}gack tegoto zakona y zaslubyenya gest popiszano. Y rzecze naród b{{ø}}d{{ø}}cz i *) y synowye, gesto sy{{ø}} narodz{{ø}} potem, y podroszni, ktorzyszto z dalekick stron przyd{{ø}}, u- srz{{ø}} rany zemye tey y nyemoci, gi- mysto ge gest szn{{ø}}dzil pan bog, szar{{ø}} (siarą) y gor{{ø}}czoscz{{ø}} sluneczn{{ø}} szg{{ø}}{{ø}}cz, tak aby wy{{ø}}czey nye bila poszewana (posiewana), ani czso zelonego sy{{ø}} wsplo- dzilo, na prziklaad przewroczenya Sodomi y Gomori, A damy a Seboym, gesto gest podwroczil p4?i bog w' guye- wye a pirzckliwosćzi swey. Y rzek{{ø}} wszistczi narodowye: Przecz gest tak pan uczinil zemi teyto? ktori gest gnyew y rosgnyewanye gego nyesmyer- ne ? Y odpowyedz{{ø}}: Bo s{{ø}} opuścili smow{{ø}} pana, yósto gest zaślubił otczom gich, gdisz gest ge wiwyodl z zemye Egipskey. y sluzili s{{ø}} bogom czudzim y kl{{ø}}nyali* s{{ø}} sy{{ø}} gim, gickzeto s{{ø}} nye vidzeli a gimzeto s{{ø}} nye bili poddani. Przetosz rosgnyewralo sy{{ø}} gest pirzekanye boże przecziw tey zemi, aby prziwyodl na nye wszitki kl{{ø}}tfy, gesto w kxy{{ø}}gack tickto s{{ø}} popisani. y virzuczil ge z zemye gick w gnyewye a w pirzekanyu a y w mi- rz{{ø}}czcze wyelikey, y virzuczil ge do czudzey zemye, iakosz dzysz giscze*2) sy{{ø}}. Skricze (?) przed panem bogem na-
■) „sequens generatio*. W'ulg. ł) Myłka zamiast iści się.
szim, genzeto (?) yawnye b{{ø}}dze, nanye') y synom naszim az na wyeki, bichom pełnili wszistka słowa zakonu tegoto.
XXX.
-Przetosz gdysz przeyd{{ø}}* 2) tyto wszi- stki rzeczi k tobye, pozegnanye, albo przekl{{ø}}cze, ktorezem vilozil przed twim vidzenim, a ty b{{ø}}d{{ø}}cz zaloscziw syerczem twim we wszech narodzech, w nichzeto wasz rosprossil pan bog twoy, y nawroczysz sy{{ø}} k nyemu, y b{{ø}}dzesz posluchacz gego przikazanya, iakosz ya dzysz przikazuy{{ø}} tobye y synom twim, we wszem syerczu twem y we wszey | duszi twey: y nawroczi cz{{ø}} pan bog twoy z wy{{ø}}zenya twego, a slutuge sy{{ø}} nad tob{{ø}}, a potem zbierze cz{{ø}} ze wszech ludzi, w ktorichzeto cz{{ø}} bil drzewyey rosproszil. A iestkbi az do progu nyebyeskyego bilbi ros- proszon, odt{{ø}}{{ø}}d cz{{ø}} vicz{{ø}}gnye pan bog twoy, y przyme* y wyedze w zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sz s{{ø}} dzerzeli otczowye twogi, y odzerzysz y{{ø}}. y pożegna czebye, wy{{ø}}cz- sim liczb{{ø}} cz{{ø}} uczini, nisz s{{ø}} bili otczowye twoy. Y obrzeze pan bog twoy sercze twe y sercze syemyenya twego, aby miłował pana boga twego we wszem serczu twem y ze wszey dusze twey, aby mogl ziw bycz. Ale wszistko przekl{{ø}}cze obroczi pan bog na twe nye- prziyaczele y ty, ktorzisz czebye nye- navidz{{ø}} a przecziwyay{{ø}} sy{{ø}}. Ale ty nawrocz sy{{ø}} y posłuchasz głosu pana
') Źle napisał, zamiast nam. Zresztą itłómacz całego tego zdania nie rozumiał i mylnie je oddał. Wulg. ma: Abscondita — Domino Deo nostro quae manifesta sunt — nobis et filiis nostris itd. 2) Miało by<5: przyjdą.
boga swego, y uczinisz wszitko przikazanye, ktorezem ya tobye przikazal dzysz. Y uczini cz{{ø}} pan bog twoy obfitego we wszem robotowanyu r{{ø}}{{ø}}k twroyu, y w plemyenyu ziwota twego, y w płodu dobitka twego, y w zi- snosczi zemye twe*, y we wszem sbo- z u sczodrogo*'). Bo sy{{ø}} nawroczi pan, aby sy{{ø}} weselił nad tob{{ø}} we wszem dobrem, iakosz sy{{ø}} gest weselił nad twimi otczy. Tak, acz posłuchasz głosu pana boga swego y ostrzegacz b{{ø}}- dzesz gego przikazanya y duchownich obiczayow, gesto w temto zakonye popisany s{{ø}}, a nawroczysz syp ku panu bogu swemu we wszem serczu twem y we wsze* duszy twey. Przikazanye toto, gesto ia dzysz przikazuy{{ø}} tobye, nye iest nad tob{{ø}} ani daleko położono, ani na nyebye postawy ono, aby kto mogl rzecz: [Kto] z nasz moze na nyebo wst{{ø}}picz, aby przynyosl to k nam, y posłuchami y skutkem napelnimi? Ani za morzem postawyono iest, aby ge rosmownye (?) powyedzal: Kto z nasz moze sy{{ø}} przeplavicz za morze a to asz k nam przinyescz, abichom mogli sliszecz y uczinicz, czosz przikazano gest nam od pana? Ale gest tu rzecz wyelmi bksko, słowo w usczech twich y w serczu twem, aby ge pełnił. Szna- myonay, czso dzysz vilozilem w vi- dzeniu twem ziwot a dobrot{{ø}}, a przecziw temu smyercz a zloscz. aby miłował pana boga twego, a chodził po gego drogach, a ostrzegał gego przikazanya y duchownich obyczayow y
') Wulg.: et in rerum ommutn largitate.
s{{ø}}dow, a byl ziw. y rosmnozi cz{{ø}} y pożegna czebye pan w zemi, w ktor{{ø}}sz wnidzesz ku odzerzenyu. A iestly od- wroczono b{{ø}}dze sercze twe, a nye b{{ø}}- dzesz chczecz skszecz, a bl{{ø}}dem s{{ø}}{{ø}}cz oklaman, klanyacz sy{{ø}} b{{ø}}dzesz bogom czudzim y sluzicz gim: naprzood po- wyadam tobye dzysz, ze zagynyesz, a mały czasz b{{ø}}dzesz bidlicz w zemi, do nyeyzeto Iordan min{{ø}}w wnidzesz ku dzerzenyu. Swyatki prziwolawam dzysz nyebo y zemy{{ø}}, zeczem vilozil ziwot wam, y dobre pozegnanye y kl{{ø}}tf{{ø}}. Przetosz voliszh ziwot, aby y ti ziw byl y synowye twogi, a miluy pana boga twrego, a posluchay głosu gego, a gego sy{{ø}} p r z i d z e r z i. bocz on gest ziwot twoy a przedluzenye dnyow twich, aby bidlil w' zemi, za y{{ø}}szto pan iest przisy{{ø}}gl otczom twim, Abramovi, Izaa- kovi, Iakobovi, aby y{{ø}} dal gim.
XXXI.
./V odszedwr Moyzes, vimovil gest wrszi- tka słowa tato ku wszemu Israhelovi, a rzekvcz k nim: Dwadzescza sto lat yusz mam dzysz, nye mog{{ø}} daley vi- chadzacz y wchadzacz, a ofszem gdisz gest pan rzeki mnye: Nye przeydzesz Iordana tegoto. Przeto pan bog twoy poydze przed tob{{ø}}, a on zagladzy wrszi- tki narodi tito w vidzenyu twem, a o- dzerzisz y{{ø}}. a Iozue tento poydze przed tob{{ø}}, iakosz gest movil pan. Y uczini pan gim, iakosz gest ucinil Seonovi a Ogovi, krolom Amoreyskim, y zemi gich, y sgladzi ge. Przetosz gdysz y tyto podda wam, takyesz uczinicze gim,
iakozem przikazal wam. M{{ø}}sznye czin- cze y posilicze sebye. nye boycze sy{{ø}} ani 1{{ø}}caycze gich w vidzenyu. bo pan bog twoy teuczi gest wódz twoy, a nye opusczi czebye ani ostanye. V wreszwal Moyzesz Iozue, y rzecze k nyemu przed wszistk{{ø}} wyelikoscz{{ø}} synow Israhelskich : Posyl syebye, a b{{ø}}dz u d a c z e n, bo ty wyed zesz lud tento w zemy{{ø}}, y{{ø}}sto dacze1) otczom gich slubil gest pan bog, a ty y{{ø}} losem rosdzeks. A pan, genze gest wódz twoy, on b{{ø}}dze s tob{{ø}}, a nye pusczi sy{{ø}} czebye, ani ostanye czebye. Nye boycze sy{{ø}} ani 1{{ø}}kaycze. A tak popisał gest Moyzesz zakon tento, y dal gy kapłanom, synom Levi, gisto nyesli skrziny{{ø}} zaslubyenya bożego, y wszitkim starszim Israhelskim. Przikazal gest gim rzek{{ø}}cz: Po syedmi leczech, lata przepuscze- nya2), na swy{{ø}}ta stanowe, gdysz sy{{ø}} syd{{ø}} wszitczi synowye Israhelsczy, aby syp ukazali wr vidzenyu pana boga swego, na myesczu, ktores vibral pan bog twoy, czyscz b{{ø}}dzes słowa zakonu tegoto przed wszitkim Israhelem. a uslisz{{ø}} wszitczi, s{{ø}}{{ø}}cz sgromadzeni, tak m{{ø}}zowye, iako zony, robyonko- wye y przychodnye, gesto s{{ø}} myedzi twimi wroti, aby usliszawszy, naucz{{ø}}* sy{{ø}} bacz pana boga swego, a zachowali y pełnili wszitki rzeczi tegoto zakonu, y synowye gich, ktorziszto nynye nye wyedz{{ø}}, aby mogli posluchacz y bacz sy{{ø}} pana boga swego po wsze dny ziwota, wr nichzeto sy{{ø}} obraczacze na zemi, k nyeyzeto wy przeyd{{ø}}cz lor-
') Pewnie myłka zam.: daci, dać. *) Remissionis.
dan pospyeszicze ku I odzerzenyu. Y rzecze pan ku Moyzeszovi: Owa, bk- sko s{{ø}} dnyowye smyerczi twey. przi- zowy Iozue, a stoytasz w stanu swyadeczstwa, acz gemu roskaz{{ø}}. Przetosz odeslassta Moyzes a Iozue, y sta- lasta w stanu swyadeczstwa. Y wzyavi sy{{ø}} pan g i m a tam w slupye obloko- wem, genze staal [w] wesczu stanovem. y rzecze pan ku Moyzeszovi: Owa yusz ty ussnyesz s oczczi swimi, a lud tento powstaw, nyeczisczicz b{{ø}}dze s czu- dzimi bogi w zemi, w ktor{{ø}}szto wni- dze, a bl{{ø}}dzicz b{{ø}}dze w nyey. tam mnye opuści y wzruszi slub, ktoriszem uczwirdzil s nim. Y rosgnyewa sy{{ø}} gnyew moy przecziw gemu tego dnya, a ostan{{ø}} gego, a skryy{{ø}} twarz m{{ø}} od nyego, y b{{ø}}dze na pozarcze. bo wszistko zle napadnye gego y zn{{ø}}dzy, tak ze rzecze tego dnya: Wyernye! nye gest bog se mn{{ø}}, ze mnye gest napadło toto zle. A ya skriy{{ø}} a zatay{{ø}} obk- cze mogę w ten dzen, prze wszitko zlee, gesto gest uczinil, ze gest naśladował bogow ezudzich. A tak yusz po- piscze sobye spyewanya tato, a uczczę syny Israhelske, acz pamy{{ø}}tliwye dzerz{{ø}}, a usty spyeway{{ø}}. A b{{ø}}dze toto zaspyewanye mnye za swyadeczstwo myedzi syny Israhelskimi. Bo wyod{{ø}} gego w zemy{{ø}}, za ktor{{ø}}zemto przi- sy{{ø}}gl otczom gego, mlekyem a myodem czek{{ø}}cz{{ø}}. A gdysz sy{{ø}} nagedz{{ø}} y nasycz{{ø}}, rostiw (?) obrocz{{ø}} sy{{ø}} ku bogom czudzim, y b{{ø}}d{{ø}} gim sluzicz, a mnye b{{ø}}d{{ø}} ur{{ø}}gacz, ucziny{{ø}} wzruszoni slub moy. Gdysz ge napadnye wyele
złego y n{{ø}}dz{{ø}}: odpowye gemu spye~ wanye toto swyadeczstwa, gegosto ni- zadne zapomy{{ø}}tanye* nye sgladzi z ust syemyenya twego. Bo wyem mislenye gego dzysz, gesto uczini, drzewey nisz ge* wyod{{ø}} w zemy{{ø}}, y{{ø}}zemto slubil gemu. Przeto napisze Moyzesz spye- wanve, a nauczi svni Israhelskve. Y przikaze pan Iozue, synu Nunowu, rzek{{ø}}cz : Posyl sebye, a bódź udaczen. bo ty wyedzesz syni Israhelske wr zemy{{ø}}, y{{ø}}zemto ya slubil, a y~a b{{ø}}d{{ø}} s tob{{ø}}. Potem, gdysz Moyzesz popisał słowa zakonu tegoto na kx{{ø}}gach, y dopełnił: przikaze slugam kosczolowam, ktorzisz nosili skrziny{{ø}} zaslubyenya bożego, rzek{{ø}}: Weszmicze kxy{{ø}}gy tyto, a polosz- cze ge na boczę skrzinye zaslubyenya pana boga naszego, aby tu były na swyadzeczstwo przecziw tobye. Bo ya wadzo swar twoy y glow{{ø}} tw{{ø}} prze- tward{{ø}}. Gescze za mego ziwota, a s wa- mi gescze chodz{{ø}}cz, zawsdyscze swar- liwye czinili przecziw panu. Cim wy{{ø}}- czey, gdy ya umr{{ø}}? Sgromadzcze ku mnye wy{{ø}}czsze z rodu wszitki s pokolenya waszego, y mistrze, yr b{{ø}}d{{ø}} movicz slisz{{ø}}czim tyto rzeczi. y przizow{{ø}} przecziw gim nyebo y zemy{{ø}}. Bo znam, 88 ze po smyerczi mey nyeprawye uczi- nicze, a richlo sy{{ø}} skonicze* s drogy, ktor{{ø}}zem wam przikazal. y potka wasz wyele złego w pośledni czasz, gdysz uczinicze zle [w] wydzenyu bozem, a wzruszicze gy przes skutki r{{ø}}{{ø}}k waszich. Przetos movil gest Moyzesz, ano słucha sbor wszistek synow Israhelskich słowa pyesni teyto, y dokonał az do kóncza*»
Sliscze nyebyosa, czso movim*, słysz zemy{{ø}}* słowa ust mich! Wzroscze ~'a- ko descz uczenye me, poplinye ’ako roszą przemowyenye me, ako przewal na zelonoscz, a iako k r o p y e na traw{{ø}}. Bo ymy{{ø}} boże przizow{{ø}}. daycze wyelebnoscz bogu naszemu! Zw.rz- chowani’) s{{ø}} skutkowye bozi, a wszitki drogy gego s{{ø}}dowye. Bog wyerni, a przes wszey nyeprawosci, sprawye- dliw l a prawy. Sgrzeszili gemu, a nye synowye gego w sprosnosczach! Narodzę szły a przewrotni, takk odpla- czasz panu? ludze szaleny a nyem{{ø}}- drzi, zali on nye iest oczecz twoy, genze gest dzerzal y uczinil y stworzil cz{{ø}} ? Rospamy{{ø}}tay sy{{ø}} na dawneylny, mysi o kaszdich narodzech, opytay otcza twego, a zwyasrage tobye, wyoczszych twych, a powyedz{{ø}} tobye. Gdysz dze- lil nawyssze narodi, gdysz rosl{{ø}}czal syny Adamovi: ustavil gest myedze podle liczby synow Israhelskych. Ale dzal bozi, lud gego. Iakob powrózek dzedziczstwa gego. Nalasl gy w zemi pustey, na grosznyem myesczu, na pnstem gosdze (?) Psalm audite celi.2)
Przeto przyd{{ø}}{{ø}}cz Moyzesz, y mo\il gest wszitka słowa tegoto spyewanya v vszu ,usiu) luczku, on a Iozue, syn Nunow. Y vipelnil tyto wszitki rzeczi, mowy{{ø}}cz ku wszemu Ysrahelu, a rzek{{ø}} k nim: Poloscze syercze wasze ku wszitkim słowom, gesto ya prziswyat-
') Perfecta (opera/. 2) Tak w kodexie. Po czém woł.y- ^ko, co T Wulgacie począwszy Dd w. 12 do 43, .vypuscil!
czam wam dzysz, abyscze przikazali synom swym, aby ge chowali, uczinili y napełnili wszitko, czosz gest popy- sano w kxy{{ø}}gack tegoto zakonu. Przeto ze nye s{{ø}} wam darmo przikazana* ale aby wszitczi byli gimi zivi, a pel- ny{{ø}}cz ge, na długi czasz b{{ø}}dzecze trwacz w zemi, w ny{{ø}}^to przeyd{{ø}}{{ø}}cz Iordan wnidzecze ku dzerzenyu. Y movil gest pan ku Moyzeszovi tegosz dnya rzek{{ø}}cz: Wznidzi na toto gor{{ø}} Abarim, to gest przyd{{ø}}cze (?)'), na gor{{ø}} Nebo, gesto gest w zemi Moabskey przecziw Gericho. A ogl{{ø}}day zemy{{ø}} Kanaansk{{ø}}, y{{ø}}szto ya poddam synom Israkelskim ku odzerzenyu, a umrzi na górze. A wnidocz na ny{{ø}}, polozon2) b{{ø}}dzesz k ludu swemu, iako gest umarł Aaron, brat twoy, na górze Hor, y przilozon gest k ludu swemu. Bo scze przevinili przecziwko mnye, posrzod synow Israhelskich, wod odpowyednick3) w Kades || na puści Sin. a nye poswy{{ø}}cziliscze mnye myedzi synmi Israkelskimi. A przetosz usrzisz zemy{{ø}}, a nye wnidzesz w nyo, y{{ø}}szto ya dam synom Israkelskim.
XXXIII capitulum.
Toto gest pozegnanye, gimzeto gest pożegnał Moyzesz, czlowyek bozi, synom Israkelskim przed swo smyercz{{ø}} rzek{{ø}}cz: Bog s Synaf*) przysedl gest, a s Seyr zyawyl sy{{ø}} gest nam. Ukazał sy{{ø}} gest s góry Pkaran, a s nim tysy{{ø}}cze swyatick*. Na praviczi gego
‘) Wulg.: „transituum“. „iungeris*. 3) „ad Aquas
contradictionis“.
zakon ognyovi. Miloval ludzi, wszitczi swy{{ø}}Gzi w gego r{{ø}}ce s{{ø}}. A kto sy{{ø}} przibliza k gyego* nogam, przym{{ø}} gego uezenye. Zakon ukazał nam Moyzesz, dzedziczstwa vyelikosczy Iakobo- va*.Y b{{ø}}dze u nasprawyedliwszego kroi, sgromadziw wyekkoscz kxy{{ø}}z{{ø}}t z ludu s pokolenim Israhelskim. B{{ø}}dz ziw Ruben, a nye umyeray, a b{{ø}}dz mały w liczbye. Tocz gest ludowo pozegnanye. Słysz panye glosz ludów, a k gego ludu wy e d z i gy. r{{ø}}ce gego boyowacz b{{ø}}dzeta zań* a spomocznik gego przecziw nyeprzyiaczelom gego b{{ø}}dze. Ale ku Levi powye: Swirzchowanye twee a uczene twe od m{{ø}}za swy{{ø}}tego twego, gegozesz skuszil w pokuszenyu y s{{ø}}dzillesz* u wod odpowyadza- nich. Genze gest rzeki otezu swemu y maczerzi swey: Nye znam wasz! a braczy swey: Nye vidz{{ø}} wasz! y nye sznali s{{ø}} synow swych. Cy s{{ø}} ostrzegali virnovy twe, a smow{{ø}} tw{{ø}} zachowali, s{{ø}}dy twe, o Iakobye! a sprawa twa*, o Israel! Położy kadzilnye* rzeczi w gnyewe twem, a obyati zapalne na ołtarzu twem. Pozegnay panye syli gego, a usyle r{{ø}}ku gego przymi. Rań* chrzebyet nyeprziyaczol gego, a ktosz* gego nyenavidzi, nye powstan{{ø}}. A Beniaminovi powye: Przemilali (?) ') boży przebiwacz b{{ø}}dze douffale w nyem, iako poscely* wszittek dzen bi- dlicz b{{ø}}dze, a na gego ramyonach od- poczynye. A Iozephovi rzecze: S po- zegnanya bożego zemy{{ø}}* gego, a z ia- blek nyebyeskich y rossy, y s gl{{ø}}bo-
kosci podlozoney. Zyablecznego owo- czu y sluncza y myesz{{ø}}cza, z virzchu starich gor, z iablek vyecznich pagórków, a z owoczu zemskyego, a s pel- nosczi gego. Pozegnanye gego, genze sy{{ø}} zyavil we krzu, przydze na glow{{ø}} Iozephow{{ø}}, a na czemyenyu poswya- czonem*') myedzi bracz{{ø}} gego. lako pirworodzonego bika krasa gego, rogy gednorosczowe rogy gego, gimisto za- p{{ø}}dzy narody az na krage zemye. Toto s{{ø}} zast{{ø}}py Effraymovi, a czito tysz{{ø}}- czowe Manassovi. A Zabulonovi rzeki: Raduy sy{{ø}} Zabulon wesczu* twem, a Yzachar w stanyech twych! Ludzi ku górze przizow{{ø}}. tamo b{{ø}}d{{ø}} obyetowacz obyati sprawyedliwye, ktorzisto roswo- dnyenye m orskye iako mleko saacz 89 b{{ø}}d{{ø}}, y skarby skrite pyaseczne. A Ga- dovi rzeki: Blogoslawyony w roszyrze- nyu Gad, iako lew odpoczin{{ø}}{{ø}}l, po- chficil gest ramy{{ø}} y czemy{{ø}}. Y usrzal kxy{{ø}}stwo swe, ze na swey stronye u- cz{{ø}}czi gest odlozon, genze byl s kxy{{ø}}- z{{ø}}ty s ludu, a uczinil sprawyedliwosci boże, a s{{ø}}{{ø}}d swoy z Israhelem. A Da- novi powyedzal: Dan sczenye Iwo we. viplinye sczedrze z Bazan. A Nepta- limovi rzecze: Neptalim w zysznoscz poziwacz b{{ø}}dze, a pełen b{{ø}}dze bogo- slawyenya* bożego, morze y ku polu- dnyo* odzerzi. Y Asserovi powye: Pożegnani w synyech Asser, b{{ø}}dze luby braczey swey, rosmoczi w oleyu nog{{ø}} sw{{ø}}. Żelazo a myedz o boy w*2) gego. Yaczy dnyowye młodości twrey, taczy y starości twey. Nye gest gyny bog,
•) Wołg.: „super verticevi naearaeiu. 2) „calceamentum*.
40
*) Amantissimus Domini. Więc pewnie: przemiły.
iako bog przesprawyedkwego, gesdzecz nyebyesky, pomocznik twoy. Wyele- bnoscz{{ø}} gego byez{{ø}} obloczi, przebytek gego na viszokosci a pod lot.czmi1) wyecznimi. virzuczi przed twim obli- czim nyeprziyaczele, y powye: potrzi sy{{ø}}! Aprzebywacz b{{ø}}dze Israel fale2), a samo3). Oko Iakobowo w zemi uzi- teczney y vinney, a nyebyosa sy{{ø}} o- czemny{{ø}} ross{{ø}}. Bogoslawyon ges ty Israel, kto równi b{{ø}}dze tobye lud, genze sy{{ø}} sbavysz w bogu ? S c z y t wspo- mozenya twego, a myecz slavi twey bog twoy. Poprze czebye nyeprzi- yaczel twoy, a ti gego gardło potlo- czysz.
xxxnn.
JPrzeto wisedw Moyzesz s pola Mo- abskyego na gor{{ø}} Nebo, na virzch Fasga przecziw Iericho. y kaz{{ø}}* gemu pan wszitk{{ø}} zemy{{ø}} Galaadsk{{ø}} az do Dan, a do w szego Neptalima, y zemy{{ø}} Effraymow{{ø}} y Manassow{{ø}}', y wszitk{{ø}} zemy{{ø}} ludowo az do morza posledńe- go, ku poludnyowey stronye a do sy- rokosczi pola Iericho myasta palmo- vego az do Segor. \ rzeki gest pan k nyemu: Tocz gest zemy{{ø}}*, za ktor{{ø}}-
*) Miało być zapewne łokćmi — „subter brachia sempiterna,u. *) Miało być: p o u fa 1 e, „confidenter3) Powinno być: eam — „et solus*.
zemto przisy{{ø}}gl Abramovi, Yzaakovi a Iacobovi rzek{{ø}}cz: Syemycnyu twemu dam y{{ø}}. Vidzales y{{ø}} oczima swima, ale nye wnidzesz do nyey. Y umarł gest tam Moyzesz, sługa bozi, w zemi Moabskyey, przikazanim bozim. Y pogrzebl gy w dole zemye Moabskey przecziw Fegor. A nye poznał gest czlowyek grobu gego az do nynyeyszego dnya. Moyzesz dwadzescza a ssto lyaat myal gest, gdysz umarł. Nye zaczmili sy{{ø}} oczy gego, ani gego z{{ø}}by s{{ø}} sy{{ø}} ruszały. Y płakały s{{ø}} gego synowye Israelsczi w polu Moabskem trzydze- sczi dny. y napełnili sy{{ø}} dnyowye na- rzekanya placz{{ø}}czych Moyzesza. Ale Iozue, syn Nunow, napelnyon gest ducha m{{ø}}drosci, bo Moyzesz wlozyl nań r{{ø}}cze swoy. Y słuchali gego synowye Israelsczy, y uczinili, iakosz przika zal pan Moyzeszovi. Y nye wznikl gest wy{{ø}}czszy prorok w Israhel, iako Moyzesz, ktoregosz znal pan z oblicza w oblicze, we wszech dziwyech y znamy onach, gesto gemu przikazal, aby czinil w zemi Egipskey Faraonovi, y wszem slugam gego, y wszey zemi gego, y wszitk{{ø}} r{{ø}}ko moczn{{ø}}, y wszitky dzivi wyeliky, gesto czinil Moyzesz przed wszitkim Israhelem. Dokonały sy{{ø}} kxy{{ø}}gy deutronomy, a po- czynay{{ø}} sy{{ø}} kxy{{ø}}gy Iozue.
IOZUE.
... ‘) stało sy{{ø}} po smyer- czy Moyzeszowey, slugy bożego: tedy movil pan ku Iozue, synu Nunowu, słudze Moyzeszowu, rzek{{ø}}cz gemu: Moyzesz, sługa moy, umarł gest. wstany, a gydz przes tento Iordan, ty y wszistek l’ud s tob{{ø}}, w ze- my{{ø}}, y{{ø}}szto ya dam synom Israhel- skim. Wszelke myescze, na ktoresz stępy stopa nogy waszey, wam podam, iakom movil Moyzeszovy. Od pusczee y Libana az do rzeky wyelikey Eufra- ten, wszitka zemyą (!) Etheyskych az do morza wyelikyego przecziw slunecznemu zachodu b{{ø}}d{{ø}} myedze wasse. Ni- zadni nye b{{ø}}dze sy{{ø}} mocz wam przecziwicz po wszitky dny ziwota naszego*. Yakoszem byl z Moyzeszem, takyesz b{{ø}}d{{ø}} s tob{{ø}}. nye puscz{{ø}} sy{{ø}} czebye ani czebye ostan{{ø}}. Posyl sye- bye, a b{{ø}}dz udać zen, bo ty snadz rosdzelis ludu temuto zemy{{ø}}, za ny{{ø}}- zem przyszy{{ø}}gl otczom twim, abych y{{ø}} podał gim. Posyl sy{{ø}} przeto, a b{{ø}}dz moczen vyelmi. a ostrzegay y pełni wszisczek zakon, ktorisz gest przi-
■) Tu pozostawiono miejsce próżne dla początkowej litery T, której jednak nie zrobiono.
kazał tobye Moyzesz, sługa moy. Nye pochylay sy{{ø}} przeto od nyego na pra- vicz{{ø}} ani na levicz{{ø}}, a rozumyey w s z e- m u, czosz czinisz. Nye otdalay kxy{{ø}}{{ø}}g tegoto zakonu od swich ust, ale mi- slicz b{{ø}}dzesz w nich wye' dnye y w noczi, aby chował y pełnił wszitko, czosz gest popisano w nich. Tedy poy- dzesz drog{{ø}} sw{{ø}} y sros(u;myesz y{{ø}}. Tocz przikazuy{{ø}} tobye, posyl sy{{ø}}, a b{{ø}}dz udaczen. Nye strzasz* sy{{ø}}, ani sy{{ø}} boy. bo s tob{{ø}} gest pan bog twoy ve wszem, k czemuszkok ty sst{{ø}}pysz.
Y przikaze Iozue ksy{{ø}}z{{ø}}tom s kida, rzek{{ø}}cz: Gydzycze w sposrodku stanów, a przikazicze ludu rzek{{ø}}cz: Przyp(r)awcze pokarm sobye, bo po trzeczem dnyu przeydzecze Iordan, a vnidzecze do zemye ku odzerzenyu, y{{ø}}szto pan bog wasz da wam. Ale 11 u- benovi y Gadovi y poi pokolenyu Ma- nassowu powye: Wspomynaycze na rzecz, yęszto przikazal gest wam Moyzesz, sługa boży, rzek{{ø}}cz: Pan bog wasz dal gest wam pokoy y wszitk{{ø}} zemy{{ø}}. Ale zony wasze y synowye wa- szy, y dobytek, ostan{{ø}} w zemy, y{{ø}}szto gest oddal wam Moyzesz za Iordanem. j[ ale vy giczcze w odzenyu 00
przed wasz{{ø}} bracz{{ø}}, wszitczi moczney r{{ø}}ky, a boyuycze za nye, doy{{ø}}d nye da pokoya pan braczi waszey, iakosz gest wam dał, a doy{{ø}}d y oni nye o- dzerz{{ø}} zemye, y{{ø}}szto pan bog wasz da gim. a tak sy{{ø}} wroczicze do zemye vassego gimyenya, y b{{ø}}dzecze bydhcz w nyey, y{{ø}}szto gest dal wam Moyzesz, sługa bozi, za Iordanem przeczyw wzchodu sluneczf«c)mu. Y odpowyedzeli s{{ø}} ku Iozue rzek{{ø}}cz: Wszitko, czso- zesz ty przikazal nam, uczinimi, a do- k{{ø}}{{ø}}d poslesz nasz, tam poydzemy. Ia- kosmi posłuchali we wszem Moyzesza: tak b{{ø}}dzem posluchacz y czebye, gedno b{{ø}}dz pan bog twoy s tob{{ø}}, iakosz gest byl z Moyzesem. Ktosz odpowye ustom twim, a nye posłucha wszech rzeczi twych, gesto gemu przikazu- ges, smyercz{{ø}} umrze, ale ty syebye posyl a m{{ø}}sznye czin.
Secundum capitulum.
T egdi Iozue, syn Nunow, poslal s Se- thim dwa m{{ø}}za spyeglerza tage- mnye, a rzek{{ø}}cz gim: Gydzcze a o- patrzcze zemy{{ø}} y myasto Iericho. Kto- rziszto pospyesywrszy sy{{ø}}, wesli w dom nyewyasti zley, ymyenyem Raab, y odpoczin{{ø}}Iasta u nyey. Y wskazano krolovi Iericho, y powyedzano: Dwa mó- za wesslasta sam w noczi s synow Israhelskich, aby spyegowali zemy{{ø}}. Y po- sslal krol Iericho ku Kaab nyewyescze rzek{{ø}}cz: Vywyedz m{{ø}}ze, ktorassta przi- ssla k tobye y wesslasta w dom twoy. Giscze spyeglerzasta, a przyslasta chez{{ø}}cz ogl{{ø}}dacz wsszitk{{ø}} zemy{{ø}}. Y
poy{{ø}}wszi zona m{{ø}}ze, zatagygich, rzek{{ø}}cz: Znam, zesta byla przisla ku mnye, ale nye wyedzalaczem, o dk{{ø}} {{ø}} d- sta. a gdysz brona zawarta bila ve mrok, tedista ona visla, nye wyem, kamsta sy{{ø}} obroczila. sczigaycze ge r{{ø}}cze, a zlapacze ge. Ale sama kazała m{{ø}}zoma vnicz na pobycze domu swego, y przikrila ge pasdzerzim lnyanim, gesto tu było. Ale czy, gesto byk posiani, gonicz po nich po drodze, gesto wyedze ku brodom Iorda- novim. A gdysz oni vinyd{{ø}}, natichmyast brony zawarty. A gescze bila- sta nye usn{{ø}}la, yasto sy{{ø}} tagilasta: tegdi zona wnidze k nima y rzecze: Znam, ze bog podda wam zemy{{ø}}, bo strach wasz wrzuczil sy{{ø}} gest na nasz, a omdleli s{{ø}} wszitczi bidkczele w zemi. Sliszeksmi, ze przeszuszyl pan wody morza rudnego k waszemu prze- sczu, gdiszcze wysly z Egipta. a czosz- scze ucinik dwyema kroloma Amorey- skima, yasz bilasta za Iordanem, Seonovi a Ogovi, gestoscze zabik. A to uskszawszi, 1{{ø}}kksmi sy{{ø}}, y omdlało gest syercze nasze, ani w nasz ostał duch k wesczu waszemu. Bo pan bog wasz, on gest bog na nyebye viszoko, a na zemi nisko. Przetosz nynye p r z y- sy{{ø}}szta mi na pana boga, aby ya- kozem ya s wami mi ilosyernye uczi- nila, takyesz y vy uczincze s domem otcza mego. y day sta* my gis te znamy{{ø}}, abyscze sbavili otcza mego y matk{{ø}} m{{ø}}, bracz{{ø}} y syostri me, y wszitko, czosz gest gich, y viszvokcze dusze nasze od smyerczi. A ona gey od-
powyedzalasta: Dusza nassza b{{ø}}dz za wasz na smyercz. ale tak, acz nasz nye vidasz. A gdisz nam poda bog zemy{{ø}}, uczinimi s tob{{ø}} miloserdze y prawd{{ø}}. Y vipuscila ge po powrosku z o k y e n- cza, bo dom gey przilezal ku muro- vi. y rzekła gest k nima: Vznidzeta na gori, aby snacz nye potkali wasz, wraczay{{ø}}cz sy{{ø}}. a tu sy{{ø}} utagita za trzi dny, doy{{ø}}d sy{{ø}} nye nawrocz{{ø}}, a tak poydzeta po swey drodze. Y powyedzalasta k ney: Nye b{{ø}}dzewa vinna t{{ø}}to przisy{{ø}}g{{ø}}, gestosz nasz za- przisy{{ø}}gla, gdysz bichom wyesk w zemy{{ø}}, a nye billiby za znamy{{ø}} tento powrózek czyrwony, a ty gego nye u- wy{{ø}}zesz na okyenczu, gimzeszto nasz vipusczyla, a nye sgromadzyszli otcza twego y maczerze y braczey y wszi- stkey rodzini twey w dom twoy. Ktoś vinidze sse* drzvi domu twego: krew gego b{{ø}}dze na glow{{ø}} gego, a my b{{ø}}- dzem nyevinni. Ale tich wszech krew, gisto s tob{{ø}} b{{ø}}d{{ø}} w domu, ostanye na naszey glowye, acz kto sy{{ø}} gich do- tknye. Pakli b{{ø}}dzesz nasz chczecz o- gloszycz, a t{{ø}}to rzecz na yafwno vi- nyescz: czisczi b{{ø}}dzem od tey przy- sy{{ø}}gy, y{{ø}}stosz nasz zaprzysy{{ø}}gla. A ona odpowye: Iakosta rzekła, iako b{{ø}}dz! A puscziwszy ge, aby precz o- desla, powyeszi powrózek czirwony w okyenczu swem. Tedy ona szedwszy, przyslasta na gori a bylasta tu trzy dny, doy{{ø}}d sy{{ø}} nye wroczili, ktorzisto ge goniły. Bo patrzy wszy gych po wszi- tkich drogach, nye naleszly gich. Y we- asly do myesta, wrocziwszy sy{{ø}}, kto-
rziszto ge goniły. Y sesslasta spyegle- rza sgori, a przebredwszi Iordan, przislasta ku Iozue, synu Nunowat, y vipowyedzalasta gemu wszitko, czosz sy{{ø}} gima przigodzilo, y rzeklasta: Poddał pan w r{{ø}}cze nasze t{{ø}}to wszitk{{ø}} zemy{{ø}}, a strackem s{{ø}} ogarnyoni wszistczi bidliczele gey.
m.
-/V zatim Iozue powstaw w noczi, ru- sziw stani, a viszedwszi s Sethim, przisli s{{ø}} ku Iordanu, on y wszitczi synowye Israkelsci, a pomyeskawszi tu za trzy dny. A tich dny dokonawszi, sly poslowyei) w posrotku stanów, y sly s{{ø}} wolay{{ø}}cz rzek{{ø}}cz: Gdysz usrzi- cze skrzinya* zaslubyenya pana boga naszego, a kaplany s korzenya Levi nyos{{ø}}{{ø}}cz y{{ø}}: tedy vy powstawszy gidz- cze przed nyó. B{{ø}}dz myedzi wami a myedzi skrzyny{{ø}} dwa tysy{{ø}}cza wzdal lokyet. bo z daleka nye moglibyscze vidzecz ani poznacz, ktor{{ø}} drog{{ø}} we- ssli, zescze drzewyey nye ckodzily po nyey. A chowaycze sy{{ø}}, abyscze sy{{ø}} 91 nye prziblizali ku skrzini. Y powye Iozue ku ludu: Poswy{{ø}}czcze sy{{ø}}, bo za yutra pan bog uczini myedzi wami dzyw. Y powye ku kapłanom: Weszmi- cze skrzynya* zaslubyenya bożego, a gydzcze przed ludem. Ktorzisto przikazanye napelniwszi, wzy{{ø}}wszi skrziny{{ø}}, y chodzili przed nimi. Y rzecze pan ku Iozue: Dzysz poczn{{ø}} cz{{ø}} wysycz (wyzszyć) przede wszim Israkelem, aby vyedzeli, ze iakozem byl z Moyzesem,
') Praecones (Wulg.).
planom, gisto nyoso skrziny{{ø}} zaslubyenya, a po wyedz k nim: Gdysz wm- dzecze w kray wody Iordanskich*: stoy- czesz tu. Y powye Iozue k synom Israkelskim * Przist{{ø}}pcze sam, a slysce* słowo boga waszego. A o p y a c z*: W tem zwyecze'), ze pan bog wasz ziw posrzod wasz gest, a zatraczi przed waszim obliczina Kananeyskego a Ge- rezeyskeg< * a Gebuzeyskego, Etkeyske- go a Eveyskego, Ferezeyskego y Amo- reyskego. Tocz skrzinya zaslubyenya pana boga wszey zemye, przędzę* wasz przes Iordan. Prziprawczesz dw auacze* myzow ze dwanacze pokolenya Isra- helskcgo, kalszdego s pokolenya swego. A gdysz postav{{ø}}* stopy swyck nog kapłani, gisto nyosz{{ø}} skrziny{{ø}} zaslubyenya pana boga wszey zemye, [w] wodach Iordanskleh: wody, ktoresto na doi s{{ø}}, splin{{ø}} y sgyn{{ø}}, ale ktores s gori przickadzayo, w gednyey* gl{{ø}}bo- kosci zostano. Przetosz wvszedw wszi
t %/
stek lud s stanów swick, aby przęśli Iordan, a kaplauy, gisto nyesli skrzy- ny{{ø}} zaslubyenya, sly przed nimi. A gdysz w nido w Iordan y omeczili nogy swe na krayu Iordana, bo Iordan pirwey brzegy byl napełnił czasu zni- wa: y stały wody, ssedwszy sy{{ø}}» na ge- dnem myesczu iako góra wzgor{{ø}} sy{{ø}} dmocze, y zdali syo2) pedał od myasta, gesto sio wye rzcczono Edom, az do myasta Sartan. a ktores nizey bili, w puste morze, gesto nynye rzeczono Martwe, plin{{ø}}H, az owszem sgin{{ø}}li.
Ale lud sedl przecziwko Iordanovi, a kapłani, gisto nyesli skrziny{{ø}} zaslubyenya boz{{ø}}, stali na suchey zemi possrod Iordana okasawszy sy{{ø}}, a wszistek lud po szuchem dnye sedl.
IV.
-/V gdysz przeyd{{ø}}, rzeki pan ku Iozue : Vibyerz dwa naczcze m{{ø}}zow, kasz- dego s swego pokolenya. a przika&z gim, acz podnyosz{{ø}} dwanaczcze ka- myenyow przetwardick s posrotku dna Iordanowego, na mckzeto s{{ø}} stali nogy kaplańskye. y położy ge myedzi stany, tu gdzesz rosbygece teyto nocy swe stany. Y przizowye Iozue dwanaczcze męzow, ktoresto gest vibral s synow Israhelskich, kaszdego s swego pokolenya, y rzecze k nim: Gydzcze przed skrzmy pana boga vaszego na posrod Iordana, a vinyescze ott{{ø}}d kaszdy z vasz kamyen na swu pleczu podle 'iczby synow Israhelskich, a b{{ø}}- d{{ø}} na znamye myedzy wami. A gdysz wasz zaiutra op-tayo synowye waszy, rzek{{ø}}cz: Czso sy{{ø}} myeny toto kamyenye? Odpowyeczoze gim: Zginęli s{{ø}} wody Iordanske przed skrzinA zaslubyena bożego, gdysz gest przezeń sla. a przeto położono gest toto kamyenye na parny acz synom Israkelskim asz na wyeky. Przetosz uczinili synowye Israelsci, iakos przinazal gim Iozue. Winyesk s posrotka dna Iordan- skego dwanaczcze* kamyenow, iakos gim bog przikazal, podle liczby synow Israhelskich, az na myescze, na nyem stan rosbili. a tu ge polozili. A
gimch dwanaocze* kamyenyow położy Iozue na possrod dna Iordanskye- go, gdze byli stali kapłani, gisto nyesli skrziny{{ø}}» zaslubyenya bożego, y so tam asz do nynyeyszego dnya. Ale wszak kapłani, gisto nyesli skrziny{{ø}}, stali w possrod Iordana, doy{{ø}}dze sy{{ø}} wszitko nye napełniło movyenye Iozue k ludu, czosz pan przikazal, iakosz byl gemu Moyzesz roskazal. Y quapyl sy{{ø}} lud, chcz{{ø}}cz przecz'). A gdybz wszistczi przęśli, na tich przeydze skrzy- nya boża, a kapłani sly przed ludem. A synowye Rubenovi y Gadovi y poi pokolenya Manassowa kamaszówa- n i sly przed syny Israkelskim] iakosz gim przikazal Moyzesz. A czterdzesci tysy{{ø}}czow boyownikow w zaslopyeck a w tlusczach sly po równi y po poloch myasta Iericko. W tem dnyu wrzwyelbil gest pan Iozue przed wszitkim Israhelem, aby sy{{ø}} gego bali. iakosz s{{ø}} syj bali Moyzesza, gdysz gescze ziw byl. Y rzeki gest k nyemu pan: Pnikasz kapłanom, gisto nyosz{{ø}} skrzyny{{ø}} zslubyenya, acz wzydy za Iordan2). Genze przikazal gim rzek{{ø}}cz: ist{{ø}}pcze z Iordana! A gdysz vyssli nyos{{ø}}czi skrziny{{ø}} zaslubyenya bożego, a na suchy zemy{{ø}} st{{ø}}pacz pocz{{ø}}li by- k, nawroczik sy{{ø}} wody ve dno swoy (ej y czekli s{{ø}}, iako byk drzewyey o b y- kly. Tedi lud winidze z Iordana, dze- szyty dzen pirvego myesy{{ø}}cza, y ros- byli s{{ø}} stany w Galgalis przecziw stronye wzchodu slunecz(»Mgo myesta* Iericko. A dwanascze kamyenyow, gesto
') Przejść. 2) Ut ascendant de Iordane.
byli wnyesk se dna Iordanskyego, y* polozil Iozue w Galgaks. Y powye k synom Israhelskim: Gd:sz za yutra synowye vaszi op(i)tay{{ø}} otczow swich, arzek{{ø}}cz gim: Czso sy{{ø}} myeni toto kamyenye? Nauczcze ge y powyecz- cze: Po suckem dno* przeslysmi Iordan tento, bo gest pan bog nasz oszu- szyl wody gego w vidzenyu naszem, doy{{ø}}dsmi nye przesk. Iakos bil uczi- nil piiwey w morzu rudnem, gesto gest przesusyl, dok{{ø}}dsmi nye przisk, aby wzwyedzeli wszitkichj | zemy ludze prze- siln{{ø}} rok{{ø}} boz{{ø}}. abyscze sy{{ø}} y vi bak pana boga vaszego na kaszd,' czasz.
(Juintum.
/V gdysz usliszeli wszistczi krolo^e* Amoreysci, gisto przebiwaly za Iordanem k zackodney stronye, y wszistczi krolowye Kanaansczi, gisto blisko wye- likyego morza dzerzy myasta, ze przesusyl byl pan rzeky Iordacsko* przed syni Israhelskimi, doy{{ø}}d s{{ø}} nye prze- sly: zemdlało gest syereza* gich, a nye ostał w nich duck, straszy{{ø}}cz sy{{ø}} we- scza synow Israkelskick. Tegosz czasu powye pan ku Iozue: Uczin sobye noże kamyenne, a obrzesz wtóre syny Israłielskye. Y uczini, czosz gemu byl przykazał pan, a obrzazal syny I- srahelskye na pagorcze obrzazowanya. Bo tato gest była przyczina wtorego obrzazowanya wszemu ludu. Genze byh viszedl z Egipta samczowego płodu, y wszitczi m{{ø}}zowye boycwnf, zmarh s{{ø}} na puści prze dlugy o b o c k o d drogy, gisto wszitci obrzazani byli. Ale lud,
genze sy{{ø}} srodzil na pusci we czter- dzestoch Taat w drodze przeszyrokey pusczey, nye obrzazan byl, doy{{ø}}d s{{ø}} nye zgyn{{ø}}ly, ktorzisz s{{ø}} nye posłuchali głosu bożego, gimzeto pirwey przisy{{ø}}gl, aby gim ukazał zemy{{ø}} mlekyem a myodem czek{{ø}}cz{{ø}}. Tiich synowye wst{{ø}}- pili s{{ø}} na myescze otczow swych, y obrza(zo;l ge Iozue, gisto iakosz s{{ø}} sy{{ø}} zrodzili, [sj skorkami byli, a nizadni gich na drodze nye obrzazoval. A gdysz wszitczi obrzazani byk, ostały na tem- ze stanowem myesczu, az sy{{ø}} zleciły (uleczyli). Y rzecze pan k Iozue: Dzyssem ody{{ø}}1 ganyebnosci egipskye od vasz. Y weszwano gest ymy{{ø}} tego myescza Gal- gala az do nynyeyszego dnya. Y ostak synowye Israhelsci w Galgala, a uczynili Przyscze') czwartego nascze dna myesy{{ø}}cza k wyeczoru, w polu Gericho. y gedli z uzitkow zemskich, a drugy dzen przasne chleby, y kiszali chleb tegosz lata. Y zgyn{{ø}}la mamna*, gdysz s{{ø}} yusz gedli z owoczu zem- fckyego, a wy{{ø}}czey s{{ø}} nye poziwaly karmyey tey synowye Israelsci, ale ge- dli z owoczow ninyeyszego lata zemye Kanaanskye. A gdysz byl Iozue na polu przed myastem Gericho, wznosi oczi, usrzal m{{ø}}za przecziw sobye sto- y{{ø}}cego, y dzirz{{ø}}czi nagy myecz, y po- sspyeszi sy{{ø}} k nyemu a rzek{{ø}}*: Nas- lisz7), czik nyeprziyaczelsky ? Genze odpowyedzal: Nikakey*, aleczem kxy{{ø}}- z{{ø}}woyskybozee, a nynyeczem prziszedl. Y padnye Iozue nagle na zemy{{ø}}, a klanyay{{ø}}cz sy{{ø}} rzecze: Czso
pan moy movi ku słudze swemu? A rzecze: Zuy boty z nog twich, bo myescze, na nyemzeto stogis, swy{{ø}}te gest. Y uczini Iozue, iakosz bilo gemu przikazano.
-/\-le Iericho bilo zawarto y grodzono prze strach synow Israhelskich, ze nizadni nye smyal vynicz y wnicz. Y powye pan ku Iozue: Toczem dal w tw{{ø}} r{{ø}}k{{ø}} Gericho y króle gego y wszitki sylne m{{ø}}ze. Obchoczcze myasto wszistczi boyovniczi gedno*) przesz dzen, a tak ucinicze za syecz* (sześć) dny. Ale syodmego dnya po po wye weszm{{ø}} sedm tr{{ø}}{{ø}}b, gichzeto uziway{{ø}} v miloscive lato, y poyd{{ø}} przed skrzi- nya* zaslubyenya bożego, y obydzecze sedmkrocz myasto, a popowye zatr{{ø}}- by{{ø}} w tr{{ø}}by. A gdysz zabrzni* zwy{{ø}}k tr{{ø}}bny dalszy y przemyenny w usu waszich brzny{{ø}}cze: wzvola wszistek lud wolanim przewyelikiim, a muri mye- skye ze dna sy{{ø}} przewrocz{{ø}}, y wnid{{ø}} wszistczi prosto z myasta, gdze s{{ø}} stali. Przeto zwolaw Iozue, syn Nunow, kapłani y powye knim: Veszmicze skrzinya* zaslubyenya bożego, a ginich kapłanów sedm veszm{{ø}} sed(»t) tr{{ø}}{{ø}}b 1’ata miloscziwego, y poyd{{ø}} przed skrziny{{ø}} boz{{ø}}. A tak k ludu: Gydzcze y obchoczcze myasto, harnaszowani przo- duy{{ø}}cz przed skrziny{{ø}} boz{{ø}}. A gdysz Iozue slow dokonał, a sedm kapłanów w sedm tr{{ø}}{{ø}}b wztr{{ø}}bili przed skrziny{{ø}} zaslubyenya bożego, a wszistek lud
naprzód poydze wharnaszu, a o- statek zast{{ø}}pa poydze za skriny{{ø}}*, a wszistczi w tr{{ø}}bi tr{{ø}}bili. Bo byl przikazal Iozue ludu, rzek{{ø}}cz: Nye b{{ø}}dzecze volacz, ani bódze sliszan glosz vasz, ani żadna rzecz z ust waszich vinidze, doy{{ø}}d nye przydze dzen, w ktorysto w am powyem: Wolaycze a krziczcze! Przetosz obchodzili* skrzy- nya boża myasto gedn{{ø}} przes dzen, y wraczala sy{{ø}} do stanów, y stała tam. Przetos gdysz Iozue w noci powstał, wzy{{ø}}li s{{ø}} kapłani skrzinya boz{{ø}}, a sedm s nich sedm tr{{ø}}{{ø}}b, gichzeto w miloscive 1’ata pozivali, y sly naprzód, przed skrziny{{ø}} boz{{ø}} gyd{{ø}}cz y tr{{ø}}by{{ø}}cz. A hamaszowani lud sedl przed nymi, a ostatek kida sly za skrzynya*, w tr{{ø}}- by tr{{ø}}by{{ø}}cz. Y obchodziły myasta wto- rego dnya gedn{{ø}}, y wroczili sy{{ø}} do stanów. A tak ucirik za secz dny. Ale syodmego dnya na dny u powstali, y obckodzili myasto, iakos u g e d n a 1 i byli, sedmkrocz. A gdysz w syodme obyscze kapłani wr tr{{ø}}by zatr{{ø}}bili, rzeki Iozue ku wszemu Israkelovi: Wzkrziczcze, bo gest pan poddał nam myasto, a b{{ø}}dze toto myasto przekl{{ø}}te y wszitko, czosz gest w nyem, przed panem, gedna Raab, zla dzewka, ostanye ziwa ze wszitkimi, ktorisz s ny{{ø}} w domu s{{ø}}, bo gest skrila posly, ktoressmi bili posiali. A vi sy{{ø}} chowaycze tego, abyscze sy{{ø}} wszego nye dotikali, czosz 93 wam zapowyedzano, a nye b{{ø}}dzecze vinni tich rzeczy, y wszistczi stanowye Israkelsci nye b{{ø}}do w grzesech zaśnieżeni. Ale czoszkoli złota albo srebra
b{{ø}}dze, y s{{ø}}dow myedzanick y zela- sznick: bogu poswy{{ø}}czono b{{ø}}dze y położono w skarby gego. Przetosz gdysz wszistek l’ud wzwola, a tr{{ø}}by zabrzny{{ø}}, a ten brz{{ø}}{{ø}}k przidze w usszy wszego mnóstwa: natickmyast n uri sy{{ø}} prze- wroczili. y w7szedl kaszdy myesczem, przecziw gemusz stal. Y odzerzeli myasto y zbili wszistko, czosz w nyem bilo, od m{{ø}}za az do nyewwasty, od mlo- dzencza az do starcza, y voly y owcze y osły myeczem zbili. Ale dwye- ma m{{ø}}z oma, gesto laz{{ø}}kami były vislani, rzecze Iozue :Wniczta w dom zoni zley dzewky, a viwyedzta y{{ø}} y wszitko, czosz gest gey, iakossta gey przisy{{ø}}g{{ø}} uczwirdzila. A wszedwszy tam mlodzencze, wiwyodlasta Raab y otcza y maczerz gey, y bracz{{ø}} y wszistko gymyene gey, y przirodzone wszi- stki gey. a prócz stanów Israkelskick kazali gim bycz. Ale myasto y wszitko, czosz w nyem było nalezono, spalili, prócz złota a srzebra, a s{{ø}}dow myedzanick y zelasznick, gesto s{{ø}} w skarb bogu poswy{{ø}}czili. Ale Raab, zla dzewka, y dom otcza gey y wszitko, czosz gest myala, kazał Iozue z i v i c z. y bidlili s{{ø}} posrod Israkel az do ny- nyeyszego dnya, przeto ze była skrila posli, ktoresto byl posiał, aby spyego- wali Iericho. W tem czasze pokl{{ø}}1 gest Iozue, rzek{{ø}}cz: Przekl{{ø}}ti m{{ø}}sz przed bogyem, [który] odnovi a udzala myasto Iericko! W pirworodzenyu swem fundamentu gego zalozi, a w possle- dnyem s synow swick postaui wro- ta gego. Przetos bog byl s Iozue, a
42
ymy{{ø}} gego oglaszono* gest po wszey zemy.
Septimum.
./Vle synowye Israhelsci przest{{ø}}pik przikazanye oszobywszy sobye zakl{{ø}}- cze. Bo A chor, syn Chamri* syna Za- bdy, syna Zare, s pokolenya ludowa, wz{{ø}}l gest nyeczso zakl{{ø}}tego. Y ros- gnyewal sy{{ø}} gest pan przecziw synom Israhelskim. A gdysz poslal Iozue z Iericho m{{ø}}ze przecziw Ilay, gesto gest przecziw Bethaven, ku wzchodu slu- neczney stronye myasta Bethd, rzek{{ø}} gim: Gyczcze a vilaz{{ø}}czcze zemy{{ø}}! Gisto przikazanye napełniwszy, vila- zy{{ø}}czili Hay. a wrocziwszy sy{{ø}}, po- wyedzek gemu: Nye poydze wszistek lud, ale dwa albo trzy tisy{{ø}}cze m{{ø}}zow poydze y sgladzy myasto. Przeczby sy{{ø}} wszistek lud darmo trudził przecziw malo nyeprzyaczelom ? Przetosz vissli trzy tisy{{ø}}cze boyownikow, a natichmyast tyl podali, y pobici s{{ø}} od m{{ø}}- zow z myasta Hay. y paddlo* s nich szecz a trzydzesczi czlowyekow. Y gonili ge przecziwniczi | od wrot az do Sebarim, y padali nagle, uczekayycz. Y wstiaszy sy{{ø}} syercze luczke, a iako voda rosplin{{ø}}H sy{{ø}}. Ale Iozue ros- drze rucho swe y natichmyast ] >adnye na zemi przed skrzinya* boz{{ø}} az do wyeczora, tak on, iako wszistczi starszy Israhelsci, y sipali proch na swe głowi. Y rzecze Iozue: Ach, ach! panye boze, czenras chczal przevyescz lud tento przesz Iordansk{{ø}} rzek{{ø}}, y poddaez nasz pod r{{ø}}k{{ø}} Amorreyskyego
y zatraczicz? Ach bichom bik ostali, iakosmi bili pocz{{ø}}H, za Iordanem! Moy panye boze, czso powyem, vidz{{ø}} Isra- hela swim nyeprziyaczelom tyl podawa- y{{ø}}cz ? Usksz{{ø}}k Kananeysczi y wszistci bydliczele zemye teyto, sbyerz{{ø}}* sy{{ø}} pospołu, otoczy y ogarn{{ø}} nasz, y sgla- dz{{ø}} ymy{{ø}} nasze z zemye. a czso u- czinisz twemu vyekkyemu ymyenyu? Y rzecze pan ku Iozue: Wstań, przecz lezysz nagle na zemi? Sgrzeszyl gest l ud Israhelsky, a przest{{ø}}piii s{{ø}} smow{{ø}} m{{ø}}. wz{{ø}}k s{{ø}} zakl{{ø}}tey rzeczy, y ukrat- dli* Sy y selgali y skrili myedzi swimi s{{ø}}dy. Y nye b{{ø}}dze mocz ostacz Israhel przed swimi nyeprziyaczelmi, ale pobyez{{ø}} przed nimi. Bo sy{{ø}} gest po- kalal zakl{{ø}}t{{ø}} rzecz{{ø}}. Nye b{{ø}}d{{ø}} wy{{ø}}- czey s wami, doy{{ø}}d nye potrzecze gego. ktosz gest takim grzechem vinyen. Wstań, a poswy{{ø}}cz ludzi, a powyecz gim: Poswy{{ø}}czcze syebye z iutra, bo to movi pan bog Israhelski: Zakl{{ø}}ta rzecz posrod czyebye gest, Israhel! nye ostogisz sy{{ø}} przed nyeprzyaczelmi swd- mi, doy{{ø}}d nye sgladzysz s sebye tego, genze pokalan gest timto grzechem. Y przistopicze rano wszistczi po pokole- nyach wasz‘ch. ktoreskole pokolenye los naydze, poydze po swem przyro- dzenyu, po bliskosczach y po domyech, a domi po m{{ø}}zock. a ktoriszkole w tem grzesze naleszon b{{ø}}dze, spalon b{{ø}}- dze ognyem ze wszim swim gymye- niim. bo gest przest{{ø}}pil smowo boz{{ø}}, y ucinil nyegodn{{ø}} rzecz w Israhel. A tak Iozue wsta w rano, z g e d n a') lsra-
') rap2)licmlu.
hela, kaszdego we wsem* pokolenyu, y nalezono gest pokolenye Iuda. Gesto podle swych czeladzy by spytano, nalezona gest czeladz Zare. A t{{ø}} po domyech rosdzehli, y nalezon gest dom Zabdy. a w domu wszistki ludzi ros- dzeliw, naydze Achora, syna Charmi, syna Zabdi, syna Zare, s pokolena Iu- dasova. Y powye Iozue ku Achorovi: Synu moy, day slaw{{ø}} panu bogu Isra- helskyemu, a spowyaday sy{{ø}}, a ukasz nam, czsosz uczinil, a nye zatay! Odpowyedzal Achor ku Iozue, rzek{{ø}}cz k nyemu: Wyernye, iaczem sgrzeszyl przed panem bogyem Israhelskim, a takoczem uczinil. Gdyszem usrzal mye- 84 dzi I plonem plascz czirvoni velmy dobry, a dwyescze rublow srebra, a p r a- vidlo‘) złote py{{ø}}czdzessy{{ø}}nt* zaważy may{{ø}}cze: poz{{ø}}dalem tego y wz{{ø}}1, y skrilem w zemi przeciw pośrodku stanu mego, ale srebro w iamyeczem p i r ź c z {{ø}} przisul. Przeto poslaw Iozue slugy, gisto byezawszy do gego stanu, naleszli wszistko skrite na temze myesczu, y srebro pospołu. A vinyoswszi s stanu, przinyesli s{{ø}} przed Iozue y przede wszistki syny Israhelskye, y po- lozili przed panem. Ale Iozue poy{{ø}}w Achor, syna Zare, y srebro y plascz, y złote pr(a)vidlo, y syny y dzewki gego, voli, ossli y owcze, y sta(«j ze wszistkim gimyenim (y wnzistek Israhel s nimi']), viwyod{{ø}} ge do w{{ø}}dolu Achor. Gdze gest powyedzal Iozue: Przeto zesz nasz sm{{ø}}czyl, sm{{ø}}cz cz{{ø}} pan w temto dnyu! Y ukamyonowano*
ge wszistek Israhel, y wszitko, czosz bilo gego, ognyem zezono gest. Y smyo- tano nan’ wyelik{{ø}} grumad{{ø}} kamyenya, gesto gest az do nynyeysego dnya. Y otwroczil sy{{ø}} gnyew bozi od nich. Y nazwano gest ymy{{ø}} temu myesczu padół Achorow asz dzysza.
VIII.
1- rzeki pan ku Iozue: Nye boy sy{{ø}} ani sy{{ø}} 1{{ø}}kay. poymi /s] sob{{ø}} wszitk{{ø}} wyelikoscz boyownikow, a powstanę»') wznidzesz ku myastu Hay. Toczem poddał w r{{ø}}k{{ø}} tw{{ø}} króle gego y myasto y lud y zemy{{ø}}. Y uczinis myastu Hay y krolovi gego, iakosz uczinil Te- richo y krolovi gego. Ale plon y wszistek dobitek rosbitugecze sobye. przetos polosz stroz{{ø}} za myastem. Y wstaf Iozue y wszitka wyelikoscz boyownikow s nim, chcz{{ø}}{{ø}}cz wnidz ku Hay. y vibraw m{{ø}}zow silnich trzidzesci tysy{{ø}}czow, posiał w noci, przika- zaw gim rzek{{ø}}cz: Poloscze stroz{{ø}} za myastem, a daley nye choczcze. y b{{ø}}- dzecze wszistczi gotovi. Ale ia y giną wyekkoscz, gesto se mn{{ø}} gest, wznid{{ø}} s drug{{ø}} stron{{ø}} przecziw myastu. A gdisz vinid{{ø}} przecziw nam, pobyegnyem po- daway{{ø}}cz tyl, iakozesmi pirwey uczi- nili, doy{{ø}}d ktorzisto nasz p o z o n {{ø}}, od myasta sy{{ø}} daley nye oczcz{{ø}}gn{{ø}} (odciągną), bo b{{ø}}d{{ø}} mnyecz, bichom bye- zeli iako pirwey. A gdysz my pobye- gnyem, a oni gonicz b{{ø}}d{{ø}}: powstańcze s strozey, skasczesz myasto, bo part bog nasz da ge w r{{ø}}ce nasze. A gdysz
ge odzirzicze, zaszicze (zażżycie) ge, a tako wszitko uczinicze, iakozem przikazal wam. Y puści ge, y sli s{{ø}} na myescze stroszne. Y szedzeli myedzi Bethel a Hay przecziw zachodney stronye. Ale Iozue noczy oney ostał po- srod Iuda, a wstaw na dnyu, zliczil towarzysze, wzidzi(e; s starszimi na czoło woysky, a ogarnyon s{{ø}}{{ø}}cz pomocz{{ø}} boyownikow. A gdysz przisf«ł)vrszi wzni- d{{ø}} na stron{{ø}} przecziw myastu, stali s{{ø}} na polnoczney stronye przecziw myastu, myedzi gimisto a myedzi myastem bili na posrotku doli. Bo') py{{ø}}cz tisy{{ø}}czow m{{ø}}zof* byl vibral y zalozil stroz{{ø}} myedzi Bethel a Hay z zachodney strony tegosz myasta. Ale wasza* 2) giną w o y s k a na polnoczn{{ø}} stron{{ø}} byl s g e d n a 1, tak ze poslednya wyekkoscz zachodney strony myasta do- tikak. Przetosz odszedw Iozue tey nocy, stal po srotku w dole. To gdysz usrzal kroi Hay, pospyesziw sy{{ø}} rano, viszedl se wsz{{ø}} wroyskp myeczsk{{ø}}*, a zjedna czoło przecziw3), nye wyedz{{ø}}cz, ze s tilu tagili sy{{ø}} nyeprzyiaczele. Tedi Iozue y wszistka wyelikoscz Isra- helska poruszik sy{{ø}} z myasta, iakoby przestraszeni byezeli po drodze na pu- scz{{ø}}. Tedy oni wszistczi za gedno krzi- kn{{ø}}, a syebye pan{{ø}}kay{{ø}}cz wzru- szili sy{{ø}} na nye. A gdysz sy{{ø}} oddalik od myasta, a niz{{ø}}dni* byl w myescze Hay nye ostał y w Betavcn*, ktoby nye gonił Israhela (iako pirwey, tak
') Wulg.: autem. *) Miało być: wszą. Zresztą położył tu I prz. wojska, zamiast IVgo: wojskę. *) Tu wypuścił wyraz (desertum).
wszistczi byk syp vibrali, otworzona myasta ostawiwszi): rzecze pan ku Iozue: Podnyesz scyt, genze w twey r{{ø}}cze gest, przecziw myastu Hay, bo tobye ge poddam. A gdysz podnyesze scyt s drugey stroni myasta: załoga, gesto syp tagila, powstała natichmyast, y pospyTesy k myastu. y odzerzeli y zapalili ge. Tedi m{{ø}}zowye myesczczi, ktorzisto gonili Iozue, osrzafszy sy{{ø}}, y usrzeli dim w myescze az ku nyebu wzchadzay{{ø}}czi, nye mog{{ø}}cz daley ani szant ani tam uczecz, a nawy{{ø}}czey przeto, gdysz cy, gesto byli iako po- byegly, chcz{{ø}}{{ø}}cz sy{{ø}} na puscz{{ø}} wro- czicz, potem obrocziwszy sy{{ø}}, przesyl- nye sy{{ø}} brali. A uszrzaw Iozue y wszistek Israhel, ze gest myasto dobito, a dim z myasta vichadzay{{ø}}czi: nawro- cziwsy syo, byl (bił) m{{ø}}ze z myasta Hay. A tako y cy, gesto dobiwszy myasta zapalili ge, wyszedwszy z myasta przecziw swym, w posrotcze nyeprzi- yaczcle may{{ø}}cz, pocz{{ø}}li ge bycz. A gdysz s obu stronu nyeprziyaczele pobyły, tak ze nizadni s tako wyelikey wyelikosci nye byl zbawyon: y samego króle* Hay ziwTo uchwyczili y dali gy Iozue. Przeto zbiwszi wszistki, gesto s{{ø}} Israhela gonili, ani sy{{ø}} chikk na puscz{{ø}}, a na temze myesczu zagładziwszy wszistki myesczani, wroczili sy{{ø}} synowye Israhelsci, y zbyli myasto. Y bila liczba tich ludzi, ktoristo s{{ø}} zbiczi tego dnya, od m{{ø}}zow az do nyewyast z myasta Hay, dwanaczcze tysy{{ø}}czow. A tak Iozue nye skurczil gest r{{ø}}ky, y{{ø}}szto gest na viszokoscz
podnyosl, dzerz{{ø}} scyt, doy{{ø}}d s{{ø}} nye- zbyczi wszistczi bidliczele myasta Hay. Ale dobytek y plon myesczki myedzy sob{{ø}} rosdzelili synowye Israhelscy, iakosz przikazal pan Iozue. Genze spa- liw myasto, uczinil ge groma...
Tu 11 kart wyrżniętych.
(XXIII, 7).
95 ... (mlyedzi wami. Nye przisy{{ø}}gaycze na ymy{{ø}} bogow gich, ani gim sluzi- cze, ani sy{{ø}} gim klanyaycze. ale przi- dzirzicze sy{{ø}} pana boga waszego, ia- kosscze czinili az do tegoto dnya. A tedi odnyesze pan bog od waszego oblicza rodi wyelikye y przesilne, a nizadni wam syó nye sprzeczivi. Geden z wasz pop{{ø}}dzi nyeprziiaczelskich m{{ø}}- zow tisy{{ø}}{{ø}}cz, bo pan bog wasz za wasz b{{ø}}dze boiowacz, iakosz gest slubil. Ale tego napilnyeyszi b{{ø}}dzcze, abyscze za- wszgi miłowali pana boga swego. Gestii b{{ø}}dzecze chczecz tich narodow, gisto s{{ø}} myedzi wami, bl{{ø}}dow sy{{ø}} przidzirzecz, a s nimi sy{{ø}} smyeszacz w szwacz- bach, y w prziiaszni sy{{ø}} schadzaacz: to iusz ninye wyeczcze, ze pan bog was nye zagładzi gich przed waszim obkczym, ale b{{ø}}d{{ø}} wam na iam{{ø}} a na oszydlenye a na podwroczenye z waszego boku, a pot*i) przed waszima oczima, doi{{ø}}d was nye otnyesze y nye zatraci ss teyto przedobrey zemye, i{{ø}}sz- to gest oddal wam. Tocz ia iusz wzy- d{{ø}} dzysz na drog{{ø}} wszelkyey zemye, a wszistkim umislem poznaczę, ze ze
wszech slow nycz gest nye min{{ø}}lo, czosz gest pan slubil wam dacz. A ta- koszi) napełnił gest skutkyem, czosz gest slubil, a scz{{ø}}ssnye wszistko gest wam przisslo: takyesz prziwyedze na vasz wszistko zle, gimzeto gest groził wam, doi{{ø}}d vasz nye odnyesze y nye zatraci ss teyto zemye przedobrey, i{{ø}}sz- to gest oddal wam, przeto zescze prze- st{{ø}}pili smow{{ø}} pana boga waszego, i{{ø}}sz- to gest uczwirdzyl s wami, sluz{{ø}}cz bogom czudzim y klanyai{{ø}}cz sy{{ø}} gim. A tak barzo y richlo powstanye przecziw wam gnyew bozi, y b{{ø}}dzecze wy- nyeszeni ss teyto zemye przedobrey, i{{ø}}szto gest oddal wam.
XXIIII.
T
JL edi szebraw Iozue wrszistki syni Isra- kelskye w Sichen, a prziwolaw wi{{ø}}cz- szych urodzenim y ksy{{ø}}z{{ø}}t, y só{{ø}}dz y urz{{ø}}dnikow, y stali przed obliczim bozim: y movil gest takto k lyudu: Toto movi pan bog Israkelski: Za rzek{{ø}} bidkli s{{ø}} oczczowye waszi od po- cz{{ø}}tka, Thare oczcza2) Abrakamowa y Nackorowa, a sluzili s{{ø}} bogom czudzim. Przeto wzi{{ø}}lem oczcza waszego Abrakam a z kragin Mezopotanye, y prziwyodlem gy do zemye Kanaan, a rosplodzil szyemy{{ø}} gego, a dalem gemu Izaaka, a temuzem dalem* Iakoba y Ezau. Z nichzeto, Ezau oddałem gor{{ø}} Seyr ku gimyenyu, ale Iakob a synowye gego sessli s{{ø}} do Egipta. Y po-
') Miało być: jakoż, albo k a k o ż. 3) Ociec!
') Wulg. ma sudes (pal, szkopuł), który to wyraz tłó- macz wzi§ł za sudor.
sialem Moyzesza y Aarona, a raniłem Egipt roszmagitimi dziwi a znamyoni, y wiwa{{ø}}dllem* was y oczcze vasze z Egipta, y przisslyscze ku morzu, gdysz sczigali Egipsci oczcze wasze z wozi y sz geszczi az do morza czirwonego. Y wsplakali ku bogu synowye Israhelsci. genze wlozil czmi myedzi wami a Egipskimi, y prziwyodl na nye | J morze y przikril ge. Widzali s{{ø}} oczi wasze wszistko, czso w Egipce uczinil, a bidliliscze na puści wyele cza- szow. Y wyodlem was do zemye Amo- reyrskego, genze bidlil za Iordanem. A gdysz boyowali przecziw wam, poddałem ge w r{{ø}}ce wasze, a zbikscye ge, a odzerzeli zemye gich. A powstaw Ba- laack, syn Seforow, kroi Moabsky, walcz ycz przecziw Israkelu, postaw a prziwolaw Balaama, syna Beor, aby vasz przekly{{ø}}1. A iam nye chcyal sluckacz gego, ale przecziw temu pożegnałem vasz y wyszwolyl z gego r{{ø}}ki. Prze- skscye Iordan, a prziszliscye ku Iericho. Y walcyli przecziw wam m{{ø}}zowye s tego myasta, Amorreyski, Fere- zeyski, Kananeyski, Etkeyski, a Ger- gezeyski, a Eneyski, a Gebuzeyski. Y poddałem ge M wasze r{{ø}}ce. Y wipu- scylem przed wami szirszenye, y winty otalem ten lyud sz gick myast, a dwa krolya Amorreyska ku gimye- nyu‘), nye myeczem ani ly{{ø}}cyskyem twim. A dalem wam zemy{{ø}}, w nyey- zesce nye robili, y myasta, gichzescye nye dzalali, abiscye bidlili w nich. vin-
nicze y olywya*, gegoszscye nye wsplo- dzik. Przetosz iusz boycye sy{{ø}} pana, asluzicye gemu s zwirzckowanim y przepraviim szyercem. a odnyescye bogy, gimzeto s{{ø}} sluzili oczczowye va- szy w Mezopotkanii y w Egypcye, a zawszgi sluzicye bogu. A gęstły syę wam zle widzi, abyscye slużili panu.* wolnye wam dano gest. z w o 1 c y e szo- bye dzysz, czso wam lyubo gest, komu owszem sluzicz b{{ø}}dzecye, azali bogom, gimzeto s{{ø}} sluzili oczczowye wa- szy w Mezopotanii, czili bogom Amor- reyskim, w gichzeto zemi przebiwacye. ale ia y dom moy b{{ø}}dzem sluzicz panu. Y odpowye lyud rzek{{ø}}cz: Odst{{ø}}p to od nasz, abickom ostawszy pana, sluzili bogom czudzim. bo pan bog nasz, on gest wiwyodl nasz a oczcze nasze z zemye Egipskyey z domu robotnego, a czinil dziwi, a my na to patrzimi, y znamyona nyeskromna. A ostrzegał nasz na wszitkick drogach, po ktorickzesmi ckodzik, y we wszech lyudzeck, gesztosmi min{{ø}}ly. Y wimyo- tal wrszitki narodi, amorreyskye bidli- cyele, z zemye, w niozesmito weszsli. Przeto b{{ø}}dzem sluzicz panu, ze gest on pan bog nasz. Y powye Iozue ku lyudu: Nye b{{ø}}dzecye mocz sluzicz panu, bo pan gest swy{{ø}}ti y sylni mscy- cyel, nye odpuści vinam waszim y grzechom. Acz opuscywszy pana, b{{ø}}dzecye sluzicz bogom czudzim: odwro- czicz sy{{ø}} od wasz y ssn{{ø}}dzi wasz y podwrocy, gdysz gest wam tak wyele dobrego dal. Ypowye lyud ku Iozue: Nikakey tego wi{{ø}}cey nye b{{ø}}dze, ia-
') Tego nie ma w Wulg.
kosz ty movysz, ale panu bydzem siu- rzeczy wi sam gestescye, zescyz zwo- zicz. A Iozue ku lyudu: Swyatkowye iik szobye pana. abyscye ge... I j
Tu kan 9 wydartych.
Tu kończy dział czteartego pisarza.
SĘDZIOWIE.
Co następuje teraz, aż do końca tej Biblii, pisane było ręką jj»}tego pu arza.
(IX, 51).
S6 .. .a na strzesze wyeszney stoy{{ø}}ce W' i k u s z e. A przist{{ø}}pyw Abimelech blysco ku wyeszi, dobiwal sylnye, a prziblysziw syr{{ø}} ku dzwyrzom, ogen podloszicz chcyal. A tedi gena nyewya- sta zlomkem szamowowim z gori rzu- cy, ugodziła w głowę Abimelechow{{ø}}, y wikidn{{ø}}1 sy{{ø}} mozg gego. Gen prziwolaw r{{ø}}cze swego ubrancza, rzecze k nyemu: Wy my r{{ø}}cze myecz swoy, uderz w my{{ø}}, abi snadz nye rzekły, bich od nyewyasti zabyt bil. Gensze przikazanye spelnyl, zabyl gy. A gdisz on umarł, wszitci, ktorzi s nym biły s Israhela, wrocyly sy{{ø}} na swa myasta. A otplaeyl bog zloscz, i{{ø}}sz bil uczinyl Abimaleeh* przecyw oczczu swemu, zbyw syedmdzesy{{ø}}t bratow swich.
Y Syckymyezskym, czsosz biły uczi- nyly, otplaczono gest, y prziszPa kly{{ø}}- twa na nye Ioathan, sina Geroboai.
X.
P
A o Abimalechu uczinyon wodzein vr Israhelu Tola, sin Fua, stryia Abima- lechowa, m{{ø}}sz s Yzachara, gen bidlyl w Sanyr na górze Etraymowye. Y s{{ø}}- dzil Israhel za dwadzeszcya a za trsy lyata, y umarł gest y pogrzebyon wr Sanyr. Po nyem powstał Iayr Galaacz- ski, gen s{{ø}}dzil Israhel dwadzeszcya y dwye lecye, mai{{ø}}cz trsydzeszcy su iow syedz{{ø}}ce na trsydzeszcy oszly{{ø}}toch, a ksyćsz{{ø}}t trsydzeszcy myeszczskich '), iaszto gego gymyenyem sę nazwana Avot Yayr, to gest myasto Iayr, asz do dzisyego dnya, w zemy Galaacz- skey. Y umarł Iayr y pogrzeby OE W mye--
') Cńitatim, quot... (Wulg.).
scye, gemusz gymy{{ø}} Kanion. Potem sinowye israhelsci ku grzechom starim prziczinyai{{ø}}cz nowe, uczinyly zloscz przed oblyczim boszim, slusz{{ø}}cz mo- dlam Baalym a Astaroth, y bogom Syr- skym y Sydonskim y Moaabyezskim, y sinow Amonowich y Fylyczskich, o- stawszi pana, a gego nye naszlyadu- y{{ø}}cz. Na nyeszto sy{{ø}} roz(ę)nyewal pan, podał ge w r{{ø}}ce Phylystim a sinom Amonowim. Y biły zn{{ø}}dzeny barzo y udr{{ø}}czeny za oszmnaczcye lyat, wszitci, ktorzi bidlyly za Iordanem w zemy Amoreyskego, iasz gest w Galaat. tak wyele, isze sinowye Amonowy Iordan przeuhadzai{{ø}}cz, kaziły Iud{{ø}} y Benya- myna y Efrayma. Y udr{{ø}}czon Israhel barzo, a placz{{ø}}cz wolały ku panu a mowyly: Sgrzeszilysmi, ostawszi cye- bye, pana boga naszego, iszesmi slu- szily Baalym. Gym otpowyedzal pan: Zaly nye Egypsci a Amoreysci, y sinowye Amonowy y Pny lysteysci y Sydonsci y Amalechiczsci y Cananey- sci ocy{{ø}}szily s{{ø}} was ? y wolalyscye ku mnye, a iam was wizwolyl z gych r{{ø}}- ku. A wszacoscye mnye ostały, a mo- dlylyscye sy{{ø}} bogom czudzim. przeto wyocey was nye wizwoly{{ø}}. Gydzcye a wziwaycye bogow swich, geszeszeye zwolyly. ony was wizwolcyc*') s czasu sm{{ø}}tnego. Y rzekły sinowye Israhelsci ku panu: Zgrzeszilysmi, otplacy ti nam, czso raczisz. gedno nynye wizwol nas. To rzekszi, wszitki modli czudzich bogow s swich kraiow wimyotawszi, slu- szily panu bogu, gensze sy{{ø}} slyutowal
nad gich zn{{ø}}dzenym. A tak sinowye \monowy zwolawszi sy{{ø}} w Galaad, rozbyly stani swe. Przecyw ktorimsze- to sebrawszi sy{{ø}} sinowye Israhelsci, w Masfat stani zastawyly Y rzekła wszitka ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Galaaczska blysznym swim: Kto pyrwi s nas przecyw sinom Amonowim ucz(*)ny gnanye, b{{ø}}dze wodzem lyuda Galaaczskego.
XI.
bil tego czasu Gepte*') Galaaczski m{{ø}}sz przesylni y boiowni, sin szoni zley, gen sy{{ø}} urodził s Galaad. Y myal Galaad szon{{ø}}, z nyeysze urodził sini. gisz gdi uroszk, wirzucyly Gepte rzekocz : Dzedzicz w domu oczcza nasze-
i
go nye b{{ø}}dzesz any moszesz bicz, bo s czudzoloszney macyerze urodzilesz sy{{ø}}. Od nychszeto on zabyegl, a wya- rui{{ø}}cz sy{{ø}}, bidlyl w zemy Top. Y sebraly sy{{ø}} knyemu m{{ø}}szowye nye- dostateczny a lotrui{{ø}}ci, a iako ksy{{ø}}sz{{ø}}cya naslyadowaly. W tich dnyoch walczily sinowye Amonowy przecyw Israhelu. A gdisz przecyw gym przikro zastawyaly sy{{ø}}, wezbrały sy{{ø}} wy{{ø}}czszi urodzenym s Galaad, chcz{{ø}}cz poi{{ø}}cz ku swey pomoci Gepte s zemye Thop. Y rzekły k nyemu: Podz, a b{{ø}}dz nasze ksyi sz{{ø}}, a walczi przecyw sinom Amonowim. Gymsze on otpowyedzal: tfszakoscye vi, gyszescye
mnye nyenawydzely, a wirzucylyscye my{{ø}} s domu oczcza mego, a iuszescye przyszły ku mnye s potrzeb{{ø}} przes- dz{{ø}}czn{{ø}}? Y rzekła ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Ga-
laaczska ku Gepte: Prze tak{{ø}} rzecz k tobyesmi prziszly, abi sy{{ø}} s namy brał a boiowal przecyw sinom Amonowim. a b{{ø}}dz ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem nad wszitkimy, ktorz bidly{{ø}} w Galaad. Tedi Gepte rzecze k nym: Gęstły, eszescye* wyer- nye ku mnye prziszly, abich walczil za was przecyw sinom Amonowim, a poda my ge pan w mogy r{{ø}}ce, ia b{{ø}}- d{{ø}} wasze ksy{{ø}}sz{{ø}}? Gemu ony otpo- wyedzely: Pan, gensze to sliszi, ten 37 smowcza y swyadek gest, ysze1 nasze slyubi mi napelnymi. A tak otszedl Gepte s sksy{{ø}}szęti* Galaaczskimy, y u- czinyl gy wszitek lyud swim ksy{{ø}}sz{{ø}}- cyem. Y rnowyl Gepte wszitki rzeczi swe przed panem w Masphat. Y posiał posli ku krolyowy sinow Amonowich, gyszto bi gemu od nych *) powyedzely: Czso mnye pylno gest y tobye, yszesz prziszedl przecywo mnye, chcz{{ø}}cz za- gubycz zemyó m{{ø}}? Gymsze on otpowyedzal: Bo Israhel odi{{ø}}l zemy{{ø}} m{{ø}}, gdi wiszedl s Egypta, od myedze Ar- mon asz do Iabock y Iordana. przeto iusz s pokogem nawrocy my i{{ø}}. Po nyckszeto opy{{ø}}cz wskazał Gepte y przikazal, abi rzekły Amonskemu: Tocz mowy Gepte: Nye odi{{ø}}1 Israhel zemye Moabskey any zemye sinow Amonskick. Ale gdi wiszedl s Egypta , szedł po puscz:: asz do Morza Rudnego, y prziszedl do Kades. Y posiał posli ku krolyowy Edomskemu, rzek{{ø}}cz: Przepuscz my{{ø}}, acz przed{{ø}} przes tw{{ø}} zemy{{ø}}. Gen nye ckcyal pozwolycz ku gego proszbam. Przeto posiał ku krolyu Mo-
abskemu: y ten przescya dacz gym wzgardził. Atak ostał w Kades, a tocz il syo na bok zemye Edomskey y zemye Moabskey, y przyszedł ku wschodu sluneczney stronye zemye Moabskey, a stani zastano wy 1 za Arnon. any choyal gydz w myedze Moabske, bo Arnon s{{ø}}syedztwo gest zemye Moabskey. A tak posiał Israhel posli ku Seon, krolyowy Amoreyskemu, gen bidlyl w E- zebonye, y rzekły gemu: Przepuscz, acz przedzemi przes tw{{ø}} zemy{{ø}} asz do rzeky. Gensze y on slowi israkelski- my wzgardził, nye przepuscz{{ø}}cz gema przędz przes swe myedze, ale wyelikoscz przes lyczbi sebraw, wiszedl przecyw gemu w Gessa, a sylnye bro- nyl. Y podał gy IPan] w r{{ø}}k{{ø}} israhelow{{ø}} se wsz{{ø}} w o y s k {{ø}} gego, gen pobył gy, y wwy{{ø}}zal sy{{ø}} we wszitk{{ø}} zemy{{ø}}- amoreysk{{ø}} l ‘dly {{ø}}ćich tich craiow, y we wszitki krayni gego, od Amon asz do Iabock, od pusczey asz do Iordana. Przetosz pan bog israhelow podwrocyl Amoreyskego walcz{{ø}}cego przecyw gemu prze swoy lyud israhelske. a ti tak nynye ckcesz odzerszecz zemy{{ø}} gego ? Wszak to wszitko, czsosz dzerszi Ta- mos, bog twoy, k tobye s prawa przi- slucha. Ale czso pan bog nasz wy- cy{{ø}}scza odzerszal, dostanye sy{{ø}} k naszemu gymyenyu. Gedno snadz acz gesz lepszi Bała cha, sina Sefor, kro- lya Moabskego. bo‘) rzecz moszesz, iszesz sy{{ø}} wadził s Israkelem y walczil przecyw gemu, gdi bidlyl w Eze- bonye y w gego wsyach, y w Aroer
*) Pomyłka Zamiadt- od niego.
') Mylnie zamiast albo (aut)
y w gego wyesznyczach, y we wszech myescyech gego za lordanenem za trsy sta lyat. Przecz w takem cza- sye nyczegosz sy{{ø}} nye pokusyl o tem nawrocenyu ? Przeto nye ia grzesz{{ø}} nad tob{{ø}}, ale ti przecyw o mnye zle czinysz, vkladai{{ø}} przecywo mnye boge nyespra- wyedlywre. S{{ø}}dz panye, a vkladzcza b{{ø}}dz tego dnya myedzi Israhelem a myedzi sini Amonowim/! Nye chcyal dbacz kroi sinow Amonowich slow Gepte, gen* przes posli gemu wskazał. Y ziawyl sy{{ø}} przeto nad Gepte duch bo- szi, y t o c z i 1 sy{{ø}} około Galaad y Ma- nase w Masfat, a ott{{ø}}d prziszedl ku sinom Amonowim, slyub zaslyubyl panu rzek{{ø}}cz: Podaszly syni Amonowi w mogy róce: ktorikoly napyrwey wi- nydze ze drzwy domu mego, a mnye potka, gdi syo wn.ez{{ø}} s pokogem od sinow Amonowich, tego za obyat{{ø}} zapaln{{ø}} offyeruy{{ø}} panu. Y szedł Gepte ku sinom Amonowim, abi boiowal przecyw gym. geszto podał pan w r{{ø}}ce gego, y zbył ge od Aroer asz gdisz przi- dzesz do Menrat*, dwadzeszcya myast asz do Abel, gesz wynnyczamy oblo- szono, ranę1) wyelyk{{ø}} barzo. Ypony- szony s{{ø}} sinowye Amonowy przed sini Israhelskimy. A gdisz sy{{ø}} wrocy Gepte w Masfa do swego domu: srza- tla gy gedina dzewka gego z b{{ø}}bni y s tanci. bo nye myal gynich synow. Uzrzaw i{{ø}}, rozdarł odzenye swe a powyedzal: Byada mnye, dzewko moia! oklamalasz2) my{{ø}}, y ti sama gesz okła
mana. bocyem otworzil usta ma ku panu, a gynego uczinycz nye mog{{ø}}. Gemu ona otpowye: Oczcze moy, *di- szesz otworzil usta swa ku panu, uczin mnye, czsoszkolysz slyubyl, gdisz gest tobye posziczona pomsta y wycy{{ø}}stwo nad twimy nyeprzyiacyelmy. Y rzekła ku oczczu: To g e d z i n e my day, gegosz prosz{{ø}}. przepuscz my, acz dwa myesy{{ø}}cza chodz{{ø}} po górach, placz{{ø}}cz dzewstwa mego s swimy towarzr- szkamy. Geyszeto otpowyedzal on: Gy- dzi! Y przepuscyl gey dwa my esy {{ø}}- eza. A gdisz odidze s swimy towarzi- szkamy, płakała swego dzewstwa na górach, anapelnywszi dwa myesy{{ø}}cza, WTOcyla sy{{ø}} ku oczczu swemu, gescze m{{ø}}sza nye znai{{ø}}cz. Y uczinyl gey, czsosz bil zaslyubyl. Od nyegoszto obiczay wszedł w Israhelu, a ten obi...
Tu ośmiu kart brak.
(XXI, 1).
... Benyamynow z naszich dzewek zo- 88 ni. Y prziszly wszitci do boszego domu w Sylo, przed gego oblyczim sye- dz{{ø}}cz asz do wyeczora. A wznyesly swoy glos, z wyelykęi szaloscy{{ø}} poczęty plakacz, rzek{{ø}}cz: Przecz panye bosze israhelski stało sy{{ø}} to zle w twem lyudu, isze dzisz pokolenye geno se- szlo od nas ? A drugego dnya, na dnyt: wstawszi, udzalaly ołtarz, a offyero- wawsza tu dari y pokoyne obyati, rzekły: Kto nye prziszedl do woyski bo- szey se wszego pokolenya israhelske- go? Bo cy{{ø}}szk{{ø}} przisy{{ø}}g{{ø}} biły sy{{ø}} za-
') Tak przekłada łacińskie plag. *) „d^ptsUa.
wy{{ø}}zaly, gdi biły w Masfat, ti wszitki zbycz, ktorzibi s nymy nye biły. A prziwyodszi sy{{ø}} sinowye israhelsci ku pokaianyu prze swego brata Benyamy- na, pocz{{ø}}ly mowycz: Odnyesyono gest geno pokolenye israhelske. odk{{ø}}d poym{{ø}} sobye szoni? bo wszitcismi pospo- lycye przisy{{ø}}gly, nye dacz gym swich dze wek. A potem rzekły: Kto gest ze wszego pokolenya israhelskego ten, gen gest nye wszedł ku panu w Masfat? A tako naleszly, bidlycyele Iabes Galaad w tey woyscze nye biwszi. (Bo tegosz czasu, gdi biły w Siło, ny geden tu nye naleszon). Tak poslawszi dzesy{{ø}}cz tysy{{ø}}czow m{{ø}}szow wibornich, przikazaly gym: Gydzycye, a zbycye bidlycyele Iabes Galaad myeczem, tako nyewyasti, iako dzecy gich. Ale to pomnyecz macye: wszitci m{{ø}}sczin- s k e g o rodu y szon(y), gesz m{{ø}}sze po- znak, zbycye. Ale dzewki zachoway- cye. Y naleszono w Iabes Galaad trzi sta dzewrek, gesz nye znali m{{ø}}skego losza, y prziwyedzoni do stanów w Sy- lo, do zemye Kauaneyskey. Y posiały posli ku sinom Benyamynowim, gisz biły na górze Eemmon, y przikazaly gym, abi ge spoymowaly z myrem. Y prziszly sinowye Benyamynowy tego czasu y oddani s{{ø}} gym szoni z dzewek Iabes Galaad. A gynich rzeczi nye naleszly, gyszbi tym czinem1) gym oddały. Bo wszitek Israhel zaloscywye szalował y kaial sy{{ø}} prze zbycye ge- nego pokolenya w Izrahelu. Y rzekły
wy{{ø}}czszi urodzenym: Czso uczinymi gym, gisz zon nye poymaly ? bo wszitki zoni w Benyamyanowu* rodu zgy- n{{ø}}li, a to gest nam wyelyka pyecza y wisokim rozumem obmiszlycz mami, bi geno pokolenye s Israhela nye bilo zagładzono. Dzewek naszich nye mo- szemi gym dacz, s{{ø}}cz zawy{{ø}}zany przi- sy{{ø}}g{{ø}} y kly{{ø}}tw{{ø}}, geszesmi rzekły: Prze- kly{{ø}}ti, kto da sw{{ø}} dzewk{{ø}} zonę Benyamynowy! A wsz{{ø}}wszi o to rad{{ø}}, powyedzely: Otocz swy{{ø}}to roczne bosze gest w Sylo, gesz przileszi ku pol- nocney stronye myasta Betel, a ku wschodu sluneczney stronye drogy, iasz sy{{ø}} chily ku‘) Betel do Sychymi, ku poludney stronye myasta Lebna. Y przikazaly synom Benyamynowim rzek{{ø}}cz: Gydzcye, utaycye sy{{ø}} w wynnyczach. A gdisz uzrzicye dzewki w Sylo, gy- d{{ø}}ce z obiczaia ku wodzenyu tanczow: zrz{{ø}}dziwszy sy{{ø}} wibyegnycyesz nagle s wynnycz, a zlapacyesz* ge sobye kaszdi gen{{ø}} zon{{ø}}, a byercye* sy{{ø}} s nymy do zemye Benyamynowi. A gdisz przid{{ø}} oczczowye gich y bracya, sza- luy{{ø}}c na was: powyemi gym: Slyu- tuycye sy{{ø}} nad nymy. bocz s{{ø}} nye złapały gich sinowye Benyamynowy prawem boiownim any wycy{{ø}}skym, ale prosz{{ø}}cim, abi wsz{{ø}}ly, nye dalyscye. y spoymały s{{ø}} ge, a z waszey stroni wyna gest. Y uczinyly sinowye Benyamynowy, iako gym bilo przikazano, a podle swey lyczbi złapały sobye szoni s tich, gesz tance wodzik, y o-
') „Simili modou.
') Myłka zamiast: od.
deszly s nymy na swa gymyenya, u- dzalawszi sobye myasta, bidlyly w nych. A sinowye israhelsci wrocyly sy{{ø}}, kaszdi w swem pokolenyu y w swey cze- lyadzi, do swich przebitkow. W tich
dnyoch nye bilo krolya w dsrahelu,. ale geden iako drugy, czso sy{{ø}} gemu prawego wydzalo, to czinyl. Poczi- nai {{ø}} sy {{ø}} k s y {{ø}} g 3/ Ruth Moa- byczskey.
RUT.
') e dnyoch s{{ø}}dzey gene- go, tedi gdisz s{{ø}}dza nad
w zemy. Przenszeto wiszedl czlowyek s Bethlema ludowa do kraia Moabskego, chcz{{ø}}cz tam podrosznykem bicz s sw{{ø}} zon{{ø}} a se dwyema sinoma. Temu dzano Ely- melech, a zenye gego Noemy. Dwa sini gego, geden Maalon, a drugz/ Te- lyon*, Ewfrateyscy s Bethlema ludowa. A wszedszi do kraia Moabskego, tam bidlyly. Y umarł Elymelech, m{{ø}}sz No- emy, a ostała sama s sini. Y poi{{ø}}lasta sobye szoni Moabycske, z nychsze gena rzeczona Orffa, a druga Ruth. Y biły tam dzesy{{ø}}cz lyat, a obasta u-
') Tu liteiy W w kodexie braknie. Pozostawiono tylko próżne miejsce, ażeby j§ poźnićj ozdobnie wpisać.
marla, Maalon y Telyon. y ostała szona syrotę po dwu sinu y po m{{ø}}szu.
A wrstawszi, chcz{{ø}}cz do swey włoscy gydz s obyema nyewyastama s 99 kraia Moabskego, bo bila usliszala, isze wezrzal bog na swoy lyud, a dal gym pokarm: a tak wiszla s myasta swego p{{ø}}tnycstwa s obyema nyewyastama, a iusz na drodze s{{ø}}cz, chcz{{ø}}cz sy{{ø}} wrocycz do zemye ludowi, rzekła k nyma: Gydzta do domu swey ma- cyerze, uczin s wama pan mylosyer- dze, iakosta wi uczinyle s umarli- my y se mn{{ø}}. Day wama nalescz po- koy w domyech tich m{{ø}}szow, gysz sy{{ø}} wama dostan{{ø}}. Y poczalowala ge. A ony e wznyozwszi glos, poez{{ø}}lesta plakacz, rzek{{ø}}cz: S tob{{ø}} poydze- w y e k twemu lyudu. Gymsze ona ot-
powye: Wroczta sy{{ø}}, dzewki moge. przecz gydzeta se mn{{ø}}? nye mamcy wy{{ø}}cey sinow w mem szywocye, nye domnymayta sy{{ø}}, bista mogle se mnye wy{{ø}}cey m{{ø}}sze myecz. Wroczta sy{{ø}}, dzewki moabycske, y odidzyta, bo iuszem staroscy{{ø}} nawyedzona, any spo- sobyona ku prziwy{{ø}}zanyu malszenske- rnu. Bo acz bich mogla teyto noci po- cz{{ø}}cz sini y porodzicz, a wi chcyele czekacz, doi{{ø}}dbi nye wirozli z dzecyn- skich lyat: drzewyey b{{ø}}dzeta b a b y e, nyszly swadzbi s nymy doczekacye. Nyeckayta, prosz{{ø}}, dzewki me. bo wasz sm{{ø}}tek wy{{ø}}cey my{{ø}} m{{ø}}cy a ucy{{ø}}sza, a wiszla gest r{{ø}}ka bosza przecywo mnye. A ony e wznyoszi* glos, wtore pocz{{ø}}lesta plakacz. Orffa czalowawszi swyekrew, wrocy sy{{ø}}. ale Ruth dzer- szalasy{{ø}} swyekrwye swey. Geysze rzecze Noemy: Tocz sy{{ø}} wrocyla rodzi czka twa k lyudu swemu y k swkn bogom, gydzi s ny{{ø}}. Ona otpowye : Nye przecyw my sy{{ø}}, bich cye- bye ostała y odeszła, dok{{ø}}dkoly sy{{ø}} obrocysz, poyd{{ø}} s tob{{ø}}, a gdzesz ti bi- dlycz b{{ø}}dzesz, y ia spolu bidlycz b{{ø}}- d{{ø}} s tob{{ø}}. Lyud twoy, lyud moy. bog twoy, bog moy. a ktora cy{{ø}} zemya przymye umarl{{ø}}, w teysze y ia umr{{ø}}, a tu ucziny{{ø}} sobye myasto pogrzebne. To my bosze day, a to my uczin, isze gena szmyercz my{{ø}} s tob{{ø}} rozdzely. A to uzrzawszi Noemy, isze zatwar- dzalim umislem Ruth bila sy{{ø}} uparła s ny{{ø}} gydz: wy{{ø}}cey gey nye bronyla, any sy{{ø}} wrocycz zasy{{ø}} radziła. Y bra- lesta sy{{ø}} spolu, prziszlasta* do Bethle
ma. A gdisz w myasto weszlesta, richla no wyna sy{{ø}} roznyosla, ysze mowyli nyewyasti: to gest ta Noemy. Gym ona otpowyedzala: Nye wziwaycye my{{ø}} Noemy, to gest krasna, ale wziwaycye my{{ø}} Amara, to gest gorzka, bo gorz- koscy my{{ø}} napelnyl barzo wszechmo- g{{ø}}ci. Wiszlam bila pełna, a prozn{{ø}} my{{ø}} naw rocyl pan. Przeto przecz my{{ø}} zowyecye Noemy, i{{ø}}sz pan ponyzil y zam{{ø}}cyl wszechmog{{ø}}ci ? Przeto prziszla Noemy s Ruth Moabsk{{ø}}, s sw{{ø}} nye- w y a s t {{ø}}, s zemye swego p{{ø}}tnyczstwa, a wrocyla sy{{ø}} do Bethlema, gdisz i{{ø}}cz- myen pyrwi zn{{ø}}.
H.
1 bil m{{ø}}sz, rodzicz Elymelechow, czlowyek moczni a wyelykego gymyenya, ymyenyem Boos. Y rzekła Ruth Moa- by tska ku swey swyekrwy: Kaszesz- ly, Poyd{{ø}} na pole, a b{{ø}}d{{ø}} kłosi zby- racz, gysz padai{{ø}} z r{{ø}}ku zenczow, gdzeszkoly nayd{{ø}} przyiaszn myloscy- wego gospodarza. Iazto') ona otpowye: Gydzi, ma dzewko. A tak obszedszi*, zbyrala kłosi na zad po zenczoch. Y przigodzilo sy{{ø}}, isze to pole myalo pana Booz, gen bil z rodu Elymelecho- wa. A tedi on gyd{{ø}}cz s Bethlema, rzecze ku zenczom: Bog s wamy! Ony otpowyedzely: Poszegnay cyebye pan. Y rzecze Booz ku przistawowy, gen za zenci stal: Czyia gest to dzewecz- ka? Gen otpowyedzal: Ta gest Moa- bitska, iasz prziszla s Noemy s kraia Moabytskego, a prze (?) prosyla2), abi
') Miało być: jej żęto (cni). ’) „rogavitu.
45
kłosi zbyrala, gisz ostawai{{ø}}, chodz{{ø}}cz za zenci. ot iutra asz do nynyeyszego czasu stoy na polyu, nygdzey syę do domu nye wraczai{{ø}}cz. Y rzecze Booz ku Ruth: Sksz dzewko, nye chodź na gyne pole zbyracz klosow, any odcha- dzay s tego myasta, ale przil{{ø}}cz sy{{ø}} ku mim dzewkam. gdzeszkoly b{{ø}}d{{ø}} sz{{ø}}cz, naslyaduy gich. Bocyem przikazal mim dzeweczkam, abi cyebye nygeden nye sm{{ø}}cyl. Gęstły b{{ø}}dzesz pragn{{ø}}la, gydzi ku lagwyczam a py (pij) z nych wod{{ø}}, z nychszeto ma czelyadz pyge. Tedi ona padszi na zemy na swe oblycze, pokłonywszi sy{{ø}} gemu, rzekła: Otk{{ø}}d mnye to gest, yszem nalyazla myloscz przed twima oczima, a raczisz my{{ø}} znacz, g o s z c y- n{{ø}} szon{{ø}}? Gey on otpowyedzal: Po-
wyadano my, czsosz uczinyla swey swyekrwy po smyercy gey m{{ø}}sza, a szesz opuscyla swe przyiacyele y ze- my{{ø}}, w nyeyszesz sy{{ø}} urodziła, a przi- szlasz k lyudu, gegoszesz nye wye- dzala. Otplacy tobye bog twego uczin- ku, a peln{{ø}} mzd{{ø}} przymyesz ot pana boga Israhelowa, k nyemuszesz prziszla y ucyekla pod gego skrzi- dle. Ona otpowye: Nalyazlam myloscz przed twima oczima, panye moy, genszesz my{{ø}} ucyeszil, a mowylesz ku syerczu sług?/ twey, bo nye gestem (!) równa nyszadney z dzewek twich. Y rzecze k nyey Booz: Gdisz b{{ø}}dze godzina gescz, przidzi sam, a gedz chleb,
a omocz skib{{ø}} swp w o... 11
*
Tu kart 13 wydanych.
KRÓLEWSKIE I.
(XIV, 26).
... szakosz przeto n y k t e y 0) nye dotkn{{ø}}1 sy{{ø}} r{{ø}}k{{ø}} myodu ustom swim. Bo sy{{ø}} bal wszitek lyud Saulowa zaprzi- sy{{ø}}szenya. Ale Ionatas nye bil sksal tego, gdisz ocyecz gego zaprzisy{{ø}}gl lyud. Sy{{ø}}gn{{ø}}1 koncern tego pr{{ø}}ta, gen
w r{{ø}}ce dzerszal, y dotkn{{ø}}1 w myod, y obrocy r{{ø}}k{{ø}} sw{{ø}} k swim ustom, y o- swyecyli sy{{ø}} oczi gego. Tedi geden z lyudzi rzecze: Wyelykym zaprzisyó- szenym zaprzisy{{ø}}gl lyud ocyecz twoy, rzek{{ø}}cz: Przekly{{ø}}ti m{{ø}}sz, gensze chleb b{{ø}}dze gescz dzisya. Y umdlyl sy{{ø}} bil
lyud barzo. Tedi rzecze Ionatas: Za- m{{ø}}cyl ocyecz moy zemy{{ø}}. toscye wi wydzely, yszesta sy{{ø}} oczi moy oszwye- cyle, iszem tego myodu ukusyl ma- lyutko. a wyelmy wy{{ø}}cey, bi bil iadl lyud, lupy{{ø}}cz swich nyeprzyiacyol, gesz nalyasl ? azalybi sy{{ø}} nye stała bila wyóczsza rana') nad Fylystyni? A przetosz były (bili) tego dnya Fylystini od Machmas* asz do Haylon. Y ostał bil lyud p r z e 1 y s (?) barzo2), a wrocyw sy{{ø}} na lup, pobrał owce, woli y cye- ly{{ø}}ta, y zbyły ge na zemy, a gedly se krwy{{ø}}. Tedi zwyastowaly Saulowy rzek{{ø}}cz, isze lyud zgrzeszil przecyw bogu, isze iadl se krwy{{ø}}. K temu on rzecze: Przest{{ø}}pylyscye przikazanye
bosze. prziwalcye nynye ku mnye ska- 1{{ø}} wyelyk{{ø}}. Y rzecze Saul: Roziczcye sy{{ø}} po lyudzech, rzeczcyesz gym, acz przywyod{{ø}} ku mnye kaszdi wolu a skopu, a zabycye na tey skale, a gescz b{{ø}}dzecye, a nye zgrzeszicye przecyw panu, gedz{{ø}}c se krwy{{ø}}. Y prziwyodl wszitek lyud, kaszdi wolu w swey r{{ø}}- ce, asz do noci. y sbyly s{{ø}} tu. Y udzalal Saul ołtarz bogu, a to napyrwey pocz{{ø}}1 stawyacz ołtarz boszi. Y rzecze Saul: Padnyemi na Fylystini w noci, a wibygemi ge, doi{{ø}}d nye vswytnye, any genego mósza z nych ostawymi. K temu lyud rzecze: Wszitko, czso sy{{ø}} tobye zda dobrego, to uczin. Y rzecze kapłan: Przist{{ø}}pcye sam ku bogu. Y poradził sy{{ø}} Samuel* z bogem, rzek{{ø}}cz: Maniły boiowacz s Fylystinmy ? a podaszly ge w r{{ø}}ce israhelske ? Y nye otpowye
dzal k temu nyczego tego dnya. Tedi rzecze Saul: Zgromaozcye sam lyud ze wszech k{{ø}}tow, a wydzcye, przes kogo sy{{ø}} sstal ten grzech dzisz. Sziw gest pan, zbawycyel israhelski. bo gęstły przes Ionat{{ø}}, sina mego: przeze wszego od wyedzenya umrze. Przecyw temu nyczs gemu nygeden nye rzecze ze wszego lyuda. Y rzecze ku wszemu israhelskemu lyudu: Odly{{ø}}czcye sy{{ø}} wi na gen{{ø}} stron{{ø}}, a ia s swim sinem Io- nat{{ø}} b{{ø}}d{{ø}} na drugey stronye. Ktemu lyud Saulowy otpowye: Czso gest dobrego przed twima oczima, to uczin. Tedi rzecze Saul ku panu bogu: Panye bosze israhelski, widay s{{ø}}d, czso gest to, iszesz nye otpowyedzal dzisz słudze twemu? Gęstły ta wyna na mnye, albo na Ionacye, sinu mem, racz to ukazacz. albo gęstły ta zloscz na twem lyudu, day nyewinnim ocziscyenye. Y naleszon Ionatas a Saul, ale lyud wd- szedl. Y rzecze Saul: Myeczcye lyosy myedzi mn{{ø}} a Ionat{{ø}}, sinem mim. Y spadł lyos na Ionat{{ø}}. Tedi rzecze Saul ku Ionatowy: Powyedz my, czsosz u- czinyl. 1 powyedzal Ionatas rzek{{ø}}cz: Kusz{{ø}}cz ukusylem na konczu pr{{ø}}ta, gisz bil w mey r{{ø}}ce, malyutko myodu. Owa, tocz ia przeto umyram. Y rzecze Saul: Uczin to nade mn{{ø}} pan, a tesz sy{{ø}} stan nade mn{{ø}}, bo szmyercy{{ø}} u- mrzesz Ionata. Tedi lyud ku Saulowy rzecze: Nye*) umrze przeto Ionatas, gysz uczinyl zbawyenye to wyelyke w israhelskem lyudu ? to gest wyelyki
') W Wulg.: „Ergone J. morietur*...? Więc powinno było być: Czy umrze...
’) „Plaga" (Wulg.). J) „Defatigatus est populus
a ganyebni grzech. Sziw gest pan, u- padnyely włos z gego głowa na zemy{{ø}}, bo wszitko podle boga czinyl dzisz. A wizwolyl lyud Ionat{{ø}}, abi nye umarł. Y szedł precz Saul, a nye cy{{ø}}gn{{ø}}1 na Fylystini. A Fylystiny szły do swich myast. Zatim Saul uczwyrdziw swe krolewstwo nad israhelskim lyudem, bo- iowal po wszitkem o k r {{ø}} d z e przecyw swim nyeprzyiacyelyom, przecyw Moab, a przecyw sinom Amonowim, a Edomo wim, a przecyw krolyom Sobą, a' przecyw Fylysteom. A dok{{ø}}dkoly sy{{ø}} obrocyl, zawszdi zwycy{{ø}}szil. A zgro- madziw zast{{ø}}p, y pobył Amalecha, y wizwolyl israhelski lyud z r{{ø}}ki gych zbyegow. A biły sinowye Saulowy: Io- nata, Iezuy, a Melchizua. gymyona dwu dzewku: gymy{{ø}} pyrworodney Merob, a gymy{{ø}} mnyey szey Mykol. A gymy{{ø}} zenye Saulowye Achynone, dzewka A- chymas. a gymy{{ø}} ksy{{ø}}sz{{ø}}czu, gen bil nad gego ricerstfem, Abner, sin Nerow, gen bil striczni brat Saulow. Ale Cis bil ocyecz Saulow, a Ner ocyecz Abnerow, sin Abyelow. Y bil wyelyki boy przecyw Filysteom po wszitki dny Saulowi, bo gdzekoly uzrzal Saul m{{ø}}- sza sylnego a prziprawnego ku boiu, przyi{{ø}}1 gy k sobye.
XV.
W .
II t{{ø}} dob{{ø}} Samuel ku Saulowy rzecze: Mnye posiał pan, abich cyebye pomazał, abi bil królem nad gego lyudem israhelskim. a przeto posluchay nynye głosu boszego. Tocz mowy pan 101 wszech zast{{ø}}pow: Po lyczilem wszi
tko, czsokoly uczinyl Amalech israhel- skemu lyudu. kako sy{{ø}} gemu przecy- wyl na drodze, gdi szły s Egypta. A przetosz szedw nynye, p o b y* Amalecha, a zetrzi wszelke rzeczi gego. nye odpusczay gemu, a nye posz{{ø}}day nyczego z gego rzeczi, ale z b y g (zbij) od m{{ø}}sza asz do szoni, a dzecy y młode dzecy{{ø}}tka, wolu, wyelbl{{ø}}da y osia, y owce. Y przikazal Saul lyudu, y zly- czil gich iako baranow: dwyeszcye tysy{{ø}}czow pyeszich, a dzesy{{ø}}cz tisy{{ø}}cz{{ø}}* m{{ø}}szow Iuda. A gdi prziszedl Saul do myasta Amalech: zaloszil strosze na p o t o c e. Tedi rzecze Saul Cyneo: Odi- dzicye a odst{{ø}}pcye, y odalcye sy{{ø}} od Amalecha, acz was takesz y s nym nye obly{{ø}}g{{ø}}. Bosz ti uczinyl myloszer- dze se wszemy sini israhelskimy, gdi szły s Egypta. Y wibral sy{{ø}} Cyneus s poszrzod Amalecha. Y byl (bił) Saul Amalecha asz do1) Eyula asz prziszedl proscye na to myasto Sur, gesz gest stron{{ø}} Egypske* zemye. Y i{{ø}}1 Saul Agag, krolya Amalech, sziwo, ale wszitko sebranye lyuczskye myeczem zbył. A odpuscyl Saul y wszitek lyud kro- lyowy A gagowy y nalepszim stadom owyecz a dobitku a odzenyu y skopom y wszemu, czso bilo krasnego, any czso tego chcyal zatraczono myecz. ale czsokoly bilo nyepodobuego a zarzuczonego, to pogubyly. A powyedzal pan to słowo ku Samuelowy, rzek{{ø}}cz: Szal my, yszejn Saula uczinyl królem, bo my{{ø}} opuscyl, a mich slow uczinkem nye pelnyl. Tedi zam{{ø}}cyl sy{{ø}}
') Pomyłka, zamiast od.
Samuel, y wolał ku panu czal{{ø}} nocz. A gdisz Samuel wstał w noci, abi rano szedł ku Saulowy: w t{{ø}} dob{{ø}} po- wyedzano Samuelowy, ysze Saul prziszedl na Karmelum, y wiwyesyl sobye na ezescz chor{{ø}}gew wycy{{ø}}szn{{ø}}, a wro- cyw sy{{ø}} y szedł do Galgala. Zatim przidze Samuel ku Saulowy, a on obya- tuge zaszszon{{ø}} obyat{{ø}} panu s tego łupu, gysz bil pobrał w Amalech. A gdisz prziszedl Samuel ku Saulowy, w t{{ø}} dob{{ø}} Saul rzecze k nyemu: Poszegnan b{{ø}}dz przed bogem, bom na- pelnyl slowm bosze. K temu Samuel rzecze: A ktori gest to glos, gesz brzny w mu uszu, od dobitka, giszto ia szli- sz{{ø}}? Y rzecze Saul: S Amalech przi- wyedly ge. lyud nye chcyal pogubycz lepszich owyecz a dobitcz{{ø}}t, abi bili obyatowani panu bogu twemu. ale gy- nesmi wszitko zbyły. Tedi Samuel ku Saulowy rzecze: Ny e c h ay my{{ø}}, acz po wyem tobye, czso rnowyl pan wr noci ku mnve. K temu rzecze: Mow. Te-
%r
di rzecze Samuel: Wszako gdisz sy{{ø}} sam za małego polyczal, uczinyon gesz glow{{ø}} nad wszemy pokolenyamy isra- kelskimy, a pomazał cy{{ø}} pan, abi bil królem nad Israhelem. a posiał cy{{ø}} pan na drog{{ø}} rzek{{ø}}cz: Gydzi, a zbyg grze- sznyki Amalechytske, a b{{ø}}dzesz boio- wacz przecyw gym, asz ge y poby- gesz. Czemusz te-go dlya nye posłuchał głosu boszego, alesz sy{{ø}} oddal na lup, a zlesz uczinyl przed panem? Tedi rzecze Saul ku Samuelowy: Bar- zom posluckal głosu boszego, a chodziłem t{{ø}}{{ø}} drog{{ø}}, i{{ø}}sz my{{ø}} posiał pan,
a przywyodlem Agag, krolya Amale- ckicskego, wszitekem lyud Amaleckicski zbył. ale lyud pobrał lup nalepszi, owce a woli gich, gyszto s{{ø}} zbyćy, abi ge obyatowaly panu bogu swemu w Galgala. Tedi Samuel rzecze: Azaly pan chce zaszszonimi) oflyeram albo obyatam, ale2) wy{{ø}}cey, abi bilo posłuchano głosu gego? Bo gest lepsze * posłuszeństwo, nysz obyata, a posluchacz wy{{ø}}cey, nyszly offyerowacz tuk skopowi. Albo przecywycz syó gest iako grzech wyesczego, a nye ckcecz pozwolycz iako grzeck modli pogan- skey. A przeto, iszesz zarzucyl rzecz bosz{{ø}}, zarzucy cy{{ø}} pan, abi nye bil królem. Tedi Saul rzecze ku Samuelowy: Sgrzeszilem, iszem nye posluckal rzeczi boszey, a slow twick, b o i ó sy{{ø}} lyuda, a posłuchay{{ø}} głosu gyek. A iusz prosz{{ø}} cyebye, nosy grzeck moy, a wrocz syó se mn{{ø}}, acz sy{{ø}} pomo- dly{{ø}} bogu. Tedi Samuel rzecze ku Saulowy: Nye wrocz{{ø}} sy{{ø}} s tob{{ø}}, bosz zarzucyl rzecz bosz{{ø}}, a zarzucyl cy{{ø}} takesz pan, abi nye bil królem israkelskim. To rzekw Samuel, obrocyl sy{{ø}}, ckcz{{ø}}cz przecz gydz. Tedi u c k o p y w gy Saul za klyn plascza gego, tako es ze sy{{ø}}. rozdarł. Y rzecze k nyemu Samuel: Rostargn{{ø}}1 gest pan krolew- stwo israhelske ot cyebye dzisz, y dal ge blysznyemu twemu, lepszemu ny- sze->z ti. A tak zwycy{{ø}}szicyel w isra- helskem lyudu nye odpuscy, any sy{{ø}} czego boi{{ø}}cz, sw~ego zamisla ostanye. bo czlowyekem nye gest, bi czso uczi-
‘)Ten przyp- IHci zadziwia, zamiast ligo. a) Miało być: a nie...
nyw zalowal. K temu Saul rzecze: Sgrzeszilem, ale yusz tedi poczcy my{{ø}} przed starszimy lyuda mego, a przed lyudzmy israhelskimy. Wrocz sy{{ø}} za- sy{{ø}} se mn{{ø}}, acz sy{{ø}} pomodly{{ø}} panu bogu twemu. Tedi sy{{ø}} wrocyl Samuel y szedł s Saulem. y modlyl sy{{ø}} Saul bogu. Tedi Samuel rzecze: Przywyedz- cye my Aga*, krolya Amalechicskego. Tedi postawyon przed Samuelem Agag przetlusti, a trz{{ø}}sl sy{{ø}}. Y rzecze Agag: Tako prawye gorzka szmyercz rozl{{ø}}- cza ? K tentu Samuel rzecze: lako twoy’ myecz uczinyl szoni przes dzecy, ta- kesz myedzi szouamy b{{ø}}dze macz twa. A tu gy natichmyast Samuel na k{{ø}}si rosyekl przed panem w Galgala. Y odszedł Samuel do Ramati, a Saul brał sy{{ø}} do domu do Gabaa. A potem daley nye uzrzal Samuela Saul') asz do dnya gego szmyercy. A wszak szalował Samuel Saula, bo to bogu nye- lyubo bilo, ysze gy bil królem uczinyl nad lyudern israhelskym.
XVI
Tedi bog powye ku Samuelowy rzek{{ø}}cz: Y dok{{ø}}d b{{ø}}dzes plakacz Saida, a wy esz, yszem ia gy zarzucyl, abi nye krolyowral nad lyudern israkelskim. Kapeln rog swoy oleia, a podz, a cy{{ø}} poszly{{ø}} ku Ysay Betleemskemu, bo- cyem sposoby 1 w gego sinyeck mnye krolya. A k temu Samuel rzecze: Y kako poyd{{ø}} ? bo to usliszaw Saul, za- byge my{{ø}}. K nyemu pan rzecze: Cyel- cza genego s dobitka wreszmyesz w sw{{ø}}
r{{ø}}k{{ø}}, y rzeczesz: Obyatowacz bogu gesm prziszedl. Y wzowyesz Yzay ku obyecye, a ia tobye ukasz{{ø}}, czso uczi- nysz, y pomaszesz tego, gegosz ia tobye ukasz{{ø}}. Y uczinyl tak Samuel, iako gemu bog przikazal. Prziszedl Samuel do Bethlema, a tu sy{{ø}} podzywyly starszy myeszcsci, a wiszedszi przecyw gemu, rzekły: Pokoynely gest k nam twe wescye? K nym Samuel rzecze: Pokoyne. prziszedlem obyatowacz bogu, a przetosz poswy{{ø}}czcye sy{{ø}}, a podz- cye se mn{{ø}}, acz obyatuy{{ø}}. Y poswy{{ø}}- cyl Yzay y gego sini, a wezw^al gich ku obyecye. A gdisz weszły, uzrzal tu Elyaba [y] rzecze: Azaly gest yusz przed panem Cristus *) gego ? W t{{ø}} dobo pan ku Samuelowy rzecze: Nye patrzi na gego oblycze, any na postaw{{ø}} gego wisokoscy. bocz ia podle uzrzenya czlo- wyeczego nye s{{ø}}dz{{ø}}. Czlowyek geno czso w nyey gest, wydzi. ale bog, ten w syerce patrzi. Tedi wezwaw Yzay Amynadaba y prziwyodł gy przed Samuela. Gen rzecze: Any tego wibral bog. Tedi prziwyodł Yzay sina trze- cyego, gymyenyem Sama, o nyemsze Samuel rzecze: Any tego wibral pan. Tedi Yzay przywyodł syedm sinow swick przed Samuela,2) ku Yzay: Nye zwolyl bog ny genego s tichto. Aza iusz gynyck sinowr nye masz ? Gen otpowyedzal rzek{{ø}}cz: Gescze gest geden malyutki, ten pasye owce. Tedi Samuel ku Yzay rzecze: Poszły, acz gy przywyodó, bo nye sy{{ø}}dzem k sto-
•) Tak jest i w W*ulg. (zamiast pomazaniec). ł) Tu wypuścił: „i rzecze Samuel“.
') Samuel saula!
lu, doi{{ø}}d on nye przidze. Tedi posiał przywyoal gy. A bil rumyani a kraśni na wezrzenyu a nadobney twarzi. W t{{ø}} dob{{ø}} pan rzecze: Wstań, a po- masz gy, bo ten gest. Tedi wsz{{ø}}w Samuel rog oleia, pomazał gy poszrzod bracyey gego. y wst{{ø}}pyl duch boszi w Dawyda ot tego dnya y potem. Za- tim Samuel wrstaw, y brał syo do Ra- mata. A w t{{ø}}sz godzyn{{ø}}‘) wist{{ø}}- pyl duch boszi s Saula. a 1 o m y 1 gym 7,1 i duch, od boga. Tedi ku Saulowy rzek{{ø}}) sludzi gego: Ow^a, tocz duch boszi zli łomy tob{{ø}}. Przikasz krolyit nasz, acz tito slugy twrc, gysz przi tobye s{{ø}}, szukai{{ø}} czlowyeka nyekrorego, gen u- mye w goslki g {{ø}} s z c z, abi gdisz cy{{ø}} polapy duch boszi zli, g {{ø}} d 1 przed tob{{ø}} r{{ø}}k{{ø}}. lekcey to lomyenye znyesyesz. W ty dob{{ø}} Saul sluszebnykom swim rzecze: Dob{{ø}}dzcye my tego, gen umye dobrze g{{ø}}scz, a prziwyedzcye gy ku mnye, acz przede mnó bódze. Tedi geden z gego sług rzecze: Owa, tocyem wydzal sina Yzay Betlemyczskego, u- myeiocz g{{ø}}scz, a sylno mocnego m{{ø}}- sza, walecznego a modrego wr slow yech, a krasnego m{{ø}}sza, a bog s nym gest. Tedi Saul posiał posn k temu Yzay, rzek{{ø}}cz: Poszły ku mnye sina sw^ego Dauida, gysz gest na pastwach. Tedi A zay poi{{ø}})W osia y nakładł nan pełno clileba. a lagwycz{{ø}} wyna, koszly{{ø}} s koz geno, a posiał przes swego sina Saulowy. A prziszedw Dauid ku Saulowy, stal przed nym, y mylowal gy Saul barzo, a uczinyl gi swim slusze-
bnykem'). Zatym posiał Saul ku Yzay, rzek{{ø}}cz: Nyechay Dauid stawa przede mn{{ø}}, bo nalyazl myloscz przed mima oczima. A gdiszkoly duch boszi zli po- chitawal Saula: tedi Dauid wsz{{ø}}w g{{ø}}sl- ki, g{{ø}}dlrsw{{ø}} r{{ø}}»k{{ø}}, y obelszalo syó Saulowy, a lekcey gemu bilo, bo duok boszi zli tedi od nyego odcbadzal.
XVII.
Zatym sebrawszi sy{{ø}} Fylystmowye w zast{{ø}}pi swe ku boiu, prziszly do Sochot w szidowskey zemy. tu s{{ø}} swe czwyr- dze wzwyedly myedzi Sockot a myedzi) Azeta, wr kraynack boszick2). Za- tim syp tak Saul a lyudze israkelsci sebraly na tem wTdolyu* Terebynti. Y zrzędziły spy cy{{ø}} wogensk{{ø}} ku boiu przecyw Fylysteom. A stały Fylysteo- wye na...
Tu karty trzy wycięte.
(XIX, 2).
...ka cy{{ø}} ocyecz moy Saul zabycz. 103! Przeto skrig sy{{ø}} rano, tegocz proszó, y bodzesz nyegdze taynye, y zatay sy{{ø}}.
A ia winyd{{ø}}), stan{{ø}} podle oczuza mego na polyu. gdzekoly b{{ø}}dze. Y b{{ø}}d{{ø}} o tobye mowycz ku oczczu memu, a czsokoly na nyem wzwyem, tobye po- wyem. A stało sy{{ø}}, rnowyl Ionatas dobre rzeczi ku oczczu swemu o Daui- dze, tak rzekocz: Nye zgrzeszay kro- lyu nad swim slug{{ø}} Dauidem, bo gest przecyw tobye nye zgrzesz]1, a gego uczinki tobye dobre so barzo. Poloszil
*) rArmiger‘- tWulg.), W dziale czwartego pisarza tłó- uiaczouo to rubraniec“. 2) Wulg. ma Domnnm. On to wziął za Domini!
') Tego wcale nie ma w texcie Wulg.
dusz{{ø}} sw{{ø}} w r{{ø}}ce swey, y pobyl Fy- lystea, y uczinyl pan zbawyenye wye- lyke wszemu lyudu israhelskemu. A tosz swima oczima wydzal, a radowa- lesz sy{{ø}}. Y przeto tedi sgrzeszisz w nyewynney krwy, chcz{{ø}}cz zabycz Da- uida, gen gest przeze wszey wyni. To gdisz usliszal Saul, ukoyl sy{{ø}} w rzeczi Ionatowye. przisy{{ø}}gl, rzek{{ø}}cz: Sziw pan gest, ysze nye b{{ø}}dze zabyt Dauid. Tedi Ionatas zawolal Dauida, y powyedzal gemu ta wszitka slowa, y wyodl Dauida przed Saula, y bil przed nym tak, iako bil drzewyeyszich dny. A potem sy{{ø}} ruszily ku boiu, a tu w i y a w* na pole Dauid, boiowal przecyw Fylystinom, y pobył ge wyelyk{{ø}} ran{{ø}}, y ucyekly przed gego oblyczim. Y tropyl* duch boszi zli Saula, a on syedzi w swem domu, a dzersz{{ø}}cz ko- pyge. a Dauid g{{ø}}dl r{{ø}}k{{ø}} sw{{ø}} w g{{ø}}- szly. A patrzil tego Saul, abi Dauida przebodl kopy gym k scyenye. ale Dauid sy{{ø}} uckilyl od oblycza Saulowa, a kopye po stronye w scyan{{ø}} utkn{{ø}}lo. A Dauid ucyekl y schował sy{{ø}} tey noci. Tedi Saul posiał 'slugy swe w noci do domu Dauidowa, abi sy{{ø}} dostrzeg- szy gego, zabyly rano. To gdi powye- dzala Dauidowy Mycol, zona gego, rzek{{ø}}cz : Nye skrigeszly sy{{ø}} tey noci, za yutra zabyt b{{ø}}dzesz. Y spuscyla gy okencem, a tak ucyekl y uchował sy{{ø}}. Tedi Mycol wsy{{ø}}wszi geno drewno, y poloszila na loszu. wTsyówszi gen{{ø}} sco- r{{ø}} koszelcza kosmat{{ø}}, poloszila wT głowach tego drzewna, y przikrila ge odzenym. Tedi Saul posiał wydze
swe, abi Dauida i{{ø}}ly. Y otpowyedzano gym, ysze nyemosze. A Saul posiał wtóre, abi powyedzely1) Dauida, rzek{{ø}}cz : Przinyeszcye gy na loszu ku mnye, acz umrze. A gdi prziszly po- slowye, naleszono drewno na loszu, a scora koszelcza u głowi gego. Tedi Saul ku swey dzewce rzecze: Przeczesz my{{ø}} tak obludzila a puscyla mego nye- przyiacyelya, abi ucyekl ? Otpowye Mycol, rzek{{ø}}cz: Bo my rnowyl, rzek{{ø}}cz : W ipuszcz my{{ø}},! bo cy{{ø}} zabyi{{ø}}. Zatim Dauid ucyekl y zbawyl sy{{ø}}, y prziszedl ku Samuelowy do E amata, y powyedzal gemu wszitko, czso gemu uczinyl Saul. A szedł Dauid y Samuel, y bidlylasta w Nayot w Pamata. Tedi wskazano to Saulowy, ysze Dauid w Ayocye w Pamata bidly. Y posiał Saul kati, abi gy i{{ø}}ly. a gdisz prziszly, uzrzely zast{{ø}}p Prorokow chwaly{{ø}}cz boga, a Samuela stoi{{ø}}cego nad nymy. Tedi ty, gysz biły prziszly, nadst{{ø}}py Duch boszi, y pocz{{ø}}ly y ony proroko- wacz. A gdisz to wskazano Saulowy: posiał wtóre posli, a cy opy{{ø}}cz prorokowały. Potem Saul posiał trzecye posli, gysz y ony prorokowały. Tedi sy{{ø}} wyelmy rożnyewal* Saul, y brał sy{{ø}} sam do Ramata, y prziszedl asz ku wyelykey studnyci, iasz gest w Sochot, y opita rzek{{ø}}cz: Na ktorem myescye s{{ø}} Samuel a Dawyd? K nyemu bilo rzeczono: Owa, tocz gesta w Nayocye w Ramata. Y szedł Saul do Nayot M Ramata, y nadst{{ø}}pyl gy takesz duch boszi, a wszedwT chodził, prorokuy{{ø}},
') „Viderent“ (Wulg.).
asz y prziszedl do Nayot w Ramata. Y swlekl takesz odzenye swe y prorokował s gynimy przed Samuelem, y wislawyal nag czali dzen y wszitk{{ø}} noc. A przeto weszło na przislowye: Aza gest Saul myedzi proroki?
XX.
J. ucyekl Dauid s Ayot, gesz gest w Ramacye, a prziszedl, rnowyl przed Ionat{{ø}}, rzek{{ø}}cz: Czsom uczinyl? które me przewynyenye ? a które gest me sgrzeszenye przecyw oczczu twemu, y- sze szuka dusze mey? K nyemu Io- nata rzecze: Nye stanye sy{{ø}} to, nye sydzesz szmyercy{{ø}}. any czso ucziny ocyecz moy mało albo wyele pyrwey, nysz my ziawy. Ale gen{{ø}} to rzecz za- tayl ocyecz moy przede mn{{ø}}, a przeto nykake to nye b{{ø}}dze. Y przisy{{ø}}gl wtóre Ionatas Dauidowy. K nyemu rzecze: To dobrze wye ocyecz twroy, y- szem nalyazl myloscz przed twima o- czima. a przetosz mowy: Nye wyecz (wiedz) tego Ionata, abi sy{{ø}} nye zam{{ø}}- cyl. A wrszako zyw gest pan, a żywa gest dusza twa, isze gednim telko* st{{ø}}- pyenym (a tak powyem) ia ode smyer- cy rozdzelyonem. Tedi Ionatas rzecze k Dauidowy: Czsokoly powye mnye dusza twa, ucziny{{ø}} tobye. W t{{ø}} dob{{ø}} Dauid ku Ionacye rzecze: Ow7a, tocz iutro swy{{ø}}to1) gest, a iako podle obi- czaia ia syadam podle krolya za stołem: nyechaysze mnye tedi na polyu do wyeczora trzecyego dnya. Wezrzily ocyecz twoy wspomynai{{ø}}ez, a opita na
my{{ø}}: rze czesz gemu: Prosyl my{{ø}} Da- 104 uid, abi szedł richlo do Betlema, do swego myasta. bo s{{ø}} tam slaw{{ø}}tne obyati ode wszitkich gego przirodzo- nich. Rzeczely: A to gest dobrze, tedi b{{ø}}dze pokoy słudze twemu. Gęstły sy{{ø}} roznyewa: tedi wyedz, isze sy{{ø}} dokonała gego zloscz. A przeto uczin myloscz s swim slug{{ø}}, a 1 b o s z tego clicyal, abi bilo myedzi mn{{ø}} a myedzi tob{{ø}} bosze zaszlyubyenye. A gęstły we mnye która zloscz: ty my{{ø}} sam zabyg, a ku swemu oczczu my{{ø}} nye wódz.
K nyemu rzecze Ionatas: Bog tego nye day, any sy{{ø}} to mosze sstacz. ale po- znamly, ysze sy{{ø}} dokona zloscz oczcza mego przecyw tobye, wrskasz{{ø}} tobye.
K temu Dauid rzecze: Kto my otka- sze, powyely czso ocyecz twoy twardego tobye o mnye? Ionatas rzecze: Podz, winydzewa na pole precz. A gdisz wiszlasta na pole, rzecze Ionatas ku Dauidow7y: Sziw gest pan bog isra- helsky. dowyemly syp konyeczne- g o') umisla oczcza mego za iutra abo po zaiutrzeyszem dnyu, a b{{ø}}dze dobrego czso rzeczono o Dauidze: acz k tobye nye poszly{{ø}} a tobye wyedzecz nye dam, uczin to bog nad lonat{{ø}} a to przepuscz. Gęstły b{{ø}}dze oczcza mego zloscz ustawryczna przecyw7 tobye, wziawy{{ø}} uchu twemu y puscz{{ø}} cy{{ø}} w pokoiu, a bog b{{ø}}dz s tob{{ø}}, iako bil s oczcem mim. A b{{ø}}d{{ø}}lycz sziw, uczin se mn{{ø}} myloscz bosz{{ø}}. gęstły urar{{ø}}, nye oddalyay mylosyerdza sw7ego od domu mego asz na wyeki. Gęstły
') „Calendae“ (Wnlg.).
*) Tego słowa nie ma w Wulg.
tego nye ucziny{{ø}}'), gdi pan zagładzi wszitki nyeprzyiacyele Dauido- wi s swyata, wirzucz Ionat{{ø}} z gego domu, a wipraw pan Dawyda z r{{ø}}ku nyeprzyiacyelsku. 2) Tedi Ionatas pocznye wy{{ø}}cey zaprzisy{{ø}}gacz sy{{ø}} z Da- uidem, bo iako dusz{{ø}} sw{{ø}} gy mylo- wal. Tedi rzecze Ionatas k nyemu: Za iutra gest swy{{ø}}to, a bodzesz szukan, bo byd{{ø}} szukacz twego syedzenya asz do trzecyego dnya. A przeto richlo poydzesz, a przidzesz na to myasto w syodmi dzen3), tu gd ze syó skri- gesz, y sy{{ø}}dzesz u kamyenya, gemu ymy{{ø}} gest Ezel. A ia trsy strzali wi- puscz{{ø}} podle gego, y wistrzely{{ø}}, iako- bich z w i k a 1 strzelyacz ku celu. A po- szly{{ø}} genego pachołka, przikasz{{ø}} rze- k{{ø}}c gemu: Gydzi, zbyray, przynyesy my strzali. Iizek{{ø}}ly pachołku: Owa? tocz strzali pole* cyebye s{{ø}}, węszmy ge: tedi ty przidz ku mnye, bo tobye przespyeczno, a nycs złego, iako sziw gest pan. Gęstły tak b{{ø}}d{{ø}} mowycz ku pachołku: Oto ondze strzali za tob{{ø}} s{{ø}}{{ø}}: gydzi przecz, bo cy{{ø}} pan iusz pu scyl. A o tem zaslyubyonem slo- wye, gesz mowyono myedzi mn{{ø}} a myedzi tob{{ø}}, b{{ø}}dz pan myedzi mn{{ø}} a myedzi toby asz na wyeki. Tedi skril sy{{ø}} Dauid na polyu, a swy{{ø}}ta nastali, a kroi syadl za stołem gescz chleb. A gdisz syadl kroi na swem stolczu podle obiczaia swego, a stolecz bil pole* scyani: a w t{{ø}} dob{{ø}} powstał Ionatas a Abner, y syadlasta s obu stronu po
*) Tego zdania nie ma w Wulg. ’) Tu cały werset textu Wulgaty wypuszczono. *) „In die, qua operari łicetu.
le krolya Saula, a myasto dauidowo to ostało prozno. 0 nyemsze nyczs nye myenyl tego dnya Saul, bo sy{{ø}} tego domnymal, bi sy{{ø}} gemu nyeczso nye przigodzilo, przeczbi bil nyeczist a nyeocziscyon. Ale gdisz slunce we- sczdlo* drugego dnya po godzech, potem naleszono myasto dauidowo próżne. Tedi Saul rzecze ku Ionacye: Przecz nye przidze sin Ysay ku stołu gescz any dzisz any wczora ? K nyemu Ionatas rzecze: Barzo my{{ø}} pylno za to prosyl, abi mogl gydz do Betlema, rzek{{ø}}cz: Otpuscz my{{ø}}, bocz gest sławna obyetna ofłyera w mem myescye, a geden z bratow my{{ø}} prosyl. a przeto nalyazlemly myloscz tw{{ø}}, nyechacz poyd{{ø}} a uzrz{{ø}} bracy{{ø}} swT{{ø}}. A przeto nye prziszedl k stołu. S tego sy{{ø}} roz- nyewal kroi na Ionat{{ø}}, y rzecze: Synu tey szoni, iasz m{{ø}}sza kwapy{{ø}}cz k sobye zdradza, zaly ia nye wyem, ysze ti mylugesz sina Ysay Dawyda na sw{{ø}} ganb{{ø}}, a na ganb{{ø}} złego przislowya matki twey? A tak po wszitki dny, doi{{ø}}d b{{ø}}dze sziw sin Ysay na swye- cye, nye ustanowysz sy{{ø}} ti any kro- lewstwo twe. A przeto gescze go poszły ku mnye, acz gy szmyercy{{ø}} za- guby{{ø}}. Ionatas rzeki: Przeczbi szmyercy{{ø}} zagubyl gy ? czsocz uczinyl ? W t{{ø}} dob{{ø}} Saul pofacyl* osczep, abi gy uderzil. A vrozumyaw Ionata, ysze ge- dnako umiszlyl gego ocyecz, abi za- byl Dauida: tedi Ionatas wstał od stołu wyelykim gnyewrem, a nye ukusyl tegoto drugego dnya na godi chleba, zam{{ø}}cyw sy{{ø}} prze Dawyda a sze gy
bil zganbyl ocyecz gego. A gdisz na- zaiutrz bilo, szedł Ionatas na pole podle smowyenya dauidowa, a pachołek mali s nym. Tedi rzeczfe) ku swemu pachołku: Byegay, przinaszay my strzali, które wistrzelyam. A gdisz ten pachołek byeszal, wistrzelyl drug{{ø}} strza- 1{{ø}} Ionatas za pacholkem. A gdisz bye- szal pachołek na to myasto, gdze bil strzelyl Ionatas: za pacholkem rze- kycz*: Owa, tu nye strzali, ale daley przed tob{{ø}} gest. A wtóre zawołał łona ] j
To, co następuje teiaz, wzięte jest z pierwszej
z kart, będących obecnie własnością p. W. A.
Maciejowskiego, wydanych z tego kodexu.
A. tas za pacholkem, rzek{{ø}}cz: By esz r:- cklo, nye stoy! W to dob{{ø}} sebraw pachołek strzali, a przynyosl panu swemu. a czso uczinyl Ionatas, temu nyczs nye rozumyal pachołek, geno Ionatas a Datud myedzi soby rozumyalasta. Tedi Ionatas da swe wszitko odzenye pachołku, rzek{{ø}}cz: Gydzi, donyesz do myasta. A gdisz pachołek odydze, wstaw Dauid s tego myeszczcza, gesz bilo przecywo wschodu sluncza, a padł nagle na zemy{{ø}}, modlyl sy{{ø}} trzecye A czaluwai{{ø}}cz* sy{{ø}}, plakalasta obaf ale Dauid wy{{ø}}cey. W to dob{{ø}} Ionatas rzecze ku Dauidowy: Gydzi w pokoiu a wszitko, czsowa przisyogla* w gymi{{ø}} bosze, rzek{{ø}}cz: Pan b{{ø}}dz myedzi mn{{ø}} a myedzi tob{{ø}}, plemyenyem mim a myedzi plemyem* twim asz na wyeky. Tedi Dauid wstaw s tego myasta y szedł precz, a Ionatas zasy{{ø}} ta- kesz do miysta*.
7
ikiatim Dauid prziszedl do Nobe ku kaplanowy gymyenyem Achymelech. K nyemu rzecze a zdzywyl sy{{ø}}: A przeczesz sam, a nye żadnego s tob{{ø}}? Y rzecze Dauid ku Achymelechu: Kroi my przikazal t{{ø}} rzecz: Nykt nye wyedz tego, przecz cy{{ø}} posilam, any tego, geszem tobye przikazal. y rozesłałem slugy swe sam y tam. A przeto, masz- ly czso myedzi r{{ø}}kama, albo pi{{ø}}cz bo- chenczow, day my, albo czsokoly nay- dzesz. Achymalech* otpowye rzek{{ø}}cz: > ye mam chlebów pospolytich, gedno poswy{{ø}}tne. A wszak, s{{ø}}ly twToy sludzi cziscy, a nawyóoey od nyewyast, mo- go* gego pogescz. K temu Dauid otpowye kaplanowy, rzek{{ø}}cz: Myenyszły o nyewyastach, tegosmi uoyrpyely1) od trzecyego dnya, iakosmi na drog{{ø}} wiszly, a bik ss{{ø}}di mich sług cziste. Ale iusz tato droga pokalyana gest, ale b{{ø}}d{{ø}} geszcze dzisz poswy{{ø}}czone we ss{{ø}}dzech. Tedi kaplar. dal gemu chleb poswy{{ø}}tni, bo gynego chleba tu nye bilo, geno chlebowye obyetowany, gesz biły wsz{{ø}}ly przed panem, ab- biły prziloszem/ chlebowye gor{{ø}}c:. Tedi bil tu geden m{{ø}}sz s sług Saulowich tego dnya wnostrz* w stanye boszem, gemu gymi{{ø}} bilo Doek Ydumski, mocz- ni pastisz Saulow, gen pasł muli Saulowy2). W t{{ø}} dob{{ø}}» rzecze Dauid k Achimelechowy: Maszly tu na do- r{{ø}}szu*3) kopye albo myecz? bocyem
') Continuimus nos(Y ulg.). ’) Tego dodatku nip ma w Wulg. ^ Miało być: na doręczu (ad manum, W.).
') Adoravit tertio. W.
myecza a brony swey nye wsz{{ø}}1 s sob{{ø}}, bo roskazanye krolyowo to my{{ø}} u- kwapylo. Achimelech rzecze: Oto myecz Golyata Fylystinskego, gegosz zabyl na wdoly Terebynskem, a gestcy obynyon plasczem po Ufot. a chceszly ten wsz{{ø}}cz, węszmy, bo nye gynego kromye tego. Dauid rzecze: Nye temu ny genego11 r o w n y a, day my gy. Tedi Dauid wstaw tego dnya, y byeszal przed feaulem precz, y przi- szed* ku krolyowy gymyenyem Achis, do Geth. K nyemu sług?/ Achis, uzra- wszi* gy, rzekły: Azali to nye gest Dauid kroi zemski? wszak o nyem spye- wano w tanczoch rzek{{ø}}cz: Saul pobył tysyt -cz, a Dauid dzesyocz ty sy{{ø}}ci ? T{{ø}} rzecz pocznye [Dauid] bracz na miszl w swem syerczu, a pocznye sy{{ø}} uba- wacz* barzo Achis, krolya getkskego. Y pocznye sy{{ø}} przed nym szalyonim czinycz przes usta, a m a t a 1 sy{{ø}} myedzi gych r{{ø}}kama, o drzwy si{{ø}} tluk{{ø}}cz, y cyekli gemu szlyni (śliny) na brody. W t{{ø}} dob{{ø}} Achis rzecze ku swim slu- gam: Wydzawszi czlowyeka zabile- g o, przecze8cye gy prziw7yedly ku mnye? Zaly nam nye dostawa wszcye- klich, przeczescye prziwyedly tego, abi syo wscyekal przi mnye? puscycye gy precz, acz nye chodzi do mego domu.
XXII.
7
Matyni Dauid szedł odtęd precz, y ucyekl do geney iaskynyey gymyenyem Adollam. To gdi usliszely bra- cya gego y wrszitek dom oczcza gego, sczedszi sy{{ø}} k nyemu tam, seszly sy{{ø}}
wszitci, gisz sy{{ø}} biły zan zamocyly, a obcyyszeny czudzim zboszim1) a gorzk{{ø}} miszly{{ø}}, y uczinyon gest ksy{{ø}}- sz{{ø}}cyem nad nymy. A bilo s nym ku cztirzem sstom m{{ø}}szow. Tedi Dauid szedł ott{{ø}}d do Maslat, gesz gest w Moabskey zemy, y rzecze Dauid ku krolyowy Moabskemu: Prosz{{ø}} cyebye, abi bidlyly ocyecz moy a matka moia s wamy, doi{{ø}}d nye wzwyem, czso se mn{{ø}} pan ucziny. Y ostawyl ge przed królem Moabskim, y ostały u nyego wszech dny, w nychszeto Dauid bil na tey posatce. Tedi Gaad prorok ku Dauidowy rzeki: Nye biway daley na tey posatce, ale gydzi do zemye Iuda. Y szedł Dauid y prziszedl na lyas Areth. To vsliszaw (mtyssaw) Saul, isze sy{{ø}} Dauid a cy m{{ø}}szowye, gysz s nym biły*. A zatim gdi bidlyl Saul w Ga- baa na lesye, geszto slowye Kama, dzersz{{ø}}cz kopye w r{{ø}}ku, a wTszitci sludzi gego stały około gego. Y rzeczté) Saul ku swim slugam, gysz około gego stały. Posluchayoye mnye nynye, sinowye Gemyny, azaly wam wszitkim sin Ysay da roley a wynnyce a yczi- ny (uczyni) vas włodarzmy a sprawcza- my ? Boscye w szitci przecyw mnye przi- sy{{ø}}galy, a nye ny genego z was, kto my bi ziawyl. A nawy{{ø}}cey, gdisz y sin moy sy{{ø}}zaslyubyl s nym, Yzay z Dauidem2). A nye ny genego z was, ktobi sy{{ø}} za my{{ø}} smócyl, albo ktobi my to zwyastowal. przeto ysze
‘) Ma znaczyć długami, aere aluno. W. *) Dodatek z własnej głowy tiórnacza Miało być: z synem Ysay, zamiast: s nym itd.
wzbudził sin moy slug{{ø}} mego przecyw mnye nyeprzyiacyelem, gen my sy{{ø}} przecywy asz do dzisyego dnya. K temu otpowye £)oek ydumski, gen przed nym stawał a bil przed
Tu brak 4 kart. wyrwanych z kodexu, których dotychczas nigdzie nie odszukano.
Poczyna się teraz to, co się mieści na drugiej
z kart, będących w posiadaniu p.Maciejowskiego.
(XXVI, 3).
B. ...a udzalal sobye twyrdze w Gabaa Achile, tego wdolya, gesz bilo przecyw pusczi na drodze, a Dauid bidiyl na pusczi. A wydz{{ø}}cz, ysze prziszedl Saul po nyem na puscz{{ø}}, posiał 1 a z o- ki swe y wzwyedzal, ysze tam prziszedl Saul. A wstaw Dauid taynye, y prziszedl na to myasto, gdze bil Saul. a gdi uzrzal to myasto, w nyemsze spal Saul a Abner, sin Ner, ksy{{ø}}sy{{ø}} nad gego ricerstwem, a uzrzaw Saula spy{{ø}}c w stanye, a gyni lyud wsz{{ø}}di około gego: w t{{ø}} dob{{ø}} rzecze Dauid ku Achymelechowy Etheyskemu a ku Abyzai, sinu Sarwye, bratu Ioabowu, rzek{{ø}}cz: Ktori se mn{{ø}} poydze do stanów ku Saulowy? Rzecze Abyzai: la poyd{{ø}} s tob{{ø}}. Y prziszedl Dauid a Abyzai k lyudu w noci, y nalyazlasta Saula leszocz a spy{{ø}}cz w stanye, a kopye tczocz1) w zemy u gego głowa, a Abner a gyni ly(«)d spyoc około gego. Tedi rzecze Abyzay ku Dauidowy: Zawarł dzissya bog nyeprzyiacyelya twego w tw{{ø}} rok{{ø}}, a przeto przebod{{ø}} gy ia kopygym ku zemy gen{{ø}}, a wtóre nye b{{ø}}dze trzeba. Y rzecze Dauid:
N re zabyiay gego, a kto gest ten, gen swoge ręce podnyesye na mazanego boszego, a nye b{{ø}}dze grzeszni ? Y rzecze Dauid: Tak gyscye, iako bog sziw kromye cyebye1), acz gego pan sam nye zabyge, abo dzen gego przi- dze abi umarł, abo aczbi w boiu sczedl: tak my b{{ø}}dz pan myloscyw, isze nye wzwyod{{ø}} r{{ø}}ki mey na mazanego boszego. A przeto węszmy kopye, gesz gest u gego głowi, a kor czak s wod{{ø}}, podzwasz precz. Ywsz{{ø}}1 Dauid kopye a korczak s wodo, gen bil u głowi Saulowi, y szlasta przecz*, a nye bilo tu ny genego, ktobi to wydzal ;a rozumyal albo uczul2), bo spały wszitci, bo sen boszi ge bil nadszedł. A gdisz odidze Dauid w strono, stal na wyrzchu gori z daleka, a bi a wyel- ka szirz myedzi gym i: tedi wzwola Dauid k lyudu a ku Abncrowy, sinu Ner, rzek{{ø}}cz: Abner, Abner! Zaly my nye otpowyesz ? Abner k temu rzecze: Ktosz ti, gysz wołasz a czinysz nye- pokoy krolyowy? Tedi rzecze Dauid: Zaly nye gesz ti m{{ø}}sz, a kto gest tobye równi w Israelskem lyudu? Przeczesz nye strzegł pana twego krolya ? Bo wszedł geden s zastopa nyeprzyiacyel, abi zabyl pana twego krolyct. Nye gest to dobrze, czsosz uczinyl. Tak gyszcye iako bog szyw, wTiscyTe dostoyny szmyer- cy, iszescye nye strzegły pana waszego mazanego boszego. A przeto po- zrzicye, gdze gest kopye krolyowo, a gdze korczak z wod{{ø}}, gysz bil u gego glovi? Tedi poznaw Saul 1 glos
*) Tych słów nie ma w Wulg. 2) evigilaret.
4«
fixam (hastam) in terra. W.
Dauidow, rzeki: Twoyly gest to glos, sinu moy? Rzecze Dauid: Moy glos, panye moy. A rzeki: Przecz pan moy kroi nyenawydzi slugy swego, a czsom uczinyl, albo czso gest złego w mey r{{ø}}ce ? A przeto proszę tego, panye moy krolyu, slisz słowa slugy twego: Wzbudzały cy{{ø}} pan przecywo mnye, ukoy sy{{ø}} w wolney obyecye zaszszoney. s{{ø}}- ly sinowye lyuczsci, zlorzeczeny przed bogem, gysz my{{ø}} wirzucyly dzisz, a- bich nye bidlyl w dzedziczstwye bo- szem, rzekocz: Gydzi, sluszi czudzim bogom. A to iusz nye b{{ø}}dz przelyana krew ma na zemy{{ø}} przed panem mim. bo wiszedl kroi israhelsky, abi szukał pchli sziw^ey, iako szukai{{ø}} kuropatwa na górach. Tedi rzeki Saul: Zgrzeszi- lem, WTOCZ sy{{ø}} zasy{{ø}}, sinu moy Da- uidzie, bo wy{{ø}}cey nye chcz{{ø}} nycs złego uczinycz tobye, przeto ysze bila tobye droga dusza ma przed oczima twima, yszesz my{{ø}} nye zabyl dzisz. Bo iawaio gest, yszem nyemędrze czi- nyl a barzom wyelya nye wyedzal. Rzecze Dauid k nyemu: Owa, tocz kopye krolyowo. przidzi geden s sług krolyowich, wezmysz ge. A bog otpla- cy kaszdemu podle gego sprawyedh- woscy a wyari. bo cy{{ø}} bil pan podał dzisya w moy r{{ø}}ce, y nye chcyalem wznyescz ręffo) mey na mazanego boszego. A iakosz gest uczinyona dusza twa dzisz ote mnve mvvelbvona, ta- kesz uwyelbyona bódź dusza ma przed bogem, a waz wol my{{ø}} ze wszego za- m{{ø}}tka. Tedi rzecze Saul Dauidowy: Poszegnani ti, sinu moy Dauidze, a
zayste, cziny{{ø}}cz b{{ø}}dzesz czinycz, a mog{{ø}}cz moc b{{ø}}dzesz. Y szedł Dauid sw{{ø}} drog{{ø}}, a Saul sy{{ø}} wrocyl na swe myasto.
XXVII.
T edi rzecze Dauid na swem syerczu: Nyegdi nyektorego dnya dostan{{ø}} sy{{ø}} Saulowy w r{{ø}}ce. Zaly nye lepyey, ysze ia ucyek{{ø}}, a zachowum sziwot swoy w Fylysteyskey zemy, abi z ufał Saul, a przestał szukacz my{{ø}} po wrszech kra- ynach israhelskich? A przeto ucyek{{ø}} z gego r{{ø}}ku. Tedi wrstaw Dauid, i szedł precz, on a szescz set m{{ø}}szowr s nym, ktorzisz biły ku Achis, sinu Maog, kro- lyovy Gethskemu. Y bidlyl s Achis Dauid w Geth, on a m{{ø}}szowye gego, y rodzyna gego a dwye szenye gego, Achynoem Gezrahelycska, a Abygayl szona nyegdi Nabelowai Carmelskego. Tedi powyedzano Saulowy, isze ucyekl Dauid do Geth, y nye chcyal wi{{ø}}cey sukacz*. Y rzeki Dauid ku Achis: Na- lyazlemly myloscz twr{{ø}}, day my geno myasto w nyekto-
Póty text obu kart odszukanych. Wracamy teraz do kart zachowanych w kodexie.
rem myescye teyto włoscy, acz tu bi- dly{{ø}}: a k czemu gest to, ysze ia, slu- oa twoy, bidly{{ø}} w* krolyowye myescye s tob{{ø}})? A tak dal gemu Achis tego dnya geno myasto, gymyenyem Sy- cyelech, przetosz dostało syó to myasto krolyom szidowskim asz do dzi- syego dnya. A bila lyczba dnyow, w nychsze Dauid bidlyl wr filysteyskey zemy, cztirzi myesyóce. Zatim Dauid
105
t
pocznye wschodzicz a m{{ø}}szowye gego, s, braly lupi w tich myescyech: Ge- dz,uri, a Geti*, y Amalech. Bo tich lyu- dzi nyewyernich bidlylo pełno z dawna po wszey zemy t{{ø}}di, geszto chodziły ot tego myasta Sur asz do Egypskey zemye. Y zagubyal Dauid wszitk{{ø}} t{{ø}} zemy{{ø}} gych, a nye ostawyal m{{ø}}sza sziuego any szoni, a byerzóc* owce, woli, csli y wyelbl{{ø}}di, y odzenya. y wraczal sy{{ø}} a przichodzil ku krolyowy Achis. A gdisz k nyemu rnowyl Achis kroi: Kogosz dzisz przebyial, Dauid otpowyedzal: PrzecyAV poludnyu Iuda, a przecyw poludnyu Geramel, a przecyw poludnyu Ceny. Ny m{{ø}}sza ny szoni nye s z i w y 1 Dauid, a nykogo przewodził s sob{{ø}} do Geth, rzekocz: Snadz- bi rnowyl przecyw nam. To czinyl Da- uiJ, a to bil gego obiczay wszech dny, w nychszeto bidlyl wT fylysteyskey włoscy. Y uwyerzil Achis Dauidowy, rzek{{ø}}cz : Wyele złego czinyl lyudu swemu israhelskemu, a przeto bodz moy sługa na wyeky.
XXVIII.
T . ,
J- edi sy{{ø}} w tich dnyock stało, ysze sebraly Fylystinowye swe zast{{ø}}pi. ab1 sy {{ø}} prziprawyly ku boiu przecyw israhel'kemu lvudu. Y rzecze Ackis ku Dauidowy: Wyedz to zaiste, ysze w— nydzesz se mn{{ø}} na twyrdze, ti a m{{ø}}- sze twoy. Dauid otpowye ku Ackis, rze- k{{ø}}ez: Nynye wzwyesz, czso ucziny sługa twoy. Tedi rzecze Ackis ku Dauidowy : A ia cy{{ø}} uczmy{{ø}} stroszem głowi mey po wszitki dny. Zatim Sa
muel umarł, a płakał gego vszitek lyud israkelskl, a pogrzebly gy w Ramata, w myescye gego. A wr ti czasi wignal bil Saul s zemye wszitki wyesczce a guszlnyki. A pobył ty wszitki, gysz myely wr brzusze wyescze czar1' ). Tedi sebrawszi sy{{ø}} Fylysteowye, a prziszly a wzdzalaly sobye twyrdze w Sunnam. A zatim takesz sebral Saul wszitek lyud israhelski, a prziszedl do Gelboe. A uzrzaw Saul stani fylystinske, y bal sy{{ø}}, a ly{{ø}}klo sy{{ø}} syerce gego barzo. T{{ø}}di prosyl radi Saul od boga, y nye otpowyedzal gemu, any przes sni, any przes kapłani, any przes prorok'. Y rzeki Saul ku swim slugam: Szukaycye my szoni, iasz ma wyeszczb{{ø}}, acz k. nyey poydó, a wzwyem przes ny{{ø}}. Tedi sludzi rzekn{{ø}}: Gest gena szona, gesz ma wyeszczb{{ø}}, wr Endor. Tedi Saul przemyenyw odzenye, a wTsz{{ø}}w na sy{{ø}} gyne rucko, y szedł, a dwa m{{ø}}- sza s nym. Y prziszly ku szenye w noci, y rzecze: Czarny my przes gusła, a wskrzesz my, gegosz ia tobye po- wyem. Ta szona gemu powye: Owa, ti to dobrze wyesz, czso uczmyl Saul, a kako zagładził a wignal s zemye guszlnyki a wyescze. przecz przeslya- dugesz dusze mey, abich bila żaby ta? Y przisyogl gey Saul w bodze, rzek{{ø}}cz: Szyw gest pan, nye stanye sy{{ø}} tobye nyczs złego przeto. Tedi ona rzecze: Kogo ckcesz, acz wskrzeszo toby e ? On rzecze: Samuela my wskrzesz. A gdisz uzrzala szona Samuela, zawo-
♦
‘I Tego całego zdania nie ma w Wulg. ani w Biblii gdańskiéj.
lala wyelykim głosem, rzek{{ø}}cz ku Saulowy: Czemusz my{{ø}} k temu przipra- wyl ? a wszakosz ti Saul. Kroi gey rzecze: Nye boy sy{{ø}}! Czsosz wydza- la? Y rzecze nyewyasta ku Saulowy: Bogym wydzala gyd{{ø}}cze s zemye. Tedi Saul rzecze: laka twarz gego? K temu ona rzecze: M{{ø}}sz stari gydze, odzaw sy{{ø}} plasczem. Y zrozumyal Saul, ysze Samuel, a poklonyw sy{{ø}} na swe oblycze k zemy, y modlyl sy{{ø}}. Tedi rzecze Samuel ku Saulowy: Przeczesz jny nyepokoy uczinyl, abich bil wzkrze- szon? Saul rzecze: Barzom zn{{ø}}dzon, bo Fylysteowye boiui{{ø}} przecywo mnye, a bog odst{{ø}}pyl ode mnye, a nye chcyal my{{ø}}) usliszecz a ny przes proroki, any przes sni. przetom cyebye y wrezwal, abi my ukazał, czso bich myal czi- nycz. Tedi rzecze Samuel: Czso my{{ø}} pitasz, gdi bog od cyebye otst{{ø}}pyl, a szedł ku nyeprziiacyelyowy twemu ? Bocz tak tobye ucziny pan, iako mo- wyl przes my{{ø}}), a odeymye twTe kro- lewrstwo ot cyebye, a da ge blysznye- mu twremu Dauidowy. Bosz nye posłuchał głosu boszego, anysz uczinyl gego przikazanya gnyewu a roznye- wanya gego nad Amalechem. przetosz to cyrpysz, csocz uczinyl pan tobye dzisz. A da cy{{ø}} bog y lyud israhelski s tob{{ø}} w r{{ø}}ce Fylystinow, a za iutra ti y sinowye twoy b{{ø}}dzecye se mn{{ø}}. a takesz da pan wr róce Fylystinow twyrdze israhelske. W t{{ø}} dob{{ø}} Saul pa- dnye, rospostarw sy{{ø}} na zemy, bo sy{{ø}} bil urzasl slow Samuelowich, a syli nye myal, bo bil nye iadl ckleba czalego
tego dnya. Zatym weszła ta nyewyasta ku Saulowy y wydzala gy lesz{{ø}}cego, 10® bo sy{{ø}} bil barzo zam{{ø}}cyl. Y rzecze k nyemu: Owa, usłuchała sługa twa głosu twego, a poloszila dusz{{ø}} m{{ø}} w r{{ø}}- ce twey, a usluckalam rzeczy twick, geszesz ku mnye mowyl. A przeto ti takesz usluckay głosu sług?/ twrey, a polosz{{ø}}cz k{{ø}}s ckleba przed tob{{ø}}, abi poiadw, posylyl sy{{ø}}, a mogl drog{{ø}} u- czinycz. Ale on nye ckcyal uczinycz, rzek{{ø}}cz: Nye b{{ø}}d{{ø}} gescz. Tedi gy przy- p{{ø}}dzily sludzi gego a ta nyewyasta, ysze tak usłuchał gick, w7stawT s zemye y syadl na loszu. A myala ta nyewyasta wyelkonoenego cyelcza w swem domu, a poszpyesziwszi, y zabyla gy, a wrsz{{ø}}wszi m{{ø}}ki, y rozm{{ø}}cyla a na- warzila przesznyc, y poloszila przed Saulem y przed gego slugamy. A gdisz gedly, wstawszi y ckodzily przes cza- 1{{ø}} nocz t{{ø}}.
XXIX.
Tedi zgromadziły sy{{ø}} zast{{ø}}powye fy- lystinsci w Iafeck w tem myescye. a Israkelski lyud zdzalal sobye czwyrdze nad studnycz{{ø}}, iasz gest w Gezrahel.
Y chodziły slugy fylystinsci po sstoock *) w zast{{ø}}pyeck a po tisy{{ø}}ezock. Ale Dauid a m{{ø}}szowye gego biły w napo- slednyeyszem zast{{ø}}pye s królem Achis.
Tedi rzeku* ksy{{ø}}sz{{ø}}ta fylystinska ku krolyowy Ackis: Czso ckcz{{ø}} szidowye cy? Ackis otpowye ksy{{ø}}sz{{ø}}tom fyly- stinskim: Zaly nye wyecye, isze gest to Dauid, gysz bil (był) krolya Saula
*) „in centuriis11.
sługa israhelskego, a gest u mnye wyele dny, a nye naiyazlem do nyego ny- ^zego ot tego dnya, iakosz ucyekl ku mnye, asz do tego dnya? A roznye- wawszi sy{{ø}} ksy{{ø}}sz{{ø}}ta fylystinska, rzekły k nyemu: Nyechacz sy{{ø}} wrocy m{{ø}}sz, a syedzi na swem myescye, na nyemszesz gy usadził, acz nye geszdzi s namy do boia, abi nye bil przecyw nam, gd pocznyem boiowacz. Y kako b{{ø}}dze moc gynako ukoycz pana swego, geno nad naszimy glowamy? Wszak gestto ten Dauid, gemusz spyewano w tanczu, rzek{{ø}}cz: Saul pobył tysy{{ø}}cz, a Dauid dzesy{{ø}}cz Lysyoczow. Tedi we- zwaw Achis Dauida, rzecze k nyemu: Szyw gest pan, iszesz ti prawi a do- bri przede mn{{ø}}, a wigechanye twe a wgechanye se mn{{ø}} gest na twyrdze, a nye naiyazlem do cyebye nycs złego ode dnya tegosz, ktoregosz ku mnye prziszedl, asz do tegoto dnya. Ale ksy{{ø}}- sz{{ø}}tom sy{{ø}} nye 1 y u b y s z. Przeto wrocz sy{{ø}}, a gydzi w pokoiu, a nye gnyewaw ksyósz{{ø}}t fylystmskick. Tedi rzecze Dauid krolyowy Achis: Czsom uczinyl, a czsosz nalyazl do mnye, slugy twego, od tego dnya, lakom b;l prziszedl, a bil przed tob{{ø}} asz do tego dnya, abich nye szedł a boiowal |. s nyeprzyiacyelmy pana mego krolya ? Achis otpowyedzal y rzeki Dauidowy: Wyem, iszesz ti dobri przede mn{{ø}}, iako angyol boszi. Ale ksy{{ø}}szota fyly- steyska rzekli: Nye poydze s namy w boy. Wstań rano, ti a slugy pana twe- go, gysz s tob{{ø}} prziszly. a gd w noci wstanyecye, a pocznye swytacz:
gydzcyesz. Tedi wstaw w noc- Dauid a m{{ø}}szowye gego, abi gedly1) rano, a wrocyly sy{{ø}} do zemye fylystinskey. Ale Fylystinowye gechaly do Gezrahel.
XXX.
A gdisz przydze Dauid a m{{ø}}szowye gego do Sycyelech trzecyego dnya, n a 1 y c z (?) m{{ø}}szowye Amaleckiczsci przyiawrszi, rzucyly sy{{ø}} s poluu- dnya* y pobyły Sycyelech a zapałyly ge. A zgymawszi nyewyasti, y poi{{ø}}ly s tego myasta od małego asz do wyel- kego. any genego nye zabyly, ale s so- b{{ø}} poi{{ø}}wszi, y g e 1 y2) drog{{ø}} sw{{ø}}. A gdisz przidze Damd a m{{ø}}szowye gego do myasta, a naleszly gee spalyone ognyem, a szoni swe, y syni swe, y dzewki swe poi{{ø}}te a gymane: pod- nyosszi Dauid a m{{ø}}szowye, gisz s nym biły, głosi swe, y płakały tako długo, dok{{ø}}d mogły slzi pusczaez. A takesz dwye s z e n y e D&uidowy i {{ø}} c y e y po- igti bili*, Aeh:'noem Gezrahelyozska a Abygayl, zona JS abalowa Carmelskego. Y zamocy ssy{{ø}}* Dauid barzo, bo gy cheyal lyud kamy ono wacz, kaszdi za- luy{{ø}}cz sinow a dzewek swich. Tedi Dauid posyly{{ø}}sy{{ø}} w panye bod ze swem, rzecze ku kaplanowy Abyata- rowy Achimelechowu: Przynyesz my poswy{{ø}}tne rucho3) Efod. y przi- nyosl Abyatar poswy{{ø}}tne rucho3) Efod ku Dauidowy. Y radził sy{{ø}} Dauid boga, rzek{{ø}}cz: Gechaczly po tich lotrock, czily nyczs, a zgymamly ge?
') proficiscerentur1 *) ^pergeLant . s) Tych dwóch wyrazów nie ma w Waig.
107
Tedi pan rzecze k nyemu: Gedz za nymy, bo zayste zgymasz ge, a odey- myesz lup. Y ial Dauid za nymy y szeszcz set m{{ø}}szow, ktorzi biły s nym, a prziszly ku genemu potoku Bezor. Ale biły z nych nyektorzi ustały, yr ostały tu. Ale Dauid a cztirzi ssta mę- szow szły po nych. bo gich dwye sscye bilo ostało, ysze biły tako ustały, ysze nye mogły g y d z daley przes ten potok Bezor. Y naleszly m{{ø}}sza Egypske- go na polyu. y prziwyedly gy ku Da
uidowy, y dały gemu chleba pogescz, a napyl sy{{ø}} wodi. a takesz nyemali ułomek fygow, a dwa swy{{ø}}ski suszonego wyna. A gdisz tego poiadl, na- wrocyla sy{{ø}} dusza gego weyn, y okrze- zwyal*, bo bil nye iadl chleba any wodi pyl za trsy dny a za trsy noci. Tedi rzecze k nyemu Dauid: Czigesz ti, albo otk{{ø}}desz prziszedl, albo do- k{{ø}}d gydzesz? K temu on rzecze: Pacho ....
Ta braknie kart 39 wytarganych.
KRÓLEWSKIE EL
(XIII, 6).
...a módl sy{{ø}} za my{{ø}}, acz sy{{ø}} na- wrocy r{{ø}}ka moya mnye. Y modlyl syo m{{ø}}sz boszi oblyczu boszemu, y nawro- cyla sy{{ø}} r{{ø}}ka krolyowa k nyemu, y uczinyla sy{{ø}}, iako drzewyey bila. Tedi kroi przemowyl ku m{{ø}}szowy boszemu, rzek{{ø}}c: Podz se mn{{ø}} do domu, abi obyadf)wal, a obdarui{{ø}} cy{{ø}}. M{{ø}}sz boszi otpowyedzal krolyowy: Bi my dal polowycz{{ø}} domu twego, nye poyd{{ø}} s tobę, any gescz b{{ø}}d{{ø}} chleba, any pycz wodi w tem myescye. bo my tak przi-
kazano słowem boszim, gen my przikazal : Nye b{{ø}}dzesz gescz chleba, any pycz wodi, any syp wroczisz drog{{ø}}, i{{ø}}szesz prziszedl. Y odszedł gyn{{ø}} drog{{ø}}, a nye wrocyl sy{{ø}} dr{{ø}}g{{ø}}*, i{{ø}}sz bil prziszedl do Betel. W t{{ø}} dob{{ø}} geden prorok stari bil w Betel, k nyemu przi- szedszi sinowye gego, y rospowyedz{{ø}} oczczu swemu wszitko, czso bil uczinyl m{{ø}}sz boszi tego dnya w Betel, a ta słowa, iasz bil rnowyl ku krolyowy, rospowyedzely oczczu swemu. K nym ocyecz gich rzeki: Ktor{{ø}} drog{{ø}} odszedł?
Y ukazały drog{{ø}} sinowye gego, i{{ø}}sz bil szedl m{{ø}}sz boszi, gen bil prziszedl s Iuda. Y rzeki ku swim sinom: Osyo- dlaycye my osia. A gdisz osyodlaly, wsyadl y geclial za m{{ø}}szem boszim, y nalyazl gy pod terebyntem, y rzeki: Tylysz m{{ø}}sz boszi, genszesz prziszedl s Iuda? On otpowye: Iacyem. W t{{ø}} dob{{ø}} rzecze k nyemu: Podz se mn{{ø}} do domu, abi iadl chleb. On rzeki: Nye mog{{ø}} sy{{ø}} wrocycz, any s tob{{ø}} gydz, any b{{ø}}d{{ø}} gescz chleba, any b{{ø}}d{{ø}} pycz wodi w tem myescye. bo mowyl pan ku mnye słowem boszim, rzek{{ø}}cz: Nye b{{ø}}dzesz gescz chleba, any pycz wodi tam, any sy{{ø}} wrocysz drog{{ø}}, i{{ø}}sz tam przidzesz. Ou k nyemu rzeki: A iacyem prorok, iako y ti, a angyol mowyl ku mnye słowem boszim, rzek{{ø}}cz : Poymy gy zasy{{ø}} s sob{{ø}} do twego domu, abi iadl chleb a pyl wod{{ø}}. Selgal gym*, a poi{{ø}}1 gy s sob{{ø}}. y iadl chleb w' domu gego, a pyl wod{{ø}}. A gdisz syadl ku stolu, przemowyl pan ku prorokowy, gysz gy bil zasy{{ø}} przi- wyodh Y wzwolal ku m{{ø}}szowy boszemu, gensze bil prziszedl s ludi, rzek{{ø}}cz: To mowy pan: Yszesz nye bil posluszen ust boszich, a nye chowalesz przikazanya boszego, gesz bil tobye przikazal pan bog twoy, a wrocylesz sy{{ø}}, a iadlesz ckleb, a pylesz wod{{ø}} w tem myescye, gen przikazal tobye, abi nye iadl ckleba any pyl wodi: nye b{{ø}}- dzesz pochowan w grobye oczczow twich. A gdisz iadl ckleb, a pyl: o- syod||lal osia swego prorok, gegosz bil zasy{{ø}} prziwyodł. A gdisz poydze
precz: nalyazl gy lew na drodze y zabyl gy. Y bilo cyalo gego porzuczono na drodze, a ossyel stal podle gego, a lew stal podle cyala martwego. A m{{ø}}szowye gy- d{{ø}}cz, uzrzely cyalo porzuczone na drodze, a lwa stoi{{ø}}cego podle cyala. A przi- szedszy do myasta, y roznyeszly, w nyemsze ten stari prorok bil. To usliszawr prorok ten, gen gy bil prziwyodł z drogy, rzeki: M{{ø}}sz boszi gest, gensze nye bil posluszen rzeczi ust boszich, y dal gy pan lwowy, y rostargal gy, y zabyl podle słowa boszego, gesz mowyl k nyemu. Y rzeki ku swrim sinom: Osyo- dlaycye my osia. A gdisz osyodlaly, tedi on wsyadw na osia, y szedł a nalyazl cyalo gego porzuczone na drodze, y osia a lwa stoi{{ø}}ce podle cyala, y nye iadl lew cyala, any osiowy czso uczmyl. Tedi prorok wsz{{ø}}w m{{ø}}sza boszego cyalo, y wloszil ge na osia, a wrocyw sy{{ø}} y nyosl ge do myasta prorok stari, abi gego płakały. Y poloszil gy w swem grobye, a płakały gego rzek{{ø}}cz: Byada, byada, bracye moy! A gdisz gy opłakały, rzeki ku sinom swim: Gdi ia umrę, pochowaycye myę w grobye, w nyemszeto m{{ø}}sz boszi pochowan, podle koscy gego poloscye koscy me. Bo ricklo napelny sy{{ø}} rzecz, i{{ø}}sz mowyl a przepowyedzal słowem boszim przecyw ołtarzu, gen gest w Betel, a przecyw wszitkim koscyolom modlebnim na gorack, gesz s{{ø}} w mye- scyeck Samarskick. Po tick slowyech nye odwrocyl sy{{ø}} Geroboam z drogy swey nagorszey, ale zasy{{ø}} uczinyl z naposzlednyeyszego lyuda kapłani módl
gomich. ktokoly chcyal, napelnyl r{{ø}}k{{ø}} gego, y bil kapłanem módl gornich. A prze t{{ø}} prziczin{{ø}} zgrzeszil dom Gero- boamow, a wiwroczon y zagladzon z wyrzcha zemye.
xun.
TT ego czasu roznyemogl sy{{ø}} Abya, sin Geroboamow. Tedi rzeki Geroboam ku swey szenye: Wstan{{ø}}c, przemyen odzenye na sobye, abi cyebye nye poznał, bi bila szona Ieroboamowa, a gydzi do Sylo, tu gdzesz gest Achias prorok ten, gen mowyl mnye, isze bich myal krolyowacz nad tymto lyudern. A wreszmy na sw{{ø}} r{{ø}}k{{ø}} dzesy{{ø}}cz chlebów, a pokr{{ø}}t{{ø}}, a ss{{ø}}d myodu, gydzi k nyemu, bo on tobye powye, cso sy{{ø}} ma przigodzicz temu dzecy{{ø}}cyu. Y uczinyla szona, iako gey bil rzeki Geroboam. wsta vszi, y szła do myasta Sylo, y nalyazla dom Achiaszow, a on nye mosze wydzecz, bosta sy{{ø}} bile zamrocz ile oczi gego staro- scy{{ø}}. W t{{ø}} dob{{ø}} pan ku Achiaszowy rzeki: Owa, tocz szona Geroboamowa 108 przidze k tobye, abi ot cyebye rad{{ø}} wsz{{ø}}la o swem sinu, gen nyemosze. To a to gey mow. A gdisz weszła, porzekla sy{{ø}}, bi nye bila ta, ktorasz bila. I{{ø}}sz gdisz usliszal Achias gy- d{{ø}}e, a foJna gydze we dzwyrzi, y rzecze: Wnydz , szono Geroboamowra. przecz sy{{ø}} gin{{ø}} czinysz ? a iam k tobye posłań twardi poseł. Gydzy, a powyecz Geroboamowy: Tocz mowy pan bog israhelski: Przeto, yszem cyebye * powiszil s poszrotkta* lyuda, a dalem
cy{{ø}} nad moy lyud israhelski, wodzem ucziny w cy{{ø}}, a rozdzelylem krolewrstwo domu Dauidowa, a dalem ge tobye, y nye bilesz, iako sługa moy Dauid, gensze ostrzegał przikazan mich a naszlya- dowal my{{ø}} ze wszego syercza swego, cziny{{ø}}c czso bilo lyubo przed mim oblyczim, ale czinylesz szle nade wszi- tki, gysz biły przed tob{{ø}}, a uczinyl gesz sobye bogy czudze a d{{ø}}te, abi my{{ø}} ku gnyewu wsbudzil, a mnyesz zarzucyl za sy{{ø}}: przetosz ia przywyo- d{{ø}} wszitko zle na dom Geroboamow, a zaguby{{ø}} z Geroboamowa domu y psa y mdłego, a zarzuczonego y na- nyszszego w israhelskem lyudu, a o- cziscy{{ø}} ostatki domu Geroboamowa, iako wicziscyai{{ø}} gnoy asz do czistoti. Ktorzikoly zemr{{ø}} z lyuda Geroboamowa w myescye, snyedz{{ø}} ge psy, a kto- rzi zemr{{ø}} na polyu, snye ge ptastwo nyebyeske. bo to mowyl pan. Przeto ti wstan{{ø}}c, gydz do swego domu. a gdisz podzesz do myasta, w t{{ø}} dob{{ø}} umrze pacholyk, y b{{ø}}d{{ø}} gego plakacz wszitci lyudze israhelsci, a pochowai{{ø}} gy. bo on sam b{{ø}}dze wnyesyon do grobu z lyuda Geroboamowa. bo na- leszono gest do nyego wszitko dobre ku panu bogu israhelskemu w domu Geroboamowye. A pan sobye ucziny krolya nad israhelskim lyudern, gen pcbygc dom Geroboamow tego dnya a tego czassu. A pobyge pan bog dom israhelski, iako sy{{ø}} rusza t r e s c z w wodze, a wiplewye Israhel s zemye teyto dobrey, i{{ø}}sz dal oczczom gych, a rozwyege ge za potok, bo czinyly
sobye lugt/i), abi gnyewaly pana. A poda ge pan bog israhelsky prze grzechy Geroboamowi, gymysz zgrzeszil, a ku grzechu prziprawyl lyud israhelski. Tedi wstawszi szona Geroboamowa, y szła a prziszla do Tersa, a gdisz przest{{ø}}pyla przes próg domowi, na- lyazla, ano dzecz{{ø}} umarło, a pochowały ge. Y plakal gego wszitek dom israkelski podle słowa boszego, gesz mowyl przes slug{{ø}} swego Ackiasza proroka. Ale gyny uczinkowye Geroboa- mowy, kako boiowal a krolyowal, po- pysani s{{ø}} w ksy{{ø}}gach uczinkow dny krolyow israhelskich. A dny, w nyck- sze krolyowal Geroboam, bilo lyat dwa- dzesszcya y dwye. Y skonczal Geroboam s swim\T oczci, a Nadab, sin gego, krolyowal w myasto gego. Ale Roboam, sin Salomonow, krolyowal w Iuda. W genem a we trzidzesszcy le- cyech bil Roboam, gdisz pocz{{ø}}1 kro- lyowacz. a syedmnaczcye lyat krolyowal w Ierusalem myescye, gesz zwo- lyi pan, abi tu poloszil gym{{ø}} swe, ze wszeck pokoleń israkelskick. A bilo gymy{{ø}} macyerze gego Naama Naama- nycska*2). Y czinyl dom Iudow nye- prawye przed bogem, a gnyewaly gy na wszitkem, gesz czinyly oczczowye gyck swimy grzechi. Bo takesz ony wzdzalaly tu ołtarze a slupi a lugy na wszelkem przigorzu wisokem, a pod wszelkim drzewym rozdzanim. A biły tedi w zemy kaplany * modlebny, a czinyly wszelke rzeczi ganyebne po- ganske, gesz pan pogubyl przed obly-
czim israkelskim. A py{{ø}}tego lyata kro- lyowany a Geroboamowa* p r z y i a 1 Se- chach*, krol Egypski, do Ierusalema, y pobrał skarbi domu boszego a skarbi krolyowi, a wszitko podrapyTeszil, a scziti złote, gicksze bil nadzalal Salomon. W myasto gich Roboam naczi- nyl sczitow myedzanich, y dal ge wodzom sczitownim a tim, gisz ponoczo- waly przede dzwyrzmy domu krolyo- wa. A gdisz ckodzil kroi do domu boszego, noszily ge cy, gysz myely urz{{ø}}d naprzód chodzicz, a potem ge zasy{{ø}} przinosyly do ckowatedlnyce o- d z e n y a sczitowego. A gyny uczinkowye Roboamowy a wszitko, czsosz czinyl, popysano gest w ksy{{ø}}gach uczinkow krolewskick Iuda. Y bila walka myedzi Roboam a myedzi Geroboam po wszitki dny. Y skonał Roboam s swimy oczci, a pochowali s nymy w myescye Dauid. a gymy{{ø}} macyerzi gego Naama Naamanyczska*. Y krolyowal Abya, sin gego, w myasto gego.
XV.
./V osmego naczcye lyata krolyowanya Geroboama, sina Nabatowa, krolyowal Abyas nad Iud{{ø}}. Trsy lyata krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego Macha, dzewka Absolonowa. A ckodzil po wszeck grzeckock oczcza swego, gesz przed nym czinyl, a nye bilo syerce gego swyrzchowane s panem bogem gego, iako syerce Dauida, oczcza gego. Ale prze Dauida dal gemu pan bog gego swyatlcscz w Ierusalem, abi wskrzesyl sina gego po
50
') „Lucosu (Wulg.), gaje. *) rAmmanittsu (Wulg.).
nyem, abi stało Ierusalem. przeto isze Dauid prawye czinyl przed bogem, a nye sst{{ø}}powal ze wszego, czsosz gemu przikazowal pan bog gego, wszech dny sziwota gego, kromye uczinka Uriaszowa Eteyskego. Ale wszako bila walka myedzi Roboam a Geroboam wszego czasu sziwota gego. A gyny uczinkowye Abyaszowi, a wszitko, 109 czsosz czinyl, popysany w ksy{{ø}}gach skutków duyow krolyow Iuda. A bila walka myedzi A byaszem a Geroboam. Y skonał Abyasz s swimy oczci, a pochowały gy w myescye Dauid. A krolyowal Aza, sin gego, w myasto gego. A we dwudzestu lyat Geroboama, krolya israhelskego, pocz{{ø}}1 krolyowacz Aza, kroi Iudzski, y krolyowal geno a czterdzesszcy lyat w Ierusalemye. a gymy{{ø}} gego macyerzi Macka, dzewka Absolonowu. Y uczinyl Aza prawye1) przed oblyczim boszim, iako Dauid, ocyecz gego, a wignal kapłani módl s zemye, a ocziscyl wszelke szaradno- scy* modlebne, gesz biły uczinyly oczczowye gego. A nadto y Mach{{ø}} macyerz sw{{ø}} odwyodl, abi nye bila ksy{{ø}}szn{{ø}}{{ø}} w szwy{{ø}}cy tey modli Pria- py2), na gey ługu, gysz bila poswy{{ø}}- cyla. A skaził iaskiny{{ø}} gey, a złamał modl{{ø}} ganyebn{{ø}}, y spal(ił) u potoka Cedron, ale koscyolow modlebnich na górach nye zatracyl. Ale wzdi syerce Aza swryrzckowano bilo s panem bogem gego wszech dny gego, a wnyosl ti rzeczi, gesz bil poswy{{ø}}cyl ocyecz gego a slyubyl, w dom boszi, szrebro
a złoto a ss{{ø}}di. A bila walka myedzi Aza a Baza, królem israhelskim, wszi- tkick dny sziwota gick. Zatim Baza, kroi israkelski, wziaw (wzjaw) do zemye ludowi, y udzalal wisokoscz'), abi nye mogl nygeden any wchodzicz any wich{{ø}}dzicz* s stroni Azowi, krolya Iudzskego. Tedi Aza pobraw wszelke szrzebro a złoto, gesz bilo ostało w skarbye domu boszego a w skarbye domu krolyowa, y dal ge w r{{ø}}ce swim slugam. a posiał ge ku Benadowy, sinu Tabremonowu, sina Ezionowa, ku krolyowy Syrskemu, gysz bidlyl w Da- masku, rzek{{ø}}c: Uczwyrdzoni szlyub myedzi mn{{ø}} a myedzi tob{{ø}}, myedzi oczcem twim a myedzi oczcem mim. Przetom posiał tobye dari, złoto a szrebro, a prosz{{ø}}, abi przid{{ø}}cz wzruszil slyub, gysz masz s Baz{{ø}}, królem israhelskim, acz ode mnye odidze. Tedi pozwolyl Benadab krolyowy Aza, posiał ksy{{ø}}sz{{ø}}ta w o y s k i swey po myescyeck israkelskick, y pobyły Atkm a Dan a Abeldom Macha, wszitk{{ø}} Ce- nerot, to gest wszitk{{ø}} zemy{{ø}} Nepta- lym. To uskszaw Baza, kroi israkelski, przestaw wisokoscy dzalacz, wrocyl sy{{ø}}t do myasta Tersa. A zatym kroi Aza posiał posli do wszitkey zemye Iudz- skey, rzek{{ø}}cz: Nyszadni nye b{{ø}}dz wi- y{{ø}}t. Y odnoszily kamyenye wisokoscy y drzewye, gymysz bil dzalal Baza, y udzalal tym kroi Aza myasto Gabaa- Benyamynske a Masfa. Ale gyny uczinkowye krolya Aza, a wszitka gego drustwa, a wszitko, csosz 1 czinyl, a
myasta, iasz udzalal, to wszitko popy- sano w ksy{{ø}}gach skutków dnyow kro- lyow Iuda. Ale w gego staroscy bo- lyali gy nogy, y skonczal s swimy oczczi, a pochowan s nymy w myescye Dauid, oczcza swego. Y krolyowal Iozaphat, sin gego, w myasto gego. Ale Nadab, sin Geroboamow, krolyowal nad Israhelem drugego lyata Aza, krolya Iuda. a krolyowal nad israhelskim lyudern dwye lecye. Y uczinyl to, csosz gest złego przed oblyczim boszim, a chodził po scyeszkach oczcza swego a po grzeszech gego, k nymsze on prziprawyl israhelski lyud. Y prze- cywyl sy{{ø}} gemu Baza, sin Achia, s rodu Yzacharowa, y zaby(7) gy w Ge- beton, gesz gest myasto ffylystinske. bo Nadab a wszitek lyud israhelski biły obiegły Gebeton. Przeto zabyl gy Baza trzecyego lyata Aza, krolya Iuda, y krolyowal w myasto gego. A gdisz krolyowal, zbyl wszitek narod Geroboamow, a nye ostawyl nygenego sziwo z gego plemyenya, doi{{ø}}d gego nye zagładził, podle słowa boszego, gesz mowyl przes slug{{ø}} swego Achia- sza Sylonytskego, prze grzechi Gero- boamowi, gymyszto zgrzeszil, a ku grzechu prziprawyl lyud israhelsky. a prze t{{ø}} wyn{{ø}}, ysze gnyewal pana boga israhelskego. Ale gyny skutkowye Nadabowy, wszitko czsosz czinyl, s{{ø}} popysany w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israhelskich. Y bila walka myedzi Aza, królem Iudzskim, a myedzi Baza, królem israhelskim, wszitki dny sziwota gyck. A trzecyego lyata Aza,
krolya Iuda, krolyowal Baza, sin Ackia, nad wszitkim israkelskim lyudern w Tersa, cztirzi a dwadzesszcya lyat. A czinyl zloscz przed panem, a naslya- dowal Geroboama a grzechów gego, k nym przyprawyl isralski* lyud.
XVI.
U J t{{ø}} dob{{ø}} tan przemowyl ku Hyeu'), sinu Anany, przecyw Bazowy, rzek{{ø}}cz: Przeto iszem cy{{ø}} powiszil s nyskoscy prochu, a posadziłem cy{{ø}} wodzem nad lyudem mini israhelskim, a tisz takesz chodził po drodze Geroboamowe, a prziprawyalesz lyud moy ku grzechu israkelski, abi my{{ø}} gnyewal przes gich grzechi: Owa, tocz ia poszn{{ø}} poslyatki Bazowi, a poslyatki domu gego. a u- cziny{{ø}} dom twoy iako dom Geroboamow, sina Nabatowa. Gen umrze od Baza w myescye, snyedz{{ø}} gy psy, a kto z gego rodu umrze na zemy, sznye gy ptastwo nyebyeske. O gynich skut- cech Bazowich y to wszitko, csosz czi- nyl, y walki gego, zaly to nye gest popysano w ksy{{ø}}gach dny krolyow isra- kelskick? Y skonał Baza s oczci swimy, a pockowan w Ter sa, y krolyo- HO wal Ela, sin gego, w myasto gego. A gdisz bila prziszla rzecz bosza ku Hyeu prorokowy, sinu Anany, przecyw Baza y przecyw domu gego y przecyw wszemu złemu, gesz bil uczinyl przed bogem, abi gy gnyewal swimy czini, abi bil iako dom Geroboamow: prze t{{ø}} prziczin{{ø}} gy zabyl, to gest Hyeua, sina Anany, proroka. Szóstego
ł) Wulg. „7e7w“.
lyata a we dwudzestu Aza, krolya Iuda, krolyowal Hela, sin Baza, nad Isra- helem w Tersa dwye lyecye. Y prze- cywyl sy{{ø}} przecyw gemu sługa gego Zamri, wódz nad polowyczo geszcz- ezow. A gdisz genego czasu Hela pot- pyl sobye w Tersa, w domu Arsa, włodarza Tersa: padł nayn Zamri, dwa- dzesszcya a ssyodmego lyata Aza, krolya Iuda. y krolyowal w myasto gęgu. A gdisz krolyowal, syedz{{ø}}cz na stol- czu gego, zbył wszitek dom Bazow. a nye ostawvl s nyego any psa, ny bly- sznyego, ny przyiacyelya gego. A tak zagładził Zamri wszitek dom Baazow podle słowa boszego, gesz mowyl ku Bazowy przes Hyeu proroka, prze w szelke grzechi Bazowi, a grzechy Hela, sina gego, gymysz zgrzeszily a ku grze- ckał) przywyedly lyud israhelski, gnye- waiocz pana boga israhelskego swimy marnoscyamy. ile gyny uozinkowye Hela, a wszitko, czso czinyl, popysany s{{ø}} w ksy{{ø}}gach uczinkow dny krolyow israhelskich. Sy< dmego a dwadzesszcya lyata Aza, krolya Iuda, krolyowal Zamri syedm dny w Tersa. A w ti czasy woyska obiegła bila Gebeton, myasto Fylystinske. A gdisz uszliszano, isze Zamri sy{{ø}} sprzecywyl y zabyl krolya: y uczinyl tam krolya wszitek lyud israhelski Amtri, gen bil głowa nad ricer- stwem isranelskim tego dnya w stanyech. Tedi wstaw Aam„ a wszitek Israhel s nym s Gebeton, y obiegły Tersa. A wydz{{ø}}c Zamri ysze myasto b{{ø}}dze dobito: szedwT na syen *) y zaszegl sy{{ø}}
z domem krolypwim. Y umarł w swick grzeszeck, gym(<) zgrztszil, cziny{{ø}}cz szle przed bogem, a chodz{{ø}}cz po drodze Geroboamowye a po grzeszeck gego, ysze ku grzecku prziwyodł israkelski lyud. Ale gyny uczinkowye Zamri, sprzecywyenstwa a nyemyloscy gego, które czinyl, popysany s{{ø}} w ksy{{ø}}- gack skutków dny krolyow israhelskich. Tego czasu rozdzelyl sy{{ø}} lyud israkelski na dwye cz{{ø}}scy, gena czoscz przyi{{ø}}la Tebny, sina Ginetowa, chcz{{ø}}cz gy królem uczinycz. a polowycza druga Amri. Y ostał sy{{ø}} ‘) ten lyud, gysz bil z Amri, przecyw lyudu, gysz sy{{ø}} przidzerszal Tebny, sina Ginetowa. y umarł Tebny, a Amri krolyowal. Gednego a trsydzeszcy lyata Aza, krolya Iuda, krolyowal Amri nad Israhelem dwanaccye lyat. a w Tersa krolyow J al szescz lyat. Y kupyl gor{{ø}} Samarsko w Somer za dwye lybrze szrzebra, a zbudował i{{ø}}, a zdzal gymy{{ø}} myastu, gesz bil uczinyl, gymyenyem Semey* gesz gest góra bosza, albo góra Samarska. Y uczinyl Amri nyeprawye przed bogem , a czinyl zloscy wye nade wszitki ti, gysz przed nym biły. A przidzerszal sy{{ø}} wszitkimy obiczaymy skutków Geroboamowieli, sina Kabatowa, a grzechów, k nymsze przywyodl lyud israkelski, abi gnyewal pana boga isra- helskego swimy marnoscyamy. Ale gyny uczinkowye Amri a boiowye gego, gesz myewal, to popysano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israkelskick. Y otpoczin{{ø}}1 Amri s swimy oczci, a po-
■) „PalaUumu (Wnig.), pałac.
'). fj/rac valuit".
chowan w Samary, y krolyowal Achab, sin gego, w myasto gego. Achab, sin Amri, krolyowal nad Israhelem ossme- go a trzidzesszcy lyata Aza, krolya Iudzskego. A krolyowal Achab, sin Amri, nad Israhelem w Samary dwa- dzesszcya y dwye lecye. Y uczinyl Achab, sin Amri, nyeprawye przed bogem nade wszitki, gysz przed nym biły. a nye statczilo* gemu, abi sy{{ø}} przidzerszal grzechów Geroboamowach, sina Nabatowa, ale nadto poiól sobye szon{{ø}} Gezabel, dzewk{{ø}} Mechabel '), krolya Sydonskego, y szedł a sluszil Baal, a modlyl sy{{ø}} gemu. Y postawyl ołtarz Baalowy w koscyle* Baal. gen bil udzalal wr Samary, a udzalal lug, y przidzerszal sy{{ø}} Achab swkn sku- tkem, pobudzai{{ø}} pana boga israhelske- go2), gysz biły przed nym. A za gego dny Achiel* s Betel udzalal Iericho. Gdisz bil Abyram, sin gego pyrwi, u- marl, zaloszil ge. a w Segub, posle- dnym swim, postawił broni gego, podle słowa boszego, gesz bil mowyl przes Iosue, sina Kunowa.
XVII.
W t{{ø}} dob{{ø}} Elyas Tesbycsky, geden s tich, gysz bidlyly w Galaad, rzeki ku Achabowy: Zyw pan bog gest israhelski , przed gegosz oblyczim stoi{{ø}}, acz b{{ø}}dze rosa albo deszcz tick lyat, lecz podle slow ust mich. A prziszlo słowo bosze k nyemu, rzek{{ø}}c: Gydzi
*) Eihbaal (Wulg.). *) Wypuści! w tém miejscu: „super omnes reges Israel".
precz, a odicz przecyw wschodu sluncza, a skrig (skryj) sy{{ø}} u potoka Ka- rit, gen gest przecyw Iordanu, a tu s potoka pyg, a gawronom gesm przikazal, abi cy{{ø}} karmyly tam. Y odszedł a uczinyl podle słowa boszego. A gdisz odszedł, y syadl nad potokem Karit, gen gest przecyw Iordanu: przinosyly gemu gawrony chleb a my{{ø}}so rano, takesz chleb a my{{ø}}so wyeczor, a pyl s potoka. Tedi po nyektorich dnyoch wiseckl potok, bo nye padał descz na zemy{{ø}}. Y prziszedl glos boszi k nyemu, rzek{{ø}}cz: Wstań, a gydzy do Se- U? repti* Sydonskey, bidlsze tu, bocyem przikazal geney wdowye, abi cy{{ø}} kar- myla. Tedi on wstaw, y szedł do Sa- repti Sydonskey. A gdisz prziszedl ku bronye myeszczskey: ziawyla sy{{ø}} gemu nyewyasta wdowa, zbyrai{{ø}}c drwa. a wezwaw i{{ø}}, rzeki k nyey': Day my malyutko wodi w ss{{ø}}dze, acz sy{{ø}} na- pyi{{ø}}. A gdisz ona poydze, ckcz{{ø}}cz przi- nyescz: wzwola za ny{{ø}} rzek{{ø}}c: Przi- nyesz my, prosz{{ø}}, y skib{{ø}} chleba w twey r{{ø}}ce. Ona otpowye: Zyw gest pan bog twoy, ysze nye mam ckleba, geno z garstk{{ø}} m{{ø}}ki we ss{{ø}}dze, a malyutko oleya w oleynyku. a przeto zby- ram dwye drewnye, abich w'szedszi, y uczinyla to sinu memu a mnye, abi- ckowTa to sznyadszi y umarła. Helyas rzeki k nyey: Xye boy sy{{ø}}, ale szed- szi, uczin iakosz rzekła. Ale mnye s tey m{{ø}}ki uczin napyrwey oprzasnek malyutki podpopyelni, przinyesysz my, a tobye y sinu twemu uczin potem.
Bo to mowy pan bog israkelski: W s{{ø}}-
dze nye b{{ø}}dze ubiwacz m{{ø}}ki, a w oley- nyku oleya sy{{ø}} nye umnyeyszi, asz do tego dnya, w ktori pan seszle deszcz na zemy{{ø}}. Tedi ona szedszi, ucziny podle słowa Helyaszowa. y iadl on a ona a dom gey, a od tego dnya wy{{ø}}- cey w s{{ø}}dze m{{ø}}ki nye ubiwalo, any w oleynyku oleya nye umnyeyszalo, podle słow a boszego, gesz mowyl przes Tlelyasza. Tedi sy{{ø}} potem stało, ysze sy{{ø}} roznyemogl sin macyerze c z e 1 y a- d n e y, a bila na nyem przesylna nye- mocz, tak isze nye mogl dichacz. Tedi rzecze Helyaszowy: Cso mnye a tobye m{{ø}}szu boszi ? wrszedlesz ku mnye, abi wspomyenyoni bili zloscy me, abi zabyl sina mego V Helyas rzecze: Day my sina twrego. A wsz{{ø}}w' sina gey z gey łona, y nyosl gy do pokoia, tu gdzesz on bidlyl, y poloszil gy na swem loszu, y wdał ku panu, rzek{{ø}}c: Panye bosze moy, takosz t{{ø}} wdowo, u nyeysze iakosz takosz sziwy{{ø}} sy{{ø}}, ti gesz zam{{ø}}cyl, yszesz zabyl sina geyV A roszirzyw* syp, y poloszil syó na dzecy{{ø}}czu trsy krocz, a wolał ku panu, rzekocz: Panye bosze moy, prosz{{ø}}, abi sy{{ø}} nawrocyla dusza tego dzecy{{ø}}cya w gego wn{{ø}}trza. V usliszal pan glos Helyaszow, y nawrocyla sy{{ø}} dusza dze- cy{{ø}}cya weyn, y oszilo. Tedi Heli as wsz{{ø}}w' dzecyó, y poloszil gy wr nysszem pokoiu domu, y dal macyerzi gego, rzek{{ø}}c: Otocz sin twoy sziw gest. Y rzecze nyewyasta ku Helyaszowy: Iusz na tem gesm poznała, ysze gesz ti m{{ø}}sz boszi, a słowo bosze prawe gest w uscyech twich.
T
A edi po nyemalo dnyock słowo bosze sstalo sy{{ø}} ku Helyaszowy, w trze- cyem lecye, rzek{{ø}}cz: Gydzi, a ukasz sy{{ø}} Achabowy, 11 acz seszly{{ø}} descz na zemy{{ø}}. Y szedł Helyasz, abi sy{{ø}} ukazał Achabowy, a bil glod wyelyki w [Samary. Zatim Achab wezwał Abdia- sza k sobye, starost{{ø}} domu swego, a Abdias bal sy{{ø}} boga barzo. Bo gdi gubyla Gezabel proroki bosze, tedi on wsz{{ø}}w ssto prorokow, y sckowal gyck po py{{ø}}cy dzesy{{ø}}t w iaskinyach, a kar- myl ge chlebem a wod{{ø}}. Y rzecze Achab ku Abdiaszowy: Gydzi do zemye ku rozmaytim studnyam wodnim, a na wszitki padok, zaly snadz b{{ø}}dzem moc nalescz korzeń'), a odchowacz konye a muli, abi owszem nye zmarły dobi- tkowye. \ rozdzelylasta sobye włoscy, abi ge schodziły. Ackab szedł na ge- n{{ø}} drog{{ø}}, a Abdias drug{{ø}} drog{{ø}} osobno. A gdisz bil Abdias na drodze: potka gy Helyas. A gdisz gy pozna, padł na swp twarz, rzek{{ø}}c: Tylysz, panye moy, Helyasz ? On otpowye: la- cyem. Y rzeki: Szedw powvedz panu twemu: Helyas prziszedl. K temu on rzeki: Csom zgrzeszil, yrsze my{{ø}} podasz, slug{{ø}} swego, w róce Ackabowye, abi my{{ø}} zabyl? Zyw gest pan bog twoy, y sze nye lyuda any krolewstwa, dokódbi my{{ø}}> bil nye posiał pan moy, szukai{{ø}}cz cyebye. A wszitci lyudze ot- powyedzely: Nye go tu. Zaprzisy{{ø}}gl wszelka krolewstwa a lyudzi, przeto
') „herbam* (Wulg.).
iszesz nye bil naleszon ti. A to my nynye mowysz: Gydzi, powyedz panu twemu: Helyas gydze. A gdisz ia odi- dę ot cyebye: duch boszi odnyesye cyc na myasto, gegosz ia nye wyem. A przid{{ø}}c, powyem Achabowy, a on nye naydze cyebye, zabyge my{{ø}}. a ia, sluga twoy, boi{{ø}} sy{{ø}} boga z mey mlo- doscy. Zaly nye powyadano tobye, panu memu, eso bich uczinyl, gdi zaby- iala Gezabel proroki bosze, iszem za- tayl prorokow boszich, ssto m{{ø}}szow, pyóczdzesy{{ø}}t a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t w iaski- nyach, a karmyl ge chlebem a wod{{ø}}? A ti nynye mowysz: Powyedz panu twemu: Helyas gydze, abi my y zabyl ? Helyas rzeki: Zyw gest pan wszech zast{{ø}}pow, przed gegosz oblyczim sto- i{{ø}}>, iszecz sy{{ø}} dzisz gemu ukaszo. Tedi Abdias szedl przecyw Achabowy y po- • wyredzal gemu. Y wiszedl Achab na- przecywo Helyaszowy, a uzrzaw gy, rzeki: Ty gesz ten, gensze z a m o- czasz lyud israhelski ? On rzeki: Nye sm{{ø}}cylem ia Israhela, ale ti a dom oczcza twego, geszeseye nye chowały przikazanya boszego y naszlyadowaly Baalym. Ale tak poszły nynye, a zgromadź zbór ku mnye wszego israhel- skego lyuda na gor{{ø}} karmelsk{{ø}}, a prorokow BaaJ cztirzi ssta a pyęczdzesy{{ø}}t, a prorokow lugowich, gysz gedz{{ø}} u stoki Gezabel, cztirzissta. Tedi Achab posiał...
Tu iwie karty wydarte.
iXX, 15). .
112 .. .a trsydzesszcy. Y zlyczil po nych lyud wszitek sinow Israhelskich, syedm
tysy{{ø}}czow. Y wiszly o poludnyu, a Benadab pyl y opyl sy{{ø}} w stanye swem, a krolyow dwa a trsydzesszcy s nym, gysz gemu prziszly na pomocz. Y wiszly slugy ksy{{ø}}sz{{ø}}t wszitkick włoscy w pyrwem czele. Y posiał Benadab. Gyszto mu wskazały, izek{{ø}}c: M{{ø}}szowye wiszly s Samariey. K nym on rzecze : Ly ubo prze pokoy gyd{{ø}}, zgymay- cye ge ziwo, lyubo przeto, abi boio- waly, ziwo ge wezmycye! A to tak. wiszly slugy ksy{{ø}}sz{{ø}}t włoscy, y osta- tnya woyska szła za nymy. Y pobył kaszdi m{{ø}}sza tego, gen przecywr gemu szedł, y pobyegly Syrsci, a scygal ge israkelski lyud. y ucyekl takesz Benadab, kroi Syrsky, na konyu s geszczci swimy. A tak kroi israhelski wiszedl, pobył konye y wozi, a pobył Syrsk{{ø}} zemy{{ø}} ran{{ø}} wyelyk{{ø}} barzo. Tedi przi- st{{ø}}pyw prorok ku krolyowO) israhel- skemu, rzeki k nyemu: Gydzi, a posyl sy{{ø}}, a wydz, eso uczinysz. bo dru- gego lyata kroi Syrski winydze przecyw tobye. A slugy/ krolya Syrskego rzekły k nyemu: Bogowye gor s{{ø}} bo- gowye gych, przeto nas przemogły. Ale lepyey, abichom przecyw gym boio- waly na polyu, a przemoszemi ge. Przetosz ti tak uczin: Oddal wszelkego krolya od gego zastępu, postaw w mya- sto gych ksy{{ø}}sz{{ø}}ta, a uczin znowu, lyczb{{ø}} ricerstwa w myasto onick, gisz s{{ø}} zbycy s twich, a konye w myasto kouy drzewyeyszick, a wozi w myasto wozow, gyszesz drzewyey myal. Y b{{ø}}- dzem boiowacz przecyw gym na poły o cli, a uzrzisz, ysze ge przemoszemi.
Y uwyerzil radze gich, a uczinyl tak. Przeto gdisz rok myn{{ø}}1, zlyczil Benadab Syrske, y wzial na Affet, abi boiowal przecyw israhelskemu lyudu. A zatym takesz sinowye israhelsci zly- czery s{{ø}}, a nabrawszi pokarma, y wi- gely przecyw gym, iako dwye male stadze koz. Ale Syrsci napelnyly s{{ø}} wszitk{{ø}} zemy{{ø}}. W t{{ø}} dob{{ø}} geden m{{ø}}sz boszi przist{{ø}}py ku krolyu israhelskemu, rzeki: Tocz mowy pan bog: Przeto isze rzekły Syrsci: bog górni gest gich, a nye bog dolow: dam wszitko sebra- nye to wyelyke w r{{ø}}k{{ø}} two, a wzwye- cye, yszem ia pan. Y zrz{{ø}}dzaly syedm dny przecyw sobye y Syrsci y ony czoła, a syodmego dnya sstal sy{{ø}} boy. y pobyły Syrskich sinowye israhelsci ssto tysy{{ø}}czow pyeszich genego dnya.
Y ucyekly cy, gysz biły ostały, do Affet myasta, a padł mur na dwadzeszcya a na syedm tysy{{ø}}czow lyudzi, gisz biły ostały. A zatym Benadab u- cyekai{{ø}}, wszedł w myasto do przebitka, gen bil wn{{ø}}trz przebitka, y rzekły gemu sług?/ gego: Sliszelysmi, ysze krolyowye domu israhelskego myloscy- wy s{{ø}}. przetosz opaszmi sy{{ø}} wormy (wormi) po naszich byodrach, a powrozi wloszimi na nasze głowi, winydzmi przecyw krolyu israhelskemu. zalycz snad* nas żywy. Y opasały byodri swre wormy, a wloszily powrozi na swe głowi, y prziszly ku krolyowy israhelskemu, rzek{{ø}}c: Sługa twoy Benadab mowy : Prosz{{ø}}, abi my{{ø}} szywyk On rzecze : Gęstły gescze zyw, brat moy gest. To przyi{{ø}}ly m{{ø}}szowye za scz{{ø}}scye, a
r{{ø}}cze pochicyly słowo ust gego, y rzekły: Brat twoy Benadab zyw gest. On rzeki: Gydzcye, a przywyedzcye gy ku mnye. Y wiszedl k nyemu Benadab, y wsz{{ø}}1 gy na swoy woz, rzek{{ø}}c: Myasta, iasz wsz{{ø}}1 ocyecz moy oczczu twemu, nawrocz{{ø}} tobye. a ulycz nadzalay w Damaszku sobye, iako na- czinyl ocyecz moy w Samary, a ia smyrzyw sy{{ø}} s stob{{ø}}, odid{{ø}}ó od cyebye. A smyrzil sy{{ø}} s nym y puscyl gy precz. Tedi geden m{{ø}}sz s sinow pro- rokowich rzecze ku swemu towarziszo- wy słowem boszim: Zbyg (zlij) my{{ø}}! A on nye chcyal gego zbycz. Gemu on rzeki: Przeto iszesz nye chcyal sli- szecz głosu boszego: owa, odidzesz ode mnye, a zabyge cy{{ø}} lew. A gdisz ma- lyutko odidze od nyego, nalyazw gy lew y zabyl gy. Ale on nalyazl m{{ø}}- sza drugego, rzeki k nyemu: Byg my{{ø}}! Gensze byl gy a ranyl. Tedi szedł pro- rol* y nalyazl krolya na drodze, prze- myenyw posucym iposuciem) prochu usta a oczi swoy. A gdisz kroi poydze, wzwola k nyemu, rzek{{ø}}c: Sługa twoy wiszedl boiowacz blysko, a gdisz po- byegl m{{ø}}sz geden, prziwyodł gy ktosz ku mnye, rzek{{ø}}c: Strzesz m{{ø}}sza tego! a ucyeczelycz, b{{ø}}dze dusza twa za gego dusz{{ø}}, albo lybr{{ø}} szrzebra za to dasz. A gdisz ia, sm{{ø}}cyw sy{{ø}}, y tam y sam sy{{ø}} obraczal, natichmyast kamo s z sy{{ø}} podzal. K nyemu kroi israhelski rzeki: To gest s{{ø}}{{ø}}d twoy, gen- szesz sam z g o d 1 ('■)• Tedi on natichmyast sstarl proch s swey twarzi, y poznał gy kroi, isze bil geden s pro-
rokow. On k nyemu rzeki: To mowy pan: Przeto iszesz puscyl m{{ø}}sza do- stoynego szmyercy z r{{ø}}ki twey: b{{ø}}dze dusza twa za gego dusz{{ø}}, a lyud twoy za lyud gego. Y wrocyl sy{{ø}} kroi do domu swego, pot^pyw to slisz{{ø}}cz, a gnyewai{{ø}}cz sy{{ø}} prziszedl do Samariey.
XXI.
po tich slowyeeh, bila tego czasu wynnyoza NabotowaGezrahelskegu, iasz bila w Gezrahel podle syeny Acha- bowi, krolya Samarskego. Y mowyl Achab ku Nabotowy, rzek{{ø}}c: Day my wynnycz{{ø}} sw{{ø}}, acz ucziny{{ø}} sobye za- grod{{ø}} szeln{{ø}}, bo my gest w s{{ø}}sydz- stwye a blyssku mego domu. a dam U3 tobye za || ny{{ø}} wynnycz{{ø}} lepsz{{ø}}, a gestlycz sy{{ø}} podobnycy zda, dam cy szrzebra zacz stoy (stoi). K temu otpowye Nabot: Smyluy sy{{ø}} nade mn{{ø}} pan, abich nye dal dzedzicstwa ocz- czow mich tobye. Tedi prziszedl Achab do domu, gnyewai{{ø}}cz sy{{ø}} a gorly{{ø}}c sy{{ø}} s tego słowa, gesz mowyl k nyemu Nabot Gezrahelytski, rzek{{ø}}c: Nye dam tobye dzedziczstwa oczczow mich. A porzucyl sy{{ø}} na losze swe, obrocyw twarz sw{{ø}} k scyenye, y nye iadl chleba. Tedi wszedszi k nyemu Gezabel, szona gego, y rzecze k nyemu: Cso gest tego, z nyegosz sy{{ø}} zasm{{ø}}cyla dusza twa, a przecz nye gesz chleba ? On gey otpowye: Mowylem ku Nabotowy Gezrahelskemu, rzek{{ø}}c gemu: Day my sw{{ø}} wynnycz{{ø}}, a węszmy za ny{{ø}} pyenypdze, a gęstły sy{{ø}} lyuby tobye, dam za ny{{ø}} lepszo wynnycz{{ø}}. A
on rzeki: Nye dam tobye wynnyce mey. Y rzecze Gezabel, szona gego, k nyemu: Wyelykey slaw{{ø}}tnoscy gesz, a dobrze sprawyasz krolewstwo israhelske! Wstań, a gedz chleb, a b{{ø}}dz d o b r z e y* miszly. Ia tobye dam wyn- nocz{{ø}}* Nabotow{{ø}} Gezrahelskego. Tedi napysawszi lysti gynyenyem Achabo- wim, a znamyonawszi gy pyrscye- nyem gego, posiała ku urodzenszj/m, gysz biły w myescye gego a bidlyly s Nabotem. A to bilo pysano na ly- scyech: Przikazcye post, a kaszcye sye- dzecz Nabotowy myedzi urodzenszimy lyuda, widaycye dwa m{{ø}}sza sini Be- lyal, acz krzywe swyadeczstwo powye- ta: Zlorzeczil Nabot boga a krolya. wiwyedzcye gy a ukamyonuycye, a tak umrze. Y uczinyly myesczanye gego y urodzenszi a lepszi, gysz bidlyly s nym w myescye, iako gym przikazala Gezabel a iako bilo napysano na lyscyech, gesz bila k nym posiała. Y przikazaly post, a syedzecz kazały Nabotowy myedzi pyrwimy z lyuda. A przy wyod- sz(i) dwa m{{ø}}sza, sini dyablowa, ka- zaly gyma syedzecz przecyw gemu. Tedi ona, to czusz1) m{{ø}}szowye Be- lyal, rzeklasta przecyw gemu swyadeczstwo przed wszitkim lyudern: Prze- klynal Nabod boga a krolya. Przetosz wiwyodszy gy z myasta, ukamyono- waly y posiały ku Gezabel, rzek{{ø}}cz: Ukamyonowan Nabod y umarł. Tedi sy{{ø}} sstalo, gdisz usliszala Gezabel Nabo- ta, ysze ukamyonowan a umarł, rzekła ku Achabowy: Wstań, wwy{{ø}}sz sy{{ø}}
') scilicet ut.
w wyunycz{{ø}} Nabotow{{ø}} Gezrahelycske- go, gen nye chcyal pozwolycz tobye a dacz gey a wszócz pyeny{{ø}}dze za ny{{ø}}. bo nye szyw Nabot, ale umarl. Tedi uszliszaw Achab, ysze umarl Nabot, wstal y ial do vymiyce Naboto- wi, abi sy{{ø}} w ny{{ø}} wwy{{ø}}zal. W t{{ø}} dob{{ø}} przemowyl pan ku Elyaszowy Tezbyczskemu, rzek{{ø}}cz: Wstan, gydz naprzecywo Achabowy krolyowy, gen gest w Samar?/, owa, tocz gydze do wynnyce Nabotowy e, abi sy{{ø}} w ny{{ø}} wwy{{ø}}zaL mowy{{ø}}cz k nyemu: Tocz mowy pan bog: Żaby lesz, a nad to wsz{{ø}}- lesz, a potem prziczinysz. Tocz mowy pan: Na temto myescye, na nyemsze lyzaly krewr psy Nabotow{{ø}}, b{{ø}}d{{ø}} ly- zacz y tw{{ø}} krew. Y rzeki Achab ku Helyaszowy: Azalysz nalyazl na mnye sobye nyeprzyiacyelya? On rzeki: Nalyazl. przeto yszesz sy{{ø}} oddal na to, abi czinyl zloscz przed oblyczim boszim. Przeto tocz mowy pan: Owa, tocz ia prziwyod{{ø}} na cy{{ø}} zle, a pode- tn{{ø}} poszlyatky twe, a zbyi{{ø}} s Achab asz do psa y mdłego y poszlednyego s Israhela, a ucziny{{ø}} dom twoy, iako dom Geroboamow, sina Nabotowa, a iako dom Baza, sina Achia, przeto iszesz to uczinyl, abi my{{ø}} roznyewal a ku grzechusz przywyodl Israhel. K temu takesz o Gezabel mowyl pan, rzek{{ø}}c: Psy sznyedz{{ø}} Gezabel na po- lyu Gezrahelskem. A umrzely Achab w myescye, sznyedz{{ø}} gy psy. gęstły umrze na polyu, sznyedz{{ø}} gy ptaci nyebyesci. Przeto nye bil drug?/ taki, iako Achab, gen sy{{ø}} na to dal, abi
czinyl zle przed oblyczim boszim, pobudzała gy szona gego Gezabel, tak ganyebni uczinyl sy{{ø}}, ysze naszlya- dowal módl, gesz biły uczinyly Amo- rey, gesz skaszil pan od twarzi sinow israhelskich. A tak gdisz usliszi Achab ti iste rzeczi: rozdarł na sobye odze- nye swe, a odzal cylycyum cyalo swe, y poscyl sy{{ø}}, a spal w worze, a chodził, z wy esy w glowp. Tedi potem przemowyl pan ku Helyaszowy, rzek{{ø}}cz k nyemu: Wydzalesz, ysze sy{{ø}} poko- rzil Achab przede mn{{ø}} ? a przeto, isze sy{{ø}} pokorzil prze my{{ø}}, nye przepuscz{{ø}} złego za gego dny, ale we dnyoch sina gego ucziny{{ø}} wyele złego nad gego domem.
XXII.
#
atym myn{{ø}}la trsy lyata przes boia myedzi Syrsk{{ø}} zemy{{ø}} a israhelsk{{ø}}. A w trzecyem lyecye p r z y i a 1 Iozaphat, kroi Iuda, ku krolyowy Israhel. Y rzeki kroi Israhel ku slugam swim: Nye wye- cye, ysze nasze gest Kamót Galaad, a myeszkami ge wsz{{ø}}cz z r{{ø}}ku krolya Syrskego? Y rzecze ku Iozaphat, krolyowy Iuda: Podzeszly se mn{{ø}} ku boiowanyu do łiainot Galaat ? Tedi Iozaphat ku krolyowy israhelskemu rzecze: lakom ia, tako i ti. lyud moy a lyud twoy gena rzecz s{{ø}}{{ø}}. geszczci moy a geszczci twoy. Y rzecze Ioza- pkat ku krolyowy israhelskemu: Patrzi, prosz{{ø}} cyebye, ziawyenya boszego dzisz. Tedi kroi israhelski sebraw prorokow b 1 y z ku cztirzem sstom m{{ø}}- szow, y rzecze k nym: Mamly gydz do
>> e8
Ramot Galaad boiowacz, czily nycs? Gemu ony otpowyedzely: Gydz, a dacz ge pan w r{{ø}}k{{ø}} krolyow{{ø}}. 1 rzeki Iozaphat: Azaly nye proroka boszego tu, bichom gego pitaly ? Y rzecze kroi 114 is i rahelski ku Iozaphatowy: Ostał geden m{{ø}}sz, przes ktorego moszem opi- tacz pana. ale ia gego nye nawydz{{ø}}, bo nye prorokuge my dobrego, ale zle, Mycheas, syn Gemlya. Iozaphat rzecze: Nye mow tak krolyu. Tedi kroi israhelski powoła w genego urz{{ø}}dnyka1), k nyemu rzeki: Ricklo prziwyedz My- ckea, sina Gemlya. A w t{{ø}} dob{{ø}} kroi israkelski a Iozaphat, kroi Iuda, sya- dlasta oba kaszdi na stolczu swem, odzan ruchem królewskim, na myeszczczu podle broni Samarskey, a wszit- ci proroci prorokowały przed nym a. Y uczinyl sobye Sedechias, sin Kanaan, rogy szelyazne y rzeki: Tocz mowy pan: Tymto rozdrzesz zemy{{ø}} Syrsk{{ø}}, asz i{{ø}} y zgładzisz. A wszitci proroci takesz prorokowały, rzek{{ø}}c: Wzidzi do Ramot Galaad, a gydzi scz{{ø}}stnye, a poda pan w r{{ø}}ce krolyowi nyeprzyia- cyele twe. A zatim poseł, gen bil szedł, abi wezwał Mycheasza, mowyl k nye- mu rzek{{ø}}cz: Owa, tocz wszitci proroci genimy usti dobre rzeczi krolyowy pro- rokui{{ø}}. Przeto takesz y ti zrownay sy{{ø}} s nymy, mow dobre. Mycheas rzecze: Zyw gest pan, ysze czsoszkoly powye my pan, to b{{ø}}d{{ø}} mowycz. To rzekw, y prziszedl ku krolyowy. Y rzecze gemu kroi: Mychea, mamly gechacz do Ramot Galaat boiowacz, czily nye-
ckacz ? On otpowye: Wstaw, gydzi wyesyele, a poda ge pan w r{{ø}}ce krolyowye. Tedi kroi rzeki k nyemu: Pyrwe wTtore') zaprzisy{{ø}}gam cy{{ø}}, abi my nye mowyl, gedno cso prawdzy- wego gest, w gymy{{ø}} bosze. On rzeki: Wydzalem wszitek Israkel rozbyegszi sy{{ø}} po górach, iako owrce nye mai{{ø}}cz pastirza. y rzeki pan: Nye mai{{ø}} pana cyto, WTOCZ syó kaszdi do swego domu w pokoiu. W t{{ø}} dob{{ø}} kroi israkelski ku krolyowy Iozapkatowi iudzske- mu rzecze: Azalym tobye nye rzeki, ysze my nye prorokuge dobrego, ale zawszgy zle ? Ale on nad to rzecze:
Przeto slisz słowo bosze: Wvdzalem
«/
pana syedz{{ø}}c na stolczu swem, a wszitek zast{{ø}}p nyebyeski stoi{{ø}}cz podle gego na prawyci y na lewych Y rzeki pan: Kto okłam a Ackaba, krolya isra- helskego, abi geckal y padł w Ramot Galaad ? Y rzeki geden na lewyci słowa taka, a druggt gynaka. Zatym wi- st{{ø}}pyw duch, y stal przed bogem, rzek{{ø}}cz: la gy okłamana. Geniusz rzeki pan: Na czem ? A on rzecze: Winyd{{ø}} a b{{ø}}d{{ø}} duck 1 s z i w i (łżywy) w uszcyech wszitkick prorokow gego. Y rzeki pan: Oklamay, a przemosz! wiszedw, uczi- nysz tak! Przeto iusz dal pan duch lsziwi w usta wszeck twick prorokow, gysz tu s{{ø}}, a pan mowyl przecyw tobye zle. Tedi przist{{ø}}pyw Sedechias, sin Kanaan, y uderzil Myckea w lyce, rzek{{ø}}c: Tedi nyeckal my{{ø}} duck boszi, a mowyl tobye ? Y rzecze Myckea: Uzrzisz tego dnya, gdisz wnydzesz do
’) „Eunuchum quendamu w Wulg.
') Iterum atque iterum.
pokoia wn{{ø}}trzney komori, abi sy{{ø}} skrih Y rzecze kroi israhelski: Wezmycye Mychea, acz ostanye u Amona, ksy{{ø}}- sz{{ø}}cya myesczkego, a u Ioas, sina Amalechowa. Rzeczcyesz gyma: Tocz mowy kroi: Wsadzcye tego m{{ø}}sza w cyemnycz{{ø}}, a chowaycye gy chlebem zam{{ø}}tka a wod{{ø}} truchloscy, doi{{ø}}d sy{{ø}} nye wrocz{{ø}} w pokoiu. Tedi rzecze Mycheas: Wrocyszly sy{{ø}} w pokoiu: nye mowyl pan przes my{{ø}}! Y rzecze: Sliszcye wszitci lyudze to! Ge- chal kroi israhelski a Iozaphat, kroi Iuda, do Ramot Galaat. Tedi kroi israhelski ku Iozaphat rzeki: Weźmy zbro- i{{ø}}, wnydzisz w boy, a oblecz sy{{ø}} w me‘) odzenye. A zatym kroi Israhel, przemyenyw swoy odzew, y wszedł w boy. Ale kroi Syrski przikazal ksy{{ø}}- sz{{ø}}tom wozowim dwyema a trsyem dzesstom, rzek{{ø}}c: Nye b{{ø}}dzecye boiowacz przecyw wy{{ø}}czszemu a mnyey- szemu any szadnemu, geno przecyw krolyowy israhelskemu samemu. A gdisz uzrzely ksy{{ø}}sz{{ø}}ta wozowa Iozaphata, u m y e 1 y * 2), bi on bil kroi israhelski, a rzucywszi sy{{ø}} nayn, y boiowaly przecyw gemu. Y wzwolal Iozaphat, y zrozumyely ksy{{ø}}sz{{ø}}ta wozowa, ysze nye kroi israhelski, y nyechaly gego. Zatym geden m{{ø}}sz napy{{ø}}1 1 {{ø}} c z i s k o, w nyeistnoscz3) strzelyl strzal{{ø}}, a na god{{ø}} zastrzelyl krolya israhelske- go myedzi płucem a myedzi szol{{ø}}tkem. Tedi on rzeki wosznyci swemu: Obrocz r{{ø}}k{{ø}} sw{{ø}}, wiwyezisz my{{ø}} z woyski,
*) W Wulg.: „vestibus tuis*. *j suspicati sunt. *) in incertum (Wulg.).
bocyem cy{{ø}}szko ranyen*. Y sstal sy{{ø}} boy tego dnya, a krol israhelski stal na swem wosze przecyw Syrskemu, y umarl k wyeczoru. y cyekla krew z rani w woz. A zatim sluszebnyk wzwo- la po wszitkey woyscze, pyrwey nysz slunce zaszło, rzek{{ø}}cz: Wrocz sy{{ø}} kaszdi do swego myasta a do zemye swey.
A tak umarl krol, y donyesyon do Sa- mariey, y pochowały krolya w Samary, a umily woz w Samarskem stawku, y lyzaly psy krew gego, a w{{ø}}dzi- dla umily podle słowa boszego, gesz bil mowyl. Ale gyny skutci Achab y wszitko, czsosz czinyl, a dom s wslu- nowich* koscy, gysz bil udzalal, a wszech myast, ktore udzalal, to wszitko popysano w ksy{{ø}}gach uczinkow dny krolyow israhelskich. A tak skonał Achab s swimi oczci, a krolyowal Otozias*, sin gego, w myasto gego. Ale Iozaphat, sin Aza, pocz{{ø}}1 krolyowacz nad Iud{{ø}} czwartego lyata Achaba, krolya israhelskego. W py{{ø}}cy a we trsyech dzesstoch lecyech bil, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz. a dwadzesszcya y py{{ø}}cz lyat krolyowal wT Ierusalemye. A gy- 115 my{{ø}} macyerze gego Azuba, dzewka Salay. A przidzerszawal sy{{ø}} wszitkimy czini drog Aza, oczcza swego, a nye oddalyal sy{{ø}} od nych a czinyl to, czsosz prawego przed bogem. Ale wszdi gomich modi nye zatracyl, bo gescze lyud obyatowal a palyl obyati na wi- sokoscyack. Y myal pokoy Iozaphat s królem israhelskim. A skutkowye gego, gesz czinyl, a boiowye, popysany s{{ø}} w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow
Iuda. A takesz ostatek kaplanowr mo- dlebnich, gysz biły ostały za dny Aza, oczcza gego, zatracyl s zemye. Any bil tego czasu krol ustawyon w Edom. A naczinyl bil Iozaphat korabyow na morze, abi na nych plin{{ø}}1 do Offyr po złoto, a nye mogly na nych gydz, isz sy{{ø}} złamali w Assyongaber. Tedi rzeki Otosyas, sin Achabowr, ku Iozaphato- wy: Nyechay gyd{{ø}} slugy me s twimy slugamy na korabyoch. y nye chcyal Iozaphat. Y skonczal s swimy oczci Iozaphat, a pochowan s nymy w myescye Dauid, oczcza swego. Y krolyo
wal loram, sin gego, w myasto gego. Ale Otosyas, sin Achabow, bil pocz{{ø}}1 krolyowacz nad israhelskim lyudern w [Samary syodmego naczcye lyata Io- zaphata, krolya Iuda. A krolyowal nad Israhelem dwye lecye, a czinyl nye- prawye przed bogem, a przidzerszawal sy{{ø}} drogy oczcza swego a macy erze swey, a drogy Geroboamowi, sina Na- batowa, gen przywyodl lyud israhelski ku grzechu. A sluszil Baal a modlyl sy{{ø}} gemu, a roznyewal pana boga isra- helskego podle wszego, eso czinyl o- cyec gego.
o^®V__^Srxo
KKÓLEWSKIE IV.
Poczinaio* sy {{ø}} ksy{{ø}}gy czwarte krolewske.
Kapytulum I. i) Przest{{ø}}pyl na swem szlyu- bye Moab w Israhelu, po tem czassye, gdisz bil iusz umarl Achab. Y upadl Oto- zias przes okno palaczo- we, gesz myal w Samary, a wtemto
') Litera P tu tylko tymczasowa. W pozostawioném próżnćra -miejscu zamierzano j% wykonać pożniéj większy i ozdobnie.
rozdraziw sy{{ø}}, nyemogl. Y posiał slugy swre, rzek{{ø}}c: Gydzcye, po- radzcye sy{{ø}} s Belzabubem*, bogem Aka- ronskim, b{{ø}}d{{ø}}ly moc zyw b i c z i (.) s tey mey nyemoci. Zatim angyol bosz mowyl ku Helyaszowy Tezbycskemu, rzek{{ø}}c: Wstań, a gydzi naprzecywko posłom krolya Samarskego, a to gym tzeczesz: Azaly nye boga w Israhelu, abiseye szły radzicz sy{{ø}} z Belzebubem bogem Akaronskim ? Przeto tak mowy
53
pan bog, ysze s tego losza, na gem- szesz legi nyé wstanyesz, ale umrzesz. A to rzeki y szedł precz Helyas. Y wrocyly sy{{ø}} poslo wye ku Otoziaszowy, gyinsze on rzeki: Przeczscye sy{{ø}} wrocyly? A ony otpowyedzely, rzek{{ø}}c: Potkał nas geden m{{ø}}sz a rzeki nam: Wroczcye sy{{ø}} a gydzcye ku krolyowy, gensze was posiał, a mowcye gemu: Tocz mowy pan: Zaly nye bilo boga w Israhelu, yzesz posiał, ab> sy{{ø}} poradził z Belzebubem bogem Aka- ronekiin ? Przeto s tego losza, na gem- szesz legi, nye wstanyesz, ale umrzesz- On rzeki: Kakey postawi, a w kakem odzenyu bil ten m{{ø}}sz, gen was potkał, a ta słowa wam mowyl ? Ony rzekły : M{{ø}}sz kosmaii a skorzanim powroskem opasani po swich byodrach. W tę dob{{ø}} rzeki: To gest Helyas Tezbycski. Y posiał Otosyas k ny emu geno ksy{{ø}}- sz{{ø}} py{{ø}}czdzesyoinyka a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t m{{ø}}szow, gysz biły pod nym. Gensze wnydze k nyemu a nalyazl gy, a on na wyrzchu gori syedzi. Y rzecze k nye- mu: M{{ø}}szu boszi, przikazal kroi, abi z gpri szczedh Otpowyedzal Helyas, rzek{{ø}}c: Gęstłym ia m{{ø}}sz boszi: sst{{ø}}- pysz ogen z nyebyos, spalysz cy{{ø}} a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t twich! A tak sst{{ø}}pyl o- gen s nyebyos a spalyl gy y tick py{{ø}}czdzesy{{ø}}t, gisz s nym biły. Tedi Oto- zias posiał druge ksy< .szó pyńczdze- sy{{ø}}tnyka a py{{ø}}czdzesyęt s nym. Gen prziszedl ku Helyaszowy, rzeki gemu: Czlowyecze boszi, tocz mowy kroi: Poszpyesz sy{{ø}} na dok Helyas rzeki: i Gestlym ia czlowyek boszi: st{{ø}}pisz
I ogen s nyebyos, spalysz cy{{ø}} a py{{ø}}cz- ! dzesjpt twick! A st{{ø}}pyl ogen s nyebyos y spaly-ł) gy a py< iczdzesy{{ø}}t gisz s nym biły. Tedi Otozias posiał trzecye ksy{{ø}}sy{{ø}}* py{{ø}}czdzesyótnyka a py{{ø}}cz- dzesyęt s nym. Gen gdisz przidze, po- kly{{ø}}kl na kolyamt* przed Helyaszem, y rzecze: M{{ø}}szu boszi, nye pot{{ø}}pyay dusze mey a dusz sług twick, gisz se mn{{ø}} s{{ø}}. Owa, sst{{ø}}pyl ogen z nyebyos y spalyl dwye ksy{{ø}}sz{{ø}}ti* py{{ø}}czdzesy{{ø}}t- nyki y to oboge py{{ø}}czdzesy{{ø}}t, gysz biły s nyma. Ale ia cyebye prosz{{ø}}^ abi sy{{ø}} slyiltówal nad m{{ø}} duszo. Y przemowyl angyol boszi ku Helyaszowy, rzek{{ø}}c: Nye boy sy{{ø}}, sidzi s nym!
A wstaw Helyas, sydze s nym ku krolyowy, a mowyl k nyemu, rzek{{ø}}c: Tocz mowy pan: Yszesz posyłał posli, pita :{{ø}} otpowyeazi od Belzebuba boga Akaronskego, iakobi nye bil bog w Israhelu, s nym bi sy{{ø}} mogl popitacz: przeto nye wstanyesz s tego losza, ns nyemszesz legi, ale smyęrcy{{ø}} umrzesz.
Y umarl Otozias podle rzeczi boszey, i{{ø}}sz mowyl Helyas. Y krolyowal pu nyem Ioram, brat gego, lyata wtorego krolyowauya Ioram, sina Iozafatowa, krolya Iudzskego. bo nye myal Otozias sina. A osiatnye rzeczi Otoziaszo- wi, czso czinyl, popysani s{{ø}} w ksy{{ø}}- gach skutków dny krolyow Tsrahel- skyc-h.
Tu 9 kart br.°.k (X\ 21)- .
...wszech kraiow israkelskick, y przi- U6 szły wszitci sluszebnyci Baal, a nye ostał n} geden, ktobi nye prziszedl.
Y weszły do koscyola Baal, y napel- nyl sy{{ø}} dom Baal od wyrzchu asz do wyrzchu'). Y rzeki tym, gysz biły nad odzenym: Przinyeszcye odzenye wszitkim slugam Baal. Y przinyeszly gym odzenye. A wszedł Yeti2) a lonadab, sin Reckabow, do koscyola Baal, y rzeki naszlyadownykom Baal: Opatrz- cye a wydzcye, abi nye bil ny geden s wamy fs] sług boszich, ale abi samy biły sług?/ Baal. A wzeszły, abi czinyly obyati a offyeri. A zatym Veu prziprawyl sobye oszmdzesy{{ø}}t m{{ø}}szow, y rzeki k nym: Kto da ucyec s tich lyu- dzi, gesz ia wwy{{ø}}d{{ø}}* w wasze r{{ø}}ce, sziwot gego b{{ø}}dze za sziwot gego. A tak sy{{ø}} stało, gdisz sy{{ø}} dokonała obyata, przikazal Yeu ricerzom a woge- wodam swim, rzek{{ø}}cz: Wnyd{{ø}}cz zby- cye ge, acz nygeden nye ucyecze. Y zbyły ge wszitki myeczem, a wstawszi rieerze a wngewodi, y wamyotaly m a r- c h i gich precz, y szły do myasta koscyola Baal, a wsz{{ø}}wszi soch{{ø}} s koscyola Baal, y stłukły y sezgly (zeigli). A skaziły myeszczce Baal, y uczinyly na tem myeszczczu z a c h o d i do dzi- syeyszego dnya. A tak zagładził Yeu modl{{ø}} Baal s Israhela. Ale wszakosz od grzeckow leroboamowick, sina Na- batowa, gen prziwyodł ku grzechu lyud israkelski, nye odst{{ø}}pyl, any ostał cyel- czow zlotick, gysz biły w Betel a w Dan. Y rzeki pan ku Yeu: Przeto iszesz tak chitrze uczinyl to, czso gest dobrego a lyube bilo przed mima oczima, i to wszitko, czsosz bilo w mey
miszly przecyw domu Achabowu, uczi- nylesz: sy{{ø}}d{{ø}} sinowye twoy na krolyow y e stolczu asz do czwartego pokolenya. Ale Yeu nye bil pyleń, abi chodził w zakonye pana boga israhel- skego w wszem syerczu swem. bo nye otst{{ø}}pyl bil od grzeckow leroboamowick, gen ku grzecku przywyodl bil lvud israhelski. A w tick dnvock po- cz{{ø}}1 sobye stiskacz1) Israhel. y pobył ge Azael we wszeck kraiock israkelskick, od Iordanu przecyw kraiu na wsckod sluncza, pobył wszitk{{ø}} zemy{{ø}} Galaat, a Gad, a Ruben, a Manase, od Aroer, gesz gest nad potokem Arnon, a Galaad, a Bazan. Ale gyne rzeczi o Yeu y wszitko, czso czinyl, a moc gego, to wszitko popysano w- ksy{{ø}}- gach uczinkow dny krolyowich. Y limari Yeu s swimy oczci, a pochowały gy w Samary. Y krolyowal Ioatas*, sin gego, wr myasto gego. A tick dny, w nyckszeto krolyowal Yeu nad Isra- kelem w Samary, bilo lyat oszm a dwadzeszcya.
XI.
/
Ziatym Atalya, macz Otoziaszowa, wy- dz{{ø}}cz, 3'sze sin gey umarl, wstawszi y zbyła wszitko plemy{{ø}} krolewske. Tedi Iozaba, dzewka krolya Iorama, syostra Otoziasza krolya, wz{{ø}}wszi Ioaza, sina Otoziaszowa, ukradła gy z poszrzod sinow krolyowicłi, gesz zabyiano, y s pyastunk{{ø}} gego s s y e n y krolyowa, y przekrila gy przed Ataly{{ø}}, abi nye bil zagubyon. Y bil s ny{{ø}} taynye w domu
') Wulg. ma: Coepit Dominus taedere super Israel.
') A summo usque ad summum. 2) nIehuu (Wulg.).
boszem szescz lyat. a Atalya krolyo- wala nad zemy{{ø}}. A syodmego lyata posiał Ioyada, a wsz{{ø}}w setnyky a ri- cerstwo, y wwyodl ge k sobye do domu boszego, y uczinyl s nymy szlyub, a zaprzisz{{ø}}gl ge w domu boszem, a ukazał gym sina krolyowa, y przikazal gym rzek{{ø}}cz: Tocz gest przikaza- nye, gesz macye uczim/cz: trzecya cz{{ø}}scz s was waiydzi w sobot{{ø}}, pono- czuycyesz') w domu krolyowye. a trzecya cz{{ø}}scz b{{ø}}dz w bronye Seyr*. a trzecya cz{{ø}}scz w bronye, iasz gest za przebitkem sczitownykow. y b{{ø}}dzecye ponoczowacz w domu Messa. Ale dwye cz{{ø}}scy z was, wszitci wny- d{{ø}}cz w sobot{{ø}}, ponoczuycyesz w domu boszem przi krolyu, a obly{{ø}}szecye gy, mai{{ø}}cz bron w r{{ø}}ku waszu. A wny- dzely kto do ogrodzenya koscyelnego, zabycye gy, y b{{ø}}dzecye s królem, do- k{{ø}}d poydze abo wnydze. Y uczinyly setnyci podle w szego, iakosz gym bil rozkazał kapłan Ioyada. A przymui{{ø}}c wszitci swe m{{ø}}sze, gisz wchodziły do koscyola przes tidzen, y ti takesz, gysz wichodzily w sobot{{ø}}, y prziszly s soboti2) s timy, gysz wichodzyly, ku Ioyadowy kaplanowy, a on gym dawał k o p y i a a bron krolya Dauida, gesz bila w domu boszem. Y stały, kaszdi mai{{ø}}c bron w swu r{{ø}}ku, ot prawe* stroni koscyola asz do lewey stroni ołtarza a* syen- ce (?), około krolya. Y wiwyodl krolyo- wra sina, y wstawyl nan koron{{ø}} krolyow, y swyadeczstwo. y uczinyly gy
■) „observet excubias11 (Wulg.). *) Coś tu pomylonego.
królem a pomazały, a ply{{ø}}sz{{ø}}cz r{{ø}}kama, rzekły: Zyw b{{ø}}dz kroi! Tedi usliszawszi Atalya glos lyuda byega- i{{ø}}cego, a wszedszy ku sebranyu do koscyola boszego, y uzrzala krolya sto- i{{ø}}cego na stolczu podle obiczaia, a spyewaki y sebranya błysku* gego, a wszitek lyud zemski raduy{{ø}} sy{{ø}} a tr{{ø}}- by{{ø}}c w tr{{ø}}bi. A rozdarszy odzenye swe, y wzwola: Sprzisy{{ø}}zenye, sprzisy{{ø}}ze- nye! Y przy kazał Ioyada setnykom, 117 gisz biły nad zast{{ø}}pem, y rzeki gym: Wiwyedzcye i{{ø}} z ogrodzenya koscyelnego, a kto b{{ø}}dze sy{{ø}} gey przidzer- szecz, zabycye gy myeczem. Bo bil rzeki kapłan: Kye zabyiaycye gey w koscyele boszem. A chwacywszi sy{{ø}} gey r{{ø}}kama, y wcysly i{{ø}} do tey drogy, i{{ø}}szto s konmy wgeszdzai{{ø}}, podle syeny, y zabita tu. Y uczinyl slyub Ioyada myedzi bogem a myedz(*) królem, a myedzi lyudern, abi bil lyud boszi, a myedzi królem a myedzi lyu- dem pospolytim. Y wszedł wszitek lyud zemski do koscyola Baal, y wzruszily ołtarze gego, a obrazi starły mocnye, a Matana kapłana Baal zabyly przed ołtarzem. Y postawyl kapłan strosze w domu boszem. A wz{{ø}}w setnyki a Strzelce a samostrzelnykow e zast{{ø}}pi y wszitek lyud zemski: przewyedly krolya z domu boszego. y prziszly bron{{ø}} sczi- townykow{{ø}} na syen, y syadl na kro- lewskem stolczu. Y uwyesyelyl sy{{ø}} wszitek lyud zemski, a myasto sy{{ø}} upo- koylo, a Atalya zabyta myeczem w domu krolya. Syedm lyat bil w starz Ioas, gdi bil pocz{{ø}}1 krolyowacz.
xn.
| fata syodmego po eu, krolyowal loas czterdzescy lyat w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerze gego Sebya s Bersa- bee. Y czinyl loas dobrze przed bogem po wszitki dny, w ktorich gy u- czil Ioyada kapłan. Ale wszaka' pogańskich módl na górach nye zatracyl, bo gescze lyud obyatowal a palyl na górach zazszon{{ø}} obyat{{ø}}. Tedi rzeki loas ku kapłanom: Wszitki pyeny{{ø}}dze swy{{ø}}tich, gesz wnyesyoni do koscyola boszego bod{{ø}}, gesz t{{ø}}di gydóc offye- ruy" sy{{ø}} za dusze, y ti, gysz dobrowolnye a z dobrowolenstwa swego syer- cza wnosz{{ø}} w koscyol boszi, ti wezm{{ø}} kaplany podle rz{{ø}}du swego, y bód{{ø}} tym oprawyacz strzech{{ø}} domu boszego, acz czso potrzebnego prze opra- wyenye uzrz{{ø}}. Zatim do dwudzestu a do trzech lyat za kiolya loas nye o- prawyaly strzechi koscyelney kaplany. Tedi zawołał kroi loas Ioyadi bysku- pa, a kapłanów s nym, rzeki: Brzęcz nye oprawyacye strzech koscyelnich? przeto nye byerzcye wy{{ø}}cey pyeny{{ø}}- dz' podle waszego rz{{ø}}du, ale ku opra- wyenyu koscyelnemu daycye ge. 1 za- bronyono kapłanom, abi wypcey nye brały pyeny{{ø}}dzi od lyuda a oprawyacz strzech koscyelnich. Tedi wsz{{ø}}w Io vada byskup chowatedlnycz{{ø}} pye- ny{{ø}}zn{{ø}}, y otworzil dżum z gori, y po- stawyl i{{ø}} po i dle ołtarza na prawye: wchadzaiócick do domu boszego. Y składały sy{{ø}}* do nyey kaplany, gysz strzegły drzwj, wszitki pyeny{{ø}}dze, gesz
noszono do koscyola boszego. A gdisz wydzely, ysz s{{ø}} wyelyke pyenyódze w chowatedlnyczi • wszedszi pysarz krolyow a biskup, y w*sipaly y zlyczily pyeny{{ø}}dze, geszto nalyazlasta w domu boszem. y dawalasta ge w ly dzb{{ø}} a w myar{{ø}} tym w r{{ø}}ce, gysz biły nad murarzmy domu boszego. Gysz ge nakładały na teszarze a na murarze, na ti, gisz dzalai{{ø}} w domu boszem, a przistrzechi czinyly, a na ti, gysz kamyenye łamały, abi kupowały drzewo a kamyenye, gysz r{{ø}}baly a łamały, tak abi sy{{ø}} dokonało oprawyenye domu boszego na wszitkich rzeczach, na ktorebi bila potrzeba nakladacz ku o- prawye domu boszegu. Ale wszakosz nye biwak" s tick pyeny >dzi wodny ce- browye koseyolu boszemu, a w{{ø}}dzi- ce a kadzidlnyce a tr{{ø}}bi, a wszelke ss{{ø}}di złote a szrzebrzne* s pyeny{{ø}}dzi, gesz wnosyly do koscyola boszego. Bo tym, gysz wnosyly (?) do koscyola boszego dzalo ęziny{{ø}}oz, dawały, abi po- prawyaly koscyola boezego. A nye mye- waly ny geney lyczbi cy lyudze, gysz ge brały, abi ge rozdawały rzemy{{ø}}szl- (m)kom, ale w wyerze ge rosprawyaly. Ale pyeny{{ø}}dze za wyn{{ø}} a pyeny{{ø}}dze za grzech nye wnyeszano* do domu boszego, bo kaplanske bili. Zatim Azael, kroi Syrski, gechal y boiowal przecyw Get, y dobił gego. y obrocyl sw{{ø}} woy- sk{{ø}}, abi wst{{ø}}pyl do Ierusalema. A przeto loas, kroi Iuda, pobraw wszitki poswy{{ø}}tne rzeczi, gesz biły poswyocyly Iozafat a Ioram a Otozias, oczczowye gego, krolyowye Iuda, a gesz on bil
54
offyerowal, a wszelke szrzebro, które mogl naleszcz w skarbyech domu boszego a w syeny krolyowye, y posiał Azaelowy krolyowy Syrskemu. y odszedł od Ierusalema. Ale gyny uczinci Ioasowi y wszitko, czso czinyl, s{{ø}} popysany w ksy{{ø}}gach dny krolyow Iuda. Tedi powstawszi sludzi gego, a sprzi- sy{{ø}}gly sy{{ø}} myedzi sob{{ø}}, a zabyly Ioa- sa w tem domu Mello, gdisz gechal do Sella. Zabylasta gy lozachar, sin Semat, a Ioziadas*, sin Semer, sług?/ gego, y umar*. A pochowały gy w myescye Dauid s oczci gego. Y krolyowal Amasyas, sin gego, w myasto gego.
XIII.
T rzecyego a we dwadzescya lyata Ioassa, sina Otoziaszowa, krolya Iuda, 118 krolyowal Ioatas*, sin Yeuow, nad Israhelem w Samar?/ syedmnaczcye lyat. A czinyl zle przed bogem, a naslya- dowal grzechów Ieroboamowich, sina Nabatowa, gen przywyodl Israhela ku zgrzeszenyu, a nye odchilyl sy{{ø}} od nych. Y roznyewal sy{{ø}} gnyew boszi przecywr Israhelu, y poddał ge pan w r{{ø}}ce Azaelowye, krolya syrskego, a w r{{ø}}ce Benadowye, sina Azaela, po wszitki dny. Y modlyl sy{{ø}} Ioatas oblyczu boszemu, y uskszal gy pan. bo wydzal n{{ø}}dz{{ø}} lyuda Israhelskego, ise ge bil starł kroi Syrski. Y dal pan Isra- helowy zbawycyelya, a wdzwolyon z r{{ø}}ki Syrskego krolya. y bidlyly sinowye israhelsci w swich stanyech, iako wczora a przed wezorayszim dnyem. j
Ale wszako nye odeszły od grzeckow domu Ieroboamowa, gen ku grzecku prziprawyl lyud israkelski, ale w nych ckodzily. a takesz p a s y e k a (!) ta o- stala w Samary. A nye ostawyono Io- atasowy lyuda, geno py{{ø}}cz setk gesz- czow a dzesy{{ø}}cz wozow a dzesy{{ø}}cz tysy{{ø}}czow pyeszick, bo ge bil zbył kroi Syrski a potloczil iako proch na myeszczczu gumyennem. Ale gyny u- czinkowye Ioatasowy a wszitko, czso czinyl, a drustwa gego, to wszitko popysano w ksy{{ø}}gack uczinkow dny krolyow israkelskick. Y skonczal Ioatas s swimy oczci, a pockowun w Samary. Y krolyowal loas, sin gego, w myasto gego. Lyata syodmego a trzi- dzescy loasa, krolya Iudzskego, krolyowal loas, sin Ioatasow, nad Israke- lem w Samary szescznaczcye lyat. A czinyl zle prze(d) oblyczim boszim, a nye odchilyl sy{{ø}} od wszitkick grzeckow leroboamowick, sina Nabatowa, gen ku grzechu prziwyodł lyud israkelski, w nycksze ckodzil. Ale gyny uczinci Ioasowy a wszitko, czso czinyl, y syla gego, kako boiowal przecyw Amazowy krolyowy Iuda, to wszitko popysano w ksy{{ø}}gack skutków dny krolyow israkelskich. Y umarl loas s swimy oczczi, a leroboam syedzal na gego stolczu. A loas pockowan w Samary s kroimy israkelskimy. Za gego czasu Elyzeus nye mogl nyemocz{{ø}}, w nyeysze umarl. Y szedł k nyemu loas, kroi israkelski, placz{{ø}}, rzek{{ø}}c: Oczcze moy, oczcze moy! wosze (wozie/ israkelski a wozatarzu gego!|[
K nyemu Elyzeus rzeki: Przinyesz ly- czisko a strzali. A gdisz przinyosl k nyemu 1{{ø}}czisko a ctrzali, y rzeki krolyowy israhelskemu Wl< >z r{{ø}}k{{ø}} tw{{ø}} na 1{{ø}}czisko. A gdisz rok{{ø}} sw{{ø}} poloszil, wloszil Elyzeus r{{ø}}ce swcy na krolyo- wye r{{ø}}ce, rzekoc: Otwórz o k e n c e na wschód sluncza. A gdisz otworzil, rzecze Elyzeus: Wistrzel strzal{{ø}}, y wi- strzelyl. Tedi rzeki Elyzeus: Strzała zbawyenya boszego, a strzała zbawye- nya przecyw Syrskey zemy. y poby- ge(sz) Syrskp zemy{{ø}} w Iafec, asz i{{ø}} y zagładzisz. Y rzecze Elyzeus: Pobyerz strzali. A gdisz pobrał, potem gemu rzeki: Uderz s zip em w zemy{{ø}}. A jdisz uderzil trsy krocz w zemy{{ø}} y stal: roznyewal sy{{ø}} m{{ø}}sz boszi nan, rzek{{ø}}cz: Bi bil uderzil py{{ø}}cz krocz albo szescz krocz albo syedm krocz: po- bylb. bil Syrsk{{ø}} zemyo do skonanya, ale iusz geno trsy krocz pobygesz ge. Y umarl Elyzeus, a pochowały gy. Tedi w tem roce przibraly sy{{ø}} lotrowye s Moabskich do israhelskey zemye. Nye- ktorzi pochowawai{{ø}}c* czlowyeka, uzrze- ly lotri y wrzuczily cyalo do grobu Elyzeowa. A gdisz sy{{ø}} dotklo* koscy Elyzeowich: oszil czlowyek y stal na swich nogach. Ale Azael, kroi Syrski, dr{{ø}}czil lyud israhelski po wszitki dny Ioatasowi. \ slyutowal sy{{ø}} pan nad nymy, a wroczil sy{{ø}} k nym prze żarno w{{ø}}, i{{ø}}sz myal s Abramem a s Yza- kem a s Iacobem, a nye chcyal gych zatracycz any zarzucycz owszem asz do tego czasu. Y umarl krol Azael Syrski, a krolyowal Benadab, sin gego,
w myasto gego. Y odiól loas, sin loa- taszow, z r{{ø}}ku Benadowu*, sina Azae- lowa, myasta, gesz bil odi{{ø}}1 Ioataszo- wy, oczczu gego prawem boiowim. po trzikrocz gy pobył loas, a wrocyl myasta israhelske zemy.
xmi.
Drugego lyata Ioasa, sina Ioatasowa, krolya israhelskego, krolyowal Ama- syas, sin Ioasow, krolya Iudzskego.
W py{{ø}}cy a we dwudzestu lecyeck bil, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a dzewy{{ø}}cz- naczcye lyat krolyow al w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego Ioaden s Ieru- salema. Y uczinyl prawdziwye przed bogem, ale wszako nye iako Dauid, ocyecz gego. Podle wszego, czso czinyl loas ocyecz gego, czinyl gest, kromye tego, ysze módl gomicli nye za- tracyl. bo gescye lyud obyatowal a palyl wonne obyati na go||rach. A U9 gdisz odzerszal krolewstwo, zbył ti slu- gy swe, giszto biły zabyly oczcza gego. Ale sinow tich m{{ø}}szobogec nye zbył, podle tego, iako pysano w ksy{{ø}}- gach zakona Moyszeszowa, rzek{{ø}}c: Nye umr{{ø}} oczczowye za sini, any sinowye za oczce, ale kaszdi w swem grzesze ma umrzecz. On pobył Edomske na wdolyu Solnem dzesy{{ø}}cz tisy{{ø}}czow m{{ø}}- szow, wwy{{ø}}zal sy{{ø}} w skal{{ø}} w boiu, a zdzal gey gymy{{ø}} Gezetel* az do tego dnya. Tedi Amazias posiał ku Ioaso- wy, sinu Ioatasowu, sina Yeuowa, krolya israhelskego, rzek{{ø}}c: Podz, a po- kusywa sy{{ø}} ‘). Y odesłał kroi loas isra-
*) „Et videamus nos* (Wulg.).
bełski Amazowy, krolyowy Iudzskemu, rzek{{ø}}c: Carduus*) lybanski posiał ku cedrowy, gen gest na Lybanye: Day dzewk{{ø}} sinu memu za zon{{ø}}. Tedi swye- rz{{ø}}ta leśna, iasz na Lybanye, szedszi y potloczily Carduus. Poby w, y wzmo- glesz sy{{ø}} nad Edomskimy, y podnyo- zlo sy{{ø}} syerce twe. Myey dosycz na swey chwale, a syedzi w twem domu! przecz wzbudzasz zle, abi padł ti a Iudzske pokolenye s tob{{ø}} ? Y nye po- zwolyl Amazia. Tedi loas, kroi israhelski, i a 1, y pokusylasta sy{{ø}}, on a Ama- zias, kroi Iuda, w Betsames, w mya- steczku Iudzskem. Y pobyt Iudas od Israhela, y ucyekl kazdi do stanu swego. Ale Amasyasza, krolya Iuda, sina Ioasowa, sina Otoziasowa, i{{ø}}1 loas kroi israhelski w Betsames, y przywyodl gy do Ierusalema. Y skaził mur Ierusa- lemski od broni Eflrayskey az do broni k{{ø}}tow-ey na cztyrzi sta loket. Y pobrał wszitko złoto a szrzebro y wszitki ss{{ø}}di, gesz nalyazl w domu boszem y w skarbyech krolyowich, a sini slya- chetne, y wrocyl sy{{ø}} do Samariey. Ale gyny uczinci loas krolya, gesz czinyl, a moc gego, i{{ø}}sz boiowal przecyw Amaziasowy, krolyowy Iuda, to wszitko popysano w ksy{{ø}}gach uczinkow dny krolyow israhelskich. Y umarl loas s swimy oczci, a pochowan w Samary s kroimy israhelskimy. Y krolyowal Ie- roboam, sin gego, w myasto gego. A bil zyw Amazias, sin Ioasow, kroi Iudz- ski, po tem gdisz umarl loas, sin loa- tasow, krolya israhelskego, dwadzescya
a py{{ø}}cz lyat. Ale gyny uczinci Ama- ziasowi y wszitko, czso czinyl, s{{ø}} po- pysani w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow Iudzskich. Y stało sy{{ø}} przisy{{ø}}- szenye przecyw gemu w Ierusalemye. tedi on ucyekl do Lyachys, y po j j siały po nyem do Lyachis, y zabyly gy. A odnyesyon na konyech, y pochowan w Ierusalemye s swimy oczci w myescye Dauid. Tedi wszitek lyud Iudzski wsz{{ø}}wszi Azariasza w szescinaczcye lyat w starz, y ustawyly gy królem w myasto gego oczcza Amaziasza. Ten gest udzalal Aylam*, a nawrocyl ‘) Iudzske zemye, a gdisz umarl kroi s oczci swimy. Lyata py{{ø}}tego naczcye Amaziasza, sina Ioaszowa, krolya Iuda, krolyowal Ieroboam, sin Ioasow, krolya israhelskego, w Samary geno a czter- dzescy lyat. a czinyl to, czso gest złego przed bogem, nye odst{{ø}}pyl ode wszech grzechów Ieroboamowich, sina Nabotowa, gen ku grzechu prziwyodł lyud israkelski. Ten nawTOcyl krage israkelske od wescya Emacskego az do morza pustego, podle rzeczi pana boga israhelskego, gesz mowyl przes slug{{ø}} swTego lonasa, sina Amati, proroka, gen bil s Get, gesz gest w Offer. Bo pan wydzal udr{{ø}}czenye israhelskego lyuda gorzke barzo, a ysze s{{ø}} pogu- byeny az do zawartich w cyemnyci y nanyeslyachetnyeyszieh, a nye bil, ktobi wspomogl Israhelowy. A nye mowyl pan, abi zatracyl gymy{{ø}} israhe- lowo s pod nyebya*, ale zbawyl ge przes Ieroboama, sina Ioaszowa. Ale
■) Oset.
*) „Et restituit eam (urlem) Indae(Wulg.).
gyny uczinci Ieroboamowy y wszitko, czso czinyl, a moc gego, ińsz boiowal, a kako nawrocyl Damaszek a Emath israhelskey zemye, to wszitko pysano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israhelskich. Y skonał Ieroboam fsj swimy oczczi, s kroimy israhelskimy. y krolyowal Zackarias sin gego.
XV.
Łiyata syodmego a dwadzescya Ge- roboama, krolya israhelskego, krolyowal Azarias, sin Amaziaszow, krolya Iuda. W szescy naczcye lecyeck bil, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a dwye a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerze gego Getelya s Ierusalema. A czinyl, czso bilo lyu- begc przed bogem, podle wszego, czso czinyl Amazias, ocyec gego. Ale wsza- kosz módl gornich nye zakaził, bo gescze lyud obyatowal a zaszegal obyati na goi ach. Y poraził bog krolya, a bil tr{{ø}}dowat asz do dnya smyercy swey, a bidlyl w domu w wolnem o s o- bye. Ale Ioatan, sin krolyow, spra- wyal syen1), a s{{ø}}dzil lyud zemski. Ale gyny uczinci Azariasza y wszitko, czso czinyl, popysany w ksy{{ø}}gach 11- 120 czinkow dny krolyow Iuda. j | Y skonał Azaiias s swimy oczci, a pochowały gy s starszimy swimy w myescye Dauid. Y krolyowal Ioatan, sin gego, w myasto gego po nyem. Lyata trsydze- scy a osmego Azariasza, krolya Iuda, krolyowal Zacharias, sin Ieroboamow, nad Israhelem w Samary szescz mye-
sy{{ø}}czow. A czinyl to, czso gest zle przed bogem, iako czinyly oczczowye gego. nye otst{{ø}}pyl od grzechów Iero- boamowich, sina Nabatowa, gen ku grzechu przywyodl lyud israhelski. Y zaprzisy{{ø}}gl syo przecyw gemu Sellum, sin Iabes, y zabyl gy iawnye, a za- byw gy, y krolyowal w myasto gego. Ale gyny uczinci Zachariasza popysany w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israhelskich. To gest ta rzecz bosza, i{{ø}}sz mowyl pan ku Yeu, rzek{{ø}}c: Sinowye twoy asz do czwartego pokolenya b{{ø}}d{{ø}} syedzecz s cyebye na tro- nye israhelskem. Y stało sy{{ø}} tak. Sellum, sin Iabes, krolyowal dzewy{{ø}}tego a trsydzescy lya ca Azariasza, krolya Iuda, a krolyowal geden myesy{{ø}}c w Samary Zatym wigechaw Manaen, sin Gaddi, s Tersa, y przyial do Samariey y zabyl bellum, sina Iabes, w Samary. A zagubyw gy, y krolyowal w myasto gego. Ale gyny uczinci Sellum y sprzysy{{ø}}szenye gego, kako slozil stro- sze'), to wszitko popysano w ksy{{ø}}gacb uczinkow dny krolyow israhelskich. Tedi pobył Manaen Tepsam a wszitki. ktorzi biły w nyem, a krage gego s Tersa, bo gemu nye chcyely odewrzecz. y zgubyl wszitki zoni gich brzemyenne a rozrzazal ge. Lyata trzidzescy a dze- wy{{ø}}tego Azariasza, krolya Iuda, krolyowal Manaen, sin Gaddi, nad Israhelem dzesy{{ø}}cz lyat w Samarj. A czinyl zle uczinki przecyw bogu, a nyTe odszedł od grzechów Geroboamowich, sina Lubatowa, gen ku grzechu przi-
') Gvlerncoat palatium.
') „tetendit insidiasu (W.).
wyodl lyud israhelski po wszitki dny sziwota gego. We dnyoch gego przy- ial Ful, kroi Asyrski, do Tersa, y dawał Manaen Fulowy tysy{{ø}}cz lybr szrze- bra, abi gemu bil na pomocz a po- czwyrdzil krolewstwa gego. Y polozil Manaen szrzebro na israhelski lyud, wszitkim mocnim a bogatim, abi dawały krolyowy Asyrskemu py{{ø}}czdzesy{{ø}}t 1 o t o wr szrzebra na kaszde lyato. Y wrocyl sy{{ø}} kroi Asyrski, a nye bidlyl w Tersa. Ale gyny uczinkowye Manaen y wszitko, czso czynyl, popy- sani s{{ø}} w ksy{{ø}}gack skutków dny krolyow israkelskick. Y umarl Manaen s swimy oczci. a krolyowal Faceya, sin gego, w myasto gego. Lyata py{{ø}}jcz- dzesy{{ø}}tego Azariasza, krolya Iuda, krolyowal Faceya, sin Manaen, nad Israhelem w Samary dwye lecye. A czinyl to, czso gest zle przed bogem, a nye otst{{ø}}pyl od grzechów' Geroboamowick, sina Kabotowa*, gen ku grzechu przi- wyodl lyud israkelski. Y sprzisy{{ø}}gl sy{{ø}} przecyw gemu Facee, sin Romely, ksy{{ø}}- sz{{ø}} woyski gego, y zabyl gy w Samary na wyezi w domu krolyowye, podle Argot a podle Arib*, a s nym py{{ø}}czdzesy{{ø}}t m{{ø}}szow Gaiaacskich. A zabyw gy, krolyowal w myasto gego. Ale gyny skutci Faceyaszowi y wszitko, czso czinyl, popysani w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israkelskick. Lya- ta pyT{{ø}}czdzesy{{ø}}tego drugego Azariasza, krolya Iuda, krolyowal Facee, sin Ro- mely, nad Israkelem w Samary dwa- dzescya lyat. A czinyl zle przed bogem, a nye otst{{ø}}pyl od grzechów Ie-
roboamowick, sina Nabotowa* gen ku grzechu przywyodl lyud israkelski. We dnyock Facee, krolya Israkel, przyiaw Teglatfalazar, kroi Asurski, y dobił Ayon a Abel a domu Mataa, a Ianoe a Cedes a Azor, a Galaat a Galylee, y wszitkey zemye Nyeptalym, y prze- nyozl ge do Asyrskey zemye. Tedi przisy{{ø}}gl a slozil 1 e s c z Ozee, sin Ela, przecyw Facee, sinu Romely, y zabyl gy. A zabyw gy, krolyowal w myasto gego, we dwudzestu lyat Ozee, sina gego. Ale gyny skutci Facee y wszitko, czso czinyl, popysano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow israhelskich. Lyata wtorego Facee, sina Romely, krolya israkelskego, krolyowal Ioatan, sin Ozie, krolya Iuda. Dwadzescya y py{{ø}}cz lyat bil w starz, gdi bil pocz{{ø}}1 kro- lyowacz, a szescznaczcye lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego Geruza, dzewka Sadochowa. A czinyl, czso lyubego bilo przed bogem, podle wszech uczinkow Oziasa, oczcza swego. Ale módl gornick nye zatra- cyl, bo* gescze lyud obyatowal a za- szegal obyati na górach. On udzalal drzwy domu boszemu przewasoke. Ale gyny skutci Ioatanowi y wszitko, czso czinyl, to popysano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow Iuda. W tick dnyoch pocz{{ø}}1 pan slacz do Iudzskey zemye Razim, krolya Syrskego, a Facee, sina Romely. Y umarl Ioatan s swimy oczci, a pochfolwan s nymy w myescye Dauid, oczcza swego, a kr(b)- lyowal Achaz, sin gego, w myasto gego.
JLiyata syodmego naczrye...
Tu jedna karta wyrżnięta.
(XVII, 9).
121 ... sobye modlebnich koscyolow na górach po wszech myescyech swich od wyesze stroszow az do myasta murowanego. A naczinyly sobye soch a lugow na wszelkem pagórku przewi- szonem a pod wszelkim drzewem roz- gowatim. y zgly (żgli) tu palyone obyati na oltarzoch podle obiczaia po- ganskego, gesz bil pan wimyotal przed oblyczim gych. Y czinyly skutki p rz e- szarzedne, draznyocz pana, a na- slyadowaly nyeczistot, o nychsze bil gym przikazal pan, abi nye czinyly słowa tego. Y oswyatczil pan w Israhelu a w ludze przes r{{ø}}k{{ø}} wszech prorokow y wydz{{ø}}cich, rzek{{ø}}c: Nawrocz- cye syo od waszich dróg zkck, a o- strzegaycye przikazan mick a ducko- wnick obiczaiow, podle wszego zako- na, geuszem przikazal oczczom wa- szim, a iakom posiał k wam przes slugy swe proroki. Tego ony nye posłuchały, ale zaczwyrdzily glow{{ø}} sw{{ø}} podle głowi oczczow swi 3k, gisz nye ckcyely posluckacz pana boga swego, a zarzucyly zakonna ustawyenya gego a zamów, gesz* sy{{ø}}zamowyl s gyck oczci, a swyadeczstwa, gymsze swyat- czil k nym. Y naslyadowaly marnoscy, a mamye czinyly, a naslyadowaly po- ganow, gysz około gich biły, o nych- szeto bil gym pan przikazal, abi nye czinyly, iako ony czinyly. Y nyeckaly
wszech przikazan pana boga swego, y czinyly sobye d{{ø}}>te bogy, to gest dwa cyelcza, a cyenyow naczinyly, y modlyly sy{{ø}} wszemu ricerstwu nye- byeskemu *), y sluszily Baal, a poswy{{ø}}- czowaly gemu sini swe a dzewki swe przes ogen a wyeszczbi, a gusly sy{{ø}} przidzerszely. a dały sy{{ø}} na to, abi czinyly szle przed bogem a gnyewaly gy. Y roznyewal sy{{ø}} pan barzo na israhelski lyud, a zag] lal ge od swego oblycza, a nye ostał, geno rod Iuda telko*. Ale any on Iuda ostrzegał przikazanya pana boga swego, ale ckodzil w bl{{ø}}dzeck israkelskego lyuda, gesz czinyl. Y zarzucyl pan wszelke ple- myo israkelske, a zdroczll ge, y dal w ł{{ø}}k{{ø}} ge draczom, asz ge y zarzucyl od oblycza swego. A potem ot tego czasu, iako sy{{ø}} odlóczil lyud israkelski od domu dauidowa, a uczinyl sobye krolya Ierobuama, sina Nabotowa. bo odl{{ø}}czil Ieroboam israhelski lyud ot pana boga, a prziwyodł gy ku wyelykemu grzeck u. Y ckodzily sinowye israkelsci we wszelkick grzeckoch Ieroboamowich, gesz czinyl. nye ot- st{{ø}}pyly od nych, asz ge y odnyozl pan od oblycza swego, iako bil mowyl w r{{ø}}ku wszeck sług swick prorokow. Y przenyesyon lyud israkelski s swey zemye do zemye Asyrskey asz do tego dnya. A przy wyodl kroi Asyrski s Babylona a s Cłiut a s Haylat*, a s Emath a s Sefaruaym, y posadził ge w myescyech iSamarskick w myasto sinow israkelskick, gysz wlodnoly Samari{{ø}} a
') MiHtiarr coeli.
przebiwaly w myescyech gych. A gdisz tu pocz{{ø}}ly bidlycz, nye boi{{ø}}cz sy{{ø}} pana : y poslal pan myedzi ge lwi, gysz ge udawyaly. Powyedzely to krolyowy Asyrskemu, rzek{{ø}}c: Xarodi, ge- szesz przewyodl a w bidlenyesz usadził w myescyech Samarskich, nye zna- i{{ø}}c zakonnego ustawyenya boga tey zemye: y poslal pan na nye lwi, otocz ge udawyai{{ø}}, przeto ysze nye wyedz{{ø}} obiczaia boga zemskego. Y przikazal krol Asyrski, rzek{{ø}}c: Wyedzcye tam genego kapłana'), gesztoscye i{{ø}}te przy- wyedly. acz gydze a bidly s nymy, a uczi ge zakonnim ustaw am* boga zemskego. Tedi prziszedw geden s tich kapłanów, gysz bily i{{ø}}cy wyedzeny s Samariey, y bidlyl w Betel a uczil, ka- kobi sy{{ø}} modlyly panu bogu. A wszelki lyud udzalal sobye boga swego, y postawyly ge w wisokich koscyelech, gychsze biły naczinyly w Samar?/, naród a naród w swich myescyech, w nychsze bidlyly. Bo Babylonsci biły uczinyly Sochotbenot, a m{{ø}}szowye Chu- tensci biły uczinyly Nergel, a m{{ø}}szowye Ematsci uczinyly Azima. A m{{ø}}szowye Eweysci uczinyly sobye Nobat* a Tartak, a cy, gysz biły fsj Sefaruaym, palyly sini swe w ognyu, Adramaleck* a Anamelech bogom Sefaruayczskim. ale takesz pana boga czcyly. Y naczinyly sobye kaplany wisokoscy z na- poslednyeyszicii lyudzi, a posądzały ge w koscyelech gomich. A kakokole pana boga czcyly, wszakosz swim bogom sluszily podle obiczaia narodow,
z nyegosz biły przenyesyeny do Samariey. asz do tego dnya obiczaia naslyadowaly starego, nye boiócz sy{{ø}} boga, any ostrzegai{{ø}}c duchownich gego obiczaiow y s{{ø}}dow y zakona y przikazanya, gesz przikazal pan sinom Ia- cobowim, gezsto ge nazwał Israhelem, a zamowyl bil sy{{ø}} s nymy, a uczinyl bil smow{{ø}} s nymy, rzek{{ø}}c: Xye boy- cye sy{{ø}} czudzich bogow, a nye modl- cye sy{{ø}} gym any gych czcycye, a nye obyatuycye gym. ale pana boga waszego, gen was wiwyodl s zemye Egyp- skey w wyelykey syle a w ramyenyu 122 roscy{{ø}}gnyonem, tego sy{{ø}} boycye, a gemu sy{{ø}} modlcye, a gemu obyatuycye. A zakona ustawyenya, a s{{ø}}di a zakon, a przykazanye, geszem wam napysal, zachowaycye, abiscye czinyly po wszitki dny, a nye bały sy{{ø}} bogow czudzich. A szlyubu, ktorim uczinyl s wamy, nye zapomynaycye, any czcycye bogow czudzich. ale pana boga waszego sy{{ø}} boycye, a on was wizwo- ly z r{{ø}}ku wszech nyeprzyiacyol waszich. Ale ony nye posłuchały, nyszly') podle obiczaia swego drzewyeyszego pa chały. Przeto bały sy{{ø}} cy iscy lyudze boga. ale wszakosz takesz y swim modlam sy{{ø}} klanyaly, bo sinowye gich a wnukowye, iako czinyly oczczowye gych, tak czinyly asz do dzysyego dnya.
XVIII.
T ' *
A rzecyego lyata Ozee, sina Hela, krolya israhelskego, krolyowal Ezechias,
0 Wypuścił: z tych.
‘) W Wulg.: sed, lecz.
sin Achas, krolya Iuda. Dwadzescya y py{{ø}}cz lyat w starz bil, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a przes genego trsydzescy lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macy erze gego Abyssa*), dzewka Za- chariaszowa. A czinyl, czso bilo dobrego przed bogem, podle wszego, iako czinyl ocyecz gego Dauid. On skaził koscyok, a starł sochi, a por{{ø}}byl lugy, a złamał w{{ø}}sza myedzanego,. gegosz uczinyl bil Moyses. Bo esz do tego dnya sinowye israhelsci z g 1 y gemu obyati. a zdzal gemu gymy{{ø}} No- esthan, to gest myedz2). A w panye bodze israhelskem myal nadzei{{ø}}, tak isze po nyem nye bil gemu ny geden równi ze wszech krolyow Iuda, any s tick, gisz przed nym biły. a przidzerszal sy{{ø}} boga, a nye otst{{ø}}pyl od gego slopyenyow3), a czinyl przikazanye gego, gesz przikazal bil Moyszeszowy". A przeto bil pan s nym a na wszech myeszcyeck, dok{{ø}}dkoly szedł, m{{ø}}drze czinyl, a bronyl sy{{ø}} przecyw krolyowy Asyrskemu y nye sluszil gemu. On pobył Fylystini az do Gazi, y wszitki krage gych, od wyesze strosz- nick az do myasta obmurowanego. Lyata czwartego krolya Ezechiasza, gesz bilo syodme lyato Ozee, sina Hela, krolyfo) israhelskego, p r z y i a 1 Salrna- nazar, kroi Asyrski, ku Samar?/ boiowacz przecyw gey, y dobił gey. Bo po trsyech lecyech, szóstego lyata Eze- chyasza, to gest dzewy{{ø}}tego lyata Ozee krolya israkelskego, dobito* gest mya-
■) Wulg. ma Abi. ’) Tego nie ma w Wulg. *) a vestigiis.
sta Samaria. Y przewyodl kroi Asyrski lyud israhelski do Asyrskey zemye, posadził ge w Hay la, a w Habor, potoka Gozam w myescyech, Medz- skich, przeto isze nye posłuchały głosu pana boga swego, a przest{{ø}}pyly smow{{ø}} gego, y wrszitko, czso gym przikazal Moyses, sługa boszi, nye posłuchały any czinyly. Lyata czwartego1) Ezeckiasza krolya p r z y i a w Senacke- rub*, kroi Asyrski, ku wszitkim mya- stom Iuda omurowanim, y dobił gych. Tedi poslal Ezeckias, kroi Iudzski, krolyowy Asyrskemu posli do Lackis, rzek{{ø}}c: Zgrzeszilem, odidzi ode mnye, a wszitko, czso na my{{ø}} vloszisz, ckcz{{ø}} cyrzpyecz. Y kazał sobye dacz kroi Asyrski Lzechiaszowy krolyowy Iuda trsy sta lyber srzebra a trsydzescy ly- ber złota, Y dal kroi Ezechias wszitko srzebro, gesz nalyazl w domu boszem a w skarbyech kroliowich. Tego czasu złamał Ezechias drzwy domu boszego a blyachi złote, gesz bil przibyl, y dal krolyowy Asyrskemu. Tedi poslal kroi Asyrski Tartana a Rapsacena* s Lachis ku krolyowy Ezechiaszowy Iudzskemu, z wyelyk{{ø}} syl{{ø}} lyuda do Ierusalema. A gdiszsta iawszi y prziszla do Ierusalema, stawszi nad wod{{ø}}, iasz gydze do zwyrzchnyego stawku, gysz gest na drodze tego polya, gdzesz sukno prały: y wezwalasta krolya, y wiszedl k nym Elyachim, sin Elchie, włodarz domowi, a Sobnya, pysarz zemski, a Iohae, sin Azapk, Canclerz. Y rzeki k nym Rapsaces: Mowcye ku
') Quartodecimo (Wulg.).
Ezechiaszowy: Tocz mowy kroi wye- lyki Asyrski: Ktoreto gest doufanye, na nyemszeto sy{{ø}} uprzespyeczasz ? Snadzesz wz{{ø}}1 rad{{ø}}, abi sy{{ø}} prziprawyl ku boiu ? W kogo ufasz, abi szmyal sy{{ø}} przecywycz? Azaly nadzei{{ø}} masz w lyascze trcyaney a zlamanya* Egypskego, na nyemszeto wzlegnyely czlowyek, zetrze sy{{ø}} y wnydze w gego rok{{ø}} y przebodze i{{ø}}? Tako* gest Pharao, kroi Egypski, wszitkim, ktorzi wen ufai{{ø}}. Gęstły my rzeczecye: W panu bogu naszem nadzei{{ø}} mami: wszak gest ten, gegosz gest koscyol zatracyl a ołtarze na górach, a przikazal domu Iuda a Ierusalemu: Przed tym ołtarzem b{{ø}}dzecye sy{{ø}} modlycz w Ierusalemye. A przeto iusz gydzcye ku panu memu, krolyowy Asyrskemu, a dam wam dwa tisy{{ø}}cza kony, a wydzcye, b{{ø}}dzecyely moc myecz, ktorzibi na nye wsyedly. A kako moszecye stacz przed genim sluszebnykem [s] sług pana mego nam nyey szich ? Albo snadz ufasz w Egypske, prze gich wozi a geszczce ? Zalycyem przes woley pana mego przy- 123 ial na to myasto, abich ge ska izil? Pan my rzeki: Wzidzi do tey zemye, a zetrzesz i{{ø}}. Tedi rzekn{{ø}} Elyachim, sin Elchie, a Sobnya a Iohae Rapsa- cenowy: Prosymi, abi nam mowyl, slugam swim, po Syrsku. bo rozumyemi temu i{{ø}}ziku*. a nye mow nam po szi- dowsku. Bo lyud sliszi, gisz gest na murze. Otpowye Rapsaces rzek{{ø}}c: Zaly ku twemu panu a k tobye poslal my{{ø}} pan moy, abich nye mowyl tymy rzeczamy, a nye k tim m{{ø}}szom,
gysz syedzę na murze, abi gedly gnoy swoy a pyły mocz swoy* s wamy? A tak stoi{{ø}}c Rapsaces, wzwolal wyelykim głosem po szidowsku, rzek{{ø}}c: Siiszcye słowa krolya wyelykego, krolya Asyr- skego! Tocz mowy kroi: Nye zwodzi1) was Ezechias, bo was nye b{{ø}}dze moc wizwolycz z r{{ø}}ki mey. Any wam doli tany a daway w bogu, rzek{{ø}}cz: Wi- rw{{ø}}ic wizwoly nas pan bog, a nye b{{ø}}- dze podano myasto to w r{{ø}}ce krolya Asyrskego. Nye posluchaycye Ezechiasza. Bo to mowy kroi Asyrski: Uczin- cye se mn{{ø}} to, czsosz wam usziteczne. Winydzcye ku mnye, a b{{ø}}dzecye gescz r kaszdi s swey wynnyce y s swego fy- gu, a pycz b{{ø}}dzecye s cystern waszich wodi, doi{{ø}}d nye przyd{{ø}} a nye prze- nyos{{ø}} was do zemye, iasz gest podobna zemy waszey, a do zemye plodney y urodney wyna, zemye cklebney a wynney, zemye olywney a oleyney y myedney*, y b{{ø}}dzecye ziwy a nye ze- mrzecye. Nye sluchaycye Ezechyasza, gysz was zdradza, rzek{{ø}}c: Bog nas wizwoly. Zaly wizwolyly bogowye narodów zemye swe s r{{ø}}ki krolya Syrskego? Gdze gest bog Em ath a Ar- fat ? gdze gest bog Sefaruaym, Ana a Awa ? Zaly wizwolyly Samari{{ø}} z mey r{{ø}}ki ? Ktorzi s{{ø}} [wizwolyly]2) we wszech bodzeck, gisz wizwolyly z r{{ø}}ki mey wloscz sw{{ø}}, abi mogl pan wizwolycz Ierusalem z mey r{{ø}}ki? Tedi wszitek lyud umylkl, a nye otpowyedzal gemu nyczego, bo biły wsz{{ø}}ly przikazanye
') Ma znaczyć: Niech waa nie zwodzi. *) Wyraz ten zupełnie tn niepotrzebny.
krolyowo, ibi gemu nye otpowyadaly nyczs. Y prziszedl Elyachym, sin El- chie, włodarz domu, a Sobnya, pysarz zemski, a Iohae. sin Azaph, canczlerz, ku Ezechiaszowy, rozdarsz' na sobye rucha swe, y powyedzely gemu slow? Rapsaeenowa.
XIX.
To usliszaw kroi Ezechias,, rozdarł swe rucho y odzal sy{{ø}} w wor, a wszedw do domu boszego, y poslal Elyachyma włodarza domowego, a Sobnyy pysa- rza, a starce y kapłani odzane w wori, ku Yzayaszowy proroku, sinu Amos. Ony rzekn{{ø}}:'' Tocz mowy Ezechias: Dzen zam{{ø}}tka a laianya a blyuznye- nya, dzen ten. Prziszly sinowye asz ku porodzenyu, a syli nye mai{{ø}} rodzicz. Zaly snadz usliszi pan bog twoy wszitka słowa Rapsaeenowa, gegosz poslal kroi Asyrski, pan gego, abi ur{{ø}}gal boga ziwego, a karał słowa, geszto sk- szM pan bog twroy: a uczin modlytw{{ø}} za zbitki1), gysz s{{ø}} naleszeny. Y prziszly sług?/ krolya Ezechiasza ku Yzayaszowy. K nym Ysayasz rzeki: To po wy edzcye panu waszemu: Tocz mowy pan: Nye boy sy{{ø}} rzeczi, i{{ø}}szesz sliszal, i{{ø}}sz ur{{ø}}galy slugy krolya Asyr- skego mnye. Owacz, ia poszly{{ø}} gemu ducha, a usłucha posła, a wrocy sy{{ø}}) do swey zemye, a zatracz{{ø}} gy mye- czem wr gego zemy. Tedi wrocywszi sy{{ø}} Rapsaces, y naleszly krolya Asyr- skego dobiwainc Lobna, bo bil shszal, ysze odszedł s Lachis. A gdisz bil
uszliszal o Taraca, krolyu .Murzinskem, rzekpcich: Owa, tocz vigeckal, ab; bn- iowal przecyw tobye: y szedł przecyw gemu. Poslal posli ku Ezechiaszowy krolyowy, rzek{{ø}}c: To rzeczcye Ezechiaszowy, krolyowy Iuda: Nye day syo zwyescz bogu swemu, w nyemszeto masz nadze’{{ø}}, any mow: Ivye b{{ø}}- dze podano Ierusalem w r{{ø}}ce krolya Asyrskego. Bosz sam sliszal ti, czso uczinyly krolyowye Asyrsci wszitkim zemyam, kako ge skaziły, zaly ti sam gedini b{{ø}}dzesz moc wizwolyon bicz? Zaly wizwolyly bogowye pogansci wszelke, gesz pokazily oczczowye mogy, to gest Gozam a Aram a Rezeph, a sini Eden, gysz biły w Talazar ? Gdze gest kroi Emath a krolArfat a kroi myasta Salaruaym, Ana a Awa? A tak gdisz bil kroi wz{{ø}}1 lysti Ezechias s r{{ø}}- ku poslow, y przeczedl ge, y wszedł do domu boszego yrozwyn{{ø}}lge przed panem, a modlyl sy{{ø}} przed oblyczim gego, rzek{{ø}}c: Panye bosze israhelski, ren syedzisz na Cherubyn, ti gesz bog sam wszech krolyow zemskich, tisz uczinyl nyebo y zemy{{ø}}. Nakłoń ucho twe, a slisz. odewrzi panye oczy two- ge, a wydz, a sksz wszitka słowa Se- nacheribowa, gen poslal, abi p o t {{ø}} p n {{ø}} rzecz mowyl nam przecyw bogu żywemu. Zaprawd{{ø}}, panye, pogubyly krolyowye Asvrsci narodi y zemye wszi- tkich, a wmyotaly gych bogy w ogen, bo nye biły bogowye, ale uczinkowye ryku lyudzsku z drzewa a s kamyenya. a zatracvly ge. Przeto iusz panye bosze nasz, zbaw nas z gego r{{ø}}ki, ab;
wyedzala wszitka krolewstwa zemska, 124 iszesz ti pan bog nasz sam. Za tym poslal Yzay as, sin Amos, ku Ezechiaszów^, rzek{{ø}}c: Tocz mowy pan bog israhelski: Zaczesz prosyl mnye o Se- nacherubye, krolyu Asyrskem, uslisza- lem cy{{ø}}. To gest ta rzecz, i{{ø}}sz mowyl pan o nyem, rzek{{ø}}c: Pogardziła tob{{ø}} y poklamala tob{{ø}} panna, dzewka Syon. glow{{ø}} kiwała po tobye dzewka Ieru- salemska. Kogosz ganbyl a komusz ur{{ø}}gal ? przecyw komusz podnyosi glos swToy, a podnyoslesz głosu w wiso- koscz oczu swu? przecyw swy{{ø}}temu Israhelu. Przes slugy swe posmyewa- lesz sy{{ø}} panu, y rzeklesz: W wyely- koscy wozow mich wzgechalem na wi- sokoscz gor, na wyrzch Lybanski, y posyeklem wisoke cedri gego a wibor- ne gedle gego. A wszedłem asz do kraiow gego, a lyas Carmela gego i a s m ( .) i 'osyekl. A pyłem wodi czu- dze, a wisuszilem slopyenmy nog mich wszitki wodi zawarte. Zalysz nye sliszal, czsom czinyl ot pocz{{ø}}tka? Ot starich dny stworzilem ge, a nynyem prziwyodł, a b{{ø}}d{{ø}} w upad na pagor- cech boiui{{ø}}cich myasta murowana. A cy, gysz syedzo w nych, s{{ø}}cz (sąc) pod- bycy, trsy{{ø}}szly sy{{ø}} a zaganbyeny s{{ø}}{{ø}}, y uczinyeny s{{ø}} iako syano polne a szeleny{{ø}}ci korzeń po strzechach, gen uwy{{ø}}dl pyrwey, nysz uzrzal. Przebitek twoy, y wiszcye, y weszcye twee, y drog{{ø}} tw{{ø}} iacyem przewy edzal, a gnyew twoy przecyw mnye. Z a b i w a- 1 e s z sy{{ø}} na my{{ø}}, a picha twa weszła w uszi moy. zawyesz{{ø}} przeto obr{{ø}}cz
na nozdrze twe, a w{{ø}}dzidlo na wargy twe, a dowyod{{ø}} cy{{ø}} zasy{{ø}} t{{ø}}> drog{{ø}}, i{{ø}}szesz priszedl*. Ale tobye, Ezechia, to b{{ø}}dze za znamy{{ø}}: Gedz tego lyata, czso naydzesz. a drugego lyata ti rzeczi, gesz sami ot syebye rost{{ø}}. ale trzecyego lyata syeycye a znycye, a sadzcye wynnyce, a gedzcye owoce gych. A czso zostanye z domu Iuda, puscy korzeń na doi, a ucziny uszitek wzgor{{ø}}. Bo s Ierusaiem winy{{ø}}d{{ø}}* *) ostatci, a czso zbawyono b{{ø}}dze z gori Syon: gnyew pana ucziny to zastępów'. Przetosz to mowy pan bog o A- syrskem krolyu: Nye wnydze do myasta tego, any puscy strzali do nyego, any gemu sczit przekazi, any gego obly{{ø}}sze s p r o k e m. Drog{{ø}}, i{{ø}}sz przi- dze, zasy{{ø}} sy{{ø}} obrocy od myasta tego, a nye wnydze, mowy pan. A o- brony{{ø}} to myasto, a zbawyę ge prze Dauida slug{{ø}} mego. Tedi syn stało tey noci, przyszedł angyol boszi y zbył na czwyrdzach Asyrskich py{{ø}}cz a oszm- dzesy{{ø}}t a ssto tysy{{ø}}czow lyuda.1 A gdisz wstał na oszwycye, uzrzal wszitka cyala martwich, y odszedł od- tód precz. Y wrocyl sy{{ø}} Senacherib, kroi Asyrski, y przebiwal w Nynywen. A gdisz sy{{ø}} modlyl w koscyele Meze- racłi* bogu swemu: tedi Adrameleeh a Sarafar, sinowye gego, zabylasta gy myeczem, y ucyeklasta do zemye Ar- menskey, a krolyowal Azaredon w myasto gego, sin gego.
■) Egredientur.
T edi w tich dnyoch roznyemogl sy{{ø}} Ezechias az do szmyercy. y prziszedl k nyemu Yzay as, sin Amos, prorok y rzecze k nyemu: Tocz mowy pan bog: Zrz{{ø}}dzi dom twoy, bo umrzesz ti, a nye b{{ø}}dzesz sziw. Gen obrocyw obly- cze swe ku scyenye, y modly l sy{{ø}} panu, rzek{{ø}}c: Prosz{{ø}} panye, rospomyen sy{{ø}}, kakom chodził przed tob{{ø}} w praw- dze a w syerczu dokonałem*, a czso lyubego przed tob{{ø}}, to gesm czinyl. Płakał Ezechias wyelykim płaczem. A pyrwey nysz wiszedl V sayas, sin Amos, na poi syeny: stała sy{{ø}} rzecz bosza k nyemu, rzek{{ø}}c: \\ rocz sy{{ø}}, a gydzi ku Ezechiaszowy, a rzekni wodzowy lyuda mego: To mowy pan bog Dauida, oczcza twego: Shszalem modly- tw{{ø}} tw{{ø}} a wydzalem slzi twe. Owa, uzdrowylem cy{{ø}}, a trzecyego dnya wnydzesz do koscyola boszego. A przi- dam dny twich py{{ø}}cznaczcye lyat, a nat to z r{{ø}}ki krolya Asyrskego wizwo- ly{{ø}} cy{{ø}} y myasto to, a obrony{{ø}} myasto to prze my{{ø}} a prze Dauida, slug{{ø}} mego. Y rzeki Ysayas: Przinyescye swy{{ø}}zek fyg. A gdisz przynyeszly a wlozily na wrzód gego: y uzdrowyon gest. Y rzek* Ezechias ku Vsayaszo- wy: Które bodze znamy{{ø}}, ysze pan uzdrowy my{{ø}}, isze mam trzecyego dnya wnydz do koscyola boszego? Ysayas rzeki: To b{{ø}}dze znamy{{ø}} od pana, y- sze ma pan uczinycz rzecz, ktoro mowyl. Chcesz, acz wzidze cyen wzgor{{ø}}
dzesy{{ø}}cz rz{{ø}}tkow*), albo acz sy{{ø}} na- wrocy tylesz slopyenyow za sy{{ø}}?
Y rzeki Ezechias: Snadno gest cye- nyowy postvpycz dzesy{{ø}}cz rz{{ø}}tkow, any tego ckcz{{ø}}, abi sy{{ø}} stało, ale abi sy{{ø}} zasy{{ø}} nawrocyl dzesyocz slopyenyow. Y poprosy Ysayas pana, y na- wyodl cyen pan po ?ich rz{{ø}}tkach. gy- mysz iusz bil sstópyl na orlo i u2) Achasowu, zasy{{ø}} za dzesy{{ø}}cz slopyenyow. Za tego czasu posiał Metodach* Baldan, sin Eiadan*, kroi Baby- lonski, lysti a dari ku Ezechiaszowy, bo usliszal. isze nyemogl Ezechias, a wzmógł3). Y obradował sy{{ø}} w gych prziscyu, y ukazał gym dom drogyck mascy, y złoto y srzebro, y 1 e k t w a- rze rozmayte, a mascy, a ss{{ø}}di, y 125 v.Tszitko, czso mogl myecz w swick skarbyech. Nye bilo tego, czego bi gym bil nye ukazał Ezechias w swem domu a wTe wszey swey moci. Tedi prziszedl Yzayas prorok ku Ezechya- sowy y rzeki: Czso rzekły cy m{{ø}}szo- wyfe), albo odk{{ø}}d prziszly k tobye? Ezechias rzeki: Z dalekey zemye prziszly ku mnye, s Babylona. On otpowye: Czso wydzely w twem domu? Ezechias rzeki: Czsokoly gest w mem domu, wydzely. Nyczego nye. czego bich gym nye uk&zal w mich skarby ech. Tedi Ysayas Ezechiaszowy rzeki:
Sksz rzecz bosz{{ø}}. Owa, tocz dnyowye gyd{{ø}}, a odnyesyoni b{{ø}}d{{ø}} wszitk rzeczi, gesz s{{ø}} w domu twem, y to, czso zachowały oczczowye twoy asz do te-
■) Decem lineis (Wulg.). J) In horologio Acha.. *) Tego słowa me ma W.
go dnya, do Babylona, a nye ostawy{{ø}} nyczego, mowy pan. Ale s sinow twich, gisz s cyebye winyd{{ø}}, gesz ti porodzisz, b{{ø}}d{{ø}} wz{{ø}}cy, a b{{ø}}d{{ø}} geszczci a urz{{ø}}dnyci') u krolya Babylonskego w syeny. Y rzeki Ysayaszowy Ezechias: Dobra gest rzecz bosza, i{{ø}}sz mowyl. B{{ø}}dz pokoy a prawda telko* we dnyoch mich! Ale gyny skutci Ezechiaszowy y wszitka syla gego, a kako uczinyl stawek, a wodi wyedzone2), y wwyodi do myasta wodi: to wszitko popysano w ksy{{ø}}gach skutkoch* dny krolyow Iuda. Y skonczal Ezechias s swimy oczci, a krolyowal w myasto gego Manases, sin gego.
XXI.
.Dwanaczcye lyat bil w starz Manases, gdisz bil pocz{{ø}}1 krolyowracz, a krolyowal py{{ø}}cz a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t lyat w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego A- zuba*. A uczinyl zle przed bogem, podle módl pogańskich, geszto pan zagładził od oblyreza sinow Israhelskich. Y odwrocyl sy{{ø}} y udzalal modlebne koscyoli na górach wisokoscy, gesz; bil wzruszil ocyecz gego Ezeckias. y wzwyodl ołtarze Baalowi, a nadzalal p a s y e k, iako bil uczinyl Achab, kroi Israkelski. a modlyl sy{{ø}} wszelkim gwya- zdam uyebyeskim a czcyl gee. A na- czinyl oltarzow w domu boszem, o nyemsze rzeki pan: W Ierusalemye po- losz{{ø}} gymy{{ø}} me. A naczinyl oltarzow wszelkim gwyazdam uyebyeskim we dwai syenyu koscyola boszego. Y prze-
wyodi sina swego przes ogen, y gu- szlyl y przidzerszal sy{{ø}} wyezdzb, a czinyl czari, a wyesczce rozmnozil, abi czinyl nyeprawdziwye przed bogem, a gnyewal gy. Y postawyl modl{{ø}} pasye- kow{{ø}}, i{{ø}}sz bil uczinyl, w koscyele boszem, o nyemsze mo1 ] wy pan ku Dauidowy a ku Salomonowy, sinu gego, rzek{{ø}}c: W tem koscyele a wr Ierusalemye, geszem zwolyl ze wszech myast israkelskick, polosz{{ø}} me gymy{{ø}} na wyeki, a wy{{ø}}cey nye przepuscz{{ø}} przegi{{ø}}cz nogy Israkelowy s zemye, i{{ø}}szem dal oczczom gyck. Tak, acz b{{ø}}d{{ø}} ostrze- gacz skutkem wszego, czsom gym przikazal, a wszitek zakon, ktori przikazal gym Moyses sługa moy. A wszak ony nye posłuchały, ale swyedzeny s{{ø}} od Manase, abi czinyly szle nad ti na- rodi, gesz ge pan zatracyl od oblycza sinow israhelskich. Y mowyl pan przes sług?/ swe proroka, rzek{{ø}}c: Przeto isze uczinyl Manases, kroi Iuda, ganyebno- scy ti przeskarade, nad to wszitko, gesz czinyly Amoreysci przed nym, y prziprawyl ku grzecku takesz Iudzske pokolenye w swick nyeczistotack: przeto mowy pan bog israhelski: Owa, tocz ia przepuscz{{ø}} wyele złego na Ieru- salem a na Iud{{ø}}, abi ktokoly usliszi, z a- brzuyele obye uszi gego. A zawlek{{ø}} na Ierusalem powrózek Samarski, a brze- my{{ø}} domu Achabowra, a zgladz{{ø}} Ierusalem, iako obiczay cski ) zagladzicz, a zagladziw, obrocz{{ø}} a powyod{{ø}} vcz{{ø}}- scyai{{ø}} grawrk{{ø}} na twarz gego2). A
‘) Tabulae (Wulg-.). ł) „Vertam et ducam crebrius stylum super faciem ejusu.
*) Wulg. ma: Eunuchi. *) Aquaeductum.
opuscz{{ø}} zbitki dzedziczstwa mego, a poddam ge w n k{{ø}} gich nyeprzyiacyol. a bodo w plyon a w lup wszitkim swim przecywnykom, przeto isze czinyly zle przede mn{{ø}} a st&ly w tem, gnyewai{{ø}}cz myć, ot tego dnya gegosz wkzly oczczowye gych s Egypta, asz do tego dnya. A nad to krew nyewynn{{ø}} przelyal Manases wyele barzo, doi{{ø}}d sy{{ø}} nye napelnyl Ierusalem asz do ust, kromye swich grzechów, k nym przy- wyodl dom Ierusalemski a Iudzski, abi czinyl zle przed bogem. Ale gyny skutci Manasowi a wszitko, czso czinyl, y grzech gego, gym zgrzeszh, to wszitko popysano gest w ksy{{ø}}gach dny krolyow Iuda. Y skonał Manases s swi- my oczci, & pochowan w ogrodzę domu swego, w zagrodzę Osam. A krolyowal Amon, sin gego, w myasto gego. We dwudzestu lyat a we dwu bil Amon, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a dwye lecye krolyowal w Ierusalemye. gyray{{ø}} macyerzi gego Mezelameth, dzewka Arus s Geteba. Y czinyl zle przed oblyczim boszim, iako ozmyl Manases, o- cyec gego, a chodził po wszey drodze, po ktorey ckodzil ocyec gego, a slu- szil nyeczistotam, gymsze sluszil ocyec gego, a modlił sy{{ø}} gym. A opuscyl pana boga oczczow swick, a nye cko- 126 dzil po drodze boszey. Y zrzekły sy{{ø}}* nan sług?/ gego, a zabyly krolya w domu gego. Y zbył lyud zemski w szitki gysz sy<» sprzysy{{ø}}gly pizccy w krolyowy Anionowy, y ustawyly sobye trolya Ioziasa, sina gego, w' myasto gego. Ale gyny skutci Amonowy, czso
czinyl, pysano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow Iuda. Y skonczal Amon s oczci swimy, y pochowały gy w gego grobye, w zagrodzę Ozam. Y krolyowal Iozias, sin gego, w myasto gego.
XXII.
ósmy lecyech bil loz.as, gdisz poczuł krolyowacz, a geno a trzidzescy lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzy gego Ydida, dzewka Fada- yaszowa* s Betsechat. Ten czinyl, czso lyubego przed bogem, a ckodzil po wszeck drogack Dauida, oczcza swego, nye uckilyl sy{{ø}} any na prawycz{{ø}} any na lewycz{{ø}}). Zatim osmego naczcye lyata krolya Ioziasza, poslal kroi Zafana sina Azlya, sina Mezul&m, mystrza koscyola boszego, rzek{{ø}}c gemu: Gydzi ku Elchiaszowy, kaplanowy wyelyke- mu, acz zgromadzi pyeny{{ø}}dze, gesz s{{ø}} wnyesyoni do koscyola boszego, które sebraly wrotny koseyelny od lyuda, a dadz{{ø}} ge dzelnykom pize sprawce domu boszego, acz ge ony rozdze- ly{{ø}} myedzi ti, gisz dzalai{{ø}} w koscyele boszem ku oprawye strzech domu boszego, to gest teszarzom a murarzom a tim, gisz skaszonick rzeczi popiawya- i{{ø}}, abi drzewya a kamyenya nakupyly, a tu gdze kamyenye lamy{{ø}}, ku po- prawyenyu koscyola boszego. Ale nye dawayeye gym w lyczb{{ø}} srzebia, gesz byerz{{ø}}*, ale acz w swey moci ma i{{ø}} a w wryerze. Tedi rzeki Elckias byskup ku Safanowy, mysirzowy koseyelnemu: Ksy{{ø}}gy prawa popysanego nalya den? w domu boszem. Y dal Ezechias ti
ksy{{ø}}gy Safanowy, a on czedl ge. Y prziszedl Safan pysarz ku krolyowy y odewskazal gemu to, czso przikazal gemu Elchias, rzekóc: Zgromadziły slugy twe pyeny{{ø}}dze, gesz naleszly w domu boszem, y dały ge, abi rozdawani bili dzelnykom od rozprawce* domu boszego. Y powyedzal mystrz Safan krolyowy: Dal my ksy{{ø}}gy zakona Elchias kapłan. A gdisz ge czedl Safan przed królem, a usliszal kroi słowa ksy{{ø}}g prawa boszego: rozdarł swe rucho y przikazal Elchie kaplanowy a Aykam, sinu Safanowu, a Atobor, sinu Mycha, a Zafan mystrzowy, a Azie słudze krolyowu, rzek{{ø}}c: Gydzcye a poradzcye sy{{ø}} s bogem o mnye a o lyudu a o wszitkem zborze Iudzskem, o slowyech tich ksy{{ø}}g, gesz naleszoni. bo wyelyki gnyew boszi zanyeczon przecyw nam, przeto isze nye posłuchały oczczow ye naszi slow ksy{{ø}}g tich, abi czinyly wszitko, czso na nych pysano. Tedi szedw Elchias kapłan a Aykam a Atogor a Safan a Azia ku Olydie'), prorokowye zenye Sellum, sina Tekue, sina Azarowa*, strosza nad ruchem, gysz bidlyl w Ierusalemye, y mowyly k nyey. Ona otpowyedzala: Tocz mowy pan bog Israhelski. rzecz- cye m{{ø}}szowy, gen was poslal ku mnye: Owa, tocz ia prziwyod{{ø}} wyele złego na to myasto a na bidlycyele gego. wszitka słowa zakona, gen czedl kroi Iudzski, isze opuscywszi my{{ø}}, y obya- towaly czudzim bogom, gnyewai{{ø}}c my{{ø}} na wszitkich uczincech swu r{{ø}}ku. a
podnyecy sy{{ø}} gnyew moy na temto myescye, a nye ugasznye. Ale krolyowy Iuda, gensze was poslal, abiscye sy{{ø}} poradziły z bogem, tak rzeczecye: To mowy pan bog Israhelski: Przeto iszesz sliszal słowa ksy{{ø}}g tich, a uly{{ø}}- klo sy{{ø}} syerce twe, a pokorzilesz sy{{ø}} przed bogem, usliszaw rzeczy przecyw temu myastu a przecyw tym, gysz w nyem bidly{{ø}}, iszbi to czusz ’) w podzi- wyenye a w poklynanye biły podany, y rozdarł gesz rucho swe, a plakalesz przede mn{{ø}}, a iam usliszal cy{{ø}}: mowy pan. Przeto przim{{ø}} cy{{ø}} ku twim oczczom, a b{{ø}}dzesz przyiót do grobu twego w pokoiu, abi nye wydzele* o- czy twoy wszego złego, gesz ia mam wwyescz na to myasto.
XXIII.
gdisz powyedzely krolyowy to, czso ona bila rzekła: tedi on poslal, y se- braly sy{{ø}} k uyemu wszitci starci Iuda Ierusalemsci. Y wszedł kroi do domu boszego, a wszitci m{{ø}}szowye Iuda y wszelci, gisz bidlyly w Ierusalemye, s nym kaplany y proroci y wszitek lyud od mnyeyszego asz do wyelykego. Y czedl, ano wszitci sliszely, y wszitka słowa ksy{{ø}}g zamówi boszey, gesz naleszly w domu boszem. Y stal kroi na wschodzę2) y slyubyl przed bogem, abi naslyadowal boga, a ostrzegał przikazanya gego a swyadeczstwa a zakona ustawyenya we wszem syerczu a w wszey duszi, a obnowyl słowa slyubu, gesz pysan i w tich ksy{{ø}}gach. y po-
*) ad Hóldam (Wulg.).
■) „qmd videlicet11. *) „super gradum". W.
zrwolyl takesz ly ud temu slyubu. A przikazal kroi Elchiaszowy byskupu, a kapłanom wtorego rz{{ø}}du, a wrotnim, abi wimyotaly s koscyola boszego wszitki ss{{ø}}ći, gesz uczinyoni bili Baalowy a pasyece a wszelkim gwyazdam nye- byeskim. y spalyl ge iawnye przed Ie- rusalem w dole Cedrowem, a pobrał gych popyol do Betel. 1 zagładził eza- rownyki, gesz biły ustawyly krolyowye Iuda ku obyatowanyu na górach pc myesczech Iudzskich a około Ierusa- 127 lem, a ty,\\ gesz obyatowaly zapaln{{ø}} obyat{{ø}} Baalowy a slunczu a myesy{{ø}}- czu a dwyema naczcye znamyenyom a wszelkim gwyazdam uyebyeskim. A kazał winyescz pasyek{{ø}} precz z domu boszego s Iemsalem do dołu Cedron, a tam i{{ø}} spalyl y w proch obrooyl, y posul* na rowi pospolytego lyuda, gysz sy{{ø}} modlam modlyly. A zruszil domki kapłanów modlebnich, gisz biły w domu boszem, gymsze zoni tkali iako domki ługowe. A sebraw wszitki kapłani z myast Iudowich, y poganbyl górne modli, gdze obyatowaly kaplany od Gabaa az do Bersabee. a skaził ołtarze przed bronamy w wescyu drzwy Ioziasza, ksy{{ø}}szpcza myesczske- go, gesz bilfo) na lewey stronye broni myesczskey. Ale wszakosz nye chodziły kaplany gornich módl ku ołtarzowy boszemu w Iemsalem, ale gedno prza- zni chleb gedly myedzi bracy{{ø}} sw{{ø}}>. A pokalyal takesz t{{ø}} modl{{ø}} Tofet, iasz gest w dolyu syna Ennonowra, abi ny geden nye poswy{{ø}}czal sina swego any dzewki swey przes < >gen Moloch. V
odi{{ø}}1 konye, gesz dały krolyowye lu- da slunczu, a w weszeyu koscyola boszego podle domku Natarmoloch komorny ka *), gen bil [u] Faruzim, a wTozi sluncza poswy{{ø}}czone zdzegl ognyem. A ty ołtarze, gesz bili na strzechach syeny Achas, gesz biły udzalaly krolyowye Iuda, a ołtarze, gesz bil uczinyl Manases we dwu syenczu koscyola boszego, skaził krol. a szedw richlo odt{{ø}}d, y rosipal popyol gych w potok Cedron. A gonie modli, gesz bili w Iemsalem na prawey stronye gori Uraza, i{{ø}}sz bil udzalal Salomon, kroi Israkelski, a Astarot, modło Sydonsk{{ø}}, a Tamos* urazciiye Moab, a Melchon, brz11 koscy sinow Amon, poganbyl krol. \ złamał socki. a posyekal pasyeki, a napelnyl wszitka myasta gick koscy martwieli. A nadto y ołtarz, gysz bil w Betel, a gomi koscyol modlebm, gen bil udzalal Teroboam, sin Kabatów, gen ku grzechu prziwyodł lyud Israkelski, y ołtarz ten gomi wzmszil i spalyl y starł [w] prock, y posyekl takesz pasyek{{ø}}. A obrocyw sy{{ø}} Iozias y uzrzal grobi, gesz bili na górze, a poslaw y pobrał kosey z rowow y spalyl koscy na ołtarzu, a pokalyal gy podle słowa boszego, gesz mowyl m{{ø}}sz boszi ten, gen bil to przepowyedzai słowa bosza. Y rzeki: Kake gest to z wyrzchu napisanye, gesz ia wydz{{ø}}? Y otpowyedzely myesczanye tego myasta: Gest grób tego m{{ø}}sza boszego, gen bil i prziszedl s Iudzskey zemye a przepowyedzai ta słowa, geszesz uczi-
') EunurJJ, W.
nyl nad ołtarzem Betelskim. Tedi on rzeki: Nyeehaycye gego, a ny geden koscyamy gego nyeruszay. Y ostali ko- scy gego nyetknyone s koscyamy proroka, gen prziszedl bil s Samariey. A nadto wszitki koscyoli modlebne, gesz bili w myeszcyech Samarskich, gesz biły uczinyly krolyowye Israhelsci ku roznyewanyu pana, zatracyl Iozyas. a uczinyl gyni podle wszitkich uczinkow, iako bil uczinyl w Betel. A zbył wszitki kapłani koscyolow modlebnich, gesz biły tu nad oltarzmy, y spalyl koscy lyuczske na nych, y wrocyl sy{{ø}} do Ie- rusalem. Y przikazal wszemu lyudu, rzek{{ø}}cz: Uczincye wyelyk{{ø}}noc panu bogu waszemu podle tego, iako pysa- no w ksy{{ø}}gach teyto zamówi. Any bila uczinyona taka wyelkanoc ode dny s{{ø}}dz, gysz s{{ø}}dzily w Israhel, y wszech dny krolyow Israhelskich y krolyow Iuda, iako osmego naczcye lyata krolya Iosyasza. A uczinyona wyelykanoc ta panu w Ierusalemye. A takesz y ti, z gichsze brzucha zly duchowye pro- rokui{{ø}}, a czaro wnyki y podobyzni módl'), nyeczistoti y ganyebnoscy, gysz biły uczinyly w zemy Iuda y w Ierusalemye, zatracyl Iozias, abi ustawyl słowa zakonne, iasz s{{ø}} napysana w ksy{{ø}}gack, gesz bil nalyazl Ezechias kapłan w koscyele boszem. Rowyen gemu nye bil ny geden przed nym s krolyow, genbi sy{{ø}} nawrocyl ku panu ze wszego syercza a ze wszey dusze swey a ze wszitkey moci swey, podle wszego zakona Moyszeszowa. any po nyem
kto powstał gemu równi. Ale wszakosz nye przestał pan od gnycwm roznye- wanya swego wyelykego, gesz sy{{ø}} roz- nyewalo gnyewanye gego przecyw ludowy, prze rozdrasznyenye, gym gy bil pop{{ø}}dzil Manases. Y rzeki pan: Takesz Iud{{ø}} zagladz{{ø}} od twarzi mey, ia- kom zarzucyl Israhela. a zarzucz{{ø}} myasto to, geszem zwolyl, Iemsalem a dom, o nyem gesm rzeki: b{{ø}}dze gymy{{ø}} me tu. Ale gyny uczinci Ioziaszowy y wszitko, czso czinyl, pysano w ksy{{ø}}gack skutków dny krolyow Iuda.
XXIIII').
7
#^a gego dny wigeckal Farao, kroi Egypski, przecyw krolyu Asyrskemu ku rzece Eufratem y geckal Iozias, kroi Iudzski, naprzecy wo gemu. Y zabyly gy w tem myescye Maggedo, gdi przecyw gemu boiowal. Y nyesly gy sludzi gego martwego s Maggedo, y donyesly gy do Ierusalem y pockowaly gy w gego gro bye. A wsz{{ø}}wszi lyud zem- 128 ski Ioataza, sina Ioziasowa, y pomazały a ustawyly gy królem w myasto oczcza gego. Dwadzescya y cztirzi lyata bil w starz Ioatas, gdi bil poczol krolyowacz, a trsy myesy{{ø}}ce krolyowal w Ierusalemye. Gymy{{ø}} macyerze gego Amythal, dzewka Ieremyasowa, s Lobna. Y czinyl zle przed bogem, podle tego wszego, iako czinyly oczczo- wye gego. Y i{{ø}}1 gy Farao Neckao w Rebla, ta gesz gest w zemy Ematk,
■) W Wulgacie przydzielono to, co daléj następuje, jeszcze do rozdziału XXIII. A rozdział XXIV poczyna się pożniéj.
■) Et figuras idolorum. W.
abi nye krolyowal w Ierusalemye. y vloszil v r o k i na zemye ssto lyber srzebra, a lybr{{ø}} złota. A ustawyl kroi Pkarao Nechao Elyachyma, sina Iozia- sowa, w myasto Ioziasa, oczcza gego. y przemyenyl gemu gymy{{ø}} Ioachym. A potem Ioatasa wz{{ø}}w, y wyodl do Egypta. Ale złoto a srzebro dal Ioa- chim Pharaonowy, gdi bil vlozil zemy pyeny{{ø}}dze na wszelke lyato, abi zgromadziły podle przikazanya Pharaono- wa, rzek{{ø}}c: Dacz kaszdemu podle mo- ci swich tako srzebra, iako złoto z lyuda zemskego, abi dal Pharaonowy Nechao. Dwadzescya y py{{ø}}cz lat w starz bil Ioachim, gdi bil pocz{{ø}}1 krolyowacz, a gedennaczoye lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerze gego Ze- byda, dzewka Fadayasowa, s Ruma. A czinyl zlee (złe) przed bogem, podle tego wszitkego, czso czinyly oczczo- wye gego *). Za gego dny p r z y i a 1 Nabuchodonozor, kroi Babylonski, a bil gemu Ioachim w sluszb{{ø}} poddan trsy lyata, a potem sy{{ø}} gemu sprze- cywyl. Y poslal nan pan bog łotry kal- deyske, a lotri asyrske, a lotri moab- ske, a lotri sinow Amon, a puscyl do zemye Iudzskey, abi i{{ø}} zagładził podle słowa boszego, gesz bil mowyl przes slugy swe proroki. V uczinyono to przes słowo bosze przecyw ludowy, abi i{{ø}} zagładził przed sob{{ø}} prze grzechi Manasowi a prze wszitko, czso czinyl, a prze krew nyewynn{{ø}}, i{{ø}}sz prze- lyal, a napelnyl Iemsalem krwy{{ø}} nye- wynnich. a prze t{{ø}} rzecz nye chcyal
sy{{ø}} pan slyutcwacz. Ale gyny uczinci Ioachim y wszitko, czso czinyl, popytano w ksy{{ø}}gach skutków dny krolyow Iuda. Y umarl Ioachim s oczci swimy, a krolyowal1) sin gego w myasto gego. A potem wy{{ø}}cey sy{{ø}} nye pokusyl kroi Egypski, abi wigezdzil s swey zemye, bo odi{{ø}}1 kroi Babylonski od rzeki Egypskey az do rzeki Eurrateu wszitko, czso bilo krolya Egypskego. Osm- naczcye lyat bil w starz Ioachim, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a trsy myesy{{ø}}ce krolyowal w Iemsalem. gymyy macye-j [ rzi gego Naestha, dzewka Elnatanowa s Ierusalema. Y czinyl, czso gest zle przed bogem, podle wszego, czso czinyl ocyec gego. Tego czasu przigely sludzi Nabuchodonozor, krolya Baby- lonskego, do Ierusalema, y obiegły myasto z dzali rozmaitymy. Y prziszedl Na- buchodonosor kroi Babylonski ku myastu s slugamy swimy, abi dobiwal gego. Y wiszedl Ioachim, kroi Iuda, ku krolyowy Babylonskemu, on a macz gego a slugy gego a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta gego y poddany2) gego. y przyiol ge k sobye kroi Babylonski osmego lyata kio- lyowanya swego. A pobrał odt{{ø}}d wszitki skarbi domu boszego a domu kro- lyowa, y stłukły wszitki ssodi złote, gesz bil uczinyl Salomon, kroi Israhelski, w domu boszem podle słowa boszego. A przewyodl wszitek Iemsalem y wszitka ksy{{ø}}sz{{ø}}ta a wszitk{{ø}} woysk{{ø}}, Jzesy{{ø}}cz tisy{{ø}}czow, w iocstwo, a wszelkego rzemy{{ø}}slnyka y zlotnyka, a nye ostawyono nyczego, kromye ubogego
*) Tu się w Wulg. poczyna rozdział XXI1*
*) Wypuszczono: „Ioachin," Eunuchi. W.
lyuda zemskego. Y przewyodl Ioachy- ma do Babylona, a matk{{ø}} gego y zo- n{{ø}} gego y sluszebnyki gego, a s{{ø}}dze zemske, podle i{{ø}}cya z Ierusalema do Babylona, a wszitki mósze sylne, syedm tysy{{ø}}czow, a rzemy{{ø}}slnykow a zlotny- kow tysy{{ø}}c, a wszitki m{{ø}}sze sylne a waleczne. Y wyodl ge krol Babylonski do Babylona, a ustawyl Matanasse, stryia gego, królem w myasto gego. a zdzal gemu gymy{{ø}} Sedechias. We dw udzestu a w genem lecye bil Sedechias, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a gedennaczcye lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego bilo Amytba, dzewka Ieremyaszowa s Lobna. A czinyl zle przed bogem, podle wszego iako czinyl Ioachim. Bo sy{{ø}} gnyew7al pan przecyw Ierusalem a przecyw ludze, doi{{ø}}d gych nye zarzucyl od swego oblycza. y otst{{ø}}- pyl Sedechias od krolya Babylonskego.
T
JL edi sy{{ø}} stalo dzewy{{ø}}tego lyata kro- lyowanya gego, dzesy{{ø}}tego myesy{{ø}}cza, a dzesy{{ø}}tego dnya tego myesy{{ø}}cza: przyial Nabuchodonozor, krol Babylonski, on a wszitka woyska gego do Ierusalema, a obiegły ge, a uczinyly około gego czwyrdze. Y bilo zawarto myasto y obly{{ø}}szono az do gedennaczcye lyat krolya Sedechiasa, a dzewy{{ø}}tego myesy{{ø}}cza przemógł ge glod w myescye, any myely chleba lyud zemski*. Y skaszono myasto, a wszitci m{{ø}}szowye bronny w noci ucyekly drog{{ø}} tey broni, gesz gest myedzi dwo- ym murem do zagrodi krolyowi. Ale Kaldei... | j
Tn cztery karty wydarte.
PARALYPOMENON I.
(V, 2).
129 ...sy{{ø}}, ale pyrworodzenstwo dano Io- zephowy. Potem sinowye Rubenowy, pyrworodzonego Israhelowa: Enoch, a Phallu, Ezrom a Carmi. Sinowye Io- helowy: Samaia, gego sin, Gog, sin gego, Semei, sin gego, Baal, sin gego, Mycha, sin gego, Reeia, sin gego, Baal, sin gego *), Ieera, sin gego, gegosz i{{ø}}- tego wyodl Teglathfalazar, krol Asyrski, a bil ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem w pokolenyu Rubenowu. Ale bracya gego y wszitka rodzina, gdisz lyczeny bily po czelya- dzach swich, myely ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Iechel a Zachariasza. Potem Baala, sin Azath, sina Sama, sina Iohel. On bidlyl w Aoer asz do Nebo a Belmeou. A przecyw wschodu slunecznemu bidlyl asz do wescya pusczey a rzeki Eufraten, a wyelykó lyczb{{ø}} dobitka myely w zemy Galaad. We dnyech Saulowich bo- iowaly przecyw Agarenskim y zbyly oni, a bidlyly w myasto gich w prze- bitcech gich y we wszey stronye, ktorasz patrzi na wschód sluncza Galaad. Sinowye Gaadowy a pokolenye gich przebiwaly w zemy Baasan az do Sel- cha. Iohel na glowye, a drug?/ Sophan, ale lanai a Sopha w Baasan. Bracya
') W całej ttj nomenklatuize wiele odmienności jest od textu Wulgaty, której jednak nie tykam.
gich po czelyadzach rodzin swich, My- chael a Mosollam a Sebe a lorę a Ia- chan, a Zei a Żeber, syedm. Cy s{{ø}} sinowye Abyahel, sina Huri, sina Iaid, sina Gaad, sina Michael, sina Iesei, sina leddo, sina Buz. Ale bracya sina Abdiel, sina Gum, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta domow po czelyadzach swich, bidlyly w Galaad a w Bazan yw wyesznyczach gich y we wszech przedmyescyach Ar- nonskich az do myedz. Wszitci cy zly- czeny s{{ø}} w dnyoch Ioathan, krolya Iuda, a we dnyoch leroboama, krolyfa) israhelskego. Sinowye Rubenowy a Gadowi, a poi pokolenya Manassowa, m{{ø}}- szowye boiowny, scziti nosz{{ø}}cz a mye- cze, a cy{{ø}}gn{{ø}}e 1{{ø}}czisko a umyei{{ø}}ci ku boiom, cztirzi a czterdzescy tysy{{ø}}czow? a syedm set a szesczdzesyót, gyd{{ø}}cich ku boiu. Y boiownly przecyw Agarenskim. Ale YturensscyT a Naphei a No- dab dały gym pomoc. Y poddany s{{ø}} Agarensci w gich r{{ø}}ce y wszitki, ktorzi biły s nymy. bo boga wziwaly, bo- iui{{ø}}c, a usliszal ge, przeto isze biły uwyerzily weyn. A pobrały gym wsziczko, czsosz myely, wylbl{{ø}}dow* szescz- dzesy{{ø}}t tysy{{ø}}czow, owyec dwye sscye a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t tysy{{ø}}czow, oslow dwa tysy{{ø}}cza, a lyudzi sto tysy{{ø}}czow. Ale ranyonych wyele padło, bo bil boy
59
gospodnow. Y bidlyly tu w myasto gych az do przenyesyenya. Ale sinowyfą) polu* pokolenya Manassowa dzerzely zemy{{ø}} ot konczow Bazanskich az do Baal, Heimon a Sanir, a goń Ermon, vyelyka zai ste lyczba bila. A ta bila ksy{{ø}}sz{{ø}}ta domow po przirodzonich gich: Epher a Tesi a Belychel a Eriel a Ieremya a Odoia a Iediel, m{{ø}}sze przesilny a mocny, a menoi{{ø}}ce') wo- gewodi w czelyadzach swich. Potem opuscyly boga oczczow swich, a nye- cziscyly po bodzech tey zemye, geszto otnyosl pan przed nymy. Y wzbudził bog israhelski duch Ful, krolya israhelskego2), a duck Teglatfalazar, krolya Assur. Y przenyozl Ruben a Gaad, a polu pokolenye Manassowo, a przy- wyodl ge do Ala a Abor, a do Ara a do rzeki Gozam, az do tego dnya.
VI.
Sinowye Lewy: Gerson a Chaat, a Merari. Sinowye Chaat: Aram, Isaar, Hebron a Oziel. Sinowye Amram: Aaron, Moyses a Maria. Sinowye Aaro- nowy: Nadab a Abyu, Eleazar a Itha- mar. Eleazar urodził Finees, a Finees urodził Abisue. Abisue urodził Bocci, a Bocci urodził Ozi. A Ozi urodził Za- raiam, a Zaraias urodził Meraioth. Me- raioth urodził Amariama, a Amarias urodził Ackitob. Ale Achitob urodził Sadocha, Sadock urodził Ackimaasza. Ackimaas urodził Azariasza, a Azarias urodził Iokannan. Iokannan urodził Azariasza. Ten gest, gen poziwal kaplan-
‘) Zamiast: mianowani (nominati). 3) Wulg. ma: Assyriorum!
stwa w domu, ktori udzalal bil Salomon w Ierusalemye. Azariasz urodził Amariasza, Amarias urodził Achitoba. Ackitob urodził Sadocha, Sadock urodził Sellum. Sellum urodził Elckiasza, Elckias urodził Azariasza. Azarias urodzi! Saraiasza, a Saraias urodził Ioze- decka. Iozedeck wiszedl, gdisz prze- nyosl bog Iud{{ø}} a Ierusalem przes Na- buchodonozora. Przetoz sinowye Leui: Gerson, Caat a Merari. A ta s{{ø}}> gy- myona sinow Gersonowich: Lobyn a Semei. Sinowye Chaat: Amram a Isaar a Ebron a Oziel. Sinowye Merari: Mooli a Musi. Tato rodzina Leui podług cze- lyadzi gego. Serson, Lobni sin gego, Ioaa sin gego, Addo sin gego, Zana sin gego, Tethrai sin gego. Sinowye Caatowy: Amynadab sin gego, Ckore siń gego, Asur sin gego, Helkana sin gego, Abyasapk sin gego, Asur sin gego. Tkaatk sin gego, Huriel sin gego, Ozias sin gego, Saul sin gego. Sinowye Elckana: Amasy a Ackimotk a Elckana. Sinowye Elckana: Sopkai sin gego, Ieroam sin gego, Helyab sin gego, Naack sin gego, Elcana sin*. Sinowye Samuel: pyrworodzoni Vasseni a Abyam. Sinowye Merari: Mooly sin gego, Lobni sin gego, Semei sin gego, Oza sin gego, Samaa sin gego, Aggia sin gego, Arnasia sin gego. Cyto s{{ø}}, gesz ustauil Dauid nad spyewaki domu boszego, iakosz postawyona gest skrzi- nya a przislugo wały przed stanem 130 swyadeczstwa, spyewai{{ø}}c, doi{{ø}}d nye udzalal Salomon domu boszego w Ierusalem. bo podle rz{{ø}}du swego stały
w przislugowanyu. Cyto zaiste ') s{{ø}}, gyszto przistawaly s sin- swimy, z sinow Caathowich, Heman spyewak, sin Iohelow, sina Samuelowa, sina Ełcka - na, sina leroam, sina Ilely, sina Chori2), sina Zuph, sina Kichana, sina Maat, sina Mazay, sina Elchana, sina Ioel, sina Azarie, sina Iozophonie, sina Tha- hath, sina A ser, sina Abyasab, sina Chore, sina Saar, sina Caat, sina I -eui, sina Israhel, a bracy{{ø}}* gego Azaph, gen stal na prawyci gego, Azaph, sin Barackiasowr, sina Samaa, sina Mickael, sina Basie, sina Melckie, sina Atk&nai, sina Zara, sina Adaia, sina Etkan, sina Zamma, sina Semei, sina Getk, sina Gerson, sina Leui. Sinowye Merari, bracya gich, na leuici: Etkan sin Cku- zi, sina Aby, sina Moloch, sina Aza- bye, sina Amasie, sina Ełckie, sina Amasi, sina Bonni, siia Somer, sina Mooly, sina Musi, sina Merari, sina Le- ui. A bracy{{ø}}* gich, Leuite, gysz usta- wyeny s{{ø}} ku wszemu przislugowanyu Stanku domu boszego. Ale Aaron a sinow ye gego zazegaly kadzidło na ołtarzu obyeti* a na ołtarzu wonuich rzeczi , a wszitk{{ø}} potrzeb{{ø}} swy{{ø}}t myey swy{{ø}}tich, a abi modlyly sy{{ø}} za Israhela, podle wszego, czsosz przikazal Moyses, sługa boszi. Cyto tesz 5) s{{ø}} sili o wrye Aaronowy: Eleazar sin gego, Finees sin gego, Abisue sin gego, Bocci sin gego, Ozi sin gego, Zaraia sin gego, Meraioth sin gego, Amaria sin gego, Ackitob sin gego, Sadock sin gego,
*) Zaiste położył zamiast zad — w Wulg. i-ero.
J) Wulg. Tlohii! s) Wnlg. an^em.
Ackimas sin gego. A cyto s{{ø}} przebi- tkowye gich po wszeck (u-siech). a po kragynack, sinow Aaronowick, podle rodow Caatkitskick, bo sy{{ø}} gym biły lyosem dosJaly. Y dały gym Ebron w zemy Iuda, a przedmyeseye gego w okol. Ale polya my eseska a wsy Ka- lefowi, sinu Iefone. Potem sinom Aaro- nowim dały myasta ku ucyekanyu: Ebron a Lobna y przedmyeseye gich, a Ietker a Estamo s przedmyescyin gick. A takesz Elon y Dabyr s przedmye- scym gick. Asan tesz, y Betksameck s przedmyescyin gick. Z pokolenyaBen- yamynow^a, Gabaon a Gabee a przedmyeseye gich, a Lamatk') s przedmye- scym gick, a Anatkotk s przedmy- scym* swim. wszeck myast trsynaozeye s przedmyescyin swlmr po rodzinach gick. Ale ostatnym sinom Ckaatowim z rodzim swe* dały z polu pokolenya Ma- nasowa ku gymyenyu dzesy{{ø}}cz myast. Potem sinom Gersonowim po gick ro- dzinack s pokolenya Yzackarowa a s pokolenya Asserowa a s pokolenya Xeptalim a s pokolenya Manasowa w Bazan, myast czternaczcye. Ale sinom Merari po rodzinack gick s pokolenya Rubenowa a s pokolenya Gaadowa a s pokolenya Zabulonowa, dały po lyo- su myast dwanaczcye. Y dały sinowye israhelsci sinom Leui myasta a przedmyeseye guh. A dały po lyosu s pokolenya Iudasowa a s pokolenya sinow Symeonowich a s pokolenya sinow Benyamynowick myasta ta, geszto nazwały gymyenyem swim, a s tick, gysz
■) Wulg. ma: Almach.
biły z rodu sinow Kaathowack. Y bila myasta na gych myedzach s pokolenya Efraymowa. A dały gym myasta ku ucyekanyu Sichem s przedmyescyin gego na górze Efraymowye, a Gazer a Hyman s przedmyescyamy swimy, a tesz Beteron. Takesz y s pokolenya Danowa: Elthethe a Ielbeton a Abie- lcn a Elon s przedmyescyamy swimy, a Iethremon w tenże obiczay'). Tesz s pokolenya Mauasowa Aner a przedmyeseye gfgo, Balaa a przedmyeseye gego. Tym to gest, gisz z rodu sinow Caatowich ostatny biły. Sinom tesz Gersonów im s pokolenya polu pokolenya Manasowa, Gaulon w Basan a przedmyeseye gego, a Astaroth s przedmye- scym swim. S pokolenya Isacharowa, Cedes a przedmyeseye gego, a Debe- rith s przedmyescyin swim, a Ramoth y przedmyeseye gego, a Anen s przed- myescym swim. Potem s pokolenya Asserowa, Masal s przedmyescyin swim, a Abdon takesz y Asab a przedmyeseye gego, a Roob s przedmyescyin swim. S pokolenya Nyeptalymowa Cedes w Galiley a przedmyeseye gego, Ammon s przedmyescyin gego, a Ka- riatym y przedmyeseye gego. Sinom tesz Merari ostatnyro, s pokolenya Za- bulonowa, Remono y przedmyeseye gego, a Tabor s przedmyescym swim, a T anna a ualo2). a za Iordanem w stron{{ø}} Iericho przecyw wschodu Ior- danskemu, s pokolenya Rubenowa, Bo- zor na pusczi s przedmyescym swim.
‘) To cale miejsce bardzo mało zgodne z Wuigata.
*) Tego wcale nie ma w Wulg.
a Iesa s przedmyescym swim, y Cal- democh a przedmyeseye gego, a Me- phat s przedmyescym swim. A takesz 3 pokolenya Gaadowa, Ramoth w Galaad a przedmyeseye gego, a Manayra s przedmyescym swim, ale Iezebon s przedmyescym swim, a leser s przed- myescym swim.
VII.
p
M. otem sinowye Izacharowy: Thola a Phua a lasub a Samaron, cztyrze. sinowye Thola: Ozi a Raphaia a Ie- riel a Iemay a Iebsen a Samuhel, ksy{{ø}}»- sz{{ø}}ta po domyech rodzini swey. Z ro- dzaiu Thola m{{ø}}szowye przesylny zly- czeny s{{ø}}j we dnyock Dauidowack dwa- 131 dzeszcya tisy{{ø}}czow i dwa y szescz set. Wyele zayste myely zon a sinow'). A bracya gich po wszeck przirodzonick, sinowye Yzackarowy, przeudatny ku boiowanyu, syedm a oszmdzesyót tysy{{ø}}czow zlyczeny s{{ø}}. Sinowye Benyamynowy : Bale a Bockor a Adiehel, trsye. Sinowye Bale: Esbon a Ozi a Oziel a Zerimotk a Uraika, py{{ø}}cz, ksy{{ø}}szóta czelyadzz/, a ku boiowanyu przeudatny, a lyczba gich dwa y dwa- dzescya tysy{{ø}}czow a trsydzescy y cztirzi. Potem sinowye Bockor* Zanym a loas a Elyezer, a Elyoenay a Amri a Ierimotk, a Abia a Anathor a Alma- tan, wszitci cyto sinowye Boechor. Y zlyczeny s{{ø}} po swich czelyadzack ksyn- ta* przirodzona, ku boiom przesylny, dwadzeseya tysy{{ø}}czow a dwye seye.
') Tu w kodexie wypuszczono kilka wierszy textu Wulgaty.
Potem sin Adihel: Bałam. Ale sinowye Bałam: Hieus a Benyamin a Aoth a Chana a Iotkam a Tharsis a Chaizar, wsitci cy sinowye Adiel, ksy{{ø}}szcta przi- rodzonich swich, m{{ø}}szowye przesilny, syednaczcye* tysy{{ø}}czow a dwye scye, gyd{{ø}}cich ku boiu. Ale Sephan a Afąn biły sinowye Hir, a Asim bil sin Aser. Potem sinowye K eptalymowy : Iasiel a Guni a Asar a Sellum, bil sin Balaa. Potem sin Manasse, Ezriel. Ale . nye- slyubna gego Sira urodziła Machir,
oczcza Galaad. Machir wzól zoni si-
$
nom swim Apphron* a Sephan, a myeli syostro gymyenyem Maacha, a gymy{{ø}} sinu drugemu Salphaat, y urodzili sy{{ø}} s{{ø}} Salphaat dzewki. A porodziła Maacha, zona Machirowa, sina a udzalala gemu gymy{{ø}} Phares, ale gymy{{ø}} brata gego Sares, a sinowye gego Ułam a Kacem. Potem Ułam, Baldan. Cyto s{{ø}} sinowye Galadowy, sina Machir, sina Manasse. Syostra lepak gego Regina urodziła Krasnego m{{ø}}sza, Abyezer a Nicola'). Zatim biły sinowye Semida Ahin a Sechem a Leci a Anian. Lepak sinowye Efraymowy s{{ø}}{{ø}}: Tala sin gego, Bareth sin gego, Thaiat sin gego, Elada sin gego, Thaiat sin gego, a tego sin Zadab, a tego sin Suthala, a tego sin Efer, a Elad. Potem zbyły ge m{{ø}}zowy(e) Geth tu nyerz{{ø}}dnye5), bo seszly biły, abi syo w gich gymye- nye wr wy{{ø}}zaly. Y płakał Etraym, ocyecz gich, wyele dny, y prziszly bracya gego, abi cyeszily gy. Y wszedł ku
') Wulg. Mohola. *) Zamiast tego ma Wnlg. „indigenae*.
swey zenyé, iasz poczuła a porodziła sina, a wezwała gymy{{ø}} gego Bciia. przeto ize we zlich czasyech domu gego wiszedl gest. Potem dzewka gego bila Sara, iasz wzdzalala Beter* n nyssz- szi y swyrzchny, a Ozemsara. He sin gey Rafa, a Kezeph, a Thale, z nye- gozto urodził sy{{ø}} TLaan, gen urodził Laadon. Tego sin Amyud,1! urodził Ely&sama, z nyegosz v iszedl Nun, kto- riz myal sina Iosue. Syedzenye gich a przebiuanye bilo gest Bethel, a sinow gich z dzewkairy gich przecyw wzchodu sluncza Koran, a ku zapadnie stronye Gazer y dzewki gego, Sichem tesz z dzewkamy swimy, az do Gazam a dzewki gego. Blysko ot sinow [Manassę,] Bethsan a dzewki gego, Thana y Manasses a dzewki gego, Maggedo a dzewki gego, Dor a dzewki gego. W tleli bidlyly sinowye Ioze- fowy, sina Israhelowa. Sinowye Asse- rowy: Iomna a lesua a Isui a Baraia, a Sara syostra gich. Potem sinowye Baria: Heber a Melchiel. on gest ocyec Barzait. Potem Eber urodził Ieflat a Sober a Othan a Helem, a Suaa syostra gich. Sinowye Ieflath: Phosech a Chamaal a Seph. cyto s{{ø}} sinowye Ieflat. Sinowye Somer: Achi a Roagaa a Kaba a Aram. Potem sinowye Helen, brata gego: Supha a Iernma a Selles a Hamak Sinowye Supha: Sue, Lama- phed a Sual, a Beri a Amra a Booz, a Odoz a Sarnina a Salusa, a Tethran a Bera. Sinowye Ether: Iephone a Pnaspha a Ara. Ale sinowye Ola: A- ree a Auihel a Resia. Wszilfccy cy si-
60
no wye Aser, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta rod z a gem'), wiborni a przesylny wogewodi woge- wod, a Jyczba gich wyeku, giszto gotowy s{{ø}} ku boiu, szeszcznaczcye tisy{{ø}}czow.
VIII.
^Potem Benyamy n urodził Bale pyr- worodzencza swego, Asaal drugego, a Occhora trzecyego, b oaa czwartego, a Rapka py{{ø}}tego. Biły sinowye Bale: Addoar a Gera a Abiutha, a Abysue a Xemam a Acobe, ale y Iera a Se- phuphan a Uram. Cyto s{{ø}}{{ø}} sinowye Sadockovi, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta rodzaiu* przebi- waiociek w Gabaa, ktorz. przenyesye- ny s{{ø}} do Manath. Noomc* a Hoia* a Iera, on ge przenyosl, y urodził Oza a Aiud. Ale Saraima urodził w moabskey włoscy, gdisz puscyl bil I sim a Bara zoni swe. Urodził potem s Edes, zoni swey, Iobab a Sebeia a Mosa a Mol- chom, a Iecus a Sechia a Maruna, Cy s{{ø}} sinowye gego, ksy{{ø}}szota w czelyadzach swich. Potem Meusim urodził Achitob a Elphaal. Potem sinowye El- phaal: Heber a Misa&m a Sarnath T en wzdzalal Onon a Lod, y dzewky gego. Ale Baraia a Sarnina, ksyoszyta pokolenyra przebiwaiocick w Aylon. Cy zagnały bidlycyele Geth. Ahaio, Sechat a Ierimoth, a Zabadia a Arith a Her, a Michel a Iespa a Ioaa. sinowye Baria. Zabadia a Mosollam a Zechi, a Eber a lezaman a łezka & Iobab, sinowye Elphaat, Iachim, a Zechri a
#
l) „Principes cognationem11 Wulg.). Więc rodzajem 4ab . phir.
Zabdy, a Elioena a Selethay a Elyel, j a Adaia a Baraza a Samarath, sino- 132 wye Semei. Yesphan a Eber a Elyel, a Abdon a Elechri a Canan, a Ananha a Alam a Anathothia, a Iephdaia a Fanuel, sinowye Sechach. Samari a Se- oria a Otholia, a Iersia a Helia a Zechri, sinowye Ieroam. Cy s{{ø}} patriarchi a przyrodzona ksy{{ø}}sz{{ø}}ća, gysz bidlyly w Ierusalemye. W Gabaon potem bidlyly s{{ø}} Abygabaon a Iahihel, a gymy{{ø}} zenye gego Maacha, a sin gego pyrworodzec Abdon, a Sur a Cis a Baal, a ber a Nadaph a Iedur, a Aio a Zacher a Maeeloth, ‘) urodził Sama- ia. a przebiwaly s{{ø}}' o drugo stron{{ø}} bra- cyey swey w Ierusalemye z bracy{{ø}} sw{{ø}}. Potem Ner urodził Cis, a Cis urodził Saula. Potem Saul urodził Ionath{{ø}} a Melchisue a Aminadab a Isbaal. Potem sin Ionatow Mipliibaal, a Mipl ibaal u- rodzil Mycha. Sinowye Mycka: Pkiton a Melec a Tkara a Akatk. A Akatb urodził Ioiada, a Ioiada urodził Alniotk, a Almotk urodził Zamri. Potem Zamri urodził Moosa, a Moosa urodził Baana, gegoz sin bil Rafaia, z nyegoz narodził sy{{ø}} Eleza, ktorisz urodzd HezeL Y bilo Hezelouich szescz sinow ty my gymyoni: Ezrichan, Bochni, Yzmael, Saria, Abadia, Anan. Wszitci cy sinowye Hezel. Potem sinowye Bazech, brata gego, Ułam pyrworodzenyec, Echus drugg{{ø}} a Elipkales trzecy. A biły sinowye nam m{{ø}}szowye przeudatny a wyelykey mocnoscy cy{{ø}}gn{{ø}}>c 1{{ø}}czisko, a wyele mai{{ø}}ci sinow y waiukow, az
*) Tu wypuścił: A Macelorh.
ku stu a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t tysyyczow (?)'). W szitci cy sinowye Beniamynoui.
IX.
T
JL z yczon gest wszitek Israhel, a lycz- ba gich popysana gest w ksy{{ø}}gack krolyow israkelskick a Iuda. a przewye- dzeny s{{ø}} do Babilona prze swe zgrze- szenye. Ktorzi przebiualy pyrwy w gy- myenyack swick a w myescyeck 'sra- kelskick, a kaplany, a uczeny, a proroci. k bidlyly w Iemsalem s sinow Iuda, a s sinow Beniamin, a z sinow Efraym a Manase. Otkei, sin Amiud, sina Senni, sina Omldi, sina Boni z sinow Phares, sina Iuda. A z Siloni: Asia pyrworodzenyec a sinowye gego. Potem z sinow Zara: lehuel, a bracyey gego szescz set a dzewy{{ø}}cz dzesy Potem z sinow Benyamin: Salo, sin Mozollam, sina Odia, sina Azana. a Io- bamia, sin Ieroam, a Ela, sin Ozi, sina Mochri. a Mosollam, sin Saphade, sina Rukuhel, sina Iebanie. a bracya gich po czelyadzack swick, dzewv{{ø}}cz set a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t a szescz. Wszitci cy ksy{{ø}}sz{{ø}}ta przirodzonick swdck, po domyeck oczczow swick. A s kapłanów Ioiada, Ioiai tb a lackim, a Azarias, sin Helckie, sina Mosollam, sina Sadockcwa, sina Meraiotk, sina Acki- toph, byskupa domu boszego. Potem Adaia, sin Ieroam, sina Phasor, sina Melchia. a Masia sin Adihel, sin a; Iezraj sina Mosollam, sina Mesollamoth, sina Emer. Ale bracya gich ksy{{ø}}sz{{ø}}ta po
') Trochę za wiele! W Wulg. tylko T-*sque ad cenlwm q’(?nq*Kipintau.
czeh/adzach swick, tisy{{ø}}c syedm set a syedmdzesyęt, przesylny udatnoscy{{ø}} ku dzalanyu potrzebi sluszebney w domu boszem. S koscyelnich sług: Semeia, sin Asub, sina Ezricam, sina Asebiu, s sinow Merari Bachaccar teszarz, a Gaal, a Machania, sin Micka, sina Ze- cri, sina Asapk. a Obdias, sin Sennie, sina Galal, sina Iditum. a Barach! a, sin Asa, sina Elckana, gen przebiwal na 8yenyach N eptalim*. Potem wrotny1): Sellum, a Ackim, r ^mon a Ackimam. a bracya gick ale (?) y ksy.;sz{{ø}}ta az do tego czasu, we wrocyeck krolyow ick im wsckod sluncza, strzeg{{ø}}c slugt/ koscy elne otrzedzamy swimy l) s sinow Leui. Sellum, sin Ckore, sina Aby azaf, sina Chore, s bracy{{ø}} sw{{ø}} y z domem oczcza swegfok Cyto s{{ø}} Chorite nad dzali sluzebnimy, strosze syeny koscyel- ney swyadzeczstwa. y czelyadzi gich po otrzedzack stanowiek boszick strzeg{{ø}}c wescya. Potem Einees, sin Ele- azarow, bil wogewoda gick przed bogem. Ale Zacharias, sin Mozollam, wro- tni wrót stanu swyadeczstwa. Wszitci cyto wibrany ku wrotnycstwu wrót, dwyescye a dwauaczcye, popysany we wsyach wlostnich, geszto usta wyły so Dauid a Samuel prorok, na gich wya- r{{ø}}, tak ge, iako sini gick, we wrocyeck domu boszego a w stanye swyadec- stwa otrzedzamy’ swimy. Po cztirzech wyetrzech biły wrotny, to gest na wschód sluncza, a na zapad, a na pol- noci, a na poludnye. Bracya tesz gick we wsyack przebiwaly, a przickadzali
‘) Janitores (wrotni). J) TPe, tnces surs“ (Wulg.).
w soboti swe ot czasu az do czasu. Tim cztirzem slugam koscyelnim swye- rzona bila wszitka lyczba wrotnich, Y biły strzeg{{ø}}ci ss{{ø}}dow a skarbów domu boszego, a około koscyola boszego bidlyly w stroszach swich, abi gdisz- bi czas bil, ony rano otwyeraly drzwy. Z gich pokolenya biły y nad ss{{ø}}di slusz{{ø}}cimy. bo w lyczbo wnaszaly ss{{ø}}- di y winaszaly z nych. A ktorim po- leczoni bili ss{{ø}}di swy{{ø}}te, wlodn{{ø}}li nad chlebi a nad wynem a nad oleem y kadzidłem y wonnimy rzeczamy. Ale sinowye kaplansci mascy [sj wonyai{{ø}}- cich mascy') dzalaly. A Mathatias sługa koscyelni, pyrworodzenyec Sellum 133 Choricskego, włodarzem nad wszitkim, gesz w p a n w y prażono. A potem s sinow Kaathowich, bracyey gich, wlodn{{ø}}ly chlebi poswy{{ø}}tnimy, abi za- wzgy nowich na kaszd{{ø}} sobot{{ø}} przi- prawyly. Cyto s{{ø}} ksy{{ø}}szóta spyewa- kow po czelyadzach koscyelnich sług, gisz w poswy{{ø}}tnick komorack bidlyly, tak abi we dnye y w noci ustaw nye sw{{ø}} sluszb{{ø}} slusziiy. Y ostali ksy{{ø}}sz{{ø}}- ta główna sług koscyelnich po czelya- dzacb swich w Ierusalemye. Potem w Gabaonye bidlyly ocyec Gabaonow Ia- iel, a gymy{{ø}} zenye gego Maacha. Sin pyiworodzoni gego Abdon, a Ssus a Cis a Baal ais er a Aabat, Gedor takesz, a Haio a Zacharias a Machaloth. Potem Maeheloth urodził Semaa. a cy bidlyly kromye krayu włoscy bracyey swey w Ierusalemye, s bracy{{ø}} sw{{ø}}. Ale potem ^-er urodził Cis, a Cis urodził
Saula, a Saul urodził Ionatan a Me- chizue a Bynab a Yzbaele. Potem sin Ionatow Meribaal, a Meribaal urodził Micha. Potem sinowye Mycha Fiton a Malech a Thara a Haza. ') urodził lara. a lara urodził Almalata a Zamri. Zamri potem urodził Mooza. a Mooz urodził Baana, gegosz sin Raphaia u- rodzil Eleza, z nyegosz poszedł Hezel. Potem Hezel myal sinow szescz tymy- to gymyenmy: Exricham, Bocru, Izma- hela, Saria, Abadia, Anan. Tocz s{{ø}} sinowye Ezeelowi.
X.
T
JL edi Fihrstinsci boiowaly przecyw I- srahelu, y ucyekaly m{{ø}}szowye israhelsci przed Palestlnskimy y padły ra- nyeny s{{ø}}c, na górze Gelboe. A gdisz syp prziblyszily Filystinowye, gony{{ø}}c Saula y sini gego: zabyly Ionat{{ø}} a Abynada a Melchizue, sini Sardowi. A obcy{{ø}}szon gest boy przecyw Saulowy, a nalyazwszi gy m{{ø}}szowye strzelci, ra- nyly gy s z i p ±. Y rzecze Saul ku sue- mu odzenczowy: Wiy{{ø}}w myecz, doby my{{ø}}, acz snadz nye przid{{ø}} cy nye- obrzazanci y bodę my{{ø}} m{{ø}}czicz. Ale nye chcyal odzenyec tego uczinycz, boiaszny{{ø}} b {{ø}}d{{ø}}c przestraszon. tedi po- chicy w Saul myecz, nastawy w przecyw sobye2), rzucyl sy{{ø}} nan. To gdi uzrzal odzenyec gego, ysze Saul umarl, rzucyl sy{{ø}} takesz y sam na swoy myecz, y umarl gest. Y zagyn{{ø}}1 Saul a trsye sinowye, y wszitek dom
l) Wypuścił: A Huza, (Wulg. „Ahazu). *) Tego nie ma w Wulg.
■) „ungu‘n*a ex aromatibus“.
gego pospołu zbyt gest. To gdisz uz- rzely m{{ø}}szowye Israhelsci, gisz prze- biwaly na polyoch, ysze Saul a sino- wye gego umarły: nyechawszi myast swich, pobyeszely, sam y tam rospro- sziwszi sy{{ø}}. a prziszedszi Fylystinsci, w gich myescyech bidlyly. Potem dru- gy dzen Fylystinowye seymui{{ø}}c łupi zbitich, nalezly Saula a sini gego le- sz{{ø}}c na górze Gelboe. A gdisz swle- kly gy, a scy{{ø}}ly glow{{ø}} gego a z o- d z e n y a obnaszily: posiały do swey zemye, abi obnoszona bila a ukazana bi bila koscyolom modlebnim y lyu- dzem. ale odzenye gego przinyesly w’ modle boga swego, a glow{{ø}} przibyly w koscyele Dagonowye, To gdisz wszitko usliszely m{{ø}}szowye Iabes Galaad, to czsosz Filystinowye uczinyly biły nad Saulem: powstały wszitci m{{ø}}szowye silny, a wz{{ø}}ly cyala Saulowi a sinow gego, a przinyeszly ge do Iabes, y pochowały koscy gich pod d{{ø}}bem, gen bil w Iabes, a poscyly sy{{ø}} za syedm dny. Przeto umarl gest Saul prze swe nyeslyachetnosci *), przeto y- sze przest{{ø}}pyl bosze przikazanye, gesz bil gemu przikazal, a nye strzegł gego. Ale nadto s guszlnykz/ sy{{ø}} radził, any doufal gest w boga. Przeto zabyl gy, a przenyosl krolewstwo gego ku Dauidowy, sinu Yzay.
XI.
p
JL rzetosz sebral sy{{ø}} wszitek Israhel ku Dauidowy do Ebrona, rzek{{ø}}c: Koscz twa y cyalo twe gesmi. Wczora y trze-
cyego dnya, gdisz gescze krolyowal Saul, tisz bil, genszesz* wiwodzilesz a wwodzilesz Israhela. Bo tobye rzeki bog twoy: Ty pascz b{{ø}}dzesz lyud moy israhelski, a ty b{{ø}}dzesz ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem nad nym. Przetosz prziszly wTszitci u- rodzenszi israhelsci ku krolyu do Ebron, y wnydze Dauid s nymy w slyub przed panem, a pomazały gy królem nad Israhelem podle rzeczi boszey, ktor{{ø}} mowyl w r{{ø}}ce Samuelowye. Y otydze Dauid a wszitek Israhel do Iemsalem, gensz slowye Iebuz, gdzeszto biły Ie- buzey bidlycyele zemye. Y rzekły cy, gysz bidlyly w Iebuz, ku Dauidowy: Nye wnydzesz sam! Tedi Dauid dobił posadki Syonskey, iasz gest myasto Dauid, y rzeki: Wszelki, gen pobyge Iebuzea napyrwey, b{{ø}}dze ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem a wogewod{{ø}}. Przetosz wnydze pyrwi Toab, sin Sarwye, y uczinyon gest ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem. Y przebiwal Dauid na posadce, a przeto nazwano gest Myasto Dauid. Y udzalal myasto w okol, od Mello az do okolka. Potem Ioab o- statek myasta wzdzalak Y pospyeszal Dauid, gyd{{ø}}c a rost{{ø}}c. a pan zasypów bil s nym. Ta s{{ø}} ksy{{ø}}sz{{ø}}ta sil- nich m{{ø}}szow Dauidouich, gysz pomagały gemu, abi bil królem nad wszitkim Israhelem podle słowa boszego, gesz mowyl ku Israhelu. A ta gest lyczba mocznich dauidowich: Iesbaan, sin Amon, ksy{{ø}}sz{{ø}} myedzi trsydzescy. Tento wznyozl kopye swe nade trsye- my sty rannimy po gen{{ø}} *). A po nyem Eleazar, sin striczka gego, Ha- 134«
*) „iniquitatesW.
*) rUna viceu. W.
Cl
toytski, gen bil myedzi trsyemy mocz- nimy. Ten bil z Dauidem w Apheldo-
min, gdzeszto Filystinscy sebraly sy{{ø}} na to myasto ku boyu, a bilo pole tey krayni pełne i{{ø}}czmyenya, a ucyekl bil lyud przed Filystinskimy. Tento stal poszrzod polya, a obronyly gy. A gdisz pobył bil Fylystyni, dal pan zbawye- nye wyelyke lyudu swemu. Y sgechaly trsye ze trsydzeszcy ksy{{ø}}sz{{ø}}t ku skale, w nyeysze bil Dauid, do iaskinyey Odollam, gdzeszto Filistcy rozbyly biły stani w dolyu Raphaym. Ale Dauid bil na posatce, a stani filystinske w Bethleem. Przeto posz{{ø}}dal Dauid y rzeki: O abi kto dal my wodi s cyster- ni bethleemskey, iasz gest w bronye! Tedi trsye cyto przes poszrzodek stanów filystinskich szły s{{ø}}, a naczarly wodi s cysterni bethleemskey, iasz bila w bronye, y przynyesly ku Dauidowy, abi pyl. Gen nye chcyal, ale radzey obyetowal i{{ø}} panu, rzek{{ø}}cz: Otst{{ø}}p to ote mnye, abich przed oblyczim boga mego to uczinyl! a krew m{{ø}}szow tich- to pyl! bo s{{ø}} w nyeprzespyeczenstwye dusz swich przinyesly my wodi. A prze t{{ø}} prziczin{{ø}} nye chcyal gey pycz. To uczinyly cy trsye m{{ø}}szowye przesylny. Abyzay, brat Ioabow, ten bil ksy{{ø}}sz{{ø}} ze trsyech, a on podnyozl kopye swe przecyw trsyem storn rannim. a on bil myedzi trsyemy naznamyenytszi, myedzi trsyemy drugy1) wibomi, a ksy{{ø}}- sz{{ø}} gich. Ale wszako ku trsyem pyr- wim nye doszedł gest. Banaias, sin Io- iade, m{{ø}}sz przeudatni, gen wyele sku
tków uczinyl bil, z Capseel. On pobył dwu Ariel Moab, a on szedw y zabyl lwa posszrzod cysterni czasu snye- znem (!)‘). A on pobył m{{ø}}sza Egyp- skego, gegosz postawa bila py{{ø}}cz lo- ket, a myal kopye iako tkaczsky na- woy. Przetosz sst{{ø}}pil k nyemu s ki- gem, a wurwal kopye, ktoresz dzerszal w r{{ø}}ce, a zabił gy kopygim gego. To uczinyl Banaias, sin Ioiade, ktorisz bil myedzi trsyemy mocznimy naznamyenytszi, a myedzi trsydzesszcy pyrwi. a wszak az do trsy* nye doszedł. A poloszil gy Dauid w ucho swe. Potem m{{ø}}szowye przesilny w woyscze, Azael, brat Ioabow, a Elcanan, sin strycza gego s Bethleema, Semoth2) arotiski, a Elles falonytski, Ira sin Achiz, the- cuitski, Abyezer anatotitski., Abiezer anatotitski*, Subboccai sochitski, Ylal achoitski, Marai nephatitski, Eled sin Baana netofatitski, Etai sin Rebai z Galaad /s/ sinow Benyamynowich, Ba- rara faratonyczski, Huri ot potoka Gaas, Abyal arabathitski, Azmoth bauranit- ski, Elyaba sala1 bonitski, sin Asoni iesonitski, Ionathan sin Saga, arachifc- ski, Achiam sin Achar aratitski, Ely- phal sin Hur, Apher meratitski, Achia phelonitski, Afrai caromelitski, Noorari, sin Azbi, Iohel brat Natanów, Mabai sin Agarai, Sellech amonitski, Noorai berotitski, odzenyecz Ioabow, sina Sar- wye. Iras iethreitski, Gareb iethreycz- ski, Urias etkeiski, Iradab, sin Oołi,
') „tempore mvisu. s) Imiona własne tu następujące, po większéj części znacznie są przekształcone w porównaniu z Wulg.
') „inter tres secundos inclytusu. W.
Adina, sin Segar rubenitski, ksy{{ø}}sz{{ø}} rubenitske, a s nym trsydzescy gynich. Hanan, sin Maacha, a Iosaphat ma- thanitski, Ozias astarotski, Semma a Iahier, sinowye Otam araoheritskego, Iedihel sin Samri, a Ioa brat gego, tho- saitski. Ekel maumitski a Ieribai a Io- sala, sinowye Elnahen, a Iethma mo- abitski, Eliel a Obeth a Iosiel z Ma- sobia.
xn.
c* prziszly ku Dauidowy do Sice- lec, gescze gdisz ucyekaly') przed Sau- lem, sinem Cis, gysz biły przesylny a wibomy boiownyci cy{{ø}}gn{{ø}}c 1{{ø}}czisko, a obyema r{{ø}}kama proczamy cyskai{{ø}}c a strzelyai{{ø}}c strzalamy, z bracyey Saulo- wich s pokolenya Benyamynowa. Ksy{{ø}}- sz{{ø}} loas a Abyezer, sinowye Samaa, gabaticski, a Ioziel a Falleth, sinowye Asmodowa, a Barachia y Ie{{ø}}i anatotitski. Samarias takesz gabaonitski, na- silnyeyszi myedzi trsydzesszci y nad trsydzescy. Ieremias a Iezihel a Ioan- nan a Iedab garerothitski, Ekzai a Ie- rimuth a Baalia, a Samaria a Safacia Arafates, Elchana a Iesia a Azrahel, a Ioezer a Iesbaan z Chreyma. Iohe- dan takesz y Sabadia, sinowye Ieroam z Iedor. Ale z Gaddi przenyesly sy{{ø}} ku Dauidowi, gdisz sy{{ø}} tagil na pusczi, m{{ø}}szowye przeudatni a boiownyci. nalepszi, dzersz{{ø}}cz scit a kopye. obly- cze gich iako oblycze lwowe, a r{{ø}}czi, iako sarni po górach. Ezer pyrwi, Ob- dias drag?/, Elyab trzecy, Masmana
czwarti, Iheremias py{{ø}}ti, Beti szosti, Heliel syodmi, Iohannan ósmi, Hele- bath dzewy{{ø}}ti, Hyemmas dzesy{{ø}}ti, Ba- hana geden naczcye. Cyto z sinow Gaad ksy{{ø}}sz{{ø}}ta woyski. Poslednyeyszich sto tisy{{ø}}ci wlodn{{ø}}1, a na wy{{ø}}cey tysy{{ø}}cem').
Cy s{{ø}}, gysz przeszły Iordan myesy{{ø}}- cza pyrwego, gdiszto obikl sy{{ø}} rozwo- dnycz na swe brzeg?/, a wszitki wigna- ly, ktorzi przebiwaly po wdolyach ku wzchodu a ku zapadu sluncza. Prziszly s{{ø}} takesz y z Benyamina y z Iudi na posatk{{ø}}, na nyey przebiwal Dauid.
Y wiszedl Dauid naprzecywo gym y rzeki: Pokoynyely gydzecye ku mnye, abiscye pomogły mnye: syerce me sge- dna sy{{ø}} s wamy. gęstły sy{{ø}} sprzecy- wycye mnye za me przecywnyki, gdisz ia nyeprawoscy nye mam w swu r{{ø}}ku: patrz bosze oczczow naszich a s{{ø}}dzi! |
Duch zaiste2) ogamye Abyzai ksy{{ø}}sz{{ø}} 13S myedzi trzidzescy, y rzecze: Twogy gesmi o Dauidze, a s tob{{ø}}, sinu Yzay. Pokoy, pokoy tobye, a pokoy pomocz- nykom twim. tobye zaiste pomaga bog twoy. Przetosz przyi{{ø}}1 ge Dauid, a u- stauil gee ksy{{ø}}sz{{ø}}ti nad zast{{ø}}pi. Potem s Manasse ucyekly ku Dauidowy, kdisz szedł s Fylystinskimy, abi przecyw Saulowi boiowal. a nye boiowal s nymy, bo wsz{{ø}}wszi rad{{ø}}, ostauily gy ksy{{ø}}sz{{ø}}ta fylystinska, rzek{{ø}}c: Nye- przespyeczno gest glowye naszey, na- wrocycz sy{{ø}}3) ku panu swemu Saulowy. Przetoz gdisz wrocyl sy{{ø}} gest do Sicelec, ucyekly k nyemu z Manasse:
‘) To zdanie zgoła mylnie oddane. 2) Vero (Wulg.).
*) Revertetur (Wulg.).
') Miało być: uciekał.
Ednas a Iozabaad a Ieddi a Helech, Micael, Ednas a Iosabad a Eliu a Sałatki, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta ricerstwa w Manasse. Cyto dały pomocz Dauidoui przecyw pa duchom, bo wszitci biły m{{ø}}szowye przesylny, y uczinyeny s{{ø}} ksy{{ø}}- sz{{ø}}ta w woyscze. Ale y po wsze dny przichadaly* ku Dauidowy ku pomoci gemu, az gich bila wyelyka lyczba, iako zastóp boszi. A tocz gest lyczba ksz{{ø}}sz{{ø}}t woyski, ktorzisz prziszly ku Dauidowy, gdisz bil w Ebron, abi prze- nyesly krolewstwo Saulowo k nyemu, podle słowa boszego. Sinowye Iuda, nyos{{ø}}cz scit a kopie, szescz tysy{{ø}}czow a osm set gotowy ku boiu. Z sinow Simeonowich m{{ø}}szow przesylnich ku boiowanyu syedm tysy{{ø}}czow a sto. Z sinow Lewy cztiri tysy{{ø}}ce a szescz set. A Ioiada ksy{{ø}}sz{{ø}} z rodzaiu Aaronowa, a s nym trzi tysy{{ø}}ce a syedm set. Takesz Sadock, mlodzenyecz przeslya- cketnego rodu, a dom oczcza gego, dwadzescya y dwye ksy{{ø}}sz{{ø}}t. Potem z sinow Benyamynowick, bracyey Sau- lowich, trzi tysy{{ø}}ce, bo gescze wyelyka strona') gick naslyadowala domu Saulowa. Ale z sinow Efraymowick dwadzescya tysy{{ø}}czow a osm set, przesylny udatnoscy{{ø}} m{{ø}}szowye, znamy e- nytszi w rodzaiock swick. A s polu pokolenya Manassowa osmnaczcye tisy{{ø}}- czow, wszitci po gymyenyock swick prziszly, abi ustauily Dauida królem. A z sinow Yzacharowich m{{ø}}szowye u- myei{{ø}}tny, gisz znały kaszde czasi ku roskazanyu, czsobi czinycz myal Isra
hel, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta dwye scye, a wszelke ginę pokolenye gich radi naslyadowaly. Potem z Zabulona ktorzi wicha- dzaly ku boiu, a stały na spy ci, u- myely v odzenyu boiownem, py{{ø}}czdzesy{{ø}}t tysy{{ø}}czow prziszly na pomocz Dauidoui, nye z dwogym syercem. A z Neptalym ksy{{ø}}sz{{ø}}t tisy{{ø}}cz, a s nymy u m y e 1 y sczitem a s kopym, osm a trsydzescy tysy{{ø}}czow. Takesz z Dan prziprawyeny ku boiu osm a dwadzescya tisy{{ø}}czow a szescz set. A z As- sera wichadzai{{ø}}ce ku boiu, w czele po- n{{ø}}kai{{ø}}cz!), czterdzescy tysy{{ø}}czow. Potem za Iordanem z sinow Kubenowich a z Gaadowich a s polu pokolenya Manassowa, umyely or{{ø}}szim boiowmim, sto a dwadzescya tysy{{ø}}czow. Wszitci cy m{{ø}}szowye boiownyci y wiprawyeny ku boiowanyu, z dokonalim syercem, prziszly do Ebron, abi ustauily Dauida królem nade wszim Israhelem. Ale y wszitci ostatci2) z Israhela gednim syercem biły, abi królem bil Dauid nade wszim Israhelem. Y biły tu u Dauida trsy dny, ged(z){{ø}}cz a pyi{{ø}}cz, czsosz prziprawyly gym bracya gich. Ale y ktorzi podle gich biły, az do Yzachara a Zabulona a Neptalyma, przinyesly chlebi na oslech a na wyelbl{{ø}}dzech a na mulech a na wolech ku gedzenyu, m{{ø}}ki, winna grona suszona, wymo, o- ley, wok, skopi, ku wszey o p 1 w y t o- scy. radoscz zaiste bila w Israhelu.
XIII.
I wszedł Dauid w rad{{ø}} s tribuni a
') pars (W.).
*) in acie provocantes (Wuig.). s) reliqui.
B sethnyki y se wseomy ksy{{ø}}sz{{ø}}ti. Y rzeki ku wszemu sebranyu israkelske- mu: Zlyubyly sy{{ø}} wam, fij ot boga naszego pochodzi rzecz, ktor{{ø}}sz mowy{{ø}}: poslymi ku bracyey naszey ostatnyey, do wszelkich włoscy israkelskieh, a ku kapłanom a koscyelmm slugam, gisz przebiwai{{ø}} w przedmyescyu myast, acz sy{{ø}} zbyerz{{ø}}* k nam. a prziwyezmi skrziny{{ø}} boga naszego k nam, bosmi nye dobiwaly gey za dny Saulowick. Y ot- powyedzalo wszitko pospólstwo, abi tak bilo, bo lyuby sy{{ø}} rzecz wszemu lyudu. Przetos zgromadził Dauid wszitek Israkel ot Azior') Egypskego, az gdisz wchazies2) Emath, abi prziwyozl skrziny{{ø}} bosz{{ø}} z Kariatkiarim. Y wzi- dze Dauid y wszitek Israkel ku pagórku Kariatkiarim, gesz gest w Iuda, abi przinyozl ott{{ø}}d skrz(»)ny{{ø}} pana boga syedz{{ø}}cego na cherubinye, gdzeszto wziwano gymy{{ø}} gego. Y wloszily skrzyny{{ø}} bosz{{ø}} na nowi woz, z domu Amynadabowa. Oza a bracya gego wyoz{{ø}} woz. Dauid zaiste a wszitek Israhel gy grały przed bogem wszitk{{ø}} mocz{{ø}} w pyesnyach a w g{{ø}}slyach, a w zaltarzoch y w b{{ø}}bnyech, y w zwon- cech, y tr{{ø}}bach. Ale gdisz przigechaly na myesczce Nachorowo (?), scy{{ø}}gn{{ø}}1 Oza r{{ø}}k{{ø}} sw{{ø}}, abi potparl skrziny{{ø}}, bo zaiste wol buyai{{ø}}, malyutko gey bil nachilyl. Przetosz roznyewal sy{{ø}} bog na Oz{{ø}}, a uderzil gy, przeto ysze bil sy{{ø}} dotkn{{ø}}1 skrzinye, y umarl gest tu przed panem. Y zam{{ø}}cyl sy{{ø}} Dauid
') Sihor (Wulg.)- ') Miał napisać: wchodzisz (ingrediaris).
przeto, isze pan rozdzelyl bil Oz{{ø}}, a nazwał to myesczce Rozdzelenye Ozi, az do tegoto ]) dnya. Y bal sy{{ø}} Dauid W® boga tego czasu, rzek{{ø}}c: Kako mog{{ø}} ku mnye wwyescz skrziny{{ø}} bosz{{ø}}? A prze t{{ø}} prziczin{{ø}} nye prziwyozl gey k sobye, to gest do myasta Dauid, ale obrocyl i{{ø}} w dom Obededoma getkei- skego. Przeto ostała gest skrzinya bosza w domu Obededom trzi myesy{{ø}}ce.
Y poszegnal bog domu gego y wszemu, czsoz myal.
xniL
i poslal Iram, kroi Tyrski, posli ku Dauidoui, a drzewye cedrowe y rze- my{{ø}}slnyki scyan drzewyanich, abi u- dzalaly gemu dom. Y poznał Dauid, isze poczwyrdzil gy bog królem nad Israhelem, a isze powiszono krolewstwo gego nad lyudern gego w Israkelu. Y spoymal Dauid gyne zoni w Ierusalemye, a urodził sini a dzewky. A ta s{{ø}} gymyona gick, gesz zrodziły sy{{ø}} gemu w Iemsalem: Samua a Sabab, Na- than a Salomon, Ieber a Elysu a He- lypkeleth a Nega, a Nafec a Iaphie a Elisama a Balaida. Tedi usliszawszi Fylystinowye, isze Dauid pomazan królem nade wszim Israkelem , wst{{ø}}pyly wszitci, abi szukały gego. To gdisz usliszal Dauid, wiszedl przecywo gim. Zatim Filystiny prziszedszi, rosuly sy{{ø}} w doli Rapkaym. Y poradził sy{{ø}} Dauid z bogem, rzek{{ø}}c: Poyd{{ø}}ly ku Fy- lystinom, a daszly ge w r{{ø}}k{{ø}} m{{ø}}? Y rzeki gemu pan: Gydzi, a podam ge w r{{ø}}k{{ø}} tw{{ø}}. A gdisz ony weszły biły
«2
do Baalfaivzaym, pobył ge tu Dauid, rzekoc: Rozdzelyl bog nyeprzyiacyele me przes rYk > m{{ø}}, iako syr{{ø}} wodi roz- dzelyai{{ø}}. A przeto nazwano gymy{{ø}} temu myesczczu Baalfarazim. Pobył gest ge tu Dauid, y ostauily s{{ø}} tu bog?/ swe, gesz Dauid kazał spalycz. Potem wtóre Fylystmowye wtargly a rosuly syó w dole. Y poradził sy{{ø}} lepak Dauid z bogem. Y rzek* gemu bog. Nye chodzi za nymy, otydzi ot nych, a przidzesz przeciw gym stron{{ø}} gruszowym*'). A gdisz usliszisz zwy{{ø}}k, gyd{{ø}}cz w wyrzchu gruszewya: tedi w'uydzesz ku boiu, bo wiszedl gest bog przed tob{{ø}}, abi pobył twyrdze fy- lystinske. Y uczinyl Dauid, iako przikazal gemu bog. Y pobył twyrdze fy- lystinske ot Gabaona az do Gazara. Y roznyesyono gest gymy{{ø}} dauidowo po wszelkich wloscyach, a bog dal groz{{ø}} gego na wszitki pogani. 2) Y zdzalal sobye dom w myescye Dauid, a udza - lal myasto skrziny boszey, a stanem i{{ø}} ogam{{ø}}1.
XV.
Tedi rzeki Dauid: Nyesluszno gest, abi ot i a c i k o g o nyesyona bila skrzi- nya bosza, gedzine ot sług koscyel- nich, geszto zwolyl pan ku nosze- nyu gey a ku poslu gowanyu sobye az n& w yeki. ^ zgromadził wszitek Israkel do Ierusalema, abi przinyesyona bila skrzinya bosza na swe myasto, ktoresz gey prziprawyl bil. A takez y
’) Exadverso pytChum (Wulg.). 2) W Wulg. już w tém miejscu poczyna się rozdział X\
=ini Aaronowi, a koscyelne slugy. Z sinow Oaath, myedzi gymysz Uriel ksy{{ø}}- sz{{ø}}cyem bil, a bracya gego dwye scye a dwadzescya. Z sinow Merari Asaia ksy{{ø}}sz{{ø}}, a bracyey gego dvye scye a trzsydzescy. Z sinow Gersonowich lo- kel ksy{{ø}}sz{{ø}}, a bracyey gego sto a dwadzescya. Z sinow Elyzaphan Se- meias ksy{{ø}}szo, a bracyey gego dwye scye. Z sinow Ebronowich Heliel ksy{{ø}}- sz{{ø}}, a bracye gego osmdzesy{{ø}}t. Z sinow Ozielowich Amynadab ksy{{ø}}szó, a bracyey gego sto a dwanaczcye. Y wezwał Dauid Sadocha a Abyatkara kapłanów, a sług koscyelnich Uriel a A- saia, Iohel, Semeia, Helyel a Amina- daba. Yrzeki k nym: Wi, gysz ges cye ksy{{ø}}szpta czelyadnykow sług kc- scyelnick, poswyoczcye sy{{ø}} z bracy{{ø}} wasz{{ø}}), a przinyeseye skrziny {{ø}} bosz{{ø}} pana israhelskego na myesczce, ktorez gey prziprawyono. abi, iako na pocz{{ø}}- tku, bo tedi nye b’ Jyscye przi tem, ra- nyl nas pan, tak y nynye b o d z nye- czso wam cziuycz1). Przeto po- swy{{ø}}cyly sy{{ø}} kaplany a sludzi koscyel- ny, abi nyesly skrziny* pana boga I- srahelskego. Y wsz{{ø}}ly sinowye Leui skrziny o bosz{{ø}}, iakosz przikazal bil Moyses podle slowra boszego, na ra- myona swa na szerdzach. Y rzeki Dauid ksy{{ø}}sz{{ø}}tom sług koscyelnick, ab: ustauily z bracye swey spyewaki na oiganoch y rozlycznego stroia, to gest na r{{ø}}cznich, y na rothack, y na kobossye, y na zwoneczkoch, abi brznyal w wisokoscyach zwy{{ø}}k
') Nie rozu. iał tego miejsca Wulgaty i zwikłał sens.
wyesyelya. Y ustawyly sludzi ko- scyelny Emana, sina Iohelowa, a bra- cy{{ø}}* gego Azapha, sina Barachiasowa. z sinow Merati, bracyey gich, Ethana, sina Casaie. A s nymy bracya gich, na drugem rz{{ø}}du, Zackariasza a Beri* a Iaziele, a Semiramotka a Iahiele a Ankelyba, a Banaiasza a Mazaiasza, a Mathatiasza a Elypkal{{ø}}, a Matkemana a Obededoma a Iehiele, wrotne. Ale spyewaci Eman, Azaph a Etkan na zwoneczkock myedzanick brznyely. A Zackarias a Oziel a Semiramotk, a Ia- ckiel a Hamet, Eliab a Hema, Azayas a Banaias, na r{{ø}}cznyczack cy g{{ø}}- dly. Ale Matkatias, Elyfalu a Mace- nyas, a Obededom a Ieykel a Ozaziu na skrzidleck przeg{{ø}}daly a na wycy{{ø}}znick g{{ø}}slyack. Conenias, ksy{{ø}}sz{{ø}} sług koscyelnick, nad prorocstwem biły') a ku przespyewanyu slotkey 137 pyeszny2), bi! zaiste wyelmy m{{ø}}dri. A Barachias a Elchana, wrotni skrzi- nye boszey. Potem Sebenyas a loza- phat a Xathanael a Amasia, Zacharias a Banaias a Eliezer kaplany tr{{ø}}byly tróbamy przed skrziny{{ø}} bosz{{ø}}. A Obededom a Achimaas bil/ wrotny skrzy- nye. Przeto Dauid a urodzenszi Isra- kelscy a tribunowye szly ku przenye- syenyu skrzinye zaslyubyenya boszego z domu Obededomowa s wyesyelym. A gdisz pomogl bog koscyelnim slugam, ktorzi nyesly skrziny{{ø}} zaslyubyenya boszego: offyerowaly syedm bi- kow a syedm skopow. Zatym Dauid obleczon bil w rucho byale y wszitci
sludzi koscyelny, gysz nyesly skrziny{{ø}}> spyewai{{ø}}c, a Conenias, ksy{{ø}}sz{{ø}} pro- «■ rocske myedzi spyewaki. a takesz Dauid obleczon bil s t o 1 {{ø}} lnyan{{ø}}. A wszitek Israhel wyozl skrziny{{ø}} zaslyubyenya boszego w spyewanyu a w zwy{{ø}}ku tr{{ø}}bnom, a tr{{ø}}bamy a w zwoneech, a r{{ø}}cznymy rotamy zrownawai{{ø}}c sy{{ø}}. A gdisz prziszla bila skrzinya bosza zaslyubyenya az do myasta Dauid: Ni- col* dzewka Saulowa, patrz{{ø}}e oken- cem, uzrzala krolya Dauida skacz{{ø}}ci a y- grai{{ø}}ci, wzgardziła gym w syerczuswem.
XVI.
I przinyesly skrziny{{ø}} bosz{{ø}}, a posta- wyly i{{ø}} poszrzod stanku, ktorisz ros- py{{ø}}1 bil Dauid gey. y obyetowal 2;ey wonne obyati y pokoyne przed bogem.
A gdisz dokonał bil Dauid ofyerui{{ø}}c zazszone obyati y pokoyne: poszegnal lyud w gymy{{ø}} bosze. Y rozdzelyl wszem po wszitkich, ot m{{ø}}sza az do nyewya- sti, kołacz chleba a cz{{ø}}scz my{{ø}}sa pye- czonego bawolowegc a uprazon{{ø}} w o- leyu zeml{{ø}}. Y ustawyl przed skrzi- nyó bosz{{ø}} z koscyelnick slug, gysz b sluszily a wspomynaly skutki gego a siauily y ckwalyly pana boga israkel- skego, Azapha ksy{{ø}}sz{{ø}} a drugego gego Zackariasza. Ale Iekiele a oeinira- motka a Iakiele a Matkai asza a Elya- ba a Banaiasza a Obededoma a Iehi- hele nad organi zaltarza a strun. Ale Azaph, abi brznyal zwonki. Banaiasza a Aziela kapłani, ustauil tr{{ø}}by{{ø}}c w tr{{ø}}- bi ustauicznye przed skrziny{{ø}} zasly- byenya* boszego. W ten dzen ustauil
*) Mr być: był. ł) Ma znaczyć melodya.
Dauid ksy{{ø}}sz{{ø}} ku chwalenyu pana A- zapka a bracy{{ø}} gego, to przespyewa- i{{ø}}c: Chwalcye boga a wziwaycye gy- my{{ø}} gego. oznamcye w lyudu na- lyaski gego. Spyewaycye gemu, a psalmi poycye gemu, a wiprawyay- cye wszitki dziwi gego. Chwalcye gymy{{ø}} swy{{ø}}te gego. raduy sy{{ø}} syerce szukai{{ø}}cick pana. Szukaycye pana y czsnoscy gego. szukayce oblycza gego zawzdi. Wspomynaycye na dziwi gego, które uczinyl, a na znamyona gego a na s{{ø}}di ust gego. Syemy{{ø}} isra- helovo, slugy gego. sinowye Iacoboui, z w o 1 e n y gego. On gest pan bog nasz, po wszey zemy s{{ø}}dowye gego. Wspo- inynaycye na wyeki slubi gego, rzeczi, które przikazal w tisy{{ø}}czu pokolenya. Giszto stwyrdzil s Abramem, a przisy{{ø}}ga gego z Isaakem. Y ustauil to Iacoboui za przikazanye, a Israhelowy w swyadeczstwye wyecznye, rzek{{ø}}c: Tobye dam zemy{{ø}} Kanaansk{{ø}}, powrózek dzedzicstwa waszego. Gdisz biły maley lyczbi, mały y oracze gey. A szły ot naroda do naroda, a s krolewstwa k lyudu gynemu. Nye przepuscyl nyszadnemu potwarzacz gick, ale karał za nye króle. Nye dotikaycye sy{{ø}} mazanick mick, a w proroceck mick nye zloscycye, Spyewaycye panu wszitka zemya! zwyastuycye dzen ote dnya zbawyenye gego. Wiprawcye w pogan- stwye slaw{{ø}} gego, we wszeck lyudzeck dziui gego. Bo wyelyki pan a ckwa- lebni barzo, a groźni nad wszitki bogy. Bo wszytci bogowye lyudzsci modli s{{ø}}, ale bog nyebyosa uczinyl. Chwa
ła a wyelebnoscz przed nym, syla y radoscz w myescye gego. Przinyescye, czelyadzi lyudzskey*, przinyescye bogu slaw{{ø}} y cesarzstwo! Daycye ckwal{{ø}} gymyenyu gego. podnyescye obyet{{ø}}, a przidzecye w obezrzenye gego, a modl- cye sy{{ø}} panu w obrazę swy{{ø}}tem. Porusz sy{{ø}} ot oblycza gego wszitka zemya, bo on zalozil swyat nyeporuszo- ni. Kaduycye sy{{ø}} nyebyosa, a wyesyel sy{{ø}} zemya, a rzeczecye w narodzech: pan krolyuge. Wzckucz') morze y pel- noscz gego, a wyesyelcye sy{{ø}} role y wszitko czso na nyck gest. Tedi b{{ø}}d{{ø}} chwalycz drzewye leśne przed bogem, bo prziszedl s{{ø}}dzicz zemye. Pockwal- cye pana, bo gest dobri, bo na wyeki mylosyerdze gego, a rzeczcye: Zbaw nas bosze, zbawycyelyu nasz, a zgromadź nas a wizwol ot poganow, acz sy{{ø}} spowyadacz b{{ø}}dzem gymyenyowy swy{{ø}}temu twemu, a wyesyelycz sy{{ø}} b{{ø}}dzem w twich spyewanyack. Posze- gnani pan bog israhelski ot wyeku az y na wyeki. A rzekny wszitek lyud: Amen, a ckwala b{{ø}}dz bogu! A tak o- stauil tu przed skrziny{{ø}} zaslyubyenya boszego Azapha a bracy{{ø}} gego, abi przislugowaly przed skrziny{{ø}} ustawycz- nye a otrzedzamy swimy. Potem od (?) Ededoma a bracya* gego osm a szesczdzesy{{ø}}t, a od (?) Ededoma, sina Iditum, a Osa ustauil wrotnimy. Ale Sadocha kapłana a bracy{{ø}} gego kapłani ustauil przed stanem boszim na wisokoscy, gen bil w Gabaonye, abi offyerowaly obyati panu na ołtarzu
') Wschucz tonet. W.).
138 «byatnem ustawycznye rano y wye- czor podle wszego, czso pysano w za- konye boszem, gisz przikazal Israhe- lowy. A po nyem ustauil Emana, a Idi- tum y gyne zwolyone, genego kaszde- go1) gymyenyem swim ku chwalenyu pana, bo na wyeki mylosyerdze gego. Eman takesz, a Iditiun, tr{{ø}}by{{ø}}ce tr{{ø}}- b{{ø}} a trz{{ø}}sai{{ø}}c zwoneczki, y wszitki g {{ø}} d z b i glosow wibornich ku spyewa- nyu panu. a sinom Iditum kasz{{ø}}c bicz wrotnimy. Y nawrocyl sy{{ø}} wszitek lyud do swego domu, y Dauid, abi takesz poszegnal domowy swemu.
XVII.
r
^ disz potem Dauid bidlyl w swem domu, rzeki ku Katano wy proroku: Owa, ia bidly{{ø}} w domu cedrowem, a skrzinya zaslyubyenya boszego pod skoramy gest Y rzeki Natan ku Dauidoui: Wszitko, czso gest na twem syerczu, uczin. bo gest s tob{{ø}} bog. Przeto tey noci stała sy{{ø}} rzecz bosza ku Natanowy, rzek{{ø}}c: Gydzi a mow Dauidoui, słudze memu: Tocz mowy pan : Nye b{{ø}}dzesz ti mnye dzalacz domu ku bidlenyu. Anym zaiste przebiwal w domu ot tego czasu, w lyem gesm wiwyodl Israhela z Egypskey zemye, az do tego dnya. ale zawzg^/m bil prze- myenyai{{ø}}ci myasta stanów, a przebi- wai{{ø}} w przikricyu2) ze wszitkim Israhelem. Zalym ku któremu s{{ø}}dzi Israhelskemu mowyl, gym gesm bil przikazal, abi pasły lyud moy, a rzeki: Przeczesz my nye udzalal domu ce
drowego ? A przeto nynye tak b{{ø}}dzesz mowycz ku słudze memu Dauidoui: To mowy pan zast{{ø}}pow: lam cyó wz{{ø}}1, gdisz na pastwye za stadem chodził, abi bil wodzem lyuda mego israhelskego. A bilem s tob{{ø}}, dok{{ø}}tkolysz szedł, a zbyłem wszitki nyeprzyiacyele twe przed tob{{ø}}, a uczinylem tobye gy- my{{ø}} wyelyke, iako genego z wyelikich, gysz s{{ø}} slaw{{ø}}tny na zemy. A dalem myasto lyudu memu israhelskemu. scze-> pyon b{{ø}}dze a przebiwacz b{{ø}}d{{ø}} w nyem, a wy{{ø}}cey nye b{{ø}}dze poruszon, any sinowye nyeprawosci zetr{{ø}} ge, iako ot pocz{{ø}}tka ote dnyow, w nychsze dalem s{{ø}}dze lyudu memu israhelskemu, a po- nyszdem wszitki nyeprzyiacyele twe. Przeto zwyastuy{{ø}} tobye, isze udzala bog tobye dom. A gdisz wipelnysz dny twe, abi szedł ku oczczom twim, wzbudzę syemy{{ø}} twe po tobye, gen b{{ø}}dze z sinow twich, a utwyrdz{{ø}} krolewstwo gego. On udzala mnye dom, a utwyrdz{{ø}} stolecz gego az na wyeki. A b{{ø}}- d{{ø}} gemu oczcem, a on mnye b{{ø}}dze sinem. a mylosyerdza mego nye otey- m{{ø}} ot nyego, iakosm oti{{ø}}1 ot tego, gen przed tob{{ø}} bil. Y ustawy{{ø}} gy w domu mem a w krolewstwye mem I az na wyeki, a stolecz gego b{{ø}}dze przeutwyrdzoni na wyeki, podle wszech slow tick a podle wszego wydzenya tego. Tak mowyl Natan ku Dauidoui. A gdisz prziszedl kroi Dauid, a syadl przed bogem, rzeki: Kto gesm ia, panye bosze, a ktori dom moy, abi dal my take rzeczy? Ale y to mało zda sy{{ø}} w twem opatrzenyu, a przeto mo-
63
') unumquemque. 3) in tentorio.
wylesz na dom slugy twego, takesz na b {{ø}} d {{ø}} c e czasy, a uczinylesz my{{ø}} dziwnego nade wszitki lyudzi, panye bosze moy! Czso wy{{ø}}cey przidano mo- sze bicz Dauidoui, gdiszesz tak osla- uil slug{{ø}} twrego? Podle syercza twego uczinylesz wszitk{{ø}} wyelebnoscz tó, a chcyalesz oznamycz wszitka zwye- lyczenya ta. Panye, nye rownya tobye, a nye gynego boga, kromye cyebye ze wszech, o ktorich sliszely- smi usziiną naszima. Ktori gest gyni, iako lyud twoy Israhel, naród gyni na zemy, k nyemu szedł bog, abi wizwolyl a uczinyl sobye lyud w swoy wye- lykoscy a w grozach, a wirzucyl na- rodi przed gich oczima, geszesz z E- gypta wizwol(U) ? Y polozilesz lyud twoy israhelski tobye w lyud az na wyeki, a ty panye uczinylesz sy{{ø}} bogem gego. Przeto yusz panye, rzecz, i{{ø}}szesz mowyl słudze twemu y domu gego, sczwyrdzi na wyeki, a uczin, iakosz mowyl, acz ostanye wyelykye gymy{{ø}} twe, a wyelebno b{{ø}}dze az na wyeki. a b{{ø}}dze rzeczono: Pan zast{{ø}}pow bog israhelski, a dom Dauidow, slugy gego. trwacz b{{ø}}dze s nym. Bo ty, panye bosze moy, ziawylesz w ucho słudze twemu, abi mu udzalal dom, a przeto nalyazl sługa twoy doufanye, abi sy{{ø}} modlyl przed tob{{ø}}. Przeto nynye panye, ti gesz bog, a mowylesz słudze twemu taka dobrodzeystwa. A pocz{{ø}}lesz blogoslawyenstwo domu słudze twemu, abi zawzgy bil przi tobye, bo twim poszegnanym poszegnan b{{ø}}- dze na wyeki.
J
A stało sy{{ø}} potem, gdisz Dauid pobył Fylystinske, a ponyszil gich sini, a od- i{{ø}}1 Geth y dzewki gego z r{{ø}}ki Fylystinow, pobyw y Moaba, y biły Moab- sci slugamy dauidowimy, dawai{{ø}}cz gemu dari. Tegosz czasu pobył Dauid krolya Adadezera Sobskego, włoscy E- matłi, gdi bil vigechal, abi roszirzil swe państwo az do rzeki Eufratem Y odzer- szal Dauid tysy{{ø}}c wozow gego, a syedm tysy{{ø}}czow- gezdnich, a dwadzescya tysy{{ø}}czow- m{{ø}}szow pyeszich. Y zchromyl wszitki konye wrozowe, kromye sta wozow, gesz ge sobye zachował. Tedi takesz przicy{{ø}}gn{{ø}}1 Syrus, kroi Damaski, chcz{{ø}}c pomoc Adadezerowy krolyowy Sobskemu. ale y tego po11 byl Dauid 139 dwadzescya tysy{{ø}}czow m{{ø}}szow. A posadził ricerze w Damasku, abi Syria takesz sluszila gemu a dawała dari. Y pomagał gemu pan we wszech rzeczach, ku ktorim szedł bil. Y pobrał Dauid tuli złote, ktoresz myely sludzi Adadezerowi, a przinyosl ge do Ierusalema. A takesz s Tebatli a z Chun, tak rzeczonich myast Adadezerowich, mosy{{ø}}dzu wyele, z nyego Salomon u- dzalal morze myedzane, a slupi y ss{{ø}}- di myedzane. To gdisz usliszal Tou, kroi Emaczski, ysze Dauid pobył wszitk{{ø}} woysk{{ø}} Adadezerow{{ø}}, krolya Sobą: poslal swego sina Adurama ku krolyowy Dauidowy, sz{{ø}}daiycz od nyego my- ru, a raduy{{ø}}cz sy{{ø}} temu, isze poboio- wal a pobył Adadezera. bo przecywnyk bil Tou krolyowy" Adadezerowy. Ale
y wszitki ss{{ø}}di zlote y srzebrne y myedzane poswy{{ø}}cyl krol Dauid bogu, a szrzebro y złoto, gesz bil kroi pobrał ze wszelkich narodow, yzYdumskich, iako y Moabskich, y ot sinow Amonowich, y ot Fylystinskich y Amalechit- skich. Potem Abyzay, sin Sarvie, pobył Edoma w dolyu Solnem, oszm- naczcye tysyóczow. y ustawy w Edo- mye posatk{{ø}}, abi sluszily Dauidowy Edomsci. Y sprauil pan Dauida we wszi- tkem, k czemuszkole sy{{ø}} przyczinyl. Przeto krolyowal Dauid nade wszim Israhelem, czinyócz s{{ø}}di a prawd{{ø}} wszemu swemu lyudu. Potem Ioab, sin Sar- uie, bil nad woysk{{ø}}, a Iozaphat, sin Aylud, kanclerzem. A Sadoch, sin A- chitob, a Achimelech, sin Abyatarow, bilasta kaplanmy, a Suza pysarzem. Ale Bananias, sin Ioyadi, nad zast{{ø}}pi strzelczow a samostrzelnykow. ale sinowye Dauidowy pyrwy u r{{ø}}ki krolyowi.
XIX.
-Potem sy{{ø}} przigodzilo, ysze umarl Naas, kroi sinow Amonowich, a krolyowal Amon, sin gego, w myasto gego. Y rzeki Dauid: Uczinyó mylosyer- dze z Amonem, sinem Naazowam. bo gego ocyecz ukazowal mylosyerdze mnye. Y poslal Dauid ku gego ucyeszenyu, dlya smyercy gego oczcza. A gdisz prziszly do zemye sinow Amonowich, abiAmona ucyeszily: rzekli ksy{{ø}}sz{{ø}}ta sinow Amonowich ku Amonowy: Ti mnymasz, bi Dauid prze sw{{ø}} czescz poslal, abi cy{{ø}} ucyeszil nad szmyercy{{ø}} oczcza twego, a nye znamyonasz, isze
przeto, abi wilaz{{ø}}czily y wispye- gowaly a opatrzily zemy{{ø}} tw{{ø}}, przisly k tobye slugy gego. Przeto Amon ob- lisyl (obłysił) slugy Dauidowi, a ogolyl a rostrzigal gich suknye ot gick byodr az do nog, y puscyl ge. Ony gdisz od- yd{{ø}}, a to wskazały Dauidoui: poslal przecyw gym (bo wyelyke pot{{ø}}- pyenye cyrpyely), y przikazal, abi o- staly wr Iericho, doi{{ø}}dbi nye odrośli brodi gich, a tedi abi sy{{ø}} wrocyly. Wy- dz{{ø}}cz sinowye Amonowy, isze przes- prawye uczinyly Dauidoui: tak Amon, iako y gyni lyud, posiały tisy{{ø}}cz lybr srzebra, abi przewyezly sobye s Meso- potanyey a z Syriey a z Maacki y z Sabi wozi y geszcce. Y przywyeszly dwa a trzsydzescy tysy{{ø}}czow wozow y krolya Maacha z gego lyudern. Cy gdisz p r z i g e 1 y, rozbyly swe stani w krayu Moabskem. a sinowye Amonowy se- brawszi sy{{ø}} s swich myast, pocy{{ø}}gly ku boyu. To gdisz usliszal Dauid, poslal Ioaba a wszitk{{ø}} woysk{{ø}} m{{ø}}szow silnich. A szedszi sinowye Amonowy, spyc{{ø}} sposobyly podług broni myesczskey. Ale krolyowye, gysz na pomocz przigely, rozdnye*') na polyu stały. Przeto Ioab zrozumyaw, isze boy b{{ø}}dze przecyw sobye s przotku y na poslyatku: przebraw m{{ø}}sze przesylne ze wszego Israhela, y wzruszi sy{{ø}} przecyw Syrskemu. A ostateczn{{ø}} stron{{ø}} lyuda dal pod r{{ø}}ki Abyzay, brata swego, abi sy{{ø}} poruszily przecyw sinom Amonowim. Yrzeki: Przemog{{ø}}lycz my{{ø}} Syrsci, b{{ø}}dz my na pomoc. Gęstły cy{{ø}}
■) separatim (różnie?).
przemog{{ø}} sinowye Amonowy, ia b{{ø}}d{{ø}} tobye ku wspomozenyu. Posyl sy{{ø}}, a czinmi sobye m{{ø}}sznye prze nasz lyud y prze myasta boga naszego, ale pan, czso sy{{ø}} gemu dobrego uzrzi, to liczi ny. Y poruszil sy{{ø}} Ioab y lyud, gisz bil s nym, przecyw Syrskemu ku boyu. y gonyl ge. Potem sinowye Amonowy uzrzawszi, ysze byezi Syrski: takesz.y ony pobyeszely przed Abyzay, bratem gego. y weszły s{{ø}} do myasta, y wro- cyl syó Ioab do Ierusalem. A uzrzawszi Syrski, ysze pobyt ot Israhela, poslal posli , abi prziwyedly Sirskego, gisz za rzek{{ø}} bidlyl. myedzi ktorimy bilo ksy{{ø}}sz{{ø}} Sophat nad ricerstwTem, Adadezer bil gich wódz. To gdisz bilo Dauidowy wskazano, sebraw wszitek Israhel, przeszedł Iordan, y rzucy syó na nye, szikowaw na bok gedn{{ø}} woysk{{ø}}, abi s nymy boiowal. Y ucyekal Syrski przed Israhelem. Y zbył Dauid Syrskich syedm tysyóci wozow, a czter- dzescy tysy{{ø}}czow pyeszich, y Sophata ksyósy{{ø}} tey wmyski. A uzrzawszi gyny sludzi Adadezerowy, isze ot Israhela przemoszeny, ucyekly ku Dauidowy, y sluszily gemu. A wy{{ø}}cey Syria nye radziła dawacz pomoci sinom A- monowim.
XX.
c
kJtalo sy{{ø}} gest po roce, tego czasu ktorego obikly krolyowye na woyni wi chadzacz, sebral Ioab woysk{{ø}} y moc ricerstwa, y kaził zemy{{ø}} sinow Amonowich, a szedł y obiegi Rabaad. ale Dauid bidlyl w Ierusalemye, gdisz
ioab pobył Rabaat y skaził ge. A wsz{{ø}}w Dauid koron{{ø}} zlot{{ø}} z głowi Melchono- wi, a nalyazl na nyey na wadze lybr{{ø}} złota y przedroge kamyenye. y uczinyl sobye Dauid z nyego korono y wy elki plyon z myasta pobrał. A ten lyud, gen bil w nyem, wiwyodl gy precz, y kazał gy cepi mlocycz, a ze- lyazne broni po nych wloczicz, a oko- wanimy wozi przes nye geszdzicz, tak abi biły rostargany a starcy (starci) wrszit- ci. Tak uczinyl Dauid wszitkim mya- stom sinom Amonowim. y wrocyl sy{{ø}} ze wszitkim swim lyudern do Ierusalema. Potem sszedl sy{{ø}} boy w Gazer przecyw Filysteom, w nyemsze zabyl Sobochae Uzaritheyskego, Zaphi z rodu Raphaymowa, y ponyzil ge. Gyni takesz boy stal sy{{ø}} przecyw Fylyste- om, w nyemsze zabyl od boga dani'), sin Saltus, Bethleemski, brata Golyata Getheyskego, w gegosz kopyiu drzewo bilo iako nawmy- tkaczow. Ale y gyni sy{{ø}} boy przigodzil w Geth, w nyemsze bil czlowyek przedlug^, po szescy palczoch mai{{ø}}c, tich bilo spolu dwadzescya y cztirzi. ten takesz z Rapha- yma pokolenya bil urodzon. Ten ur{{ø}}- gal Israhelowy, y pobył gy Ionathan, sin Saama, brata Dauidowa. Cy s{{ø}} sinowye Raphaymowy w7 Geth, gisz se- szly od r{{ø}}ki Dauidoui a sług gego.
XXI.
Potem Sathan poruszil sy{{ø}} przecyw Israhelu, a pop{{ø}}dzil Dauida, abi zly- czil israkelski lyud. Y rzeki Dauid ku
') ^Adeodatus* w Wulg.
Ioabowy a ksy{{ø}}sz{{ø}}tom lyuczskim: Gydz- cye a zlyczcye Israhel, od Bersabee asz do Dan, y przinyescye my lyczbó? abich wzwyedzal. Y otpowyedzal Ioab: Przisporz pan lyuda swego sto krocz wy{{ø}}cey, nysz go gest! wszakosz, panye moy krolyu, wszitci s{{ø}} sludzi twoy, przecz szuka tego pan moy, czsobi za grzech bilo polyczono Israhelowy? Ale słowa krolyowa wy{{ø}}cey sy{{ø}} przemogła. A wiszedw Ioab, obszedł wszitek Israkel y wrocyl sy{{ø}} do Ierusalema, y dal Dauidoui lyczb{{ø}} gyck, gesz bil obszedł.
Y naleszona lyczba wszego Israhela ty- sy{{ø}}cz tysy{{ø}}czow a sto tysy{{ø}}czow m{{ø}}- szow, gysz myeczem wlodn{{ø}}ly. a z Iwdi‘) trsy2) sta a syedmdzesy{{ø}}t tisy{{ø}}- czow boi{{ø}}iownykow*. Bo Leui a feen- yamynowa* nye zlyczil bil, przeto isze przezdz{{ø}}cznye* czinyl krolyowo przikazanye. Y nye lyubylo sy{{ø}} panu przikazanye to, y zranyl Israhela. Y rzeki Dauid bogu: Zgrzeszilem barzo, yszem to uczinyl. prosz{{ø}}, odnyesz zloscz slugy twego, bom nyem{{ø}}drze uczinyl.
Y rzeki pan ku Gadowy ku proro- kowy, rzek{{ø}}cz: Gydzi a mow ku Dauidowy : Tocz mowy pan: Ze trsy ech rzeczi dauam wolenstwo tobye. geno , ktoresz ckcesz, sobye zwoi, acz ucziny{{ø}} tobye. A gdisz przidze Gad ku Dauidoui, rzeki gemu: Tocz mowy pan: Zwoi sobye, które chcesz: albo trsy lyata glod w zemy, albo za trzi myesy{{ø}}ce ucyekanye przed swimy nye- przyiacyelmy, a gych myecza nye mo- g{{ø}}cz ucyecz, albo trsy dny myecz bo-
') Tak w koder ie. Czytać: Judy. *) W Wulg. 4T0.000.
szi pusczoni na zemy{{ø}} smyercy, a an- gyola boszego, gen b{{ø}}dze bycz (bić) po wszitkich kraioch Israhela. A przeto nynye widz, czsobick otpowyedzal temu, gen my{{ø}} poslal. Y rzeki Dauid ku Gadowy: Ze wszeck stron s{{ø}} my u- czisznyenya. Ale lepyey my gest, abick sy{{ø}} dostał w r{{ø}}ce bosze, bo s{{ø}}* wyelye myiosyerdza gego, nyszly w róce lyudzske. Y poslal pan mor na Israkel. y padło z Israkela syedmdzesy{{ø}}t tisy{{ø}}czow m{{ø}}zow. Przeto poslal angyola do Iemsalem, abi gy ranyl. a gdisz bil') ge, uzrzaw pan y slyutowal sy{{ø}} nad wyelyk{{ø}} zloscy{{ø}}, y przikazal an- gyolowy, gen byl, rzek{{ø}}cz: Dosycz gest yusz, przestań r{{ø}}ka twa! A tak angyol boszi stal podle myesczcza Omanowa Gebuzeyskego. A wznyosl oczy swoy Dauid, uzrzal anioła boszego, stoi{{ø}}cz myedzi nyebem a myedzi zemy{{ø}}{{ø}}, a wT gego r{{ø}}ce nagy myecz, obrocyw sy{{ø}} przecyw Iemsalem: y padły tako on, iako wy{{ø}}czszy urodzenym z lyudu, o- dzany Cylycyum, padszi2) na zemy. Y rzeki Dauid ku panu: Wszakom ia, genszem kazał, abi lyud bil zlyczon. iacyem zgrzeszil, iam zlee uczinyl. To stadko czso złego zasluszilo? Panye bosze moy, obrocz sy{{ø}}, prosz{{ø}}, r{{ø}}ka twa na my{{ø}} a na dom oczcza mego, acz lyud twoy nye bódze zbyt. A tak angyol boszi przikazal Gadowy, abi rzeki Dauidoui, abi udzalal ołtarz panu bogu na myesczczu Ornanowye Ie- buzeyskego. Tedi Dauid podle rzeczi
') Nad i (w słowie bił) napisane w kodexie y, jako poprawka zamiast i. *) nProniu. W.
Gadowi szedł, iako gemu mowyl słowem boszim. Ale Oman, gdisz bil wezrzal, a uzrzal anyola boszego s swimy cztirmy sini, skriw sy{{ø}}, bo wr ten czas mlocyl na gumnye pszenyczó. Tedi gdi poydze Dauid ku Omanowy, uzrzaw gy Oman, y poydze przecywr gemu z gumna, y poklonyl sy{{ø}} gemu, padw na zemy. Y rzeki gemu Dauid: Day my myesczce swe, acz udzalam na nyem ołtarz panu bogu. a zacz stoy'), to szrzebro wezmyesz, acz przestanye rana od lyuda. Y rzeki Oman ku Dauidowy: Weźmy moy panye krolyu myły, a uczin z nyego, czso sy{{ø}} tobye lyuby. a k temu dam y woli ku obyecye, y cepi w myasto drew, y pszeny- ce ku obyecye poswy{{ø}}tney, wszitko rad 141 dam. Y rzeki gem (u) kroi Dauid: Ny-
kako tak nye b{{ø}}dze, ale srzebro dam, zacz stoy. bo any nyczs tobye mam odi{{ø}}cz, a tak obyetowacz panu zapalne obyati wdz{{ø}}czne. Przeto dal Dauid Omanowy za myesczce szescz set z a- wazi złota wag?/ przesprawyedlywey. Y udzalal tu ołtarz panu y obyatowal obyati zaszone y pokoyne, a wziwal pana, y usliszal gy w ognyu z nyeba na ołtarzu obyetnem. A angy{{ø}}lowy* przikazal pan, y wrs czinyl myecz swoy w noszni. A natichmyast Dauid uzrzaw*, isze gy usliszal pan na myesczczu Ornanowye Iebuzeyskego, y zabyl gemu tu obyat{{ø}}. A stan bozi, gen bil uczinyl Moyses na pusczi, y ołtarz obyetni w t{{ø}} dob{{ø}} bil na górze Gabaon. Y nye mogl Dauid gydz ku
ołtarzu, abi sy{{ø}} tam modlyl bogu, bo bil wyelykim strachem przestraszon, wydz{{ø}}cz angyola boszego.
XXII.
rzeki Dauid: Tocz gest dom boszi, a ten ołtarz ku palenu* obyati w Israhelu. Y przikazal, abi biły sebrany wszitci wipowyedzeny z zemye Israhel- skey, y ustawyl z nych łamacze, abi łamały kamyenye a cy{{ø}}saly*, abi dza- lan bil dom bozi. A wyele zelyaza ku goszdzom drzwyanim y ku dlubanyu (?) y ku spogenyu, y prziprawyl Dauid nyezmyern{{ø}} wag{{ø}} mosy{{ø}}dzu, y drzewya cedrowego. Tego lyczba nye mogła domnymana bicz, gesz Sydonsci a Tyrsci przinyesly ku Dauidowy. Y rzeki Dauid: Salomon, sin moy, gest dzecy{{ø}} malyutke a roskoszne. ale dom, gen ia ckcz{{ø}} dzalacz bogu, taki ma bicz, abi po wszitkich kraynach bil myano- wan. przeto prziprawy{{ø}} gemu potrze- b{{ø}}. A prze t{{ø}} prziczin{{ø}} przed sw{{ø}} smyer- cy{{ø}} przigotowal wszitek nakład, a wezwał sina swego Salomona, y przikazal gemu, abi udzalal dom panu bogu israhelskemu. Y rzeki Dauid ku Salomonowy: Sinu moy, ma wolya bila, abich udzalal dom gymyenyu boga mego. Ale stała sy{{ø}} rzecz bosza ku mnye, rzek{{ø}}cz: Wyelesz krwye przelyal, a wyelesz boiow boiowal. przeto nye b{{ø}}- dzesjz moc dzalacz domu gymyenyu memu, tako krew przelyaw przede mn{{ø}}. Ale sin, gen sy{{ø}} tobye urodzi, b{{ø}}dze m{{ø}}sz przepokoyni, a ia gemu ucziny{{ø}} pokoy ode wszech nyeprzyiacyol gego
*) „Et quantum valet1. W.
w okol, a prze t{{ø}} prziczyn{{ø}} Pokoyni slin{{ø}}cz b{{ø}}dze, a myr a pokoy dam Israhelu we wszech dnyoch gego. Ten udzala dom gymyenyu memu. ten b{{ø}}- dze mnye za sina, a ia gemu b{{ø}}d{{ø}} za oczcza. y uczwyrdz{{ø}} stolecz krolewstwa gego nad Israhelem na wyeki. Przeto sinu moy, b{{ø}}dz pan s tob{{ø}}, a przebiway, a dzalay dom panu bogu twemu, iako mowyl o tobye. A day tobye pan m{{ø}}droscz a smisl, abi mogl rz{{ø}}dzicz Israhela a ostrzegacz zakona pana boga twego. Bo tedi moszesz pomnoszon bicz, gdisz zachowasz przikazanye a s{{ø}}di gego, gesz roskazal pan Moyszesza*, abi uczil Israhela. Posyl sy{{ø}}, a czyn m{{ø}}sznye, nye boy sy{{ø}} any ly{{ø}}kay. Owa, toczyem ia w mem ubóstwie prziprawyl nakład domu boszemu, sto tysy{{ø}}cz* lybr złota, a szrebra tysy{{ø}}cz tysy{{ø}}czowr lybr. ale mosy{{ø}}dzu a szelyaza nye wagy any lyczbi, bo wyelykoscz przemaga lyczb{{ø}}. drzewa a kamyenya, tegom przigotowal ku wszey potrzebye. A masz takesz wyele rzemy{{ø}}szlnykow', gysz lamy{{ø}} kamyen, wapno zg{{ø}}, y teszarzow y wszelkich rzemy{{ø}}szlnykow y wezelkego rzcmy{{ø}}- sla ku uczinyenyu dzala przem{{ø}}drick, ot złota, y ot srzebra, y ot mosy{{ø}}dzu, y ot zelyaza, gegosz nye lyczbi. Przeto wstań, a dzalay, a pan b{{ø}}dze s tob{{ø}}. Y przikazal Dauid wrszitkim ksy{{ø}}- sz{{ø}}tom israhelskym, abi pomagały' Salomonowy sinu gego. Wydzcye, rzeki, ysze pan bog s wamy gest, a dal wam pokoy' we wszitkem okr{{ø}}dze, y poddał wszitki nyeprzyiacy ele w wrasz{{ø}} r{{ø}}k{{ø}},
a poddana zemya panu y wszemu lyudu gego. Przeto prziczincye syercza wasza y dusze wasze, abiscye szukały pana boga waszego, a powstancye a uczincye swy{{ø}}cz panu bogu waszemu, acz b{{ø}}dze wnyesyona skrzinya za- slymbyenya boszego y ss{{ø}}di poswy{{ø}}- czone bogu w domu, gen sy{{ø}} udzala gymyenyu boszemu.
XXIII.
P
JL otem Dauid b{{ø}}d{{ø}}cz star a pełen dny, ustauil królem Salomona sina swego nad Israkelem. A sebraw ksy{{ø}}sz{{ø}}ta i- srakelska y kapłani y koscyelne slugy. y zlyczoni slugy koscyelne ode dwudzestu lyat a nadto. Y naleszono osm a trzidzescy tysy{{ø}}czow m{{ø}}szow. S tich wibrany s{{ø}} a rozdzeleny k sluszbye domu boszego dwadzescya a cztyrzi tysy{{ø}}ce, probosczow *) a s{{ø}}dz szescz tyr- sy{{ø}}czowr. A wrotnich cztirzi tysy{{ø}}ce, a tilkesz spyewakow spyewai{{ø}}cz panu na g{{ø}}slyach a na organyeck, gesz uczinyl Dauid ku spyewaniu. Y rozdzelyl ge Dauid po oczrzedzack sinow Leui, to gest Gersonouick a Caatko- uick a Merari. A Gersonouick* Leedam a Semey. A sinowye Leedan: ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Geiel a Setkam a Geel, trsye. Sinowye Symeonoui: Salomyt a Oziel a Aram, cy trsye. cy ksy{{ø}}sz{{ø}}ta czelyadzi Lee- damowick. Potem sinowye Semeowyr: Lecha), Zyza a Iaus, a Baria, cy czti- rze sinowye Semeowy. Y bil Leck2) pyrwi, a Zyza drugy. Ale Iaus a Ba- 142 ria nye myalasta wyele sinow, a prze-
’) „praepositorum“. W. 5) W' Wulg. Leheih.
tosta w geney czelyadzi a w genem domu polyczona. Sinowye Caatoui: Amranr a Yzar, Ebron a Oziel, czti- rze. Sinowye Amramoui: Aaron a Moyses. y odl{{ø}}czou Aaron, abi sluszil w swy{{ø}}cy swy{{ø}}tich, y sinowye gego az na wyeki, abi zazegal kadzidło panu podle obiczaia swego, a blogoslauil gego gymy{{ø}} wyecznye. A takesz Moyszesza , czlouyeka boszego sinowye przilyczeny s{{ø}} w pokolenye Leui. Sinowye Moyszeszowy: Gerson a Elya- zer. Sinowye Gersonowy: Sebuel pyr- wri. Y biły sinowye takesz Eleazarowy: Roboia* pyrwi, y nye myal Elyazar gynich sinow. Ale sinowye Roboya- szowy rosplodzily sy{{ø}} barzo. Sinowye Yżarowy: Salomyt pyrwi. Sinowye E- bronowy: Ieriachu pyrwi, Amazias dru- gy, Iaziel trzecy, Gechram czwarti. Sinowye Ozf«/)elowy: Mycha pyrwi, Iezia drugy. Sinowye Merari: Mooly aMuzi. Sinowye Mooly: Eleazar a Cis. A u- marl Eleazar nye mai{{ø}}cz sinow, geno dzewki. y pojmowały ge sobye sinowye Cis, bracya gich. Sinowye Muzi: Mooly a Eder a Gerirnyt, trsye. To s{{ø}} sinowye Leui w swem pokolenyu y w czelyadzach swich, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta po oczrze- dzack y po lyczbas* kaszdey głowi, gysz czinyly dzala w sluszbye domu boszego ode dwudzestu lyat a nad to. Bo rzeki Dauid: Otpoczinyenye dal bog israhelskim lyudzem swim, a przebitek asz na wyeki w Ierusalemye. Nye b{{ø}}dze trzeba sluszbi slugam koscyel- nim, abi wy{{ø}}cey stan nosyly y wszitki gego ss{{ø}}di k sluszbye. A tuk po
dle przikazanya Dauidowa naposledz- bi (?) *) polyczono sinow Leui lyczb{{ø}} ode dwudzestu lyat a nad to. Y b{{ø}}dp pod r{{ø}}k{{ø}} sinow Aronowick ku potrzebye domu boszego, w syenyach a w poswy{{ø}}tnick comorack, y w myesczczu ocziscyenya, y w poswy{{ø}}tnyci, y we wszeck uczinceck służebności koscyola bożego. Ale kaplany ustawyeny b{{ø}}d{{ø}} nad chlebi poswy{{ø}}tnimy a nad obyat{{ø}} cklebow{{ø}}, y nad przaznki y nad przeznyczamy, y nad kotli, y nad Chlebem prazonim na panwy, a nad warzo- nim y nade wsz{{ø}} wag{{ø}} y nad myar{{ø}}. Ale sług// koscyelne abi stały rano ku chwa- lenyu a ku spyewanyu panu, a takesz k wyeczoru, tak w obyatach kadzidl- nich domu boszego, iako w soboti y w kalendi y na gyna swy{{ø}}ta, podle lyczbi a duckownich obiczaiow a wszelke* rzeczi, ustawnye stoycye (?) przed bogem. A ostrzegaycye zackowanym* stanu zaslyubyenya, y rz{{ø}}du swy{{ø}}tne- go, y obiczaia sinow Aarouowich swey bracy, abi przislugowaly w domu bozem.
NXI1II.
Potem sinow Aaronowack cy dzalo- wye b{{ø}}d{{ø}}*): Sinowye Aaronowy: Nadab a Abyu, Eleazar a Ytamar. Y u- marlasta dwa: Nadab a Abyu przed oczcem swim przes sinow, a kapłaństwa uzi wal Ytamar a Eleazar. Y roz- dzelyl* 3) Dauid, to gest Sadocha z sinow Eleazarouick [a] Abimaleck* fsj si-
‘) „novissima* (sc. praecepta). W. W Wulg. erant.
3) Wypuścił: je.
now Ytamarouich, podle oczrzedzy swich. Y nalezeny s{{ø}} wyelym wy{{ø}}cey sinow Eleazarowieli myedzi m{{ø}}szmy ksy{{ø}}sz{{ø}}ti, nysz sinow Ytamarowich. Y rozdzelyl gym, to gest sinom Eleaza- rowim, szescznaczcye ksy{{ø}}sz{{ø}}t po czelyadzach a domyech, a z sinow Ytamarowich osm ksyosz{{ø}}t po czelyadzach a domyech swich. A tak gest oboi{{ø}} t{{ø}} czelyadz rozdzelyl myedzi sob{{ø}} lyosmy, bo bila ksy{{ø}}sz{{ø}}ta ta swy{{ø}}cy y domu boszego, tako z sinow Eleazarowach, iako z sinow Ytamarowich. Y popysal ge Semeyas, sin Natanaelow, pysarz sług koscyelnich, przed królem y przed ksy{{ø}}sz{{ø}}ti y przed kapłanem Sadochem a Achimelech, sinem Abyatarowim, y przed ksy{{ø}}sz{{ø}}ti kaplanskey czelyadzi a sług koscyelnich. geden dom, gen mymo gyne bil powiszon, Eleazarow. a drag*/ dom, gen pod sob{{ø}} myal o- stanye1), Ytamarowy. Y wiszedl pyrui lyos Ioiarib, drng?/ Gedeye, trzecy Ha- rim, czwarti Seorim, py{{ø}}ty Melchie, sosti Maynan, syodmi Akos, ósmi Abya, dze- wy{{ø}}ti Hyensu*, dzesy{{ø}}ti Sechenna, g e- dennaczcye Elyarib, dwanaczcye Iachim, trzinaczcye Offa, czternaczcye
') Wulg. caeteros.
Izbaal, py{{ø}}tnaczcye Belga, szescznaczcye Emyner, syedmnaczcye Ezir, osm- naczcye Abezes, dzewy{{ø}}tinaczcye Fateyas, dwadzescya Iezechiel, dwadzescya y geden Iachim, dwadzescya y dwa Gamul, XXIII * Dalyau, XXIIII Mazaau. Ta otrzedz sinow Leui podle sluszeb swich, abi wchadzaly w dom boszi a podle rz{{ø}}du sw^ego pod r{{ø}}kó Aaronow{{ø}}, oczcza swego, iako przikazal bog Israhelu. A tak z sinow Leui, gisz ostatny biły, z sinow Amra- nowich kaplany biły Subhael, a sinowye Subhaelowy, Gedera. Ale z sinow Roboe ksy{{ø}}sz{{ø}} Iezias a Yzaaris, sin Salemot. Ale Salemotow sin Genadiar, a sin gego Gerian pyrw i, Amarias dru- gy, Zaziel trzecy, Getmaon czwarti. Sin Ezielow Micha, sin My chow Samyr. Brat Mychow Iezia, sin lezie Iachar. Sinowye Merari Mooly a Muzi. Sin Io- ziamow Dennon, a sin Merari Ozian a Soem a Sachur a Ebri. A Mooly sin Eleazar, gen nye myal dzecy. Ale sin Cis Ieramel. Sinowye Muzi: Mooly a Edera a Serimot. Cy sinowye Leui podle domu czelyadzi swich. Myotaly só y ony lyosi przecyw...
Tu ośmiu kart brak.
a
m
PARALIPOMENON II
(VI, 33).
^43 _,. genszem udzalal gymyenyowy twemu. Gestlybi wiszedl lyud twoy ku boiu przecyw twim i) przecywnykom drog{{ø}}, i{{ø}}szbi ge poslal, a pomodly{{ø}} sy{{ø}} tobye w drodze, na nyeysze myasto gest, geszesz zwolyl, a dom, genszem udzalal gymyenyu twemu: ti uslisz z nyeba modlytw{{ø}} gich a proszb{{ø}}, a po- mscysz. Gestlybi zgrzeszipy; przecywr tobye (any gest czlowyek, genbi nye zgrzeszil), a roznyewalbi sy{{ø}} na nye y podalbi ge nyeprzyiacyelyom, iszebi ge wyedly i{{ø}}te do zemye dalekey albo blyskey, a obrocylybi sy{{ø}} swim syercem w zemy, do nyeybi i{{ø}}cy wye- dzeny biły, czinyly pokaianye a pomodlyly sy{{ø}} tobye w zemy i{{ø}}czstwa swego, rzek{{ø}}cz: Zgrzeszilysmi, nyepra- wyesmi czinyly, nyesprawyedlywyesmi czinyly: a obroczillybi* sy{{ø}} k tobye w czalem syerczu swem y we wszey duszi swey w zemy i{{ø}}czstwa swego, do nyeyze wyedzeny*, b{{ø}}d{{ø}}lycz sy{{ø}} mo- dlycz tobye przecyw drodze zemye swey, i{{ø}}zesz dal oczczom gich, a myasta, iezesz zwolyl, a dom* 2), genszem udzalal gymyenyu twemu: ty usliszick* z nyebyos, s przebitka twego twar-
') Miało być: swym. 3) W Wulg. domus (gen. sg.), co tłómacz wzi§ł za pierwszy przypadek.
dego, modlytwi gich, a uczin s{{ø}}d a odpuscz lyudu twemu, aczkoly grzesznemu. Bo ti gesz bog moy, otworzta sy{{ø}}, prosz{{ø}}, oczi twoy, a uszi twoy p o- sluckayta ku modlytwye, iasz sy{{ø}} dzege w tem myesczczu. Przeto nynye powstań panye boze w pokoy twoy, ti a skrzinya sili twey. Kaplany twoy, panye bosze, acz sy{{ø}} oblek{{ø}} we zbawye- nye, a swy{{ø}}cy twoy acz sy{{ø}} wyesye- ly{{ø}} w dobrich rzeczach. Panye bosze, nye odwraczay oblycza Crista twego, pamy{{ø}}tai{{ø}}cz mylosyerdza Dauida slugy twego.
VII.
y\. gdisz dokonał Salomon slow modlytwi, sst{{ø}}pyl ogen z nyeba y zdzegł obyati palyone y wyczy{{ø}}zne, a wyel- moznoscz bosza napelnyla dom, ysze nye mogły wmydz kaplany do domu bożego, przeto ysze wyelebnoscz bosza napelnyla dom bozi. A takez wszitci sinowye israhelsci wydzely st{{ø}}puy{{ø}}cz ogen z nyeba, a slaw{{ø}} boz{{ø}} nad domem. a padszi na zemy{{ø}}, na podlo- zne kamyenye pokly{{ø}}knęwszi, pofa- lyly pana, isze gest dobri a isze na wyeki gest mylosyerdze gego. Potem kroi y wszitek lyud obyatowaly obyati przed bogem. Y zabyl kroi Salomon
obyetnich wolow dwadzescya a dwa tysy{{ø}}cza, a skopow dwadzescya a sto tysy{{ø}}czow, a poswy{{ø}}czil dom bozi kroi y wszitek lyud. Ale kaplany stały w rz{{ø}}dzech swich, ale sług?/ koscyelne na organyech pyeszny 11 bożych, gesz zlo- szil Dauid ku chwalenyu pana: Isze gest dobri a isze na wyeki mylosyer- dze gego, dz{{ø}}ki') Dauidoui spyewa- i{{ø}}cz r{{ø}}kama swima. a kaplany brznye- ly w tr{{ø}}bi przed nym(i), a wszitek Israhel stal. A poswy{{ø}}cyl Salomon poszrzo- dek syeny przed koscyolem bozim, bo tu obyatowal obyati a tuki pokoynich. bo ołtarz myedzani, gen bil udzalal, nye mogl znosycz obyat zszonich a poswy{{ø}}tnich a tuków pokoynich. Y u- czinyl Salomon swy{{ø}}to w tem czasu za syedm dny, a wszitek Israhel s nym, zbór wyelyki ode wschodu Emath asz do pr{{ø}}du Egypskego. Y uczinyl ósmi dzen zgromadzenye, przeto isze bil poswy{{ø}}cyl ołtarz za syedm dny, a swy{{ø}}- to bil uczinyl syedm dny. Przeto trze- cyego a dwadzescya dnya myesy{{ø}}cza syodmego, rospuscyl lyud do swich przebitko w, wyesyely* a radostny prze dobre, gesz bil bog uczinyl Dauidoui a Salomonom y lyudu ysrahelskemu. Y dokonał Salomon domu bożego a domu krolyowa y wszitko, czso umye- n y 1 na swem syerczu, abi uczinyl domu bożemu y swemu domu. y myal scz{{ø}}scye. Y ziawyl sy{{ø}} mu pan w noci y rzeki gest: Usliszalem modlytwę tw{{ø}} a zwolylem myasto to sobye, abi bil dom obyetni. Zatworzilly bich nye
bo, yszebi descz nye szedł, a kazally bich kobilkam, abi zleptaly zemy{{ø}}, albo poslally bich mor na lyud moy, a obrocy(7)ly bi sy{{ø}} lyud moy, nad nymszeto wziwano gymy{{ø}} me, modlycz my sy{{ø}} b{{ø}}dze a szukacz b{{ø}}dze oblycza mego, cziny{{ø}}cz pokaianye od dróg swich zlich: a ia uslisz{{ø}} z nyeba y bód{{ø}} myloscyw grzechom gich, a ze- my{{ø}} gich uzdrowy{{ø}}. Y b{{ø}}dzeta oczi moy otworzoni, a uszi moy przichilo- ni ku modłytwye gego, ktobi na tem myesczczu sy{{ø}} modlyl. Bocyem zwolyl y poswyocylem sobye myasto to, a tubi bilo me gymy{{ø}} na wyeki, y oczi mogę bi tu bile y syerce me po wszitki dny. A ti, b{{ø}}dzeszly chodzicz przede mn{{ø}}, iako chodził ocyecz twoy Dauid, a uczinyl* podle wszego, gezem przikazal tobye, a sprawyedlywosci mich a s{{ø}}dow b{{ø}}dzeszly posluchacz: wzbu- dz{{ø}} tron krolewstwa twego, iakom slu- byl oczczu twemu Dauidoui, rzek{{ø}}cz:
Nye b{{ø}}dzecz odi{{ø}}t s pokolenya twego m{{ø}}sz, genbi bil ksy{{ø}}sz{{ø}}cyem w Israhelu. A gestlybiscye sy{{ø}} odwrocyly, y opuscylybiscye me sprawyedlywoscy, a przikazanya ma, geszem wam ustauil, odid{{ø}}cz y sluszilybiscye bogom czudzim, a modlylybiscye sy{{ø}} gym: wi- rzucz{{ø}} was z zemye mey, i{{ø}}zem wam dal, a ten dom, genszesz udzalal gymyenyu memu, zarzucz{{ø}} od obły ) cza 144 mego, a dam gy w powyescz a na prziklad wszitkim lyudzem. Y b{{ø}}dze dom tento w przislowye wszitkim my- iai{{ø}}cim. Rzek{{ø}}, dziwui{{ø}}cz sy{{ø}}: Przecz tak uczinyl bog tey zemy a temu do-
■) Hymnos David. W.
mu? Y otpowyedz{{ø}}: Bo opuscyly pana boga oczczow swich, gen ge wiwyodl z zemye Egypskey, y chopyly sy{{ø}} bogow czudzich a klanyaly sy{{ø}} gym a czcyly ge. a przeto wszitko to zle prziszlo na nye.
VIII.
J\~ gdisz sy{{ø}} napelny dwadzescya lyat, w nychze udzalal Salomon koscyol bogu y dom swoy: y myasta, gesz bil dal Iram Salomonom, omurowaw y kazał w nych bidlycz sinom israhelskim. Potem otszedl do Emat Saba, y dobił gego. Y udzalal myasto palmowe') na pusczi, a gyna myasta twarda udzalal w Emat, y uczinyl dwye myescye o- murowane, Beteron wissze a Beteron nyssze, mai{{ø}}cz broni y zawori y zamki. Balaat takez udzalal y wszitka myasta przetwarda, iasz bila Salomonowa, y wszitka myasta wozata- rzow y geszczczow. wszitko, czsosz chcyal, uczinyl kroi Salomon y zrz{{ø}}- dzil y udzalal w Ierusalemye y w Lybanye y we wszey swey moci. A wszitek lyud, gen bil ostał w2) Eteyczskich y Amoreyczskich y Fereycskich y E- weycskich y Iebuzeyczskich, gisz nye biły s pokolenya israhelowa any z sinow gich, ale s poslyatkow, gichze nye pobyły biły sinowye {{ø}}srahelsci, poddał ge Salomon w poplatki asz do dzi- syego dnya. Ale z sinow israhelskich nye poddał, abi sluzily robotnimy dzali krolyowy. bo ony biły m{{ø}}zowye waleczny, a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta pyrwa y wogewo-
di nad wozatarzmy y gesczci gego. Ale wszitkich ksy{{ø}}sz{{ø}}t woyski krolya Salomona bilo poi trsyecya sta, gisz rz{{ø}}- dzily lyud. Potem dzewk{{ø}} Pharaonow{{ø}} przewyodl z myasta Dauidowa do domu, gisz bil udzalal gey. bo rzeki kroi: Nye b{{ø}}dze bidlycz zona ma w domu Dauidowye krolya israhelskego, przeto isze poswy{{ø}}czon gest, isze archa bosza bila wiszla* do nyego. Tedi offye- rowal Salomon ofyeri panu na ołtarz bozi, gisz bil udzalal przed przistrze- szim, abi na kozdi dzen bilo ofye- rowano na nyem podle przikazanya Moyszesowa w sobotne dny y w Ka- lendi y w swy{{ø}}teczne dny, trzsykrocz do roka: na swy{{ø}}ta przeznycz, a w swy{{ø}}ta tydnyowe, a w swy{{ø}}ta stanowe. Y ustauil podle zrz{{ø}}dzenya Dauida, oczcza swego, urz{{ø}}di kaplanske w sluszebnoscyach swich y slugy koscyelne w swem rz{{ø}}dze, abi chwal{{ø}} wzda- waly a sluszily przed kapłani podle obiczaia wszelkego dnya, a wrotne w swich rozdzelech, kaszdego u swich wrót, bo tak roskazal Dauid, czlowyek bozi. Any czso opusczily s przikazanya kro lyowa tako kaplany, iako slugy koscyelne ze wszego, czso gym bil przikazal, a w stróżach skarbouich. Wszitki nakladi prziprawne myal Salomon ot tego dnya, w nyem dom za- lozil, asz do tego dnya, gegosz dokonał gego. Tedi otszedl Salomon do Asyongaber a do Chaylat ku brzegu morza rudnego, gesz gest w zemy E- domskey. Przeto poslal gemu Iram po swich sługach lodzę y plawce u-
^ Palmira. W. a) W Wnlg. de, więc mylnie ic zamiast z.
myale na morze, y brały sy{{ø}} z slugamy Salomonowimy do Ofyr, a ott{{ø}}d nabrały poi py{{ø}}ta sta lyber złota y przynyesly krolyowy Salomonowy.
A krolyow* Saba,Xgdisz usliszala sla- w{{ø}}tnoscz Salomonow{{ø}}, prziszla do Ierusalema, chcz{{ø}}cz gego skusycz w po- gatkach z wyelykim zboszim yz wyelbl{{ø}}di, gysz nyesly 1 e k a r s w a* a złota wyele y drogego kamyenya. A prziszedszi ku Salomonowy, wimowyla gemu wszitko, czso bilo na gey syer- czu. Y wiloszil Salomon gey to wszitko, czso pitala, a nyczso bilo, bi gemu nye bilo iawno. łasz gdisz uzrzala m{{ø}}droscz Salomonow{{ø}} y dom, gen bil udzalal, y karmye na gego stole, y przebitki gego panosz, y urz{{ø}}di slu- szebnykow gego y gich odzenya, y potczasza* y rucha gick, y obyati, gesz obyatowal w domu bozem: prze wye- lyke dziwowanye nye myala w sobye daley ducha. Y rzekła ku krolewy: Prawdziwa gest rzecz, ięszem sliszala w mey zemy o twick czsnotack y m{{ø}}- droscy. Nye wyerzilam tim, gysz my powyadaly, alyzem sama prziszla a o- czima mima vydzala y skusyla, isze ledwi polowycz{{ø}} twey m{{ø}}droscy s{{ø}} my powyedzely. przemoglesz slaw{{ø}}tnoscz czsnotamy twimy. Blogoslawyeny m{{ø}}- zowye twoy y blogoslawyony sludzi twoy cy, gysz stoi{{ø}} przed tob{{ø}} na wszelki czas a sHsz{{ø}} m{{ø}}droscz tw{{ø}}. B{{ø}}dz pan bog twoy poszegnani, gen cy{{ø}} chcyal wsplodzicz królem na stolczu
swem, pana boga twego. Bo zaiste bog myluge Israhela a ckce zbawycz gy na wyeki. Przeto ustauil cy{{ø}} królem nad nym, abi czinyl s{{ø}}di y prawd{{ø}}. Y dala krolyowy dwadzescya a sto lyber złota, a wyele lektwarzow y kamyenya drogego. Nye bili take lektwa- rze wydani, iako ty, które dala kro- lyowa Saba Salomonouy. Ale y sług?/ Iramoui s slugamy Salomonowimy przi- nyesly złoto z Ofyr, a drzewya cyso- we y kamyenya przedrogego, z nyegosz udzalal kroi, to gest z drzewa cysowego, wschodi w domu bozem a w domu krolyowem, a nar{{ø}}cznyce a na (?) zaltarze spyewrakom. Nygdi nye wydano w...
Tu ośmiu kart brak.
(XXI, 13).
...twego, cyebye lepsze, gezesz zbył. 145 Przeto pan porazi cy{{ø}} wyelyk{{ø}} ran{{ø}} s twim lyudern y z sini y z zonamy twimy y sze wszim twim gymyenym.
A ty b{{ø}}dzesz nyemocen przezl{{ø}} nye- moczó twrego brzucha, tak az z cyebye wiplinę twra trzewa z nyenagla po wsze dny. Przetosz wzbudził pan przecyw Ioramowy duch Pkilystinskick, gysz s{{ø}} w s{{ø}}syedstwye Murzinom. Y weszły do zemye Iuda a skaziły i{{ø}}, y pobrały wszitko zboze, gesz nalezono gest w domu krolyowye, a nadto y sini gego y zoni. Y nye bil ostawyon sin gemu, geno Othozias *), ktori namnyeyszi uro- dzenym bik A nad to uade wszitko ra- ny gy pan trzewn{{ø}} bolescy{{ø}} nyeuzdro- wryon{{ø}}. A gdisz dzen ku dnyu przi-
') W Wnlg. loachaz.
chodził, a chwyle czasu przed sy{{ø}} bye- zali, a dwye lecye sy{{ø}} popelnyle swim byegem: a tak dlugym gnycym gnyl gest, az y trzewa z nyego plin{{ø}}li, a tak spolu nyemocz{{ø}} y ziwota zbił. U- marl gest w swey nyemoci nagorszey. A nye uczinyly* gemu lyud sławnego potrzeba, podle obiczaya iako bil u- czinyl wy{{ø}}czszim') gego. We dwu a we XXX* lecyech bil, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a oszm lyat krolyowral w Ie- rusalem. Y chodził nyeprawye, y po- grzebly gy w myescye Dauidowye. ale wszako nye w grobyech królewskich.
XXII.
-P otem usta wyły przebiwacze ierusa- lemsci Otoziasza, sina gego namnyey- szego, królem w myasto gego. bo wszit- ci gyny wy{{ø}}czsy urodzenym, gysz przed nym biły, zmordowany s{{ø}} od zbyegow arabskich, gisz sy{{ø}} biły rzucyly na stani. y krolyowal Otozias, sin Iora- mow, krolya iudzskego. Dwye a XXXX lyat bil w starz Otozias, gdisz bil pocz{{ø}}1 krolyowacz, a geno lyato krolyowal w Iemsalem. a gymy{{ø}} macyerzi gego Atalya, dzewka Amri. Ale on chodził drog{{ø}} domu Achabowra, bo macz gego prziprawyala, abi nyemyloscywye czinyl. Przeto czinyl zle wr wydzenyu bozem, iako y dom Achabow, bo biły ony gemu rączce po smyercy oczcza gego, w zagynyenye gego. Y chodził w radach gych. A ial z Ioramem, z sinem Achabowim, królem israhelskim, ku boiu przecyw Azahelowy, krolyowy
Syrskemu, do Ramot Galaat, y zra- nyly Syrscy Torama. Gen sy{{ø}} wrocyl, abi bil uleczon wr Iezraheh bo bil wye- lykimy ranamy ranyen* w naprzód rze- czonem pobycyu. Przeto Otozias, kroi Iuda, wzgedze, abi nawyedzil Iorama, sina Achabowa, nyemocznego w Iezra- hely. Wolya zayste boża bila przecyw Otoziasowy, abi przigechal ku loramo- wy. A gdisz bil prziszedl, abi wigechal s nym przecyw Ieu, sinu Namsi, gegosz bog pomazał, abi zagładził dom Achabow. A gdisz gubyl Ieu dom A- ehabow, nalyazl ksy{{ø}}sz{{ø}}ta ludowa z sinow bracyey Ottoziasouich, gisz gemu sluzily, y zbył ge. A samego Ottosya- sza szukai{{ø}}, y ulapyl. a on sy{{ø}} skril w Samary, a przed sy{{ø}} przywyedzo- nego zabyl, y pogrzebly gy. Przeto y- sze bil sin Iozaphatow, ktorisz szukał pana wT czalem syerczu swem, any bila która nadzeia, bi kto s pokolenya Otoziaszowa wy{{ø}}cey krolyowal. bo zaiste Atalya, macz gego, wydz{{ø}}cz ysze umarl sin gey, wystała y zgubyla wszitko pokolenye krolyowo domu lorama, Tedi Iozabeth, dzewka krolyowra, wz{{ø}}- wrszi Ioasa, sina Ottoziaszowa, ukradła gy s posrzotka sinow krolyowich, gdi ge gubyono, y skrila gy z gego pya- stunk{{ø}} wr komorze poscyelney. A Iozabeth, iasz gy przekrila, bila dzewka krolya Ioramowa, zona Ioyadowa by- skupa, a syostra Otoziaszowa. a przeto nye zagubyla gego Atalya. Y bidlyl w domu bozem taynye za szescz lyat, w' nyckze krolyowala Atalya nad zemy{{ø}}.
xxm.
jPotern lyata syodmego posylycn gesi Ioyada, wz{{ø}}1 centurioni, to gest Zachariasza sina Ieroamowa, a Yzmaela sina Iohannowa, a Azariasza sina O budowla, a Maaziasza sina Adadie, a Ely- pkata sina Sechri, y wnydze s nymy w rado y we smowy. Gysz zchpdziwszi Iudzino pokolenye, sebraly slugy koscyelne ze wszech myast Iudowieli y ksyyszQta czelyadzy israhelskicn, y prziszly do Ierusalem. A wnydze wszitko pospolstwo we smow{{ø}} s królem w domu bozem. Y rzeki k nym Ioyada: 0- wa, tocz sin krolyow bódze krolyowacz, iako mowyl pana* na(<?) sini Dauidowi. Przeto ta gest rzecz, i{{ø}}sz nczinycye: Trzecya cz{{ø}}scz z wras, iasz przichodai k sobocye kaplanskey*, y koscyelnich slug y wrctnicb, b{{ø}}dze w bronach, a trzecy na druga, ') krolyowa domu. a trzecya strona b{{ø}}dze w fu) broni, geszto sio wye z a k 1 a d n a. A gy ni wszitek zbór b{{ø}}dz w przistrzeszu domu bożego, any nyszadni gyni wchadzay do domu bożego, geno kaplany a gysz przisluguy{{ø}} s koscyelnich slug. telko cy samy acz wrckodz{{ø}}, gisz s{{ø}} poswy{{ø}}- ceny. a wszitek gyni zbór bódze w strozi bozey. A sludzi koscyelny ob- st{{ø}}pcye krola, mai{{ø}}cz w^szitci bronne odzenye swe. Gestlybi kto gyni wszedł do koscyola, b{{ø}}dz zabyt, a wi b{{ø}}dz- cye s królem, gdi wnydze albo winy- dze. A uczinyly sludzi koscyelny y wszitko pokolenye Iudowro, podle wsze
go czso bil przikazal | Ioyada byskup. 14f y poi{{ø}}ly wszitci sobye poddane m{{ø}}ze s sob{{ø}}, a przichodzily po rz{{ø}}du sobo- tnem s timy, ktorzi iusz bily wipelny- ly sobot{{ø}} y wiszly. A tak Ioyada byskup nye dopuscyl zastępom, abi o- deszly, ktorzi na kozdi tydzen stacz myely. Y dal Ioyada kapłan centurionom osczepi y tarcze krolya Dauidowi, gesz bil prziswy{{ø}}cyl domu bożemu. Y ustauil wszytek lyud dzersz{{ø}}ci myecze s prawey stroni koscyola, az do stroni kosezyola lewey, przed ołtarzem w koscyele, w okol krolya. Y wy- wyedly sina krolyow^a, a wstawyly nayn korono, a dały dzerzecz w gego zakon r{{ø}}k{{ø}}* *) bozi, y uczinyly gjr królem. Y pomazał gy Ioyada byskup a sinowye gego, y modłyly sy{{ø}} bogu, rzek{{ø}}cz: Zyw bydz krolyu. A gdisz usliszala Atalya, to gest glos byez{{ø}}- cich y chwaly{{ø}}cick krolya, weszła k lyudu do koscyola bożego. A gdisz uzrzi krolya na slopyenye w przi- ckodze, a ksy{{ø}}szota y zast{{ø}}pl przi nyem y wszitek lyud zemski raduy{{ø}}cz sy{{ø}} a tr{{ø}}by{{ø}}c tr{{ø}}bamy y w rozlyczne g{{ø}}dzbi spyewrai{{ø}}c a ckwaly{{ø}}c krolya: rozdar- szi nicko swe, rzekła: Okłamanye, o- klamanye! Tedi wiszedl Ioyada byskup ku centurionom y ku ksy{{ø}}sz{{ø}}tom woy- ski, rzecze gym: V iwyeczcye y{{ø}} precz z ogrodzenya koseyelnego, a zabycye i{{ø}} myeczem. A przikazal kapłan, abi nye bila zabyta w domu bozem. A chicywszi syo r{{ø}}.kama gey gardła, wiwyedly i{{ø}} precz. A gdisz winydze do
broni konskey krolyowa domu, tu i{{ø}} zabyly. Y uczwyrdzi Ioyada smow{{ø}} myedzi sob{{ø}} y wisszim lyudern y myedzi królem, abi bil lyud bozi. A tak wszedł wszitek lyud w dom Baal, y zruszily gy, y ołtarze y modli gego zlupaly. A Matana, kapłana Baalowa, zabyly gy przed ołtarzem. Y ustawyl Ioyada starosti') w domu bozem, abi pod mocz{{ø}} kaplansk{{ø}} y koscyelnich slug, gesz zrz{{ø}}dzil Dauid w domu bozem, offyerowaly zszone obyati panu, iako pysauo w ksy{{ø}}gach Moyseszowich, w wyesyelyu y w spyewanyu podle zrz{{ø}}dzenya Dauidowa. Y ustauil wro- tne w bronach domu bożego, abi nye ^ chodziły do nyego nyecziscy ktor{{ø}}koly rzecz{{ø}}. A poi{{ø}}w centurioni y przesylne m{{ø}}ze, a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta lyuda y wszitek lyud zemski, y kazały sydz (s-ić)2) krolyowy z domu bożego, a gydz po poszrzotce swyrzchney broni do krolyowa -domu. y posadziły gy na krolewskem stolczu. Y wyesyelyl sy{{ø}} wszitek lyud zemski, a myasto sy{{ø}} upokoylo, ale Atalya zabyta gest myeczem.
XXIIII.
syedmy lecyech bil loas, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a czterdzescy lyat krolyowal w Ierusalemye. gymy{{ø}} macyerzi gego Sebya z Bersabee. Y uczinyl, czso dobre gest przed bogem, po wszitki dny Ioyadi kapłana. Y oblyu- byl3) gemu Ioyada dwye zenye, z nych- ze urodził sini y dzewki. Potem sy{{ø}} zlyubylo Ioaszowy, abi oprawyl dom
bozi, y sebral kapłani a slugy koscyelne : Gedzcye do myast Iudowich, a zby- raycye ze wszego Israhela pyeny{{ø}}dze ku przikricyu koscyola pana boga naszego, na wszelke lyato, a to r{{ø}}cze u- czincye! Ale slugy koscyelne to czinyly s obmyeskanym *). A wezwaw kroi Ioyadi* ksy{{ø}}sz{{ø}}cya, rzeki gemu: Przeczesz tego nye bil pyleń, abi przip{{ø}}dzil slugy koscyelne wmyescz z ludi y z Ierusalema pyeny{{ø}}dzi, gesz s{{ø}}{{ø}} ustawyo- ni Moysesem, slug{{ø}} bozim, abi ge wnyo- slo wszitko sebranye do stanu swyadeczstwa? Bo Atalya przeukrutna* y sinowye gey skaziły biły dom bozi, a tym wszitkim, czso bilo poswy{{ø}}czono domu bożemu, okrasyly biły modl{{ø}} Baalymow{{ø}}. Przeto przikazal kroi, abi uczinyly skrziny{{ø}}, a postauil i{{ø}} podle drzwy bozich zewn{{ø}}trz. Y wiwolano gest w ludze y w Ierusalemye, abi wszitci nyesly piat panu, ktori ustauil Moyses, sługa bozi, wszemu Israhelowy na pusczi. Y zradowaly sy{{ø}} wszitka ksy{{ø}}- sy{{ø}}ta y wszitek lyud, a wszedszi wnye- szly do skrzinye bozey, a tak długo kładły, az bila pełna. A gdisz czas bil, abi wnyesly skrziny{{ø}} przed krolya przes r{{ø}}ce slug koscyelnich (a gdisz uzrzely wyele pyeny{{ø}}dzi): wszedł pysarz krolyow7, gegoz bil pyrwi kapłan ustauil, y wisipaly pyeny{{ø}}dze, które w skrziny bili. A potem skrziny{{ø}} nyesly na swe myasto, a tak czinyly po wszitki dny. Y zgromadzoni s{{ø}} przes lyczbi pyeny{{ø}}dze, gesz dawały kroi a Ioyada tym, ktorzi biły nad lyudern domu bożego.
A tak cy naymaly tymy pyeny{{ø}}dzmy łamacze kamyenya y rzemy{{ø}}szlnyki kaszdego dzala, abi oprawyly domu bożego, takesz kowale zelyaza y myedzi, abi to, czso sy{{ø}} bilo pocz{{ø}}lo ka- zicz, polepszilo*. Y czinyly czy, gisz dzalaly, rozumnye, a zapelnyaly scyen- ne rosyedlyni swima r{{ø}}kama, y na- wyedly dom bozi we s s t a w pyrwi, a uczinyly abi pewnye stal. A gdisz do- pelnyly wszego dzala, przinyesly przed krolya a Ioyad{{ø}} ostatnye pyeny{{ø}}dze. z nych udzalano ss{{ø}}di koscyelne ku 147 sluszbye y ku obyatam, banye y gy- ne ss{{ø}}di złote y srzebrne, y offyerowaly obyati swe w bozem domu usta- wnye po wszitki dny Ioyadi. Y starzał sy{{ø}} Ioyada, pełen s{{ø}}cz dnyow, y umarl, gdisz bil we stu a we XXX lecyech. y pogrzebly gy w myescye Dauidowye s kroimy, przeto isze bil dobr{{ø}} rzecz uczinyl z Israhelem y z Dauidem y z domem gego. Potem gdisz umarl Ioyada, wzeszli ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Iudzska y po- klonyly sy{{ø}} krolyowy, gen obmy{{ø}}k- czon s{{ø}}cz gich sluszbye*, pozwolyl gym. A ostawszi koscyola pana boga oczczow swich, sluzily modlam y gynirn ritim obrazom. Y stal sy{{ø}} gnyew7 bozi przecyw ludze a Ierusalemu prze taki grzech, a posilał gym proroki, abi obrocyly sy{{ø}} ku panu. Ale ony ziawnye (?) nye chcye- ly gich posluchacz. A potem y duch bozi ogarnye Zachariasza, sina Ioyadi kapłana, gen stoi{{ø}}cz przed lyudern rzeki: To mowy pan: Przecz przest{{ø}}- pugecye przikazanye boze, gesz wam nye uziteczno, a ostalyscye pana, abi
on was ostał? Gyszto zebrawszi sy{{ø}} przecyw gemu, ukamyonowaly gy podle przikazanya krolyowa w przistrze- szu domu bożego. Y nye wspomynal loas kroi na mylosyerdze, gesz uczinyl Ioyada, ocyecz gego, s nym, ale zabyl sina gego. Gen gdisz urny rai, rzecze: Wydz pan, a wzpitay!') A gdisz bilo po roce, przicy{{ø}}gnye przecyw gemu kroi Syrski. a przidze do ludi y do Iemsalem, y zbył wszitka ksy{{ø}}sz{{ø}}- ta lyuda, a wszitek plyon poslal krolyowy do Damasku. A zayste, gdisz wyelmy mała lyczba prziszla Syrskich, poddał pan w gich r{{ø}}ce nyezlyczon{{ø}} wyelykoscz, przeto yze biły ostały pana boga oczczow swich. A nad Ioa- sem a* uczinywTszi sw{{ø}} woly{{ø}}, precz odgechawszi, nyechaly gego w wyely- kich nyemoczach. Potem powstały przecyw gemu sludzi gego ku pomscye krwye sina Ioyadi kapłana, y zabyly gy na gego lozu, y umarl. Y pogrze- bly gy w myescye Dauidowye, ale nye w krolyowich grobyech. Bo gemu nye przyiaialy* Zabath, sin Sematha Amo- nyczskego, a Iozabath, sin Semarith Moabyczskego. A tak sinowye gego, a ti pyeny{{ø}}dze, gesz bik’ za nyego se- brani ku poprawyenyu domu bożego, popysany s{{ø}} s pylnoscia* w ksy{{ø}}gach krolyowick.
XXV.
p
JL otem krolyowal Amazias, sin gego, w myasto gego. We dwudzestu a w py{{ø}}cy lecyeck bil Amazias, gdisz bil
pocz{{ø}}1 krolyowacz, a przes genego XXXci lyat krolyowal w Iemsalem. Gyrmy{{ø}} macyerzi gego Ioyaden z Ie- rusalem. Y czinyl dobre w wydzenyu bozem, ale nye w prze spyecznem syerczu. Bo gdisz uzrzal, isze utwyr- dzono królewstwo gego: zmordował slugy, gisz biły zabyly krolya oczcza gego, ale gich sinow nye zbył, iako py- sauo w ksy{{ø}}gach zakona Moysesowa, gdzesz przikazal pan rzek{{ø}}cz: Nye b{{ø}}- d{{ø}} zbycy oczczowye za sini, any sinowye za swe oczce, ale kaszdi w swem grzesze umrze. Przeto sebraw Amazias Iud{{ø}}, y ustaui gee po czelyadzach, tribuni y centuriom we wszem pokolenyu Iuda y w Benyamynowye. y zlycził gee ode dwudzestu lyat a nad to. Y nalyazl XXXci tisy{{ø}}czow mlodzczow, gysz mogły wnydz w boy, dzersz{{ø}}ez kopye a scziti. A naymem prziwyodł z Israhela sto tisy{{ø}}czow udatnich, stem lyber srebra. Y przidze k nyemu czlowyek bozi, rzek{{ø}}cz: O krolyu, nye wd- chodz s tob{{ø}} woyska Israhel ska, bo nye boga z Israhelem y se wszemy sini Efraymowimy. Gęstły m n y s z, isz- bi w moci wogenskey zależało wy- cy{{ø}}stwo boia: przepuscyr pan, abi bil przemozon od nyeprzyiacyol. bocz to [Boga]1) gest, wspomoci (UJ y na byeg obrocycz. Y rzeki Amazias ku czlowyekowy bożemu: Czso tedi b{{ø}}- dze ysze* sto lybr srzebra, geszem dal ricerzom israhelskim? Otpowye m{{ø}}z bozi: Macz pan, odk{{ø}}d mosze tobye
') Ten wyraz wypuszczony w kodexie. „Dei quippe est adjuvare et in fugam convertere“. Wulg.
dacz wyelym wy{{ø}}cey, nysz to. A tak Amazias oddzely woysk{{ø}}, iasz bila przyiala k nyemu z Efrayma, abi sy{{ø}} wrocyla na sw^e myasto. Tedi ony barzo sy{{ø}} roznyewaly przecyw ludze, y wrocyly sy{{ø}} do swey włoscy. A tak Amazias ufai{{ø}} w boga, poi{{ø}}w lyud swoy, y szedł do padołu solnego y pobył sini Seyr, dwadzescya tysy{{ø}}czow m{{ø}}zow. A gynich XXa tisy{{ø}}czow zgy- maly m{{ø}}zowye Iuda, y prziwyod{{ø}} ge na wyrzch wisokey gori y spiekały ge na doi z skali, gysz sy{{ø}} wszitci stłukły. Ale ona woyska, i{{ø}}sz bil uawro- cyl Amazias, abi s nym nye gezdzila ku pobyczu, rosuly sy{{ø}} po myescyech Iuda, ot Samariey az do Beterona, a zbywszi trsy tysy{{ø}}ce lyuda, pobrali) wyelyki plyon. Potem Amazias po po- bycyu Ydumskich, a pobraw bog?/ sinow Seyr, ustauil ge sobye za bogy, a modlyl sy{{ø}} gym, a kadzidło gym offyerowal. Prze ktor{{ø}}sz rzecz roznye- wal sy{{ø}} pan przecyw Amaziaszowy, poslal k nyemu proroka, gen bil rzeki k nyemu: Przeczesz sy{{ø}} modlyl bogom, gysz nye mogly wizwolycz lyuda swego z r{{ø}}ki twey? A gdisz on to mowyl: otpowye gemu: Zalysz ti racz- cza krolyow? przestań, acz nye zaby- i{{ø}} cyebye. A otchadzai{{ø}} prorok, rzecze: Wyem, isze u m y e n y 1 cy{{ø}}11 zabycz pan przeto, iszesz tak{{ø}} zloscz 148 uczinyl, a nad to, yszesz nye posłuchał radi mey. Przeto Amazias, krol Iuda, wz{{ø}}w przezl{{ø}}{{ø}} rad{{ø}}, poslal ku Ioasowy, sinu Ioatanowu, sinu Yeuowu, krolyu Israkelskemu, rzek{{ø}}cz: Podz, a
pokaszwa syebye spolu. Tedi on wrocy gego posli zasy{{ø}}, rzek{{ø}}cz: Carduus'), gen gest na Lybanye, pcslal ku cedrowy lybanskcmu, rzek{{ø}}cz: Day zon{{ø}} sinu memu, dzewk{{ø}} tw{{ø}}. Owa, zwyerz, gen bil w lyesye lybanskem, szedszi y potloczily* Carduus. Uhel- pysz syp, yszesz pobył Ydumske. a przeto podnyoslo sy{{ø}} syerce twe w pi- ch{{ø}}. Syedzi w twem domu, przecz zloscz przecyw sobye wzbudzasz, abi zagynpl ti y ludowo pokolenye s tob{{ø}}? IS.ye chcyal Amazias posluchacz, przeto y- sze boża wolya bila, abi gy podał w r{{ø}}ce nyeprzyiacyelske prze Ydumske bogy. A zatim wzidze loas, kroi israkelski, abi sy{{ø}} pokusyly spolu. Ale Amazias kroi iudzski bil wBethsames iudzskem. Y padło iudowo pokolenye przed Israhelem, y ucyecze do swick stanów. Potem loas kroi israkelski i{{ø}}1 Amaziasza sina Ioaszowa, krolya iudz- skego, w Betksames y prziwyedze gy do Ierusalema. y skaził mury* Ierusa- lemske ot broni Efraymowi asz do broni k{{ø}}towey, cztirzi sta loket wzdlusz. A wszitko złoto y srzebro y wszitki ss{{ø}}di, które nalyazl w domu bozem, a w skarbyech Obededom domu krolyo- wem, a tasz2) y sini nyeprzyiaczol przi- wyodl do Samariey. Y bil ziw Amazias sin Ioasow, kroi Iuda, gdi iusz bil umarl loas, sin Ioatkanow, kroi Israkel, py{{ø}}cznaczcye lyat. Ale gyne rzeczi o skutceck Amaziaszowick pyruick y poslednick popysani s{{ø}} w ksy{{ø}}gack krolyow Iuda a Israkel. Gen gdi bil
otst{{ø}}pyl ot boga, wsprzecywyły sy{{ø}} gemu w Ierusalemye. A gdisz bil u- cyekl do Lachis, wislawszi za nym, tu go zabyly. A przinyoszszi gy na ko- nyech, pogrzebly gy w myescye Dauidowye s gego oczci.
XXVI.
p
JL otem wszitek lyud iudzski ustawyl Oziasza w szescznaczcye lecyech królem, sina gego w myasto oczcza gego Amaziasza. On wzdzalal Ilaylath a na- wrocyl ge ku dzerzenyu Iudowu, gdiz skonczal kroi s oczc‘ swimy. vV szescznaczcye lecyech bil Ozias, gdisz bil pocz{{ø}}1 krolyowacz, a krolyowal ‘dwye a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t lyat w Ierusalemye. Gymy{{ø}} macyerzi gego Hiechelya z Ierusalema. Y czinyl, czso bilo prawego ‘ przed bogem, podle tego wszego, czsos czinyl Amazias, ocyecz gego. A szukał boga za dnyow Zachar(yasjzouich, rozumyeipcego a wydz{{ø}} J cego boga. A gdisz szukał boga, myło wal gy we wszech rzeczach. Potem wigeekal, abi boiowal przecyw Fylystym, a zborzil* muri Geth a muri Iamne') a muri A- zota. Y udzalal myasteczka w Azocye a w Pkylystym. Y pomogl gemu bog przecyw Phylystym y przecyw Arabskim , gisz bidljdy w Guzbalal2), y przecyw Amonytskim. Y dawały Amo- nytscy dari Oziasoui, y oglosylo sy{{ø}} gymyn gego az do wchodu Egypske- go prze gego czóste wycy{{ø}} stwo. 1 wzdzalal Ozias wyeze nad bron{{ø}} y hel- mi 'ł)3) w Iemsalem, a nad bron{{ø}} wal-
*) Oset. *) Pewnie myłka zamiast „takesz-
') Wulg. Idtmiae. ’) Gurbeal. ') Suj,jr portam angui v
n{{ø}}1), a ostatnye na stronye tego mu- ru ustauil, y utwyrdzil ge. A takez wzdzalal wyeze na pusczi, a wikopal wyele cystern, przeto ysze myal wyele dobitka tak na polech, iako na pu- stem lesye, a myal wynnyce y wyna- rze po górach y na Carmelu. bo bil zaiste czlowyek pylni roley. A bila woyska gego boiownykow, gisz wicha- dzaly ku pobyczu pod r{{ø}}k{{ø}} Iehiela py- sarza, a Amaziasza uczicyela, a pod r{{ø}}k{{ø}} Ananyasza, gen bil s ksy{{ø}}sz{{ø}}t krolyowich. Y wszitka lyczba ksy{{ø}}sz{{ø}}t po gich czelyadzach, m{{ø}}zow sylnich, LII tysy{{ø}}czow a szescz set. A pod nymy wszitka woyska syedm a trzsy sta tysy{{ø}}czow a py{{ø}}cz set, gisz biły gotowy ku boiu, a za krolya przecyw nyeprzyiacyelom boiowaly. Y przipra- uil gym Oziasz, to gest wszey woy- scze, sczity a kopya a przelbyce, y pancerze, 1{{ø}}cziska y prok?/ ku cy- skanyu kamyenym. A wzdzalal w Ie- rusalem rozlyczna dzala ku obronye myesczskey, iasz ustauil na wyeszach a na w{{ø}}glech murnich, abi z nych mogły strzelyacz a luczacz2) wyelykim kamyenym. Y roznyoslo sy{{ø}} gymy{{ø}} gego daleko, przeto ysze gemu pomagał bog a udatna gi uczinyl. Ale gdisz bil rozmocznyal, podnyoslo sy{{ø}} syerce gego w zagz/nyenye gego. Y o- puscyl pana boga swego, bo wszedw do koscyola bożego, chcyal obyatowacz kadzidło na ołtarzu kadzidlnem. A ręczę po nyem wszedł Azarias kapłan, a s nym kaplany syedm dzesy{{ø}}t bozi,
m{{ø}}zowye przesilny, wzprzecywyly sy{{ø}} przecyw krolyowy, rzek{{ø}}cz: Nye twoy to rz{{ø}}d, Oziaszu, abi ti obyatowal zapaln{{ø}} obyat{{ø}} panu, ale kapłanów bo- zich, to gest sinow Aaronouich, gisz s{{ø}} poswy{{ø}}ceuy ku takey sluszbye. Przeto winydzi z swy{{ø}}tynyey przes pot{{ø}}pi, bo to nye b{{ø}}dze tobye polyczono ku slawye ot pana boga. Y roznyewTal sy{{ø}} Ozias, a dzerz{{ø}}cz kacydlnycz{{ø}}* w r{{ø}}- 149 ce, abi obyatowal kadzidło, groz{{ø}}cz kapłanom, a r{{ø}}cze ziauy sy{{ø}} tr{{ø}}d na gego czele przed kapłani w domu bozem nad ołtarzem kadzidlnim. A gdisz nayn wezrz{{ø}} Azarias byskup y wszitci gyny kaplany: uzrzely tr{{ø}}d na gego czele, nagle wignaly gy. Ale y on 1{{ø}}- kn{{ø}}w sy{{ø}}, pospyeszil sy{{ø}} precz winydz, przeto isze na sobye poczuł bil tak nagle ran{{ø}} boz{{ø}}. Y bil przeto Otozias* tr{{ø}}dowat do dnya swey smyercy, a bidlyl w domu osobnem, pełen s{{ø}}cz tr{{ø}}- du, prze ktori bil wirzuczon z domu bożego. Potem Ioathan, sin gego, spra- wyal dom krolyow a s{{ø}}dzil lyud zemski. A ostatnye rzeczy Oziasoui, pyr- we y poslednye, popysal Yzaias prorok, sin Amos. Y skonczal Ozias s oczci swimy, y pogrzebly gy na polyu kromye krolyowich grobów, przeto isze bil tr{{ø}}dowati. A krolyowal Ioathan, sin gego, w myasto gego.
XXVII.
w py{{ø}}cy a we dwudzestu lecyech bil Ioatan, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a szescznaczcye lyat krolyowal w Ieru- salem. gymy{{ø}} macyerzi gego Geruza,
dzewka Sadoch. Y czinyl, czso bilo prawego przed panem bogem, podle wsszego*, czsoz czinyl Ozias, ocyecz gego, kromye tego isze nye wchadzal w koscyol bozi, a isze gescze lyud grzeszil. A udzalal domu bożemu bro- n{{ø}} wisok{{ø}}, a na murzech Ophel wyez wyele. A myasta zdzala1 po górach Iudzskich, a w ludzech grodi a wyeze. On boiowal przecyw krolyoui sinow A- monouich, a przemógł gy. a daly gemu w tem czasye sinowye Amonowy sto grziwyen srzebra, a dzesy{{ø}}cz tysy{{ø}}czow myar i{{ø}}czmyenya, a tilesz psze- nyce. to gemu dawały sinowye Amo- noui drugego lyata y trzecyego. Y roz- mogl sy{{ø}} Ioathan, przeto isze bil zrz{{ø}}- dzil swe drogy przed panem bogem swim. Ale gyne rzeczi Ioatanowi y wszitki gego boge y skutkowye popysani s{{ø}} w ksy{{ø}}gach krolyow Iudzskich. We dwudzestu a w py{{ø}}cy lecyech bil, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a szescnaczcye lyat krolyowal w Ierusalem. Y skonczal Ioathan s swimy oczczi, a pogrzebl y gy w myescye Dauidowye. a krolyowal Achas, sin gego, w myasto gego.
xxvm.
\/
w e dwudzestu lecyech bil Achas, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a szesczna- czcye lyat krolyowal w Ierusalemye. Y nye czinyl prawye w wydzenyu bozem, iako Dauid ocyecz gego, ale chodził po drogach krolyow Israhelskich, a nadto y sochy u [lyal Balaamoui. Ten gest, ktorisz zapałyal obyati na vdolyu Bennon, a smikal sini swe
przes ogen, podle obiczaia poganske- go, ktorezto pogubyl pan w prziscyo* sinow israhelskick. Obyetowal zaiste y kadzidlne rzeci zegl na wisokoscyach y na pagorcech y pod wszelkim drzewem gal{{ø}}zistim. Y poddał gy pan bog gego w r{{ø}}k{{ø}} krolya Syrskego, gen po- byw gy, wyelyki plyon zai{{ø}}1 z gego r z i s z e y (?) ') y prziwyodł do Dama- ska. A takesz krolyowy israhelskemu dan gest w r{{ø}}ce, a pobyt wyelyk{{ø}} ra- n{{ø}}. Y zbył Phacee, sin Romelye, z Iu- dzina pokolenya XX ku stu tysyoczow2) w geden dzen, wszitki m{{ø}}ze boiowne, przeto isze biły ostały pana boga oczczow swich. Tegosz czasu zabyl Ze- chri, m{{ø}}z moczni z Efrayma, Maazia- sza sina krolyowa, a Ezrichama, ksy{{ø}}- sz{{ø}} domu gego, a Elckan{{ø}}, drugego ot krolya. Y zgymaly sinowye israkelsci z bracyey swey dwye scye tisy{{ø}}czow pyeszich, zon, dzecy a dzewek, y plyon przes lyczbi, a prziwyedly ge do Samariey. Za tey burze bil tu prorok bozi gymyenyem Obeth, gen wiszedl wr drog{{ø}} woyski, iasz cy{{ø}}gn{{ø}}la do Samariey, rzeki gym: Owa, roznyewal sy{{ø}} gest pan bog oczczow naszich przecyw ludze, y poddał ge w r{{ø}}ce wasze, a wi- scye ge ukrutnye zmordowały, tak az w nyebo weszło wasze ukrucyenstwo. A nad to sini Iudzini a Ierusalemske chcecye sobye podbycz wrobotnyki a w robotnyce, gegoszto nye gest potrzeba. Przeto zgrzeszilyscye tim przecyw panu bogu waszemu. Ale posluckaycye
') Wulg. „imperio“ (więc może rzeszey?). 5) Centum viffinti millia.
radi meyr, a nawrcczcye wy{{ø}}znye, kto- rescye prziwyedly z bracyey waszey, to wyelyki gnyew bozi nad wamy gest. A takesz staly m{{ø}}zowye wogewodi s ksy{{ø}}sz{{ø}}t sinow Efraymouich, Azarias sin Iohannowy Baraekias sin Mozolla- moth, Iezechias sin Sellum, a Amazias sin Adaly, przecyw tim, gisz szły z bo- ia. Y rzekły gym: Nye wodzcye sam wy{{ø}}zuyow, abichom nye zgrzeszily panu. Przecz chcecye prziczinycz grzechów waszich, a stare rozmocznycz wyni? Gyscye, wyelyki grzech gest to, a gnyew gnyewu') bożego nad Israhelem gest. Y rozpuscyly m{{ø}}zowye bo- iowny plyon y wszitko, czso biły pobrały, przed ksy{{ø}}sz{{ø}}ti y przed wszitkim sebranym. A takesz stoi{{ø}}cz m{{ø}}- zowye myanowany2), wz{{ø}}wszi wszitki wyoznye, a ktorzi biły nadzi, przio- dzely ge z łupu. a gdisz ge prziodze- 15° ly|; y obuły y posylyly pokarmem a napogem, a gich nog pomazały prze ustanye, a pyecz{{ø}} k nym przylozily, ktorzikoly z nyck nye mogły ckodzicz, a biły mdłego żywota: wsadziły ge na dobitcz{{ø}}ta a przewyedly do Iericho, myasta palmowego, k gick bracy, ale samy nawrocyly sy{{ø}} do Samariey. Tego czasu poslal kroi Achaz ku krolyu asyrskemu, z{{ø}}dai{{ø}} pomoci. Y przicy{{ø}}- gly Ydumscy, a pobyły wyele z Iudzskich a zai{{ø}}ly wyelyki plyon. Ale Fi- lysteyscy rosuly sy{{ø}}- po myescyeck pol- uick, a na poludnye Iuda, y dobiły s{{ø}} Beth&^mes a Haylon a Gaderoth a So- chot a Tamnam a Zamro ^ s gich
wyesznyczamy, a przeblwaly w nych. Ponyzil bil zaiste pan Iud{{ø}} prze A- chaza, krolya iudzskego, przeto isze obnazil gy bil ot swe* pomoci, bo wzgardził bil panem. Y prziwyodł pan przecyw gemu Teglathfalazara, krolya A- syrskego, genze gy zn{{ø}}dzil a pogubyl przes wszey obron:’. Przeto Ackaz ob- lyupyw dom bozi a dom krolyow y ksy{{ø}}sz{{ø}}t, dal dari kro(7o)wy Asyrskemu. ale gemu nyczs nye pomogło. A nadto y czasu swey n{{ø}}dzi, przisporzil wzgardzenya przecyw swemu panu, gdisz sam kroi Achaz w swey osobye ofyerowal obyai bogom Damaskim, swich nyeprzyiacyol, rzek{{ø}}cz: Bogowye krolyow Syrskick wspomagai{{ø}} gym, geszto ia usmyerzam obyetamy, a przi- st{{ø}}puy{{ø}} ku mnye. A ony, przecyw temu, biły s{{ø}} wszemu Israhelu upad, y gemu. A tak Ackaz pobraw wszitki kleynoti z domu bożego, a zlamaw ge. y zawarł drzwy domu bożego, a zdza- lal sobye ołtarze po wszech k{{ø}}cyech Ierusalemskick. Y we wsze(cbJ myescyech Iuda zdzalal ołtarze ku palenyu kadzidła, a tak wzbudził gnyew pana, boga oczczow swich. Ale ostatnye rzecz: y wszitci skutci gego, pyrwy y pośledni, popysany s{{ø}} w ksyogack krolyow Iuda a Israkel. Y skonczal ges*. Ackaz z oczci swimy, y pogrzebly gy w Ierusalemye w myescye. any gego zaiste przyi{{ø}}ly w grobi krolyow israhelskich. Y krolyowal Ezeckias, sin gego, zayn.
XXIX.
Przetoz Ezeckias pocz{{ø}}1 krolyowacz..
’) Ir a furor**.J) ,qms wpra memoravimus*. Gatmo. W.
gdisz bil we XX a w py{{ø}}cy lecyech, a przes geno XXXci lyat krolyowal w Ierusalemye. a gymy{{ø}} macyerzi gego Abya, dzewka Zachariaszowa. Y czynyl, czsoz lyube bilo w wydzenyu boszem, podle wszego, czsoz czinyl Dauid ocyecz gego. W tem lyecye, a myesy{{ø}}cza pyrwego gego krolyowanya, otworzil broni domu bożego, a opra- wyl gey*. Y prziwyodł kapłani boze y nauczo ne, zgromadziw ge w ulycz{{ø}} na wschód sluncza. Y powyedzal k nym: Sliszcye my{{ø}}, nauczeny, a poswy{{ø}}cz- <jye sy{{ø}} y uczisczcye dom pana boga oczczow waszich. wanyescye wszitk{{ø}} nyeczistot{{ø}} z swy{{ø}}cy. Bo zgrzeszily oczczowye naszi, a uczinyly zle w wydzenyu pana boga naszego, nyechawszi gego. odwrocyly twarzi ot stanu pana boga naszego, y obrocyly gemu chrzbyet. Zawarły drzwy, gesz bili w przistrzeszu, y ugasyly swyetedlnyce. kadzidłem nye kadziły, a obyati nye obyatowaly w swy{{ø}}cy boga israhelskego. A tak sy{{ø}} wzbudził gnyew bozi przecyw Iudowu pokolenyu y przecyw lerusalemu, y poddał ge pan w nye- pokoy a w zagub{{ø}} y w powyescz, iako samy wydzicye oczima waszima. Owa, oczczowye waszi zg;/n{{ø}}ly od mye- cza, sinowye waszi y dzewki y zoni wasze zgymani y wyedzoni w i{{ø}}czstwo prze taki grzech. Przeto nynye lyuby my sy{{ø}}, abichom weszły w slyub s panem bogem israhelskim, acz otwrocy ot nas roznyewanye gnyewu swego. Sinowye moy, nye myeszkaycye. was pan wibral, abiscye stały przed nym
a sluszily gemu, a palcye gemu kadzidło. Przeto powstawszi uczeny, Math, sin Amaziasow, a Iohel, sin Azariasow s sinow Kaatowich, a takesz s sinow Merari Cys, sin Adday, Azarias, sin Iohiel, z sinow Iersonowich Ioha, sin Samma, a Eden, sin Ioatha, a tak z sinow Elyzaphatowich Zamri [a] Iahiel, potem z sinow Azafouich Zacharfius^z a Mathanias, takez z sinow Emanouich Iahel a Semey, ale y z sinow Yditum Semeias [a] Oziel, tich bilo XIIII'): y zgromadziły bracy{{ø}} sw{{ø}} y poswy{{ø}}- cyly sy{{ø}}, y weszły podle przikazanya krolyowa a przikazanya bożego, abi wicziscyly dom bozi. A tak kaplany wszedszi w koscyol bozi, abi poswy{{ø}}- cyly gy, y winyeszly z nyego wszitk{{ø}} nyeczistot{{ø}}, i{{ø}}sz wn{{ø}}trz nalezly w o- dzewnyci domu bożego, i{{ø}}szto wz{{ø}}- wszi słudzy koscyelny, winyesly precz do potoka Cedron. Y pocz{{ø}}ly cziscycz pirwego dnya myesy{{ø}}cza pyrwego, a w ósmi dzen tegosz myesy{{ø}}cza weszły w szyencz{{ø}} koscyola domu bożego. Potem cziscyly koscyol osm dny, a w szosti naczcye dzen tegoż myesy{{ø}}cza, tego czso biły pocz{{ø}}ly, dokonały. A wszedszi ku Ezechiaszowy krolyowy, rzekły gemu: Poswy{{ø}}cylysmi wszego domu bożego, y ołtarz obyetni, y ss{{ø}}- di gego, y stoi poswy{{ø}}tnego chleba se wszitkimy ss{{ø}}di gego, y wszitk{{ø}} przi- praw{{ø}} koscyola, gesz bil pokalyal kroi Achaz za swe go krolewstwa, gdisz 161 iusz bil zgrzeszil. Owa, postawyano gest wszitko przed ołtarzem bozim. Te-
*) Tego dodatku nie ma w Wulg.
di kroi Ezechias wstaw na oswycye, poi{{ø}}w s sob{{ø}} wszitka ksy{{ø}}sz{{ø}}ta myescz- ska, y wnydze do domu bożego, y o- fyerowaly spolu bikow syedm, a skopowa syedm, a kozio w syedm, a baranow syedm, za grzech a za krolew- stwo a za swy{{ø}}cz a za ludowo pokolenye. y powyedzal sinom cztirzem Aa- ronowum, kapłanom, abi obyatowaly na ołtarz obyati. Przeto zbyły biki, y wz{{ø}}ly kaplany krew gich y przelyaly i{{ø}} na ołtarzu, y były takesz skopi, a tich krew na ołtarzu przelyaly. a za- rzazaly barani, y przelyaly krew na ołtarz. A prziwodz{{ø}}cz koźli za grzech przed królem y przede wszim sebra- nym, y wdozily r{{ø}}ce na nye, a zarza- zaly ge kaplany, y skropyly krwy{{ø}} gich przed ołtarzem za wyn{{ø}} wszego Israhela, bo za wszitek Israhel przikazal bil kroi, abi obyata uczinyona bila za grzeck. Y ustauil uczone w domu bozem z swoneczki a z zaltarzmy y z r{{ø}}cznyczamy, podle zrz{{ø}}dzenya krolya Dauida a Gad wydz{{ø}}cego a Natana proroka, bo tak przykazanye boze bilo, przes r{{ø}}k{{ø}} prorokow gego. Y stały uczeny, dzersz{{ø}}cz g{{ø}}dzb{{ø}} Dauidow{{ø}}, a kaplany tr{{ø}}bi. Y przikazal kroi Ezechias, abi obyatowaly swTe obyati na ołtarzu. A gdisz ofy ero wały obyati, pocz{{ø}}ly slawnye spyewacz panu, a tr{{ø}}- bamy tr{{ø}}bycz, y rozlyczne g{{ø}}dzbi, gesz bil Dauid kroi israkelski przyprauil, i{{ø}}ly g{{ø}}scz. A gdisz wszitek zast{{ø}}p modlyl sy{{ø}} bogu: spyewaci y cy, gysz dzerszely tr{{ø}}bi, biły w swem rz{{ø}}du*),
az sy{{ø}} obyeta wipelnyla. A gdisz syp obyeta dokonała, skłony w sy{{ø}} kroi y wszitci, gisz s nym biły, pomodlyly sy{{ø}} bogu. Y przikazal Ezechias kroi a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta uczonim, abi chwalyly pana slovi Dauidouimy a Azaphouimy wTydz{{ø}}cego, gisz gy chwalyly w wye- lykem wyesyelyu, a sklonywszi swa kolyana, modlyly sy{{ø}} gemu. A takesz to Ezeckias przicziny, rzek{{ø}}cz: Napel- nylyscye swoy r{{ø}}ce panu bogu, przi- st{{ø}}pcye, a oferuycye panu obyati y chwali w domu bozem. Przeto offero- wala wszitka wyelykoscz ’) dari swe y ckwak y obyati z nabozn{{ø}} misly{{ø}}. Potem lyczba tich obyat, gesz oferowało sebranye, gest ta: bikow LXX, sco- pow sto, baranow CC. A prziswy{{ø}}cyly wolow bogu szescz set, a owyecz trsy tysy{{ø}}ce. Ale kapłanów bilo mało, any mogły dostatczicz drzecz kozi z dobitka obyetnego. przeto y uczeny, bracya gich, pomogły gym, doi{{ø}}d syp sluszba nye dokonała, a doi{{ø}}d sy{{ø}} by- skupowye nye poswy{{ø}}cyly. Bo uczeny snadnyeyszim rz{{ø}}dem poswy{{ø}}czuy{{ø}} sy{{ø}}, nyszly kaplany. Przeto bilo wyele obyat, tuk pokoynich obyat, y mokre rzeczi palyonich obyat. y dokonała syó sluszba domu bożego. A rozwyesyelyl sy{{ø}} Ezechias y wszitek lyud s nym, isze sluszba boża sy{{ø}} dokonała, bo nagle to bil przikazal uczinycz.
XXX.
1. poslal Ezechias ku wszemu Israke- lu y ku Iudzinu pokolenyu, y pysal
lysty ku Efraymowy a ku Manasoui, abi prziszly do Ierusalema, domu bo- zego, y uczinyly Prziscye') panu bogu israhelskemu. A wszedszi w rad*’) kroi s ksy{{ø}}szi({{ø}})ta/ y ze wszim zborem Ierusalymskim, y radziły sy{{ø}}, abi u- czinyly wyelyk{{ø}}nocz myesyocza drugego, bo nye mogły uczinycz w swem czasye. Bo kaplany, giszbi mogły stat- czicz, nye biły poswy{{ø}}ceny, a gescze lyud nye bil sy{{ø}} sebral do Iuerusale- ma*. Y zlyubyla sy{{ø}} ta rzecz krolyowy y wszitkemu sebranyu, y uradziły, abi posiały posli ku wszemu Israhelu, ot Bersabee az do Dan, abi prziszly a uczinyly Prziscye panu bogu israhelskemu w Ierusalemye. bo wyele nye pelnyly2), iako pysano w zakonye bozem. Przeto pospyeszily sy{{ø}} byegu- n o w y e z lysti, podle przikazanya krolyowa y gego ksy{{ø}}zyt, ku wszemu I- srakelu a ku Iudowu pokolenyu, iako bil kroi przikazal, rzek{{ø}}cz: Sinowye israkelsci, nawroczcye sy{{ø}} ku panu bogu A bramowu, Isaakowu a Israhelowu, acz sy{{ø}} on nawrocy ku zbitkom, gisz s{{ø}} ucyekly r{{ø}}ku krolya Asyrske- go. Nye b{{ø}}dzcye, iako waszi oczczo- wye y bracya , gysz odeszły ot pana boga oczczow swich, a poddał ge w zagt/nyenye, iako samy wydzicye. Nye zatwardzaycye swey głowi, iako oczczowye waszi. poddaycye r{{ø}}ce wasze panu, a podzcye do gego swy{{ø}}cy, i{{ø}}z poswy{{ø}}cyl na wyeki. sluscye panu bogu oczczow waszich, a odwrocy sy{{ø}} ot was gnyew rożny ewanya gego. Bo
nawrocycyely sy{{ø}} wi ku panu: bracya naszi1) y sinowye naszi1) sh/utowanye przed pani swimy bód{{ø}} myecz, gysz ge wyedly w i pczstwo, y nawrocz{{ø}} sy{{ø}} do zemye swey. bo gest dobrotlywi a myloscywi pan bog nasz, a nye obro- cy oblycza swego odkwaś, gdi sy{{ø}} wi k nyemu nawrocycye. Przeto byezely ryczę byegunowye, myasto od myasta, po zemy Efraymowye a Manasowye, az do zemye Zabulonowye*, a ony sy{{ø}} gymposmyewaly a kłamały gymy.
A wszak nyektorzi m{{ø}}zowye z Asse- rowa po| kolenya a Manasowa a Za- 152 bulonowa posluchawszi gickradi, przi- d{{ø}} do Ierusalema. Ale w Iudowu* pokolenyu stal a sy{{ø}} mocz boża, abi gym dal geno syerce, abi uczinyly podle przikazanya krolyowa y gego ksy{{ø}}sz{{ø}}t.
Y sebialy syf/ do Ierusalema wyele Lyuda, abi uczinyly swyyto przesnycz w drugem myesy{{ø}}czu. A wstawszi, skaziły ołtarze, gesz bili w Ierusalemye, y wszelke rzeczi, na nyckze obyatowaly kadzidło modlam podwraczai{{ø}}cz wimyataly do potoka Cedron. Y swy{{ø}}- cyly Prziscye czw artego naczcye dnya myesy{{ø}}cza drugego. Ale kaplany a na- uczeny, s{{ø}}cz poswy{{ø}}ceny, oferowały obyati w domu bozem. A stały w swem rz{{ø}}dze podle zrz{{ø}}dzenya zakona Moy- zesowa, slug?/ bożego, a kaplany^ przi- gymaly ku przelewanyu krew z roku uczonich, przeto isze wyelyki zbór nye bil poswy{{ø}}czon, a przeto obyatowaly nauczeny Prziscye tym, ktorzi sy{{ø}}> biły nye prziprauily, abi sy{{ø}} poswyocyly
bogu. Wyelyka takez częscz z Efray- ma y z Manasse, Yzaehara y z Zabulona, iasz nye bila poswy{{ø}}czona, iadla Prziscye nye podle tego, iako napy- sano. a modlyl sy{{ø}} za nye Ezechias, rzek{{ø}}cz: Pan dobrotlywi slyutuge sy{{ø}} rade wszemy, ktorzi ze wszego syer- cza szukai{{ø}} pana boga oczczow swich. a nye b{{ø}}dze to gym ważono, ysze nye sy poswypceny. Gegosz usliszal pan, a slyutowal sy{{ø}} nad swim lyudern. Y slauily sinowye Israhelsci cy, ktorzi nalezeny w Ierusalemye, swy{{ø}}to* prze- snycz za syedm dny wr wyelykem wye- syelyu, chwaly{{ø}}cz pana po wszitki dny, ale nauczenj7- y kaplany w gódzbye, iasz k gich urz{{ø}}du p r z i s 1 u c k a 1 a. Y mowyl Ezeckias ku syerczu wszeck na- uczonick, gisz myely rozumnoscz do- br{{ø}} o bodze, y gedly przesnyce za syedm dny tego swy{{ø}}ta, obyetuy{{ø}}cz pokuyne oby3ty, a ckwaly{{ø}}cz pana boga oczczow swich. Y lyubyło sy{{ø}} w szemu sebranyu, abi slauily y drugyck syedm dny. a to uczinyly s wyelyko radoscy{{ø}}. Ale Ezeckias, kroi Iuda, wi- dal bil temu sebranyu na to swy{{ø}}to tysy{{ø}}cz bikow, a syedm tysyńczow o- wyecz. A. ksyószota dały lyudu tysy{{ø}}cz bikow, a owyecz dzesy{{ø}}cz tisy{{ø}}czow. przctoz sy{{ø}} poswyócylo wyelyke se- branye kapłanów. A ochotnoscy{{ø}} gest obdarzon wszitek zastop Iudzsk., tako kaplany, iako nauczeny, iako wszitek zastop, gen bil prziszedl z Israhela ty swy{{ø}}ta slauicz, takesz przickodnyowye zemye Israkelskey y przebiwai{{ø}}cick w Iuda. A tak |: sy{{ø}} stało wyelyke swy{{ø}}-
to wr Iemsalem, iake nye bilo ote dnyow Salomonowick, sina Dauidowa, krolya israkelskego, w tem myescye. A wstawszi kaplany y nauczeny . szegnaly lyud. y usliszau glos gich, y prziszla modlytwa gick do przebitka swyptego nyebyeskego.
XXXI.
gdisz sy{{ø}} to wszitko porz{{ø}}dnye dokonało, wiszedl wszitek Israkel, gen bil nalezon w myescyeck Iuda, a złamały modli a posyekly lugy, starły wisokoscy, a ołtarze skaziły, a nye telko ze wszego ludowa, a z Benyamynowa pokolenya, ale z Efraymowa y z Ma- nasowa, doiod owszem nye wicziscy- ly. Y nawrocy ly sy{{ø}} zasy-' wszitci sinowye Israkelsci na swa gymyenya do swick myast. A Ezeckias ustauil zbór kapłański y nauczonick po wszeck roz- dzeleck, kaszdego w urz{{ø}}dze swem wlostnem, takesz kaplany, iako nauczeny, ku obyatam zapalnim a pokoy- nim, abi sluszily a spyewaly a chwalyly we wrocyeck twyrdz bozick. Ale cz{{ø}}scz kiolyowfa) bila, abi z gego wlo- stnego zbosza bila offyerowana obyeta zawzgy rano y s wyeczora. W subotr y w kalyandi a na gyna swy{{ø}}ta, iako gest pysano w zakonye Moysesowye. A takesz przikazal lyudu przcbiwai{{ø}}- cemu w Ierusalemye, ab dawały dzali kapłanom a nauczonim, abi mogły gotowy bicz1) zakonu bożemu. To gdisz syp oglosy w uszi sebranyu, obyeto- waly sinowye israkelsci pyruick urod
wyele z uzitkow, z wyna y z oleia, z myodu y ze wszego, czsosz sy{{ø}} na zemy rodzi, oferowały dzesy{{ø}}czini. Ale y sinowye israhelsci y iudzsci, gisz bidlyly w myescyech Iuda, oferowały dzesy{{ø}}cyni z wolow y z owyecz, a dze- sy{{ø}}cyni poswy{{ø}}tne, gesz biły slyubyly panu bogu swemu. A wszitko snyosz- szi, uadzalaly wyele brogow. Trzecyego myesy{{ø}}cza pocz{{ø}}ly myotacz na gro- madi *), a syodmego myesy{{ø}}cza dopel- nyly gich. A gdisz wnydze Ezechias a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta gego, uzrzawszi brogy, blo- goslauily panu y lyudu gego israheL- skemu. Y opital Ezechias kapłanów a nauczouich, przeczbi tak gromadi le- szali? Otpowye Azarias, kapłan pyrwi s pokolenya Sadochowa, rzek{{ø}}cz: Gdi pocz{{ø}}ti2) oferowani bicz pyrwe urodi domu bożego, tysmi gedly az do sy- toscy, a ostało gych wyele, ysze pożegnał pan lyudu swemu, a tocz s{{ø}} zbitkowye, gesz wydzisz. Przeto przikazal Ezechias, abi udzalaly stodok domu bożego. Gemusz (?) gdiz biły dokonały, wnyeszly do nych tak pyrwe urodi, iako dzesy{{ø}}tki, wyernye, y to wszitko, czsosz biły z slyubu obye-11 153 czaly. Y bil włodarzem nad tym wszim Chonemyas, uczoni, a drugy Semey, brat gego. a po nyem Iayel a Azarias, a Naat a Ierimoth, a Azael a Iozabat, a Helychech* a Iezmathias, a Matha* a Banyas, włodarze pod r{{ø}}k{{ø}} Kone- nyasza a Semey brata gego, s przikazanya Ezechiasza krolya a Azariasza
') Acervorum jacere fundamenta. *) Pewnie myłka pisarza zamiast: poczęły.
byskupa domu bożego, k nymaszto wszitko przisluchalo. Ale Chore sin Ge- mna, nauczoni a wrotni drzwy ode wschodu sluncza, włodarz b{{ø}}dze *) nad tymy, gesz z dobrey woley ofyeruy{{ø}} sy{{ø}} panu. A pyrwe urodi y poswy{{ø}}- czonich rzeczi do swy{{ø}}cy swy{{ø}}tich2). A pod gego mocz{{ø}} Eden a Benyamyn, Gezue a Semey as, a Amarias takesz a Sechenyas w myescyech kapłańskich, abi wyernye dzelyly dzali myedzi sw{{ø}} bracy{{ø}}, mnyeyszim y wy{{ø}}czsym, kromye packolykow ode trsyech lyat a nad to, y tym wszitkim gisz wrcka- dzaly do koscyola bożego, a to wszitko, czso na koszdi dzen prziwozily ku sluszbye bozey a ku zachowanyu podle rozdzalow swich kapłanów a nau- czonich, po czelyadzach gich, ode dwudzestu lyat a nad to, po rz{{ø}}dzech a po zast{{ø}}pyech swich, y wszemu sebranyu, tak zonam, iako d z e c y e m gick obogego pokolenya3) pokarm rozdawały s tego wyernye, czsosz poswy{{ø}}- czono bilo. A tak y po syedlyskach y w przedmyescyack kaszdich myast sinow Aaronouick sposobyeny biły m{{ø}}- zowye, gysz cz{{ø}}scy rozdawały wszel- kemu pokolenyu m{{ø}}skemu s kapłanów y z nauczonick. Przetoz uczinyl Ezeckias wszitko, czsosmi powedzely, we wszem Iudzinu pokolenyu, a uczinyl dobre, proste y prawdziwe przed panem bogem swim, we wszeck obicza- iock sluszbi domu bożego, podle zakona a duckowuich obiczaiow, chcz{{ø}}cz szukacz pana boga swego ze wszego
syercza swego: uczinyl y pospyeszil gest').
XXXII.
Potem a po takey prawdze, prziszedl Sennacherib, kroi Asyrski, a przyszedw do zemye Iuda, obiegi myasta murowana, chcz{{ø}}cz gich dobicz. To gdisz usliszi Ezechias, ysze prziial Sennacherib, a wszitk{{ø}} wroysk{{ø}} obrocyl przecyw' Ierusalemu: wz{{ø}}w rad{{ø}} z swimy ksy{{ø}}sz{{ø}}ti a z przesylnimy m{{ø}}zmy, abi zaczwyrdzily wszitki zrzodla studnycz, które bili przed myastem. A zwola- wszi sy{{ø}} k temu wszitci wirzeczenym, zgromadziły wyelyke sebranye y za- tracyly studnyce wszitki, gesto bili przed myastem, y potok, gesz cyekl po poszrzotku zemye, rzek{{ø}}c: Gdisz przid{{ø}} krolyowye Asyrsci, a nye nay- d{{ø}} oplwytoscy wod. Y wzdzalal s pyl- noscy{{ø}} wyelyk{{ø}} mur wszitek, ktori bil skazon, y udzalal wyesze nad nym, y udzalal druga/ mur, y oprawyl Mello wr myescye Dauidowye, y sprawyl roz- mayt{{ø}} bron y scziti. A ustauil ksy{{ø}}- sz{{ø}}ta boiowna w woyscze, a zwolaw wszitki na ulyci broni myesczskey, mowyl k gich syerczu, rzek{{ø}}c: Czincye m{{ø}}sznye a posylcye sy{{ø}}, a nye boycye sy{{ø}} any ly{{ø}}kacye krolya Asyr- skego, any wszego sebranya, gesz s nym gest. Bo s namy gest wyelym wy{{ø}}cey, nyszly s nym. S nymy gest ramy{{ø}} cyelestne, ale s namy gest pan bog, nasz pomocznyk, a boiuge za nas. \ posylyon bil lyud takimy slowi E-
zechiaszowimy, krolya Iuda. A gdi syty ty rzeczi dzali, poslal Sennacherib, kroi Asyrski, slugy swe do Iemsalem (a on sam leszal se wsz{{ø}} woysk{{ø}} przed Lya- chis), ku Ezechiaszowy krolyowy Iuda y ku wszitkemu lyudu, gen w myescye bil, rzek{{ø}}c: Tocz mowy Sennacherib kroi Asyrski: W kem* macye nadzei{{ø}}, syedz{{ø}}c a s{{ø}}c obly{{ø}}zeny w Ierusalemye? Zaly Ezeckias skłamał tvas, abi was podał smyercy w głodzę a w pra- gnyenyu, mowy{{ø}}c, ysze pan bog was wibawy z moci krolya Asyrskego ? Wszako gest ten Ezeckias, gesz skaził wiszokoscy gego y ołtarze, a przikazal ludze a Ierusalemu, rzek{{ø}}c: Przed genim ołtarzem b{{ø}}dzecye sy{{ø}} klanyacz, a na temsze b{{ø}}dzecye z e c z kadzidło. Azaly nye wyecye, czsom ia uczinyl y oczczowye moy wszitkim zemyam lyudu ? Zaly mogły bogowye narodow wTszeck zem wizwolycz swe włoscy z moci mey? Ktori gest ze wszeck bogow lyuczskick, gesz s{{ø}} skaziły oczczowye mogy, genbi mogl wizwolycz swoy lyud z mey moci ? A takesz b{{ø}}- dze moc bog was wizwolycz was z moci teyto mey? Przeto nye daycye sy{{ø}} klamacz Ezechiaszowy ny gen{{ø}} mam{{ø}} rad{{ø}}, any gemu wyerzcye. Bo gdisz ny geden bog wszeck narodow y włoscy nye mogl wizwolycz swego lyuda z mey moci a z moci przotkow mick: any bog wasz b{{ø}}dze mocz wras wizwolycz z moci mey. A tak wyele rzeczi gyney mowyly slugy gego przecyw panu bogu a przecyw Ezechiaszowy, słudze gego. A napysal Sennackerib ly-
*) „Prosperatus estu W’., co wziął tłumacz za properare.
•sty pełne ur{{ø}}ganya przecyw panu bogu israhelskemu, a mowyl przecyw gemu: lako bogowye gynych narodow nye mogły wizwolycz lyuda swego z moci mey, takesz y bog Ezechiaszów nye b{{ø}}dze mocz wizwolycz lyuda swego z r{{ø}}ki mey. A nadto wołanym wye- lyk:m, i{{ø}}zikem zidowskim przecyw lyu- 154 du, gen syedzal na murze Ierusa | lem- skem, wolai{{ø}}cz, chcz{{ø}}cz ge ugrozicz, a myasta do bicz. Mowyl gest przecyw bogu israhelskemu, iako przecyw bogom lyudzi zemskich, gysz s{{ø}} udzala- ny r{{ø}}kama lyuczskima. Ale kroi Ezechias a prorok Yzay as, sin Amos, mo- dlyly sy{{ø}} przecyw temu ur{{ø}}ganyu, a krziezely asz do nyeba. Poslal bog an- gyola swego, gen zabyl wszelkego m{{ø}}- sza sylnego y boiownego, y ksy{{ø}}sz{{ø}}ta woyski krolya Asyrskego. Y wrocyl sy{{ø}} z g&nb{{ø}} do swey zemye. A gdisz wszedł do domu boga swego: sinowye, gysz wiszly z sziwota getro, zabyly gy myeczem. Y zbawyl pan Ezechiasza a bi- dly{{ø}}ce Ierusalemske z moci Sennacke- ribowi, krolya Asyrskego, y z moczi wszeck gynick, a dal gym pokoy po wszitkem okolę. Tako, isze wyele przi- nosyly darów y obyati panu do Ieru- salem, a dały Ezeckiasowy krolyowy Iuda, gen bil potem powiszon nade wszemy narodi. W tich dnyock roz- nyemogl syn Ezeckias az do smyercy, y modlyl sy{{ø}} bogu. a on gy usliszal a znamy{{ø}} gemu dal. Ale on nye podle dobrodzeystwa, gesz przyi{{ø}}1, ot- placyl syo gemu. bo podnyoslo sy{{ø}}) syerce gego, a wzbudził przecyw so-
bye y przecyw ludze a Ierusalemu gnyew bozi. Potem sy{{ø}} pokorz__ panu, przeto isze bil powiszil syercza swego, a takesz on, iako y przebiwacz3 ~eru- salemsczi, a przeto nye prziszedl na nye gnyew bozi za dnyow Ezechiaszo- wick. I bil Ezechias bogati a sławni barzo, a skarbi sobye zgromadził wyelyke, y srzebra, y złota, y drogego kamyenya, y rozmaytego odzenya, a ss{{ø}}di wyelykey drogoscy, a lektwa- r z n y c e, a schowanya zbosza, wynne y oleowe, y staynye wszemu dobitku, y chlewi stadom. A szescz') myast udzalal znowu, myal na zemy1) zaiste stad owczich y skoczskick przes lyczbi, bo bil aal gemu pan nabitek wyelyki barzo. Tocz gest ten Ezeckias, gen zaczwyrdzil *) zwyrzckny{{ø}} studnycz{{ø}} wod Gyonskick, a obrocyl ge we spod stron myasta Dauidowa ku zapadu sluncza. A we wszitkick ezinyeck swick, czso ckcyal scz{{ø}}stnye czinyl. Ale wszako w poselstwye ksyęszyt Ba- bylonskick, gysz posiany biły k nyemu, bi go opitaly o dziwye, gen sy{{ø}} przigodzil bil w gick zemy, opuscyl gy pan, abi bil pokuszon, a ozna- myoni* bili wszitki rzeczi, gesz bili w syerczu gego. A gyne rzeczi o krolyu Ezechiaszu y o gego mylosyer- dzu popysani s{{ø}} w wydzenyu Yza- yasza proroka, sina Amazowa, a w ksy{{ø}}gack krolyow Iudzskick a Israkelskick.
') Tego nie powiedziano w Wulg. 3) Wulg. obturavi (zatkał), co tn wzięto za obduravit.
1 skonczal Ezechias s swimy oczci, a pogrzebly gy nad rowi sinow Daui- dowich. a slauily gego pogrzeb wszitek Iuda y w szitci Ierusalemsci. Y krolyowal Manases, sin gego, zan. ‘) We dwu naczcye lyecyech bil Manases, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a py{{ø}}cz a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t lyat krolyowal w Iemsalem. Y czinyl zle przed bogem podle ganye- bnoscy pogańskich, gesz podwrocyl pan przed sini Israhelskimy. A odwrocyw sy{{ø}}, oprauil modli na górach, gesz bil zatracyl Ezechias, ocyecz gego. a u- dzalal ołtarz Baalymowy, a czinyl modlić ludzech* 2), a klanyal sy{{ø}}> gwyazdam uyebyeskim y modlyl sy{{ø}} gym. A udzalal ołtarze w domu bozem, o nyemze bil rzeki pan: W Ierusalem b{{ø}}- dze gymy{{ø}} me na wyeki. Y udzala ge wszitkim gwyazdam nyebyeskim we dwu syenyw (sienią) domu bożego. A przewlaczal swe sini przes ogen W' dole Beennon, we sni wyerzil, a gusl na- slyadowral, a czarowanego sy{{ø}} umyenya przidzerszal, a myal s sob{{ø}}{{ø}} czaro- wnyki, a wyele złego uczinyl przed bogem, abi gy rozdraznyl. A rite takesz y d{{ø}}te znamyona polozil w domu bozem, o nyemze mouil pan bog ku Dauidoui ly] sinu gego, rzek{{ø}}cz Salomonom : W temto domu a w Ierusalemye, gezem zwolyl ze wszech myast israhelskich, polosz{{ø}} gymy{{ø}} me na wyeki. A nye przepuscz{{ø}} zagyn{{ø}}cz nogy Isra-
■) W Wulg. tu dopiero poczyna 8ię rozdział XXXIII.
2) Ma być: w ludzech, gajach = lucos fecit. W.
hela s tey zemye, i{{ø}}zem oddal ocz- czom gich. ale wszako tak, acz b{{ø}}d{{ø}} ostrzegacz a czinycz to czsom przikazal, a wszitek zakon y duchowne obi- czage y takesz s{{ø}}di a* przes r{{ø}}k{{ø}} Moy- sesow{{ø}}. Przeto Manases swyodl Iudo- vo pokolenye y przebiwacze Ierusalem- ske, abi czinyly zle skutki nade wszitki gyne narody, gesz przewrocyl pan przed sini israhelskimy. Y mowyl pan k nyemu y k lyudu gego, ale nye chcye- ly posluchacz. A przeto prziwyodł na nye ksy{{ø}}sz{{ø}}ta woyski krolya Asyrskego, a i{{ø}}ly Manasen, a skowawszi r z e- cy{{ø}}dzmy y p{{ø}}ty zelyaznimy, y wye- dly gy do Babylona. Gen gdisz bil zn{{ø}}dzon, modlyl sy{{ø}} ku panu bogu swemu, a kaial sy{{ø}} barzo przed panem bogem oczczow swich, modly{{ø}}cz sy{{ø}} gemu y prosz{{ø}}cz pylnye. A usliszal pan modlytw{{ø}} gego a nawrocyl gy do Ierusalema na gego krolewstwo, a poznał Manases, isze pan on gest bog. Potem udzalal mur przed myastem Dauidovim na zapadney stronye rzeki Gyon w dole, od vichodu broni ribuey w okol asz do Ofel, y wz | wi- 155 szil gy barzo. A ustauil ksy{{ø}}sz{{ø}}ta woyski we wszech myescyech murowranick Iuda. A vimyatal czudze bogy y modli z domu bożego, a ołtarze, gesz bil zdzalal na górze domu bożego y w Ierusalemye, wrszitki wimyotal z myasta. Potem opravil ołtarz bozi y obyatowal na nyem dari y pokoyne obyati y ckwak. y przikazal ludze, abi slu- zily panu bogu israhelskemu. A wsza- koz gescze lyud obyatowral na gorack
panu bogu swemu. A gyny uczinczi Manasen y gego proszba ku bogu swemu, y słowa prorokow, gisz mowyly w gymy{{ø}} pana boga israhelskego, popytani s{{ø}} w rzeczach o krolyoch israhelskich. A modlytwa gego y uslisze- nye, wszitki grzechi a p o t {{ø}} p a, takez myesczcza, na nychze dzalal wisoke modli a czinyl bogy a sochi, drzewyey nyzly pokalanye czinyl, popysano wszitko w mowyenyu Ozay. Y skonczal Manases s oczci swimy, a pogrzebly gy w domu gego. a krolyowal zan Amon, sin gego. We dwudzestu lecyech bil Amon, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a za dwye lecye krolyowal w Ierusalem. ^ uczinyl zle w wydzenyu bozem, iako bil czinyl Manases ocyecz gego, a wszitkim modlam, gesz bil udzalal Manases, obyatowal y sluszil. Y nye sromal sy{{ø}} oblycza bożego, iako sy{{ø}} sromal Manases ocyecz gego, a wyelym wyó- cey zavynyl. Tedi sprzisy{{ø}}gszi sy{{ø}} przecyw gemu slugy gego, zabyly gy w gego domu. Potem ostatnye z lyuda. zbywszi ty, ktorzi Antona zabyly, u- stauily sobye krolya Ioziasza, sina gego, w myasto gego.
XXXIIII.
T
oszmy lecyech bil Iozias, gdisz poczuł krolyowacz, a geno a trsydzescy lyat krolyowal w Ierusalemye. A czinyl, czso bilo prawego w wydzenyu bozem, y chodził po drogach oczcza swego Dauida, a nye uchilyl syó any na prauiczo any na leoicz{{ø}}. A osmego lyata swego krolewstwa, s{{ø}}cz gescze
pacholykem, i{{ø}}1 sy{{ø}} szukacz boga oczcza gego Dauida, a ve dwu naczcye lyat swego krolewstwa ocziscyl pokolenye ludowo y Ierusalem od módl gomich y lusznich, y od podo- byzn y od ricyn. Y skaziły przed nym ołtarze Baalymowi, y podobyzni, gesz na nych stak, starti s{{ø}}. lugy takesz y ricya por{{ø}} bal y starł, a na ro- vyech tich, ktorzi biły oby ar o vae z gym obikly, gich zlomLi rosipal A nadto gich kapłanów koscy na ołtarzu spa- lyi, y ucziscyl Iud{{ø}} a Ierusalem. Takez w myescyech Manasowich y Efra- ymouich y Symeonouich az do Eepta- lymouich wszitki modk podwrocyl. A gdiz wszitki ołtarze skaził, y lugy y ricya starł w k{{ø}}si, a wszitki czari zatracyl ve wszey zemy israhelskey: y wrocyl syó do Ierusalem. Przeto osmego naczcye lyata krolewstwa gego, u- cziscyw zemy{{ø}} y koscyol bozi, poslal Zaphana sina Elchie, a Amaziasza, ksy{{ø}}sz{{ø}} myesczske, a Ioa sina loas*, kanczlerze, abi oprauily dom pana boga swego. Gysz prziszedszy ku Elchia- szowy. kaplanu wyelykemu, a wzęwszi pyenyodze od nyego, gesz bdi wnye- syoni do domu bożego a gesz biły zgromadziły slugy koscyelny a wrotny z Manasowa y z Efraymowa pokolenya y ze wszech gynich pokoleny israhelskich y ze wszego Iudi y Benyamy- nova y ode wszech przehivaczow Ieru- salemskich: a dały w r{{ø}}oe tym, gisz wladn{{ø}}ly dzelnyki domu bożego, a- bi oprauily koscy )1 bozi a wszitko zwyotszale ponowyly. A ony dały
ge rzemy{{ø}}szlnykom a wapyennykom, abi kupyly kamyenya wicyosanego a drzewya ku nadstawyanyu stawyenya a ku podpyranyu domow, gesz biły skaziły krolyowye Iuda. A to wszitko wyernye uczinyly. Y biły włodarze nad dzelnyki: Iobat* a Abdias s sinow Merari , Zacharias a Mozollam s sinow Caath, gymsze bila pyluoscz o tem dzele, wszitci nauczeny, gysz umyely spyewacz na organyech. A nad tymy tesz ktorzi ku rozlycznim potrzebam brzemyona nosyly, biły pysarze, a my- strzowye, a z nauczonich wrotny. A gdisz winosyly pyeny{{ø}}dze, które bili wnyesyoni do koscyola bożego: tedi Elchias kapłan nalyazl ksy{{ø}}g?/ zakona bożego, gen bil popysan r{{ø}}k{{ø}} Moyse- sow{{ø}}. Y rzecze ku Zaphan pysarzowy: Naiyazlem ksy{{ø}}g?/ zakona w domu bozem. y dal ge gemu. A on wz{{ø}}1 ge y nyozl przed krolya, y powyedzal gemu, rzek{{ø}}cz: Wszitko, czsos oddal w r{{ø}}ce twich slug, tocz sy{{ø}} pełny. Srze- bro, gesz nalezono w domu bozem, zgromadzono a dano włodarzom rze- my{{ø}}slnykowim a rozlycznich dzal ko- wanyu (?)• A mymo to Elchias kapłan dal my tyto ksy{{ø}}gy. W nychze przed królem gdisz czcyono, a on usliszal słowa zakona: rozdarł na sobye rucho, a przikazal Elchiasoui sinu Zaphano- wu, a Abdanowy sinu Mycha, a Za- phanoui pysarzoui, a Aziaszoui, słudze 156 krolyowu, rzek{{ø}}cz: Gydzcye a proseye pana za my{{ø}}, a za zbitki') israhelske, y za Iud{{ø}}, za ti rzeczi2) wszitki tich
ksy{{ø}}g, gesz s{{ø}} nalezoni. Bo wyelyka gnyewyvoscz* bosza kapye*) na nas, przeto isze nye ostrzegały oczczowye naszi slow bozich, any pelnyly wszegc tego, czso pysano gest w tich ksy{{ø}}- gach. Przeto odszedł Elchias y cy, ktorzi s nym biły posiany od krolya, ku Oldze prorokiny, zenye Sellum, sina Tekuat, sina Azra, gensze chował o- dzenya poswy{{ø}}tna. A ta bidlyla w Ierusalem drugem2). Y mowyly gey słowa ta, gezesmi naprzód powyedzely. A ona gym otpowye: Tocz mowy pan bog: Rzeczcye m{{ø}}zovy, gen was poslal ku mnye: Tocz mowy pan: Owa, ia prziwyod{{ø}} wyele złego na to myasto y na przebivacze gego, wszitka przekly{{ø}}cya, która s{{ø}} popysana w tich ksy{{ø}}gack, gesz cztly przed królem Iuda. Bo ostawszi mnye, offyerowaly bogom czudzim, abi my{{ø}} ku gnyewu pop{{ø}}dzily we wszech uczinceck, gesz swima r{{ø}}kama czinyly. przetosz kapacz b{{ø}}dze gnyew moy na to myasto, a nye b{{ø}}dze ugaszon. Ale ku krolyowy Iuda, gen was poslal, abick zan boga pro- syla, tak powyedzcye: Tocz mowy pan bogr israhelski: Yszesz sliszal słowa tyckto ksy{{ø}}g, a obmy{{ø}}kczilo sy{{ø}} syerce twe, a pokorzilesz sy{{ø}} w wydzenyu bozem stey rzeczi, która powyedzana przecyw temu myastu y przebiwaczom Ierusalemskim, a wstidalesz sy{{ø}} twarz i mey, y rozdarł gesz rucko swe, a plakalesz przede mn{{ø}}: a iam cy{{ø}} u- sliszal, tocz mowy pan. Iusz cy{{ø}} przi- loz{{ø}} ku oczczom twim, a wnyesyon
*) pro reliquiis. W. ’) Super sermonibus.
‘) Stillavit. W. 5) in Secunda.
*
281
b{{ø}}dzesz w grób twoy s pokogem, a nye uzrzita twoy ęczi tego wszego złego, czsosz ia prziwyod{{ø}} na to myasto y na gego przebiwacze. Y rozpowye- dzely krolyowy wszitko, czso ona mo- vyla. Tedi on zvola(u9 wszitki wy{{ø}}cz- sze urodzenym z ludowa pokolenya a z Ierusalema, szedł do domu bożego, y wszitci m{{ø}}zovye spolu pokolenya Iuda a pr7Ptiivfin7P Tpmsalemsei, kaplany a nauczeny, y wszitek lyud od na- mnyeyszego az do nawy{{ø}}czszego. Y czedl kroi przede wszemy w domu bozem, a (b)ny slisz{{ø}} wszitka słowa tich ksy{{ø}}g. Potem stoy{{ø}}cz na stolczu, zaslyubyl panu, abi po nyem chodził y ostrzegał przikazanya y swyadeczstwa y sprawyedlyvosci gego, ze wszego syercza swego y ze wszey dusze swey, a|jbi spelnyl wszitko, czsosz pysano w tich ksy{{ø}}gach, w nychsze czedl. A k temu zakly{{ø}}1 wszitki, którzy biły na- lezeny w Ierusalemye y w Benyamyn. y uczinyly przebivacze Ierusalemsci podle slyubu pana boga oczczow swich. Przeto wimyotal Iozias wszitki ganye- bnoscy ze wszech krayn sinow israhelskich, a przikazal wszitkim osta- tnym Ierusalemskim, abi sluszily panu bogu swemu po wszitki dny ziwota swego, a nye ost{{ø}}powaly ot pana boga oczczow svich.
XXXV.
I czinyl Iozias Prziscye panu bogu w Ierusalemye, a gest obyatowano czwartego naczcye dnya myesy{{ø}}cza pyrve- go. A ustavyl kapłani w swich urz{{ø}}-
dzech, a prosyl gich, abi przislugovaly w domu bozem. A movyl ku slugam koscyelnim, gychszeto uczenym wszitek Israhel poswy{{ø}}czoval sy{{ø}} bogu, rzek{{ø}}cz: Poloszcye skrzyny{{ø}} w swy{{ø}}- cy koscyelney, gen* udzalal Salomon, sin Dauidow, kroi israkelski. bo gey wy{{ø}}cey nygdzey nye b{{ø}}dzecye nosycz, a iusz sluszcye panu bogu waszemu a gego lyudu Israhelu. A prziprawcye sy{{ø}} po domyeck a po rodzinack wa- szick, w urz{{ø}}dzeck a rozdzeleck, iako przikazal Dauid, kroi israkelski, a po- pysal Salomon, sin gego. A sluscye gego swy{{ø}}cy po czelyadzack y po zbo- rzeck nauczonick, a poswy{{ø}}czcye sy{{ø}} obyatui{{ø}}cz Prziscye. a takesz wasz{{ø}} bracy{{ø}}, abi mogły podle slow, gesz mowyl pan przes Moysesza, czinycz, przyprawcye. Y dal kromye tego Iozias wszemu lyudu, ktori tu nalezon w to swy{{ø}}to, gesz sio wye przesnyce, baranow y skopow a gynego dobitka s swich stad trzidzescy t{{ø}}sy{{ø}}czow*, a wolow trsy tysy{{ø}}ce, to wszitko s krolyowa zboza. A takesz ksy{{ø}}sz{{ø}}ta gego, czsosz biły z dobrey woley slyu- byly, ofyerowaly, a takesz lyudu, iako kapłanom a nauczonim. Potem Elchias a Zackarias a Geyel, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta domu bożego, dały kapłanom, abi czinyly Prziscye, s pospolytich doobitkow* dwa tysy{{ø}}cza a szescz setk, a wolow py{{ø}}cz set. Ale Chonenyas, a Semeyas a Na- tanael bracya gego, a Azabyas, Ieiel a Iozabad, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta slug koscyelnick, dały gynim slugam ku poswy{{ø}}cenyu Prziscya py{{ø}}cz tysy{{ø}}cz dobitka, a wo-
71
Iow py{{ø}}cz set. A tak prziprawyona gest sluszba bosza, y stały kaplany w swich urz{{ø}}dzech, a slugy koscyelne w *57 swi ch zast{{ø}}pyech, podle krolyowa ros- kazanya. Y obyatowano Prziscye, y skrapyaly kapłani swe r{{ø}}ce krwy{{ø}}, a nauczeny zdziraly skori z obyati a od- dzelyaly ge, abi dawały po domyech a po czelyadzack kaszdick, abi bili offerowani bogu, iako pysano w zako- nye Moysesovye, a z w olow takesz u- czinyly Prziscye, y upyekly na ognyu, podle tego iako stoy w zakonye. Ale pokoyne obyati warzily w kotleck a w panwyack a w garnczock, a fata- i{{ø}}cz1) rozdawały wszemu lyudu. Ale sobye a kapłanom potem prziprawya- ly, bo w obyatach zszonich a w tuczno- scyach biły kaplany az do noci zpro- znyeny2). przeto nauczeny sobye a kapłanom, sinom Aaronowim, na po- slyad prziprawyaly. Ale spyewaci, sinowye Azapkowy, stały w swem rz{{ø}}- dze, podle przikazanya Dauidow^a a Azapkowa y Emanowa y Aditumowa, prorokow krolya Dauida. Ale wrotny w kaszdick bronack strzegły, tak abi nyszadni syó nye odchilyl od bozey sluszbi. przeto y gyny gick bracya, slugy koscyelny, prziprawyaly gym kar- mye. Przeto wszitka sluszba boża porz{{ø}}dnye bila napelnyona tego dnya, abi czinyly Prziscye, a sszone obyati offerowaly na ołtarzu bozem, podle ros- kazanya krolya Iozyasza. Y uczinyly sinowye israkelsci, gysz biły nalezeny, Prziscye w tem czasu, a swy{{ø}}to prze-
snycz za syedm dny. Nye bilo równe temu Prziscyu wr Israhelu ode dnyow Samuela proroka, any kto s krolyow israkelskick uczinyl takego Prziscya, iako uczinyl Iozias kapłanom a nau- czonim a wszemu Iudowu pokolenyu a Israkelu, gen bil nalezon przebiwa- czem Ierusalemskim. Ósmego naczcye lyata krolyowanya Ioziasowa to Prziscye slawyono') goet A g/lic?. Tozias oprauil koscyol, wzial gest Neckao, kroi Egypski, ku boiowanyu do Car- tamys podle Eufraten. Y poydze Iozias przecyw gemu. Tedi on poslal* k nyemu posli, rzeki: Czso mnye a tobye gest, krolyu Iuda? Nye gyd{{ø}} dzisz przecyw tobye, ale przecyw gynemu domu mam boiowacz, przecyw gemuszto bog my kazał gydz ricklo. Przestań przecyw panu bogu czinycz, gen se mn{{ø}} gest, ysze bi cy{{ø}} nye zagubyL Nye chcyal Iozias wrocycz sy{{ø}}, ale sposobyl przecyw gemu boy, any posłuchał Neckao wiek rzeczi z ust bozick, ale pospyeszil, abi sy{{ø}} byl s nym na polyu Mag gedo. A tu gest ranyon barzo od strzelczow, y rzeki swim pa- noszam2): Wiwyedzcye my{{ø}} z boia, bocyem ranyon. Gysz przenyesly gy z gego woza na gyni woz, gen po nyem szédl obiczagem krolyowim, y odnye- sly gy do Ierusalem, a tu umarl, a po- grzebyon w grobye swick oczczow. a wszitek Iuda a Ierusalem płakały gego. A Ieremyas nawy{{ø}}cey, gegofsz) wszitci spyewaci y spyewaczki asz do dzisyego dnya narzekanye nad Iozia-
') Festinato. W. *) Occupati.
') Celebratum. *) Pueris suis. W.
szem obnawyai{{ø}}, a iakol) zakon dzer- szi w Israhelu: Owa, tocz gest pysa- no w placzoch. A gyne rzeczi o Io- ziaszu y o mylosyerdzu gego, gesz przikazana zakonem kozim, y «oamki gego pyrve y poslednye, popysani s{{ø}} w ksy{{ø}}gach Iuda a Israhelskich.
«
XXXVI.
iPrzeto zemyanye wsz{{ø}}wszi Ioachaza, sina Ioziasowa, ustauily gy królem w myasto oczcza gego w Ierusalem. We dwudzestu a we trsech lecyech bil Io- achas, gdisz pocz{{ø}}1 krolyowacz, a trsy myesy{{ø}}ce krolyowal w Ierusalemye. Bo gy ssadzil kroi Egypski, gdisz bil przi- targn{{ø}}1 do Ierusalem, a poddał w pla- cz{{ø}} sobye zemy{{ø}} we sto lybr szrzebra a w lybrze złota. A ustauil w myasto gego królem Elyachyma, brata gego, nad Iud{{ø}} a nad Ierusalemem, a prze- myenyl gemu gymy{{ø}} Ioachym. Ale samego Ioachasa wz{{ø}}w s sob{{ø}}, y wyodl do Egypta. A we dwudzestu a w py{{ø}}- cy lecyech bil Ioachim, gdi pocz{{ø}}1 kro-
') Et quasi...
lyowacz, a gedennaczcye lyat krolyo- val w Ierusalem. Y czinyl zle przed panem bogem svim. Przecyw temu przi- targn{{ø}}1 Nabuchodonozor, kror* Kaldey- ski, a skowanego gy rzecy{{ø}}dzmy wyodl do Babylona. Do gegosz takesz y ss{{ø}}- di bozee przenyosl y polozil w swem koscyele. Gyna słowa o Ioachymye a o ganyebnoscyach, gesz czynyl a gesz s{{ø}} przi nyem nalezoni, ti popysani w ksyęgack krolyow Iuda a Israhel. Y krolyowal Ioackim, sin gego, w mya- sto gego. V ósmy lecyeck bil Ioachim, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a trsy myesy{{ø}}- ce a dzesy{{ø}}cz dny krolyowal w Ierusalem. Y czinyl zle przed panem bogem w wydzenyu bozem. A gdisz sy{{ø}}* okr{{ø}}g roczni toczil sy{{ø}}, poslal kroi Na- buckodonor* ti, gisz gy przywyedly do Babylona, a ss nym wnyesly wszitki drogę ss{{ø}}di domu bożego. A ustauil królem Sedechiasża nad Iud{{ø}}, stri- ya gego, y nad Ierusalemem. We dwudzestu a w genem lyecye bil Sedeckias, gdi pocz{{ø}}1 krolyowacz, a gedennaczcye lyat krolyowal w Ierusa...
Tn sześciu kart brak.
EZDEASZ I.
(VII, 28).
168 ...y przed gego raczczamy y przed wszemy ksy{{ø}}sz{{ø}}ti krolyouimy moczni- my. A ia posylyon s{{ø}}cz r{{ø}}k{{ø}} pana boga mego, gen bil we mnye, sebralem Israhelska ksy{{ø}}sz{{ø}}ta, gisz weszły se mn{{ø}} w krolewstwo Artaxersovo*.
vin.
Ta s{{ø}} ksy{{ø}}sz{{ø}}ta czelyadzi, a to pokolenye gich, gisz s{{ø}} wzeszły se mn{{ø}} w krolewstwo Artaxersa* krolya z Babylona. S sinow Fyneesovich Gerson. S sinow Ytamarowich Danyel. S sinow Dauidouich Akthus. S sinow Sechanya- sowich a s sinow Pharezowich Zacha- rias. a s nym zlyczonich L a sto m{{ø}}- zow. S sinow Fet Moab, Elyoeenay sin Zacharzow*, a s nym dwye scye m{{ø}}- zow. S sinow Sechenyasowach sin Ge- zechiel, a s nym trsy sta m{{ø}}zow. S sinow A den Achebouich*, sin Ionatanow, a s nym py{{ø}}czdzesy{{ø}}t m{{ø}}szow. S sinow Elamouich Yzaias, sin Atalye, a s nym syedmdzesy{{ø}}t m{{ø}}zow. A s sinow Safacye Zebedias, sin Mychalow, a s nym LXXX m{{ø}}zow. S sinow Io- abouich Obedia, sin Geyelow, a s nym dwe scye a XVIII m{{ø}}zow. S sinow Sa- lomyt sin Iosfye, a s nym sto LX m{{ø}}- zow. S sinow Betbay Zacharz, sin Bel- |
baiow*, a s nym XXVIII m{{ø}}zow. S sinow EzeadowioŁ Tohannan, sin Ezeta- mow, a s nym X a sto m{{ø}}zow. S sinow Adonyachamowich, gisz biły po- sledny, a ta s{{ø}} gymyona gich: Ely- feleth a Elyel a Samayas, a s nym LX m{{ø}}zow. S sinow Beguy Utaya a Za- khur, a s nymy LXX m{{ø}}zow. Y sebralem ge k rzece, ku Chahamya*, a bilysmi tu za trsy dny. y patrzilem w lyudu a w kaplanyech s sinow Lewy, y nye naiyazlem tu. A takem poslal Eleazara a Arizel a Semeyma, a Elna- tama a Geribota a drugego Elnatama, a Natana a Zacharza a Mozolama, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta, a Ioariba a Elnatama, m{{ø}}dr- ce. A posiałem ge ku Edodowy, gen gest pyrwi w myescye Kafie*, a polo- zilem słowa w gich uscyech, geszbi mowyly ku Addonovy a bracy gego Natinneyskim w myescye Kafye, abi prziwyedly nam slug?/ domu boga naszego. A prziwyedly nam .slugy przes dobr{{ø}} r{{ø}}k{{ø}} boga naszego nad namy, m{{ø}}ze przeuczone s sinow Mooly, sina Leuina, sina Israhelowa, a Sarabyasza a ssinow gego XX ‘) a bracyey gego XVffl. A Iabyasza a s nym Yzayasza s sinow Merari, a bracyey gego y sinow gego XX. A z Natinneyskich, gesz
*) Téj liczby wcale tu nie ma w Wulg.
Bil oddał Dauid y ksy{{ø}}sz{{ø}}ta k slusz- bye nauczone*, Natinneyske dwye scye a XX. Wszitci cy gymyenmy biły nazwany. A przikazalem tudzesz post podle rzeki Ahamya*, abichom ucyrzpye- nye myely przed panem bogem na- szim, a prosyly gego za praw{{ø}} drogo nam y sinom naszim y wszemu na- bitku naszemu. Bom sy{{ø}} sromal prosycz pomoci krolyowi1) ą gesczczow, gez bi nas obronyly od nyeprzyiacye- la na drodze, bosmi biły rzekły kro- lyowy: R{{ø}}ka boga naszego gest nade wszemy, ktorzi gego szukai{{ø}} w dobro- cy, a mocz gego y syla gego y gnye- wanye na wszitki, ktorzi gego ostavai{{ø}}.
Y poscylysmi sy{{ø}} a prosylysmi boga naszego za to, y zwyodlo sy{{ø}} nam scz{{ø}}stnye. Y odl{{ø}}czilem s ksy{{ø}}sz{{ø}}t kapłańskich Xn, Sarabyasza a Sabyasza* a s nyma z bracyey gich X. Y wzwy{{ø}}- zalem na nye srzebro y złoto y ss{{ø}}di poswy{{ø}}czone domu bożego, gesz bil obyetowal kroi y rada gego, y ksy{{ø}}- sz{{ø}}ta gego y wszitek Israhel s tich, gisz biły nalezeny. Y odwazilem k gich r{{ø}}kama srzebra lyber szescz set a L, a ss{{ø}}dow srzebrnich sto, a złota sto lyber, a korczakow zlotich XX, gysz myely w sobye po tysy{{ø}}czu szely{{ø}}gow, a ss{{ø}}dow s mosy{{ø}}dzu czistego przedobrego dwye scye, krasnego iako złoto.
Y rzekłem gym: Wiscye swy{{ø}}cy bozi, y ss{{ø}}di swy{{ø}}te, y srzebro y złoto, gesz dobrowolnye ofyerowano gest panu bogu oczczow naszich. Czuycye a ostrze- gaycye, dok{{ø}}d nye odwazicye przed
ksy{{ø}}sz{{ø}}ti kaplanskimy y nauczonimy a przed wódźmy czelyadzi israhelskich w Ierusalem w skarb domu bożego. Y prziy{{ø}}ly kaplany a nauczony pod vag{{ø}} srzebro y złoto y wszitki ss{{ø}}di, abi donyeszly do Ierusalema w dom boga naszego. Y ruszilysmi sy{{ø}} od rzeki Ha- mya* wtorego naczcye dnya myesy{{ø}}- cza pyrwego, abichom sy{{ø}} brały do Ierusalem. a r{{ø}}ka pana boga naszego bila nad namy, a wizwolyla nas z r{{ø}}ki nyeprzyiacyelya a przecywnyka na drodze. Y przislysmi do Ierusalema y bi- dlylysmi tu trsy dny, a czwartego dnya odvazono srzebro y złoto y ss{{ø}}di boga naszego przes r{{ø}}ce (Me)rem o to wye, sina Uriasowa kapłana, a s nym Eleazar Fyneesow, a s nyma Iosadech* sin Iozue, a Noadaya sin Bennoy nauczo- ni, podle wagy y lyczbi wszey. y po- pysana wszelka waga w tem czasye.
A cy wszytci, ktorzi biły prziszly z i{{ø}}czstwa, sinowye przevyedzenya, ofye- rowaly obyati panu bogu israhelskemu, cyelczow XII za wszitek lyud i- srahelski, skopow szescz a XC, baranow VII a LXX, kozlow za grzech Xn. to wszitko na obyat{{ø}} bogu. Potem dały lysti krolyowi włodarzom, gesz bili us{{ø}}dzoni* ot krolya, y wodzom za 11 rzek{{ø}}, y wzwyodl lyud dom 159 bozi.
IX.
A po wipelnyenyu tich rzeczy, przi- st{{ø}}pyly ku mnye ksy{{ø}}sz{{ø}}ta, rzek{{ø}}cz: Nye gest odl{{ø}}czon lyud israhelski, kaplany a nauczeny, od lyudzi zemskich
72
') A rege ma Wulg.
y od gich ganyebnoscy, to gest Kana- neyskich, Eteyskick a Ferezeyskich, a Iebuzeyskich a Amonyczskich, a Mo- abyczskick, Egypskich, Amoreyskich. Y poymowaly zayste zom z gich dze- wek y swim smom, y smyesyly syemy{{ø}} swyote s lyudzmy zemskimy. Koka takesz s ksy{{ø}}sz{{ø}}t y wlodarzow bila w tem pyrwem przest{{ø}}pyenyu. A gdim bil usksal tat y rzecz, rozdarłem plascz swoy y suknyo, a wiskubalem włosy glowi mey y brodi mey, y sye- dzalem truchłem \ seszly sy{{ø}} ku mnye wszitci, gisz sy{{ø}} bogely pana boga israhelskego, prze gich przest{{ø}}- pyenye, gisz przisly biły z i{{ø}}czstwa, a ia syrdzy snycyen az do obyati wyeczerzney. A v (u) wyeczerzney obyati wstałem z mey zaloscy, a z roz- dartim plasczem y s suknyo, sklony- lem kolyana ma a roscy{{ø}}gnylem r{{ø}}ce moy ku panu bogu memu, y rzekłem: Panye boze moy, ganba my gest a sromam syo wzwyescz oblycza mego k tobye. bo zloscy nasze rozmnozom na nasz{{ø}}j głowo, a grzechi nasze wzrośli az do nyeba ode dnyow oczczow naszich. Ale y mi samy zgrzeszilysmi cy{{ø}}sko az do tego dnya, a w zloscyach naszich podanysmi y krolyowye naszi w r{{ø}}ce krolyow zemskich, y pod myecz y w loczstw o y w lup y w ganb{{ø}} nasze twarz i, iako y wTe dnyu tem. A nynye iako na male a za oka mgnye- nyee uczinyona gest modlitwa nasza przed panem bogem naszim. abi nam bik przepusczoni ostatci, a dan bil myr na myeszczce gego swy{{ø}}te, abi nam
oswyecyl oczi nasze bog nasz, a dal nam sziwot mai ) w sluszbye naszey. bo slugT/smi, a w sluszbye naszey nye opuscyl nas bog (W)asz, a sklonyl nad namy mylosyerdze przed królem perskim, abi nam dal sziwot, a wzwyodl dom boga naszego, a wzwyodl gego pustki, a dal nam nadzei{{ø}} w Iudowu pokolenyu a w Ierusalem. A iusz czso rzeczemi, panye boze nasz po tem? bosmi opuscyly twa przikazanya, ia- zesz nam przikazal przes r{{ø}}k{{ø}} slug twich prorokow, rzekocz: Zemya do geysze wnydzecye, abiscye i{{ø}} wlodn{{ø}}- ly, zemya nyeczista gest podle nye- czistoti lyuda a gynich zem (mem) ganyebnoscy gych, gysz i{{ø}} napelnyly ot kraia asz do kraia swo ganyebnoscy{{ø}} Przetosz 11 iusz nye dawaycye swick dzewek gich sinom, a gich dzevek nye oblyubyaycye vaszim sinom, a nye szu- kaycye myra s nyriy a scz{{ø}}scya gich az na wyeki. A posylyai{{ø}}cz syebye, bódzecye gescz dobre uzitki zemye, a będo w nyey dzedzici sinowye vaszi az na vyeki. A potem wszitko, czso na nas spadło prze nasze psotne skutki y prze nasz wyelyki grzech, bo ti boze israhelski wizvolyleszbias ze zloscy naszick, a dalesz nam zbaayenye, iako gest y dzisz, abichom sy{{ø}} nye wręczały zasyć a pogardziły przikaza- nym twim, any syp malszenstwem ob- lyubyaly s lyudzmy timyto, gick ga- nyebnoscyamy, ale bickom pelnyly twa przikazrynya. Zalysz sy{{ø}} rożnyewal na nas az do zagladzenya, nye ckcz{{ø}}cz *)
*) litam modicam. W.
ostauicz z bitko w naszich, azbavye- nye dacz ? Panye boze israhelski, spra- wyedlyvisz ti, iszesz nas opuscyl, gy- smi myely zbavyeny bicz, iako tego dnya. Ova, tocz przed tob{{ø}} gesmi w grzesze naszem, pod nymsze nye moze nyszadni stacz przed tob{{ø}}.
X.
./V tak gdisz sy{{ø}} modlyl Ezdras, se zlzamy prosyl boga, rzek{{ø}}cz a pla- cz{{ø}}cz , a 1 e s z {{ø}} przed koscyolem bo- zim, sebral sy{{ø}} k nyemu z Israhela wyelyki zbór barzo m{{ø}}zow y zon y dzecy. y płakał lyud wyelykim płaczem. Y otpowye Sechenyas, sin Se- chielow s sinow Elamovich, y rzeki Ezdrasowy: Mismi zgrzeszily przecyw panu bogu naszemu, a spoymalysmi zoni s czudzego pokolenya, z zemske- go lyuda. A nynye, mozely bicz po- kaianye w Israhelu nad tak{{ø}} wyn{{ø}}: uczinniy* slyub s panem bogem na- szim, abichom odegnaly wszitki zoni ot syebye y ti, gesz sy{{ø}} z nych zrodziły, podle voley bozey y tich, ktorzi sy{{ø}} boi{{ø}} przikazanya pana boga naszego. podle zakona b{{ø}}dz. Wstań, twecz gest to ogly{{ø}}dacz'), a micz b{{ø}}dzem s tob{{ø}}. posyl sy{{ø}}, a uczin to. Przeto wstał Ezdras, zaprzisy{{ø}}gl ksy{{ø}}sz{{ø}}ta kapłańska y nauczonich y wszitek Israhel, abi uczinyly podle słowa tego. y przisy{{ø}}gly wszitczi, ysze to ucziny{{ø}}. Tedi wstaw Ezdras przed domem bo- zim, y odydze do pokoyka nauczonego, sina Elyazib, a wszedw tam, chleba *)
nye iadl any wodi pyl, bo płakał prze- st{{ø}}pyenya gich, ktorzi z i{{ø}}czstava* prziszly. Y rozezslan glos asz do ludowa pokolena* y do Ierusalem, wszitkim sinom przewyedzenya, abi sy{{ø}} sebraly do Ierusalem. A wszelki, gen- bi nye prziszedl we trsyech dnyoch podle radi ksy{{ø}}sz{{ø}}t y starszick, b{{ø}}dze gemu pobrano wszitko gego zboze, a sam b{{ø}}dze wignan z sboru przewye- dzonich. Przeto seszly sy{{ø}} wszitci m{{ø}}- sze z ludowa a, z Benyamynowa poko- 160 lenya do Ierusalem we trsyeck dnyoch, to gest myesy{{ø}}cza dzewy{{ø}}tego we dwudzestu dnyock. Y syedzal wszitek lyud na ulyci domu bożego, trz{{ø}}s{{ø}}cz sy{{ø}} za grzeck a prze descz. A powstaw Ezdras kapłan y rzeki k nym: Wiscye prze- st{{ø}}pyly boze przikazanye, y poyma- wszi sobye zoni s czudzego pokolenya, y prziczinylyscye grzecha w Israkelu.
Ale nynye spowyadaycye sy{{ø}} panu bogu oczczow naszick, a uczincye gego lyuboscz, a odl{{ø}}czcye sy{{ø}} od lyudzi zemskick y od zon czudzego pokolenya. Y otpowye wszitko sebranye, rzek{{ø}}cz wyelykim głosem: Podle twego słowa wszitko syę stan. Ale iszecz gest lyud wyelki, a czas dzdzovi, isze nye mozem stacz na dworze, a ten uczi- nek nye gest genego dnya any dwu (bosmi wyelmy zgrzeszily w teyto rzeczi) : przeto b{{ø}}dzta ustavyona ksy{{ø}}- sz{{ø}}ta we wszem sebranyu, a wszitci w myescyech naszick, gisz spoymaly sobye zoni z czudzego rodu, acz przyd{{ø}} w ustavyonick czasyeck, a s nymy star- szi s każdego myasta y gick s{{ø}}dze,
i
*) decernere. W.
doi{{ø}}d sy{{ø}} nye odwrocy gnyew ot nas boga naszego prze ten grzech. Przeto Ionatan, sin Azaelow, Iaazia, sin Te- kuow, stały na tem, a Mozolam a Se- bataya, nauczeny, wspomagały gyma.
Y uczinyly tak sinowye przenyesyenya.
Y odidze Ezdras kapłan a m{{ø}}zowye ksyosz{{ø}}ta czelyadzi do domow oczczow swich, a wszitci po swich gymyonach, y posadziły syó dzen pyrvi myesz{{ø}}cza dzesy{{ø}}tego, pitai{{ø}}cz sy{{ø}} na tako rzecz.
Y opatrzeny s{{ø}} wszitci m{{ø}}szovye, gysz- to biły spoymaly sobye zoni czudzo- krayne, az do pyrwego dnya myesy{{ø}}- cza pyrwego. A nalezly so s sinow kapłańskich, ktorzi biły spoymaly zoni czudzokrayne: S sinow Iozue, sina Iozedechowa y bracyey gego, Maazia a Elyezer a Tarib a Godolya. Y dały na tem r{{ø}}ce swoy, abi zap{{ø}}dzily zoni swe, a za swoy grzech skopi z owyecz ofyerovaly. A z sinow Semynerovich* Anan a Zebedia'). A z sinow Arim, Maazia, Elya a Semeya, a Ieiel a Ozias. A z sinow Fezurowich, Elycenay, Maazia, Yzmahel, Natanahel a lozabel, E- leazer. S sinow nauczonich, Iozabeth a Semey, a Elaya (ten gest Chalyta), Fataya, Iudas a Elyazer. A s spyeva- kow, Elyazub. a z wrotnick, Sellum
') Większa część tych imion ina zéj brzmi wedle textu Wulgaty.
a ' ellem a Urim. A [sj Israkela, s sinow Farezovick, Beemya* a Oezia, a Melckia a Myanyn, a Elyazer a Ba- naya. S sinow Elamouick, Matanya a Zackarias a Geak a Abdi, a Gerimot, a Heel. S sinow Zetkua[| Helycenay, Elyazib, Matanya a Gerimutk, Iabetk, a Azaziza. S sinow Lebay, Iokannan, Amanya, Zebeday, Atalya. S sinow Be- ny, Mozollam aMolue, Addaya, Iazub a Saal, a Ramoth. S ssinow Fethmo- ab, Edna a Talal, Banayas, Amazias a Mathanyas, Bezeleel a Remum a Manasse. S sinow Herem, Elyazer Gezue, Melchias, Semeyas, Symeon, Benya- myn. Mazoch, Samarias. A s sinow A- zomowich, Mathanya, Matathet, a Za- bet, Elyfeleth, Germay, Manase, Semey. S sinow Bany, Maddi, Amram a Hukel, Baneas a Badayas, Ceylan, Banny, Marimutk a Elyazif, Matanyas. Matkanyay, łazi, a Banya a Bennuy, Semey, Salmas, Nathan, Addayas, Melckne, Sabay, Sysay, Saray, Ezriel, Seleman, Semeria, Sellum, Amaria, Io- zepk. S sinow Nebynowick, Ayel, Ma- tatkias, Zabed, Zabyana, Iaddu, Iohel, Banaya. Cy wszitci biły spoymaly zoni sobye s czudzego rodu, a bik zoni gick, gesz biły zrodzik sini. Poczynało sy{{ø}} ksy{{ø}}gz/ Neemya- s z o w i.
NEHEMIASZ.
Ccpytvla pyrwa.
*) Iowa Xeemyaszowa, sina Elckiasowa. Y stało sy{{ø}} gest myesyocza prosyn- cza lyata XX, a ia bil na grodze Suzis. \ przy- dze ku mnye Arany, geden z bracyey mey, a m{{ø}}ze z ludowa pokolenya, y opitalem gich o Zidzech, gisz biły o- staly po zgymanyu, a o Ierusalem. Y powycdzely my: Ti, gisz ostały a o- stavyeny s{{ø}} po zgymanich tam we włości, w vyelykem udr{{ø}}czenyu s{{ø}} a w pot{{ø}}pyenyu, a mur Ierusalemski ska- zon gest, a broni gego spalyoni so ognyem. A gdiszem usliszal słowa taka, szedłem a płakałem a łkałem za wyele dny, a poscylem sy{{ø}}, modly{{ø}}cz sy{{ø}} przed oblyczim boga nyebyeskego. Y rzekłem: Panye boze nyebycski, syl- ni, wyelyki y groźni, gen chowasz slyub y mylosyerdze tym, ktorzi cy{{ø}} rnylu- yo a ostrzegai{{ø}} twego przikazanya: b{{ø}}dz twe ucho nackilyono a oczi twy otwajrzoni, abi usliszal modlytw{{ø}} slu- gy tw^ego, gisz sy{{ø}} ia modly{{ø}} przed tob{{ø}} dzisz w noci y we dnye za sini israhelske, slug*/ twe. a wizna wacz sy{{ø}} b{{ø}}do2) za grzecki sinow israkelskick,
*) Tu próżne miejsce dla początkowej litery S. J) Confiteor. W.
gymysz zgrzeszily przecyw tobye. y ia y dom oczcza mego zgrzeszilismi, mar- noscy{{ø}}smi swyedzeny, a nye ostrzega- lysmi przikazanya twego y duchownich obiczaiow y s{{ø}}dow, gezesz przekazał Moysesowy, słudze swemu. Pamy^ray słowa twa, iaszesz przikazal Mo | yso- 16£ sowy słudze twemu, rzek{{ø}}cz: Gdisz przestopycye me przikazanye, ia was rozprosz{{ø}} myedzy gyni lyud. a gęstły sy{{ø}} nawrocycye ku mnye, a ostrzegacz b{{ø}}dzecye przikazanya mego, a brdze- cye ge czinycz: abiscye biły zawye- dzeny na kray nyeba, ott{{ø}}d was zbye- rzo y wvyod{{ø}} w myasto, gezem zwolyl, abi tam przebiwalo me gymy{{ø}}. A ony s{{ø}} slugy twe y lyud twoy, gen* gesz wikupyl w syle twey wyelykey y w r{{ø}}ce twey udacney. Prosz{{ø}} panyer b{{ø}}dz ucko twe czuy{{ø}}ce ku modlytwye slugy twego a ku modlytwye slug twick, gisz sy{{ø}} ckcz{{ø}} bacz gymyenya twego, a sposob slug{{ø}} twego dzisz, a day gemu mylosyerdze przed tym m{{ø}}zem Bom ia bil czesznykem krolyowim.
II.
T edi sy{{ø}} gest stało myesy{{ø}}’ cza d ó b n a lyata XX Artaxerse krolya, a wyno stało przed nym, a podnyoslem wyna,
73
podałem krolyowy. a bilem iako mdli przed gego oblyczim. Y rzeki ku mnye kroi: Przecz oblycze twe sm{{ø}}tno, gdi cy{{ø}} nyemocznego nye wydz{{ø}} ? nye gest to darmo. Ale zloscy'), która w twem syerczu gest, nye wydz{{ø}}. Y balem sy{{ø}} vyelmy barzo, y rzekłem krolyovy: Zyw b{{ø}}dz, krolyu na vyeki. Y kakobi sy{{ø}} oblycze me nye sm{{ø}}cylo, gdi myasto y dom pogrzebni oczcza mego o- pusczon gest, a broni gego wipalyoni ognyem ? Y rzeki kroi: Prze ktor{{ø}} rzecz prosysz ? A ia, pomodly{{ø}} sy{{ø}} panu bogu nyebyeskemu, rzekłem krolyu: Wy- dzily sy{{ø}} dobrze krolyovy, a lyubyly sy{{ø}} slugam2) twim przed oblyczim twim: prosz{{ø}}, abi my({{ø}}) otpuscyl do Zidowstwa, do myasta pogrzebu oczcza mego, acz ge udzalam. Y rzeki kroi y krolyowa, a syedzala pole gego: Za ktori dług?/ czas droga twa b{{ø}}dze, a kedi sy{{ø}} k nam wrocysz? Y szlyuby- lem ‘J przed krolyovim oblyczim, y prze- puscyl my{{ø}}. a iam ustauil czas mego wrocenya. Y rzekłem k nyemu: Wy- dzily syę tobye krolyu za podobne, day my lysti ku wogevodam tey włoscy za rzek{{ø}}, acz my{{ø}} przewyod{{ø}}, doi{{ø}}d nye przid{{ø}} do Zidow^stwa, a lyst ku Azafowy polesznemu krolyowu, abi my dal drzewa, abich mogl po- kricz brono koscyola bożego y muri myesczske y dom, w ktori wuyd{{ø}}. Y dal my kroi przes r{{ø}}k{{ø}} dobr{{ø}} boga mego se mn{{ø}}. Y prziszedlem ku voge- vodam tey włoscy za rzek{{ø}}, y dalem
') Malum w Wulg. 2) Myłka zamiast: sługa twój.
3) Placui.
gym lysti krolyovi. A poslal se mn{{ø}} kroi ksy{{ø}}sz{{ø}}ta ricerstwa y geszczce. To usliszawszi Sa nabolat Oronytski, y Dobyesz*, sługa Amonyczski, sm{{ø}}- cylasta sy{{ø}} barzo zam{{ø}}cenym wyel- kim, ysze prziszedl czlowyek, gen szuka scz{{ø}}scya sinow israhelskich. Y prziszedlem do Ierusalem, a bilem tu za trsy dny. A wstaw w noci, ia a mało m{{ø}}zow se mn{{ø}}, nye ukazaw nyzadne- mu, czso gest bog dal w syerce me, abich uczinyl w Ierusalem, a dobitcz{{ø}} nyszadne nye bilo se mn{{ø}}, gedno dobitcz{{ø}}, na nyemem syedzal: y visze- dlem bron{{ø}} waln{{ø}}1) w noci, a przed studnycz{{ø}} drakov{{ø}}2), asz ku bronye gnoyney, a patrzai{{ø}} muri Ierusalemske skażone, a broni gego ognyem visszo- ne (icyżżone). Y szedłem ku bronye stu- dnyczney a ku wyedzenyu vodi krolyovi3), a nye bilo myesczcza dobit- cz{{ø}}czu, na nyemszem syedzal, k{{ø}}dibi przeialo. Y wszedłem pyeskamy4) w noci przes pr{{ø}}d, opatrzai{{ø}} muri, a wro- cyw sy{{ø}}, prziszedlem ku bronye val- ney, y prziszedlem zasy{{ø}}. Ale sprawce lyuczscy nye wyedzely tego, do- k{{ø}}d bich otszedl albo czso bich czinyl, any takesz Zidom, any kapłanom, any slyachcyczom, any urz{{ø}}dnykom y gy- nich*, gysz strzegły po takich myescyech, nyczs gesm nye dal wyedzecz. Ale rzekłem gym: Yi wyecye nasz{{ø}} n{{ø}}dz{{ø}}, w nyeyzesmi, ysze Ierusalem pusto gest, a broni gego visszoni o- gnyem. Przeto poczcye, a udzalami
*) Porta valli*. W. s) draconis. *) Ad aquaeductum regis. *) Tego wcale nie ma w Wulg.
muri Ierusalymske, a nye b{{ø}}dzem daley w posmyechu narodom. Y ukazałem gym r{{ø}}k{{ø}} boga mego dobr{{ø}}, gen gest se mn{{ø}}, a słowa krolyowa, iasz movyl mnye. A przeto mowy{{ø}}: Wstan- mi, a udzalaymi. Y posylyoni s{{ø}} w dobrem gich r{{ø}}ce. Y usliszely Sanaba- lath Oronyczski, a Dobyesz sługa A- monyczski, a Arabs y Gozem, y kłamały namy, gardz{{ø}}cz, rzek{{ø}}cz: Która to gest rzecz, i{{ø}}szto czinycye? Za- ly sy{{ø}} przecyw krolyovy boczicye ? Y otpowyedzalem gym rzecz, rzek{{ø}}cz: Bog nyebyeski, ten nam pomaga, a mi slugy gego gesmi. wstanmi, a dza- laymi. Ale wam nye dzalu any spra- wyedlyvoscy any pamy{{ø}}cy w Ierusalem.
m.
A powstaw Elyazib, kapłan vyelyki, y bracya gego kaplany, y udzalaly bron{{ø}} stadn{{ø}}. ony i{{ø}} poswy{{ø}}cyly, a u- stauily wrota gey, asz do wyeze sto loket, a poswy{{ø}}cyly i{{ø}}, az do wyesze Ananeelowi. A podle gego dzalaly m{{ø}}- zowye Iericho, a podle gich dzalal Za- chur, sin Zamri. A bron{{ø}} ribn{{ø}} udzalaly sinowye Asanaowy, a ony przi- krily i{{ø}}, a ustawyly gey drzwy s zamki y z zaworamy. A podle gich dzalal 162 Marimuth, sin Uriaszow, sina Akuzo- wa. Podle gego dzalal Mozollam, sin Barachiasow, sina Mezezebedowa. A podle gego dzalal Sadoch, sin Bana. A podle gego dzalaly Techueysci, ale slyachcyci nye podlozily gich1) swu pleczu ku dzalu pana boga swego. A
bron{{ø}} star{{ø}} udzalalasta Ioyada, sin Fa- resa, a Mozollam, sin Beseyda. a ona- sta i{{ø}} pokrila, a ustavyly wrota gey y zamki y zawori. A podle gich dzalaly Melthias Gabaonyczski a Iadon Meranathiczski, m{{ø}}ze z Gabaon a z Mafa, gesz bilo myasto wogevodi w tey włoscy za potokem. A podle gego dzalal Eziel, sin Azariasow, rzemy{{ø}}slnyk. A podle gego dzalal Anany as, sin a- potekarzow, a rozdzelyly Ierusalem az do muru ulyce szirszey. A podle gego dzalal Rafayas, sin Habulow, ksy{{ø}}sz{{ø}} ulyce Ierusalymskey. A podle gego dzalal Gegada, sin Aramotow, przecyw swemu domu. A podle gego dzalal Akkus, sin Azebonyaszow. Ale poloui- cz{{ø}} ulyce udzalal Melchias, sin Here- ow, a Asub, sin Fetmoabow, a wyez{{ø}} wapyenyczn{{ø}}. Podle gego dzalal Sel- lum, sin Aluesow, ksyęsz{{ø}}cya polstrb- ney* ulyce Ierusalymskey, on a sinowye i) gego. A bron{{ø}} valn{{ø}} udzalal Ampny a bidlycyele Zanoenscy, ony udzalaly i{{ø}}, a ustavyly wrota gey a zamki y zavori, a tysy{{ø}}cz lokcyow muru az do broni gnoyuey. A bron{{ø}} gnoyn{{ø}} udzalal Melchias, sin Recha- bow, ksy{{ø}}sz{{ø}} ulyce Betagalynowi. ten udzalal i{{ø}}, a ustauil gey wrota a zamki a zawori. A bron{{ø}} ulyczn{{ø}}2) udzalal Sellum, sin Colozay, ksy{{ø}}sz{{ø}} wsy Maswa. ten i{{ø}} udzalal, a pocril a ustauil gey wrrota, zawori y zamki, y muri około r i b n y k a Syloe w zagrod{{ø}} kro- lyow{{ø}}, az do wschodów krolyowich (?/,
‘) Wulg-. ma córki. Imiona własne tu dane po wię- kszéj części niezgodne są z textem łacińskim. 2) Wulg. ma fonti3.
') Zamiast: ich nie podłożyli...
gesz wst{{ø}}pui{{ø}} z myasta do ludowa pokolenya (?). Po nyem dzalal IN eemyas, sin Azbotow, ksy{{ø}}sz{{ø}} poi stroni ulyce Betsur, a (?) przecyw grobu Dauidowu, az do ribnyka, gen wyelykim dzaleml), a e z do domu mocznich. Po nyem dzalaly slug?/ koscyelny, a po nyem* Reum, sin Benny. Po nyem dzalal A- sebyas, ksy{{ø}}sz{{ø}} polstronni* Cheyle, w swey ulyci. Po nyem dzalaly bra- cya gego Rechim (?) sin Endaciow, ksy{{ø}}- sz{{ø}} poi stroni Cheyla. Y dzalal podle gego Asser, sin Iozue, ksy{{ø}}sz{{ø}} Maswa, myar{{ø}} drug{{ø}} przecyw przetwardemu wzesczcyu w{{ø}}gelnemu. Po nyem dzalal, na górze, Baruch, sin Zatay (?), myar{{ø}} drug{{ø}}, od w{{ø}}gla asz do broni domu wyelykego kapłana Elyazifa. Po nyem | dzalal Marimuth, sin Uriaszow, sina Ąkhurowa, myar{{ø}} drug{{ø}}, od wrót Elyazifowich, doi{{ø}}d zalezal2) dom E- lyazifow. Po nyem dzalaly kaplany s polya lordanskego. Po nych dzalal Ben- yamyn a Asub przecyw domu swemu. Po nyem dzalal Azarias, sin Maasie, tina Ananyasowa, przecyw domu swemu. Po nyem dzalal Bennu, sin Emya- dadow, drug{{ø}} myar{{ø}}, od domu Aza- naszowa az do snyzenya a do w{{ø}}gla. Falcl, sin Ozi, przecyw snyzenyu a przecyw wyezi, iaz wzviiszona przecyw (?) krolyowu domu wisoko (?), to gest, nad syeny{{ø}} cemnyczn{{ø}}3). Po nyem Fadaya, sin Farezow. Potem Natumey- sci, gisz bidlyly w Ofel, przecyw bro-
’) Tu wypuścił: zbudowany jest W ogóle cały przekład téj stronicy bardzo niedbały i bałamutny *) Donec extenderetur. W. 3) In atno carcera.
nye wodney na wschód sluncza udzalaly wyesz{{ø}} przewisok{{ø}}. Po nyey dza- laly Tekuey (?) drug{{ø}} myar{{ø}}, od wye- sze wyelykey y przewiszoney, a ku murowy koseyelnemu. Wzgor{{ø}} ku bro- I nye konskey dzalaly kaplany, kazdi przecyw swemu domu. A po nych dzalal Seddo (?) sin Emynerow, przecyw swemu domu. A po nyem dzalal Semey a, sin Sechenyasow, strozni broni od wschodu sluncza. Po nyem dzalal Ananya s'n Selemye, a Anon sin Celonów szosti, myar{{ø}} drug{{ø}}. Po nyem dzalal Mozollam sin Barachiow, przecyw skrziny skarbów swich. Po nyem dzalal Melchias, sin zlotnykow, az do domu Natumeyczskich, a sesiti') prze- dawczom przecyw bronye s^dowey, a ezdo wyeczerzadla w{{ø}}gelnego. A myedzi wyeczerzadlem k{{ø}}tovim, a myedzi bron{{ø}} stadnó, dzalaly rzemyóslnyci a kupci.
nu.
A stało sy{{ø}}, gdisz usliszal Sannaba- lath, ysze dzalami mur, roznyewal sy{{ø}} barzo, a s {{ø}} c z poruszon gnyewem barzo, nasmyewal Zidi. y rzeki przed swo bracy{{ø}} Samaritanskich*: Czsoto cziny{{ø}} przed wy ely koscy {{ø}}2) mdły Z-dzi ? Zaly ge przepuscz{{ø}} narodowye? Zaly swe obyati napelny{{ø}} genego dnya ? zaly b{{ø}}d{{ø}} mocz dzalacz kamyenye z gromad popyelnich, gesz s{{ø}} zgorale* ? Ale y Dobyesz Amonyczski k svim bly-
') Wulg. ma scruta (rupieci, tandeta), a on to wziijł za scuta. s) To „przed wiclikotcię" wyraźnie należy do „Samarytańskich".
sznym*) rzeki: Nyechacz dzalai{{ø}}! Wsza- ko lyszki, gdisz przicyek{{ø}}, przelyaz{{ø}} gich mur kamyenni. Y rzeki Neemyas: Slisz panye boze nasz, yzesmi uczi- nyeny w potop{{ø}}. obrocz gich ur{{ø}}ga- nye na gich glowp, a poday ge w po- t{{ø}}pyenye w zemy i{{ø}}czstwa. Nye przi- kriway zloscy gich, a grzechów gich przed twim oblyczim nye zagladzay, ysze sy{{ø}} posmyewaly dzelnykom. A tak dzalalysmi mur y spoyly wszitek az do poi stroni, a pop{{ø}}dzono syerce lyuczske ku dzalanyu. Y stało sy{{ø}}, gdisz 163 uslisz{{ø}} San nabalath a Dobyesz A- manyczski, a Arabscy a Azoczscy, i- sze zadzalami dzuri muru Ierusalem- skego, a ysze rosyedlyni pelny{{ø}} syó: rożnyewały sy{{ø}} barzo. A sebrawszi sy{{ø}} wszitci, abi przid{{ø}}cz boiowaly przecyw* Ierusalem, a mislyly, kakobi syó nam przecywyly. Tusmi sy{{ø}} modlyly bogu naszemu, usadziwszi stroze na mur we dnye y w noci przecyw gym. Y rzeki Iudas: Omdlyalala* gest syla nosycye- lya, a rumu gest wyele, a mi nye b{{ø}}- dzem mocz dzalacz muru. A rzekły naszi nyeprzyiacyele: Nye wzwyedz{{ø}} naszi nyeprzyiacyele any sy{{ø}} domny- mai{{ø}}, az mi przid{{ø}}cz myedzi ge, y zbygemi ge a ustanowymi dzalo. Y stało sy{{ø}}, gdisz k nam szły Zidzi, gisz bidlyly podle gich, a powyadaiócz to nam po dzesy{{ø}}cz krocz, ze wszeck myast, z nyckze biły prziszly k nam: rostanowylem lyud w myescye za muri wsz{{ø}}di około, s myeczmy, z wlocz- nyamy, z 1{{ø}}cziski. Y pogly{{ø}}dnęlem, a
') Proximus ejus ma Wulg. A on czytał: proximis.
wstałem y rzekłem ku slyachcyczom y ku wodzom y ostatecznemu lyudu: Nye boycye sy{{ø}} gich oblycza, ale na pana wyelykego a groźnego wsporąy- naycye, a boiuycye za wasz{{ø}} bracy{{ø}} y za sini y za dzewki y za zoni vasze, y prze vasze domi. Y stało sy{{ø}}, gdiz usliszely nyeprzyiacyele naszi, isze nam wskazano: Zruszil bog rad{{ø}} gich. y wrocylysmi sy{{ø}} wszitci ku murom, kazdi k swemu dzalu. Y stało sy{{ø}} ot tego dnya, polovycz{{ø}}* mlodzenczow gick czinyly dzalo, a druga polovycza gotowa bila ku boiu, y kopya y scziti y pancerze, a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta po nych ve wszelkem domu ludowa pokolenya, dza- lai{{ø}}ci na murze, a nosz{{ø}}cy brzemyo- na, a wkladai{{ø}}ci, /geu{{ø}} r{{ø}}k{{ø}} dzalaly, a drug{{ø}} myecz dzerszely, bo kaszdi z dzelnykow bil sw*e byodri myeczem o- pasal, y dzalaly a tr{{ø}}byóez w tr{{ø}}bi podle mnye. Y rzekłem ku slyachcyczom a wodzom y ku wszemu sebranyu: Dzalo vyelyke gest a sziroke, a mi rozl{{ø}}czonismi opodal geden od drugego. Przeto na ktoremkoly myescye usliszicye swy{{ø}}k tr{{ø}}b, tam sy{{ø}} zbye- gnycye k nam, bo bog nasz b{{ø}}dze za nas l). A mi samy b{{ø}}dzem dzalacz, a polovycza z nas dzerzcye kopye ode wschodu z ar ze, doi{{ø}}d nye vinyd{{ø}} gwazdi. A w tem czasu rzekłem k lyudu : Geden iako drugy s svimy pano-* szamy ostań poszrzod Ierusalem, a bódzcye nam poczny(?)2) wTe dnye y w noci ku dzalu. Ale ia, a bracya moy a strozovye y panosze moy, gisz biły
') Wypuścił: walczyć. 2) Vices sint nobis. W.
74
za mnę, nye swlaczaly') swego odze- nya, any sy{{ø}} obnażały, geno ku ob- miczu.
V.
I stal sy{{ø}} krzik wyelyki w lyudu, m{{ø}}- zowr y zon gych, przecyw bracy swey Zidom. Bo biły myredzi gymy, gisz mowyly: Naszich sinow y naszich dze- wek wyele gest barzo. wezmyem za nye zboza, a b{{ø}}dzem gescz, a b{{ø}}dzem ziwy. A biły, gisz movyly: Dzedzini nasze y vynnyce y domi nasze zasta- uymi, a nabyerzem zbosza y oleia w tem głodzę. A gyny mowyly: We- szmyem na dług pyeny{{ø}}dzy na dan krolyow{{ø}}, a darni dzedzini nasze y domi y vynnyce. a iusz iako cyala bra- tow naszick, tak s{{ø}} cyala nasza, a iako sinovye gick, takesz sinowye naszi. Ova, toczsmi poddały sini y dzewki nasze w skiszb{{ø}}, a z dzevek naszick s{{ø}}{{ø}} sluszebnyce, any mami, czim bi- ckom ge vikupyly, a dzedzini y vynnyce nasze gyny dzersz{{ø}}. Y roznye- valem syó barzo, gdim usliszal krzik gich podle slow tick. Y umislylo syerce me se mn{{ø}}, a laialem slyackcyczom y vodzom, a rzekłem gym: Zaly lyfi byerzecye kazdi z vas ot svey bracy ? Y sebralem przecyw gym vyelyke se- branye, a rzekłem gym: Mismi, iako vyecye, vikupyly vasz{{ø}} bracy{{ø}} Zidi, gisz biły przedany poganom, podle mo- zenya naszego: przeto \y przędąvacye bracy{{ø}} vasz{{ø}}, a mi ge b{{ø}}dzem vipla- czacz? Y umylkly, any naleszly, czso-
bi otpovyedzely. Y rzekłem k nym: Nye gest to dobra rzecz, i{{ø}}sz czinycye. Przecz w boiazny boga naszego nye chodzicye, abi wam sy{{ø}} nye poszmye- waly pogany, naszi nyeprziiacyele ? Bo ia y bracya moy y panosze poziczi- lysmi wyelyu pyeny{{ø}}dzi y zbosza, nye polyTczai{{ø}}cz w pospolyte telko dzalo, pyeny{{ø}}dzi czudzich posziczami, gymisz nam dluszny b{{ø}}d{{ø}} '). Nawroczcyesz gym dzisz gich dzedzini y vynnyce gick, y gick olivye y domi gick, nye byerz{{ø}}cz y se ssta cz{{ø}}stky pyeny{{ø}}- dzi, zbosza, vyna y oleia, i{{ø}}szescye biły obikiy ot nvch bracz, dacve za nve. Y rzekły: Nawrocymi, a nyczs od nych potrzebowacz b{{ø}}dzemi, a tak ucziny- mi, iako movysz. A ia zavolaw kapłanów, y zaprzisy{{ø}}glem ge, abi uczinyly, iakom gym rzeki. Nadtom witrz{{ø}}sl łono me, y rzekłem: Takez vitrz{{ø}}sye bog wszelkego m{{ø}}za, gen nye napel- ny słowa tego, z gego domu y z gego roboti. Tak b{{ø}}dz vitrz{{ø}}syon, a tak b{{ø}}dz wiproznyon. \ rzekło wszitko se- branye: Amen. A pochwalyly boga, y uczinyl lyud, iako mu bilo rzeczono.
A od tego dnya, gegosz my bil przikazal kroi, abich bil vodzem w zemy Iuda, ode dwudzestu lyat az do XXXII lyata krolya Artaxerse, za dwa naczcye lyat, ia y bracya moy zboza, gesz slu- szalo vodzom, nye gedlysmi. ale pyr- 104 wy vodzovye, gisz biły przede mn{{ø}}, obcy{{ø}}zily lyud a brały od nych od ckleba y od vyna y od pyeny{{ø}}dzi na koszdi dzen dvanaczcye szelyygow. ale
') Wypuści!: j e s m y.
') Przekład niby dosłowny, ale nader niedołężny!
y sluszebnyci gich n{{ø}}dzily lyud. Ale ia tegom nye uczinyl prze boiazn bosz{{ø}}. Ale r{{ø}}cze v oprawowanyu mima zdzalalem, a rolem nye kupoval, a wszitci panosze moy gotovy bily ku dzalu. A takez Zidzi a włodarze gich, b{{ø}}d{{ø}}cz py{{ø}}czdzesy{{ø}}t m{{ø}}zow a sto, gisz przichadzaly ku mnye, y z narodow, gisz w okole naszem s{{ø}}, za mim stołem syadaly. A przipravyano k memu stołu na kozdi dzen czali vol a skopów vibornich szescz, kromye ptastwa. a w tich dzesy{{ø}}cy dnyoch rozlyczna vyna a gynick vyele rzeczi davalem, a nad to y zbosza w mem vogevoczstwye nye dbałem, bo barzo bil lyud zubożał. Wspomynay na my{{ø}} boze moy w dobrem, podle wszego, gesz uczinyl1) lyudu temuto.
VI.
I stało sy{{ø}}, gdisz usliszal Sanabalath a, Dobyesz a Gozen Arabski, y gyny nyeprzyiacyele naszi, yszem udzalal mur, any w nyem ostavyono nygene- go skazenya (a gescze az do tego czasu wrót nye ustauilem bil w bronach): posiały ku mnye Sanabalatk a Dobyesz a Gozem Arabski, rzek{{ø}}cz: Podz, u- czinymi slyub spolu w vynnyczach na genem2) poły u. Ale ony mislyly, chcz{{ø}}cz mnye zlee uczinycz. Przetom poslal posli k nym, rzek{{ø}}cz: Dzalo vyelykye ia dzalam, y nye mog{{ø}} k vam snydz, abi sy{{ø}} dzalo nye myeszkalo, gdisz bich szedł k vam. Y posiały ku mnye
') Wypuścił: jeśm. J) „In campo Onoa. Więc OM wzięto tu za uno.
tym słowem po cztirkrocz, a iasm gym otpowyedzal podle rzeczi pyrwey. Y poslal ku mnye Sanabalatk podle slo- va pyrvego p y {{ø}}1 e slug{{ø}} swego, a lyst myal w swey r{{ø}}ce pysani tymy slovi: Sliszano gest w narodzeck, a Gozem rzeki, ysze ti a Zidoyye mislycye sy{{ø}} przecyvycz, a przeto dzalacye mur, y- sze sy{{ø}} ckcesz poviszicz nad nymy królem. Prze ktor{{ø}} prziczin{{ø}} ustavylesz proroki, giszbi o tobye prorokowały w Ierusalem, rzek{{ø}}cz: Kroi w Zidowstwye gest. A kroi usliszi ta slova, przeto podz nynye, poradzimi sy{{ø}} spolu. Y posiałem k nym, rzek{{ø}}cz: Nye stało sy{{ø}} podle tich slow, gesz movysz, bo ti s svego syercza to składasz. Bo cy wszitci groziły nam, innymai{{ø}}cz, bi nasze r{{ø}}ce otpale (?) tego dzala, a nye- ckai{{ø}}cz. Prze ktor{{ø}} prziczin{{ø}} wy{{ø}}cey posylyalem r{{ø}}ki swey. a wszedłem do domu Samayaszowa, sina Dalage Ma- tabelowa, taynye. Gen my rzeki: Badz- mi sy{{ø}} spolu w' domu bozem posrzod koscyola, a zawrzimi gego drzwy. bocz mai{{ø}} przidz, abi cy{{ø}} zabyly, a tey noci przid{{ø}} ku zabycyu cyebye.' Y rzekłem : Zaly kedi równi mnye, ktori iako ia, ucyekl do koscyola a bil zyw? Nye wnyd{{ø}} do nyego. Y zrozumyalem, isze bog gego nye poslal, ale iakobi prorokui{{ø}} movyl ku mnye, a Tobias a Sanabalath nai{{ø}}ły biły gy. bo wz{{ø}}1 bil nagem od nych, abick sy{{ø}} ly{{ø}}kn{{ø}}1 tego y uczinyl to y zgrzeszil, abi myely prziczin{{ø}} zl{{ø}}, prze i{{ø}}szbi my laia- ly. Pomny na my{{ø}}, panye, prze Do- byesza a Sanabalatka, podle takich
czinow gych, y proroka Naodiasza y prze gyne proroki, gysz my{{ø}} straszily. Y skonał sy{{ø}} mur wre dwudzestu a w py{{ø}}cy dnyoch myesy{{ø}}cza Ebul'), to gest lystopada2), ve dwut a w py{{ø}}cy dzesy{{ø}}t dnyoch. Y stało sy{{ø}}, gdi usli- szely wszitci nyeprzyiacyele naszi, y ly{{ø}}kiy sy{{ø}} wszelcy narodowye, gisz biły v okolę naszem, a dzelyly sy{{ø}} samy w sobye, wyedz{{ø}}cz, ysze panem bogem take dzalo uczinyono. A takesz w tich dnyoch wyele lystow ot slyack- cyczow zidowskich ku Dobyeszovy s{{ø}} posilani, a przichadzali od Dobyesza asz k nym. Bo vyele gych bilo w Zi- dowstwye, mai{{ø}}cz s nym przisy{{ø}}g{{ø}}, przeto isze bil z{{ø}}cz Sechenyaszowy, sina Iorelowa, a Iohannan sin gego bil poi{{ø}}1 dzewk{{ø}} Mozolamov{{ø}}, sina Bara- chiasowa. A takesz chwalyly gy przede mn{{ø}}, a slova moia wskazovaly gemu, a Dobyesz posilał lysti, chcz{{ø}}cz my{{ø}} ugrozicz.
VII.
,/Y gdi sy{{ø}} mur dokonał, a postavy- lem wrota w bronach, a zlyczilem wro- tne y spyewaky y nauczone: y przikazalem Anenyovy, bratu memu, a A- ► nanyasowy ksy{{ø}}sz{{ø}}czu domu israhelskego (bo sy{{ø}} zdał sprawyedlyvi m{{ø}}sz a boi{{ø}}cz sy{{ø}} boga wy{{ø}}cey nad gyne), y rzekłem gym: Nye otvyraycye w rot Ierusalemskich az do z no i a skutecznego. A gdisz gescze przi tem gesm stal, zawarti s{{ø}} broni y zamczoni
*) Myłka zamiast Elid, szósty miesiąc hebrajski. ’) Tego nie ma w Wulgacie.
zaworamy y zamki. Y ustayylem stroze z bidlycyelow Iemsalymskich, kaszde- go po swich otrzedzack, a kaszdego przecyw domu swemu. Bo myasto bilo barzo sziroke a wyelyke, a lyuda mało poszrzod gego, a nye udzalani bili domi. Potem bog dal gest w me syerce, iszem zvolal slyachcyce y vodze y pospólstwo, abich ge zlyczih Y nalya- zlem ksy{{ø}}gy lyczbi tich, gisz biły na- pyrwey viszly z i{{ø}}czstwa, a nalezouo w nych tak pysano. Cy sinovye z włoscy, gysz viszly z i{{ø}}czstwa robotnego, które bil przivyodl Nabuchodonozor, kroi Babylonski, y wrocyly sy{{ø}} do Ierusalema a do Zidowstwa, kazdi do svego myasta. Cy biły przi sly z Zo- robabelem: Iosue, Neemyas, Azarias, Bananyas'), J Namyn, Mardockeus, Bel- 165 sem, Mespharat, Beguay, Namyn, Ba- anna, Belsem. To gest lyczba m{{ø}}zow z lyuda israhelskego: Sinow Farezo- vick dwa tisy{{ø}}cza a dwa a LXXX a C *. Sinow Safatiasovick CCC a dwa a LXX. Sinow Areasovick VI set a dwa a L. Sinowye Fetmeabovy sinow Io- zue a Ioabovick, dwa tisy{{ø}}cza a VIII set a XVIII. Sinow Eleamovick tysy{{ø}}cz a VIII set a LIIII. Si" Zetkua VIII set a XLV. Syw Zachaiowack VII set a LX. Syw Banuy szescz set a VIII a XL. Syw Ebalowick VI set a XXVIII.
Syw Azgadovick dwa tisy{{ø}}cza CCC sta a XXII. Syw Azonicliamovicii VI set a LX a VII. Synow7 Bagozimasovick dwa tisy{{ø}}cza LX a VII. Syw Adunovick
') Imiona te własne najczęściej przekręcone. Liczby także nie zawsze zgodne z Wulgatą.
VI set V a L. Syw Aterovick, sina E- zechiasowa, VIII a XC. Syw Assem CCC a XXVIII. Syw Betsay CCC a XXI1II. Syw Aref XII a sto. Sy* Ga- baonovich V a XC. M{{ø}}zow z Betlema a z Netofa VIII a LXXX a sto. M{{ø}}- zow z Anatot sto a XXVIII. M{{ø}}zow z Bethamoth XL a dwa. M{{ø}}zow z Caria- tiarim, Zefira a z Berot VII set CCCa XL*. M{{ø}}zow z Baama a z Gabaa VI set a XXI. M{{ø}}zow z Machmas dwye scye a XXII. M{{ø}}zow z Betel a z Chay XXII a sto. M{{ø}}zow z Nebo wtorego LII. M{{ø}}zow z drugego Elama tysy{{ø}}cz a CC LIIII. Syw Aremovich CCC a
XX. Syw Iericho CCC XLV. Si* Ioyada a Onon sescz set a XXXI. Sinow' Semya trsy tisy{{ø}}ce dzewy{{ø}}cz set a XXX. Kapłanów: Sinow Ydaya w domu Iozua IX set a LXXIHI. Siw E- my en ero wach tysy{{ø}}cz LII. Siw F azuro- uich tysy{{ø}}cz dwye scye a XLVH. Siw Aremouich tysy{{ø}}cz a XXVIII. Nauczo- nich: Sinow Iozue a Gadimelouich a siw Odoya LXXIIIL Spyevakow: Sinow Azafouich sto a osm a XL. Wrotnich: Sinow Sellum, Si^ye Efer, Siwye Chel- mon, Sive* Akub, Si™ A tira, Sivye So- bay, osm a XXX a C. Natinneyskich: sinow Soha, Sie Aswa, Sie Tebaoth, Sie Teres, Sie Siaa, Sie Fado, Sie Le- bana, Sie Agaba, Sie Selmon, Sie Anan, Sie Gedel, Sie Gaer, Sie Baaya, Sie Ba- zim, Sie Nechoda, Sie lessem, Sie Aga, Sie Fessaa, Sie Hessay, Sie Nymyur, Sie Neptusim, Sie Rechne, Sie Afna, Sie Assur, Sie Betsich, Sie Meyra, Sie Ar- sa, Sie Berchos, Sie Sissara, Sie Tekma,
Sie Nofya, Sie Atyfa, Sie slug Salomo- novich, Sie Sotay, Sie Seferet, Sie Pe- rida, Sie Ytalla, Sie Delchon, Sie Gel- den, Sie Safacia, Sie Achil, Sie Facerot, gen sy{{ø}} bil urodził od Abayma, sina Amonowa. Wszech Natinneyskich a sinow slug Salomonowich trsysta a XC II. To s{{ø}} cy, gisz s{{ø}} viszly z vy{{ø}}ze- nya z Tebnala,#z Telarsa, z Addona a z Emara, a nye mogły ukazacz do- mow oczczow swich, any swego ple- myenya, bi biły z Israhela: Sie Dalaya, sie Tobyasovy, sie Negoda, VI ‘) a XLII. A s kapłanów, sinow Abya, sina Ato- zowa, sina Berelaymova, gen bil poi{{ø}}1 zon{{ø}} sobye z dzevek Berzelaymovich Galadiczskego, y qazwan gest gich gy- myenyem. Cy szukały pysma swego pokolenya y [nie] nalezly. a przeto wi- rzuceny z roku kaplanskego. Y rzeki gym Atersata, abi nye gedly z swy{{ø}}- tiney swy{{ø}}tich, doi{{ø}}d nye stanye kapłan uczoni y umyali. Tego wszego sebranya, iako geden m{{ø}}z, dwTa a XL tisy{{ø}}czow a CCC a LX, kromye slug a służebnycz gich, gichzeto bilo VII tisy{{ø}}czow a CCC a XXX a VII. A myedzi gimy spyewakow a spyewaczek CC a XLV. Konyow gich V* set a XXXVI, a mulow CC a XLV. Wyel- bl{{ø}}dow gich CCCC a XXXV, oslow gich VI tisy{{ø}}czow a VII set a XX. A wyele s ksy{{ø}}sz{{ø}}t czelyadnich dały nakład ku dzalu bożemu. Atersata dal na skarb złota tysy{{ø}}cz zavazi, bany py{{ø}}czdzesy{{ø}}t, suken kapłańskich V set a XXX. A z ksy{{ø}}sz{{ø}}t czelyadnich dały
') Tu wypuścił: set.
złota w skarb ku dzalu XX tisy{{ø}}czow zarazi, a srzebra dwa tysy{{ø}}cza lybr a CC. A dal gyni lyud złota zaAazi XX tysy{{ø}}czowr, a srzebra dwa tysy{{ø}}cza lybr, a kapłańskich suken VII a XL. Y bidlyly kaplany a nauczeny a wrotny a spyeraci y gyni lyud y Natin- neysci y wszitek lyud israhelski w svick myescyech.
VIII.
-/V prziszedl syodmi myesy{{ø}}c swy{{ø}}ta stanorego zaEzdri a zaXeemya- sza'), a sinorye israhelsci bidlyly w swich myescyeck. Y sydze sy{{ø}} wszitek lyud iako geden m{{ø}}z do ulyce, gesz gest v (u) broni vodney. y rzeknę Ezdrasowy, m{{ø}}drczovy2), abi przynyosl ksy{{ø}}gy zakona Moysesowa, gen bil przikazal pan Israkelovy. Przeto Ezdras kapłan przinyozw* przed sebranye m{{ø}}- zow zakon, yf* zon y wszitkich, ktorzi mogły rozumyecz, dnya pyrvego myesy{{ø}}cza syodmego. Y czedl w nych iawno na ulyci, iasz v broni vodney, od iutra az do poludnya, przed m{{ø}}sz - my y zonamy y m{{ø}}drimy. a wszego lyuda uszi bili pylni ku ksy{{ø}}gam. Y stal Ezdras pysarz na wschodzę drze- wyanem, gen bil uczinyl ku mowye- nyu. a stały podle gego Matatias a Semma a Naama a Uria a Elchia a Masia na gego prawyci, a na levyci 166 Fadagya, My sael a Melchia, a Asum a Ezefdana a Zachar a Mozollam. Y otworzil Ezdras ksy{{ø}}g?/ przede wszitkim lyudern, a powiszil sy{{ø}} nade wszi
tek lyud, a gdisz ge otworzil, stal wszitek lyud. A Ezdras dal chval{{ø}} panu bogu wyelykim głosem, y otporye wszitek lyud: Amen, amen. A wznyosw swoy r{{ø}}ce a sklonyw sy{{ø}}, modlyl sy{{ø}} panu lesz{{ø}}cz nagle ’) na zemy. A tak Iozue a Baam a Sarabya Iamyn a Ckub, Sefaya, Odia, Maazia, Celyta, Azarias, Iozabeth, Anan, Falaya, sludzi koscyelny, czinyly mylcenye w lyudu ku sli— szenyu zakona. ale lyud stal kaszdi w svem rz{{ø}}dze. Y c z 11 y w ksy{{ø}}gach zakona bożego rozdzelnye y otwo- rzeuye2) ku rozumu, y rozumyely wszitci, gdi czcyon zakon. Y rzeki Nee- myras (gen slovye Atersata) a Ezdras kapłan y m{{ø}}drzecz, y nauczeny, vikla- dai{{ø}}cz wszemu lyudu: Dzen ten po- swy{{ø}}czon gest panu bogu naszemu, nye lkaycye any placzicye. Bo wszitek lyud płakał, gdi sliszely słowa zakona. Y rzeki gym: Gydzcye, gedz- cye tuczne rzeczi, a pycye vyno osłodzone myodem, a poslycye cz{{ø}}stki tym, gysz sobye nye przipravyly, bo dzen bozi swy{{ø}}ti gest, a nye sm{{ø}}cycye sy{{ø}}r bo radoscz boża gest. A nauczony* czinyly mylczenye ve wszem lyudu, rzek{{ø}}cz: Mylczcye, bo dzen swy{{ø}}ti bozi gest, a nye b{{ø}}czcye zaloscy wy. A tak odidze wszitel* lyud, abi gedly a pyły, a posiały cz{{ø}}stki tym, gysz nye myely. a uczinyly wyelyke wyesyele, bo zrozumyely słowom, gesz ge bil uczil. A drugego dnya sebraly sy{{ø}} ksy{{ø}}- sz{{ø}}ta czelyadua y wszego lyuda, kaplany, nauczony ku Ezdrasowy m{{ø}}dr-
') Tych słów nie ma w Wulg. *) Wulg. scribae.
') pronus. 2) distincte et aperte. W.
czovv, ab gym vilozil słowa zakona.
Y nalezlyr pysano w zakonye, ysze przikazal pan przez r{{ø}}k{{ø}} Moysesow{{ø}}, abi sinovye israhelsci bidlyly w stanyech w dzen sławni myesy{{ø}}cza syodmego. abi przikazaly y oglosyly slowo po wszech myescyech swich y w Ierusalem, rzek{{ø}}cz: Winydzcye na gor{{ø}}, przi- nyes'yez olyvove rozgy, y rozgy drze- va przekrasnego, y rozgy tego drzeva gesz slowye Myrtus albo Swyrk'), a lyatorosly palmo wich, a rózgy z drze- vya lesznego, acz udzalai{{ø}} stani z nyego, iako pysano. Y viszedl wszitek lyud, a przinyosl. Y udzalaly sobye stani, kazdi na swem myesczczu, y vv sye- nach swich y w syenyach domu bo- zego, y na ulyci broni vodney, y na ulyci broni Efraymov i. Przeto ucziny- lo wszitko sebranye, ktore sy{{ø}}) wro- cylo z i{{ø}}czstwa, stani. y bidlyly w stanyech, bo bily nye udzalaly sinocye israhelsci takich stanów ode 11 dnyow Iozue, sina Nunowa, az do tego dnya.
Y bilo wyesyele wyelyke. A czedl gym w ksy{{ø}}gach zakona bożego na kazdi dzen ode dnya pyrwego az do dnya po- slednyego. a uczinyly swy{{ø}}to za syedm dny, a dnya osmego sebranye2,) padle obiczaia.
IX.
/\.le we cztirzech a ve dwudzestu dnyoch tegosz myesy{{ø}}cza, sesly sy{{ø}} sinowye israkelsci w poscye a w vorzeck, nasipawszi pyasku na sv{{ø}}. Y odl{{ø}}czo- no plemy{{ø}} sinow israkelskick ot wszel-
') To dodatek tłi macza 2) Collectam. W.
kego sina czudzego rodu. a stały przed panem, wiznavaiocz grzecki swe a zlo- scy oczczow swick. A powstały, abi stały, y cztly w ksy{{ø}}gach zakona pana boga swego, cztirkrocz za dzen, a cztirkrocz przes nocz spow yadaiócz syo a chwalyócz pana boga swego. ') Nauczony Iozue a Bany a Cedmyel, Reum (?) a Bany a Serebyas, Odayas r Sebna, Fataya, a volaly głosem vye- lykim ku panu bogu swemu. Y rzekły uczeny Iozue a Cetmyel, Bany a Se- byas, Serabya, Odoya, Sebna, Fataya: Wstancye, a blogoslawcye panu bogu naszemu od wyeku asz do wyeku. a blogoslawTcye gymyenyu sławi twey z wisokoscy we wszem blogoslawyen- stwye a chwale! Y rzeki Ezdras: Ty gesz sam, panye, ti gesz uczinyl nyebo, y nyebo nyebyos y wszitko voy- sk{{ø}} gich. zemy{{ø}} y wszitko czsosz • na nyey gest, morze y wszitko czsosz w nyem gest. a ty ziwysz wszitki ti rzeczi, a woysiła nyebyeska tobye sy{{ø}} klanyai{{ø}}. Ti gesz sam panye boze, gen- zesz zvolyl Abrama, a viwyodlesz gy z ognya Kaldeyskich, a zdzalesz gemu Abraham. Y nalyazlesz syerce gego wverne przed sob{{ø}}, a uczinylesz s nym slyub, abi gemu dal zemy{{ø}} Ka- naneysk{{ø}}, Eteysk{{ø}}, Eveysk{{ø}} a Amo- reysk{{ø}}, a Ferezeysk{{ø}} a Iebuzeysk{{ø}} a Gerizeysk{{ø}}, abi dal plemyeuyowy gego. y spelnylesz słowa twa, bo gesz sprawyedlyvi. A wydzalesz n{{ø}}dz{{ø}} oczczow naszich w Egypcye, a volanye
m
') Wypuścił: Sum xemnt autem super gradum Lentarum-
gich gesz usliszal nad morzem Rudnim. A dalesz znamyona y dziwi nad Pha- raonem y nad wszitkimy slugy gego, y nad wszitkim lyudern zemye gego, yszesz uznał, ysze pisznye przecyw gym czinyly. y uczinylesz sobye gymy{{ø}}, iako y w temto dnyu. A morzesz rozdzelyl przed nymy, y przesly po po- szrzotku morza po suchoscy. ale gich przecywnyki wrzucylesz wT gl{{ø}}bokoscz, iako kamyen w wody wyelyke. A w slupye oblokovem bilesz gich vodzem przes dzen, a w slupye ognyowem przes nocz, abi sy{{ø}} gym droga ziavyala, po ktorey szły. A na gor{{ø}} Synay sst{{ø}}pyłesz z nyeba a movylesz s nymy, a dalesz 167 gym s{{ø}}di prave a zakon pra jwdi, y duchowne obiczage y przikazanya dobra. y sobot{{ø}} poswy{{ø}}czon{{ø}} ukazalesz gym, a przikazanye a duchowne obiczage y zakon przikazalesz gym przes r{{ø}}k{{ø}} Moyzesow{{ø}}, slugy twego. A chleb z nyebyos dalesz gym w gich głodzę, a vod{{ø}} viwyodlesz gym pragn{{ø}}cim s skali, a rzeklesz gym, abi wnyd{{ø}}cz y wlodn{{ø}}ly zemy{{ø}}, na i{{ø}}zesz wzwyodl r{{ø}}k{{ø}} tw{{ø}}, abi i{{ø}}{{ø}} dal gym. Ale ony y oczczowye naszi piszno czinyly przecyw tobye, a zatwardzily glovi swe, y nye sliszely przikazan twich. Y nye chcyely tobye oddany bicz, any sy{{ø}} rospomynaly na tve dziwi, geszesz gym czinyl. Y zatwardzily sszige swe, a dały s{{ø}} woły swey, abi sy{{ø}} nawrocyly k sluszbye swey s swarem. Ale ti boze, laskavi, dobrotlywi y mylosyemi, dlugomislni y wyelykego slyutowanya, nye opuscylesz gich y tedi, gedi u-
czinyly sobye cyelcza przes swar (?) d{{ø}}tego, rzek{{ø}}cz: Ten gest bog twoy, gen cy{{ø}} viwyodl z Egypta. y uczinyly blyusznyenya wyelyka przecyw tobye. Ale ti prze vyelyka mylosyerdza twa nye ostavyles gych na pusczi. slup o- blokovi od nych nye odszedł przes dzen, abi ge vyodl drog{{ø}}, a slup ognyovi przes nocz, abi gym ukazowral drog{{ø}}, i{{ø}}szbi mogły gydz. A twoyT dobn duch dalesz gym, genbi ge uczil, a manni twey nye odi{{ø}}lesz gym od gich ust, a vod{{ø}} dalesz gym w pragnyenyu. XJL lyat karmylesz ge na pusczi, a wszego gym dostavalo. rucho gych nye zwyotszalo, a nogy gich nye ustali. A poddaw gym krolewstwa y lyudzi, rozdzelylesz gym lyosi. a odzerszely zemy{{ø}} Seonov{{ø}}, a zemy{{ø}} krolya Eze- bonow{{ø}}, a zemy{{ø}} Ogow{{ø}}, krolya Ba- zanskego. A sini gich rosplodzilesz iako gwyazdi na nyebye, a przewyodlesz ge do zemye, o nyeyszesz mowyl gich oczczom, abi wnyd{{ø}}cz odzerszely i{{ø}}.
Y prziszly sinowye, a dzerzely i{{ø}}. a ponyzilesz przed nymy bidlycyele zemye Kanaanskey, a poddalesz w r{{ø}}k{{ø}} gich krolya gick, y lyudzi zemske, a- bi z nych uczinyly, czso gym lyubo. Y dobiły murovanich myast a dzedzin{{ø}} tuczn{{ø}}, a odzerszely domi wszego dobrego pełne, cysterni od ginich udza- lane, vynnyce, zagrodi olyvove a drzewye sczepowe vyele. a gedly a napel- nyly sy{{ø}} a roztily, y oplwytowaly bo- gaczstvem w dobrocy twey vyelykey.
Y wzbudziły cy{{ø}} ku gnewu, a otst{{ø}}- pywszi ot cyebye, rzucyly twim żako-
nem za swre zadki'). Proroky twe zbyty, gisz ge napomynaly, abi sy{{ø}} k tobye obrocyly. a czinyly blyusznyenya w etyka przecyw tobye. dalesz ge w r{{ø}}k{{ø}} gich nyeprzyiacyol, y n{{ø}}dzily ge A w czasu gich zam{{ø}}cenya wolały k tobye, a ti z nyeba usbszalesz ge, a podle twego wyelykego mylo- syerdza dalesz gim zbavycyele, geszbi ge zbavyly z roku gich nyeprzyiacyol. A gdisz biły oipoczin{{ø}}ly, nawrocyly sy{{ø}} zasy{{ø}}, abi uczinyly zle w vydze- nyu twem. y nyechalesz gich pod r{{ø}}- k{{ø}} gich nyeprzyiacyol, y wlodnóly gy- my. A obrocywszi sy{{ø}}, y wolały k tobye. a ti z nyeba usliszalesz ge y spro- scylesz2) ge w mylosyerdzach twich, w rozmaytich czasyech. i naoomyna- les ge, abi sy{{ø}} nawrocyly ku zakonu twemu. Ale ony pimo czinyly, a nye posłuchały twego przikazanya, a w twich s{{ø}}dzech zgrzeszily, geszto ktori czlowyek ucziny, zyw b{{ø}}dze w nych. A obrocyly k tobye piece swe, zatvar- dzily sszyio sw{{ø}}. A przedlusziles nad nymy lyata wyelyka, y napomynales ge duchem twńm przes r{{ø}}k{{ø}} prorokow twick, a nye posłuchały cyebye. y podałeś ge w moc lyuda zemskego. Ale prze twu wyelyka mylosyerdza nye dałeś gich na zagynyenye, anys gich o- puseyl. bosz ti bog wyelykego smylo- wanya, y mylosoyvi ti gesz. A tak iusz panye boze nasz, wyelyk- y sylni y groźni, ostrzegai{{ø}}cz smovi y mylosyerdza, nye odwraczay swego oblycza we
wszey prąci, gesz nas poscygla, króle nasze, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta nasza, kapłan, nasze, proroki nasze y oczce nasze, y wszitek lyud twoy ode dnyow krolya As- sura az do tego dnya. A tisz sprawye- dlywi w tem wszem, czsosz. na nas prziszlo, bosz prawd{{ø}} nam uczinyl, ale mi nyeprawyesmi czinyly. Krolyowye naszi, ksy{{ø}}sz{{ø}}ta naszi, kaplany naszi, oczczowye naszi nye pelnyly zakona twego, any dbały na twa przikazanya a swyadeczstwa i wego, geszesz swyat- czil w nych. A ony w svich dobrick krolewstwach, w dobrocy tvrey wyely- key, iószesz gim dal, a wr zemy prze- szirokey a tuczney, i{{ø}}szesz poddał gych oblyczu, nye sluszily tobye, any syó odwrocyly od swick obiczaiow psctmch. Owa, mi slugy samy twoy dzisz ge- stesmi, a zemy{{ø}}*, ;{{ø}}szesz oddal ocz- czom naszim, abi gedly ckleb y gedly wszitko dobre, a mi slugy twe bidly- mi w nyey. A gey uzitki plodz{{ø}} sy{{ø}} krolyom, geszesz nad namy postawryl prze na | sze grzecki, a panui{{ø}}nad na- Jieff szimy sziwoti y nad naszim dohltkem podle swey w oley, a w vyelykem za- nięeenyu gesmi. Przeto za ty wszi- tk; rzeczi mi czinymi slyub a zapy- szem sy{{ø}}, a to poczwyrdz{{ø}}') ksy{{ø}}- szota nasza, nauczony naszi, y kaplany naszi.
X.
S tick smovyecz2) biły Neemyas Phane (?) Atersata. sin Acelay, a Sede-
') Post terqa sua. 3) liberasU eos. W.
') Signant. W ’) Signatores.
chias, Sarayas a Azarias, Zacharias, Ieremyas Fessur, Amarias Melchias, Ak- kus, Sebonya, Melutare, Merimut, Od- dias, Danyel, Geton, Baruch, Mozollam, Abya, Myamyn, Massya, Belga, Semeya.. tocz s{{ø}} kaplany. Potem nauczeny: Iozue sin Azariaszow, Nenuy z sinow Ennadowich, Cedmyel, y gich bracya Sechenya, Odonya, Celyta, Fa- layaya, Anan, Micha, Boob, Azbya> Zachur, Serebya, Salbanya, Odya Ba- nym. Głowi lyuda: Feros, Fermoab, Celam, Zethu, Bany, Baum, Azgag, Bebay, Adonya, Begogay, Addin, Ater, Azetia, Ażur, Adonya, Asum, Besaya, Ares, Anatot, Kabaya, Metfya, Molo- sam, Afyr, Mensabel, Sadoch, Cedna, Fellechia, Anan, Anany a, Ozee, Ama- ny, Asub, Aloes, Faletrin, Sebet, Reum a Sebna, Malchia, Etay, Anam, Anan, Melutarem, Baana'). A gyny z lyuda kaplanskego, nauczony, wrotny y spyewaczi, Natinneysci y wszitci, ktorzi syp odl{{ø}}czily z lyudu zemskego ku zakonu bożemu, gich zoili y dzewki y sinowye y wszitci, ktorzi mogły rozu myecz, slyubui{{ø}}cz za sw{{ø}} bracy{{ø}}^ elyachcyczovye gich, a gisz przicho- dzily ku slyubovanyu a ku przisy{{ø}}ga- nyu, abi chodziły w zakonye bozem, ktori bil dal wr r{{ø}}ce Moysesowye, slu- gy swego, abi czinyly a ostrzegały wszech przikazan pana boga naszego, y s{{ø}}dow gego y duchownich obicza- iow, abichom nye dawały dzewek swich lyudu zemskemu, any gich dzewek snóhycz (?) za nasze sini. A od lyu-
') Nazwy te mało zgodne z Wulgat§.
du zemskego, gysz nosz{{ø}} przedayne rzeczi y wszego ku poszitku w dzen sobotni, abi przedavaly: nye przygy- maymi od nych w sobot{{ø}} a w dzen poswy{{ø}}tni. A opuszczani syodme lyato a z długów upomynanya wszelkey r{{ø}}- ki. A ustanowmi nad sob{{ø}} przikazanye, abi z nas kaszdi dal trzecyzn{{ø}} szely{{ø}}gow na każde lyato ku dzalu pana boga naszego, a ku chlebom ob- yetnim a ku obyecye vyeczerzney w kalendi, w soboti a w sławne swy{{ø}}ta, w poswy{{ø}}cenya, a za grzech, abi proszono bilo za Israhela y ku wszitkey potrzebye domu boga naszego. Prze gesmi lyoj si rzucyly myedzi kapłani a nauczonimy y myedzi lyudern na obyet{{ø}} drewn{{ø}}, abi bila noszona do domu pana boga naszego, po domyech naszick oczczow, w czasu od czasów lyata asz do roka, abi gorzała na ołtarzu pana boga naszego, iako pysa- no w zakonye Moysesowye. abickom przinyesly pyrve uzitki zemye naszey y pyrwe uzitky ovocza wszelkego drzewa, od roka do roka, do domu bożego. Y pyrworodzonce naszick sinow y dobitka naszego, iako pysano w zakonye, a pyrworodzone z volow naszich y z owyecz naszick, abi biły offyerowani w domu pana boga naszego kapłanom ktorzi przislugui{{ø}} w domu pana boga naszego. Y pyrwe uzitki karmy naszich y pyrcya naszego, a ovocza ze wszelkego drzewa y z wynnycz y z o- leia przinyesyemi kapłanom do koscyola boga naszego, dzesy{{ø}}t{{ø}} cz{{ø}}scz u- zitkow naszich zemye naszey nauczo-
nim. Bo nauczeny dzesy{{ø}}tki b{{ø}}d{{ø}} bracz ze wszech myast naszey roboti. Y b{{ø}}- dze kapłan, sin Aaronow, z nauczoni- my w dzesy{{ø}}cynach nauczonich, a nauczony b{{ø}}d{{ø}} ofyerovacz dzesy{{ø}}t{{ø}} cz{{ø}}scz dzesy{{ø}}tka swego do domu boga naszego do pokladnyce domu skarbnego. Bo do tey schroni snyos{{ø}} sinowye i- srahelsci a sinowye Levy pyrve uzitki se zbosza, z vyna y z oleiu, a tu b{{ø}}- d{{ø}} ss{{ø}}di poswy{{ø}}czone y kaplany y spyewaci y wrotny y nauczony y slugy, a nye opuszczimi domu boga naszego.
XI.
./V bidlyly ksy{{ø}}sz{{ø}}ta lyuda w Ierusalemye, y szlyachcyci przes lyosu po- szrzod lyudzi przebiwaly. a przeto gyni lyud rzucyly lyos, abi wibraly gedn{{ø}} cz{{ø}}scz z dzesy{{ø}}cy, gysz bi myely
bidlycz w Ierusalemye, w myescye swy{{ø}}tem, bo myasto prozno bilo, ale dzewy{{ø}}cz cz{{ø}}scy lyuda w gynich myescyech. Y pożegnał lyud wszitkim tym m{{ø}}zom, gysz z dobrey woley poddały, abi bidlyly w Ierusalemye. A tocz s{{ø}} ksy{{ø}}sz{{ø}}ta włoscy, gysz przebiwaly w Ierusalem y w myescyech Iuda. A bidlyl kaszdi na swem gymyenyu w swich myescyech israhelskich, kaplany, nauczeny, Natinneysci y sinowye slug Salomonovich. A w Ierusalem bidlyly z sinow Iuda a s sinow Benya- myn. s sinow Iuda: Achayas sin A- ziamow, sina Zacliarzova, sina Ama- riasowa, sina Zafacyova, sina Amaly- ceowa. s sinow Farezovich Amazias, sin Baruckow, sin Kalozay, sin Ozia, sin Adaya, sin Iozaril...[|
Tu kart 10 wydartych.
EZDRASZ II.’
168 ...tego, gen gest w Ierusalem. A ia kroi Darius przepylnyem ustauil podle tego, abi sy{{ø}} dało (działo?).
vn.
Tedi Sizennes, podkrole Koeles w Syry* a w Fenyci a w Satrabusanes, y towarzisze gego napelnyly to, czsosz bilo ot krolya Dariasza* ugednano, a pylny biły dzala poswy{{ø}}tnego, sna- dnye pomagai{{ø}}cz starostami zidowskim, ksy{{ø}}sz{{ø}}tom Syrskim. y pospyeszala sy{{ø}} swy{{ø}}ta dzala proroczstwem Aggeasza a Zachariasza prorokow. Y dokonały s{{ø}} wszitko przes przikazanye pana boga israhelskego a z radi Cyra a Daria a Artaxersa, krolyow perskich. Y dokonał sy{{ø}} dom nasz we trsyech a we dwudzestu dny myesy{{ø}}cza brzeznya2), sodmego lyata Dariasa krolya. A uczinyly sinowye israhelsci, kaplany y nauczeny y gyny, gisz biły z i{{ø}}czstwa przisly a k nym sy{{ø}} przigednaly, podle tego iakoz pysano w ksy{{ø}}gach Moy- zesovich. Y ofyerowaly na poswy{{ø}}ce- nye koscyola bożego bikow sto, skopów dwyescye, a baranow cztirzi sta, kozlow za grzechi wszego Israhela dwa-
■) Ta księga Ezdrasza liga, albo jak ją inni nazywają., Illcia, należy do części Pisma św. niekanonicznych, i nie ma jéj w edycyaeh Wulgaty. 5) W hebrajskim miesiąc Adar.
naczcye, podle lyczbi pokolenya israhelskego. Y stały kaplany y nauczeny, odzeny s{{ø}}cz w byala rucha, kaszdi w swem pokolenyu, nad dzali pana boga israhelskego, podle tego iakosz pysano w ksy{{ø}}gach Moyzesowich. a wrotny u kazdich dzwyrzi. A uczinyly synowye israhelsci s timy, gisz biły z i{{ø}}czstwa przisly, to yste Prziscye panu, czwarti naczcye dzen myesy{{ø}}cza pyrwego, gdi sy{{ø}} poswy{{ø}}cyly kaplany y nauczony. Ale wszitci sinowye i{{ø}}czstwa nye* pospołu poswy{{ø}}ceny. bo nauczeny wszitci pospołu poswy{{ø}}ceny s{{ø}}. Potem wszitci sinowye i{{ø}}czstwa o- byatowaly Prziscye y bracy swey kapłanom y samy sobye. Y gedly sinowye israhelsci, gisz biły z i{{ø}}czstwa prziszly, y wszitci gisz biły ostały wszi- tkich nyegodnich narodow zemskich, naslyadui{{ø}}cz pana, y slauily dzen sławni przesnyczni za syedm dny, godu- i{{ø}}cz w vydzenyu bozem, gen przemye- nyl rad{{ø}} krolya asyrskego nad nymy, abi posylyl gich r{{ø}}k{{ø}} ku dzalu pana boga israhelskego. ')
A potem, gdi krolyowal Artaxerses kroi perski, przist{{ø}}pyl przeden Ezdras,
■) W przekładzie Leopolity i Budnego, z którymi tę
księgę porównywam, nie mając jéj w łacińskiej Wnlga- cie: w tćm już miejscu poczyna się rozdział “V III.
sin Azarl isow, sina Elchie, sina Salomee, sina Adduch, sina Achytobowa, sina Amery, sina Azari, sina Bocce, sina Abyzae, sina Fineesowa, sina E- leazarova, sina Aaronoua pyrwego kapłana. Ten Ezdras przyial z Babylona, a bil m{{ø}}drzecz a nauczeni w zakonye Moyzesowye, gen dan od boga Israhelowy, mowycz y czinycz. A dal gemu kroi slaw{{ø}}, ysze nalyazl j myloscz przed gego oblyczim we wszem dostogenstwye yw szodlyvosci. Y vigely pospołu s nym z sinow israhelskich y s kapłanów y z nauczonich y z swy{{ø}}tich spyewakow koscyelnich y wrotnich y slug koscyola Ierusalem- skego, lyata sy odm ego krolyowanya Artaxersa, w py{{ø}}tem myesybczu. to bilo syodme lyato krolyowanya gego. Wiszedszi z Babylona onowye') myesy{{ø}}cza py{{ø}}tego, przygely do Ierusalem podle przikazanya gego, maięcz po- spyech tey drogy ot samego boga. Bo Ezdras bil w tem odzerszal wyelyku boiazn, abi nyczego nye opuscyl tego, czsosz bilo z zakona bożego a przikazanya, a ucz{{ø}}cz wszego Israhela wszey sprawyedlywosci y sodu. Potem przi- stopywszi cy, gysz pysaly napysanye krolya Artaxersa, dodały tego napysa- nya Ezdrasowy, gesz gemu ot krolya Artaxersa bilo dano. kaplanowy a my- strzoui w pyszmye zakona bożego, a to sy{{ø}} tak vilycza:
VIII.2)
ICrol Artaxerses Ezdrasoui, kaplano-
') U Leopolity i Budnego taki^ na nowie miesiące! *) Leopolira i Budny żsanego rozdziału tu nie poczynają.
wy a mystrzovy zakona bożego, zba- wyenye wskazuge. Ia marni a cyelestn; za otplati przis{{ø}}dza:ó, przikazalem gym gysz z{{ø}}dlywoscz z narodu zido- wskego swó dobr{{ø}} voly{{ø}}, y s kapłanów y z nauczonich, gisz s{{ø}} w mem krolewstwye*), abi s tob{{ø}} szły do Ierusalem. Przeto acz szodai* * ktorzi s tob{{ø}} gidz, syd{{ø}}cz sy{{ø}} w gromad{{ø}}, gydz- cyesz, takosz sy{{ø}} gest mnye y mim syedmy przyiaeyelyom zlyubylo. abi navyedzily, gysz cziny{{ø}} po z;dowsku a po ierusalemsku, pełny{{ø}}cz iako masz w zakonye bozem popysano. Acz nyo- só dari panu bogu israhelskemu, gesz- tosm ia obyatowal y przyiacyele Ie- rusalema. a wszitko złoto y srzebro, ktorez bodze nalezono w kraiu baby- lonskem, panu do Ierusalem, y s tim, gesz gest dano za zdrowye tego lyuda, acz gest wszitko nyesyouo do koscyola bożego, gen gest w Ierusalem. Abi to złoto y srzebro bilo sebrano na bicech y na skopoch y na baranoch y na kozlech, y to czsosz k temu przi- slusza ku kupowanyu, abi ofyerowaly obyati panu na ołtarzu boga swego, gen gest w Ierusalem. A wszitko, czsoz- koly b{{ø}}dzesz cbcecz s tw{{ø}} bracy{{ø}}> u- dzalaoz zlotem y srzebrem, konay wolnye pudle przikazanya pana boga twego. A poswyoczone ss{{ø}}di, gez s{{ø}} tobye oddani ku potrzebye domu bo- zego, gen gest w Ierusalem, a gyne reczi*, ktorekoly b{{ø}}d{{ø}} tobye pomoczni ku dzalu koscyola boga twego, dasz
*) Tak to wszystko w kodexie szaroLzpatackim: seac widocznie zepsuty.
s krolyovi komori. A czsoz b{{ø}}dzesz 170 chcecz dzalacz s tw{{ø}} bracy{{ø}} zlotem y srzebrem, konay podle woley bozey. A ia zayste krol Artaxerses przikazalem stroszom mich skarbów w Syn/ a w Feny ci, abi o czemkoly b{{ø}}dze py- sacz Ezdras, kapłan a uczicyel zakona bożego, s pylnoscy{{ø}} abi gemu bilo dano az do sta lybr srzebra, a takez złota , a zbosza sto maldrow, a wyna dzbanów sto, a gyne wszitki potrzebi przes lyczbi. Wszitki rzeczi podle zakona bożego abiscye dały bogu na- visszemu, abi snad nye powstał gego gnyew w krolewTstwye krolyowye y sina gego y sinow sina gego. A wam przikazui{{ø}}, abi ode wrszeck kapłanów y nauczonich y swy{{ø}}tich spyewakow y ot slug koscyelnick y pysarzow koscyola tego nyszadney byernye any ktorick poplatkow od nyck poz{{ø}}da- ly, any zadney moci any prawa k temu myely. A ti takez Ezdraszu podle m{{ø}}droscy bozey ustawr s{{ø}}dze a z woły one we wszey Syn/ y wFenyci, a wszitki, ktorzi zakon boga twego zna- i{{ø}}, uczi, ysze ktorzibikoly przest{{ø}}pyly zakon, abi biły pylnye karany albo smyercy{{ø}}, albo m{{ø}}kamy, albo takez pyeny{{ø}}dmy* t{{ø}} pokut{{ø}}, albo zapędzę nym. Y rzeki Ezdras m{{ø}}drzecz: Pożegnani pan bog oczczow naszich, gen dal woly{{ø}} t{{ø}} w syerce krolyowo, ckcz{{ø}}cz obiasznycz dom swoy, gen gest w Ierusalem, y mnye poczcyl przed oblyczim krolyowim y radi y przyia- cyelow gego, y przed timy, gysz wpo- stawczoch ckodz{{ø}}. A iacyem bil u-
stawyczen na swem u m y e s pomocz{{ø}} pana boga mego, y sebralem k sobye m{{ø}}sze ze wszego Israkela, abi se mn{{ø}} pospołu szły. A cy biły włodarzmy sswich włoscy a podle ksy{{ø}}stwa roz- dzalow gick, gisz se mn{{ø}} wiszly z Babylona za krolyowanya Artaxersa krolya: S sinow Farezowich Gersonyus. Z sinow Syemarutouich Amenyus. Z sinow Dauidouich Akkus, sin Secelye. Z sinow Faresouich Zacharz, a s nym sy{{ø}} wrocyly py{{ø}}czdzesy{{ø}}t a sto mężów. Z sinow wódźcie* moabylyonske- go Zaraey, a s nym m{{ø}}zow dwye scye a py{{ø}}czdzesy{{ø}}t. Z sinow Zackuesouich Ieconias zechekkow (?), a s nym mężów CC a L. Z sinow Salomasiaso- wick Gotkolya a s nym m{{ø}}zow LXX. Z sinow Safasiasouick Azarias Mycke- ly, a s nym m{{ø}}zow LXXX. Z sinow Iobadiasouick Gezely, a s nym m{{ø}}zow CC XII. Z sinow Banie Salynock, sin Iozapkiasow, a s nym LX a sto mężów. Z sinow Beerouick Zackarz, sin Bebaiow, a s nym m{{ø}}zow CC a VIII. Z sinow Aziockiotannes Ackarie, a s nym m{{ø}}zow sto a X. Z sinow Adoni- kam, z nyck poslednyck, a ta s{{ø}} gy- myona gick: Eiyfalan sin Gebelow,
a Semey as, a s nym m{{ø}}zow LXX. Y zgromadziłem ge k rzece, gesz slowye Tkia, a tusmi sy{{ø}} stanowyly trsy dny, y seznalem‘) ge. A z sinow kapłan- skick y nauczonick nye naiyazlem tu. Y posiałem ku Eleazarowy a ku Te- lom, a Masmam a Maloban, a Ewaten aSemea, a Ioribum, Natkan, Ennagan,
') Budny: policzyłem je.
Zacharia a Mosollamin, gee (?) wodzce y umyale. Y rzekłem gym, abi prziszly ku Luddeoui'), gen bil podle myasta skarbnego, a przikazalem gym, abi rzekły Luddeowy y bracy gego y tim, gisz biły w skarbnyci, abi ge nam posiały, giszbi kapłaństwa poziwaly w domu pana naszego. Y prziwyedly nam podle r{{ø}}ki moczney pana boga naszego m{{ø}}ze umyale: Z sinow Mooly, sina Lenina, sina Israhelowa, Sebebiama a sini y bracy{{ø}}, gichze bilo XVIII Asbyam a Amum z sinow Cananey, a sinowye gich m{{ø}}zow XX. A s tich, gisz w koscyele sluszily, geszto oddal Dauid, y oni ksy{{ø}}sz{{ø}}ta ku pomoci na- uczonim, gisz w koscyele sluszily, CC a XX. wszech gymyona znamyona- n a s{{ø}} w pyszmye. A tu gesm slyubyl post s mlodzenci w oblyczu bozem, abich uprosyl od nyego dobr{{ø}} drog{{ø}} nam y tim, gisz s namy biły z sinow y z dobitcz{{ø}}t, prze zalozon{{ø}} nyeprzy- iazn. Bom sy{{ø}} sromal prosycz u krolya geszczczow y pyeszich ku przes- pyecznemu przevodu przecyw naszim przecywnykom. Bosmi biły rzekły kro- lyoui, ez* moc boża b{{ø}}dze s timy, ktorzi go szukai{{ø}} ve wszelkem uczinku. A potemsmi sy{{ø}} modlyly panu bogu naszemu, prze geszesmi gy myely my- loscywego a spogeuysmi z bogem naszim. Y odl{{ø}}czilem z wlodarzow po- spolytego lyfujda a s kapłanów koscyelnick m{{ø}}zow XII, a Serebyama a Asa- myama, a s nyma z bracyey gich m{{ø}}- zow X. Y odwazilem gym srzebra y
złota, y ss{{ø}}di kaplanske domu pana boga naszego, gesz bil dal kroi y rączce gego y ksy{{ø}}sz{{ø}}ta y wszitek Israkel.
A kdiszem odvazil, oddałem srzebra py{{ø}}czdzesy{{ø}}t a sto lybr, a złota sto lybr, a ss{{ø}}dow zlotick syedmkrocz dwadzescya, a ss{{ø}}dow mosy{{ø}}znich z dobrego kowu, lscz{{ø}}ce gesz sy{{ø}} 1 scza- 1 i iako złoto, XII. Y rzekłem gym: Y wascye swy{{ø}}cy bogu y ti ss{{ø}}di s{{ø}} swy{{ø}}- te, a złoto i srzebro oddano panu bogu oczczow naszich. Czuycye a ostrze- gaycye, doi{{ø}}d nye dacye włodarzom, sebranyu a kapłanom y uczonim y ksy{{ø}}sz{{ø}}tom myast israhelskick w Ierusalem do komori boga naszego. A cy, ktorzi biły przii{{ø}}ly złoto y srzebro a ss{{ø}}di, kaplany y nauczeny, gisz biły w Ierusalem, wnyesly do koscyola bożego. Y ruszilysmi sy{{ø}} ot rzeki Tkia drugego naczcye dnya myesy{{ø}}cza pyr- 171 wego, aszmi y weszły do Ierusalem.
A gdisz sy{{ø}} skonał trzecy dzen, potem czvartego dnya przevazono srzebro y złoto, a oddano do domu pana boga naszego Marimotoui kaplanowy, sinu Iori, a s nym bil Eleazar, sin Fi- neesow. Y bil s nyma Iosabdus, sin Iesusow, a Medias, Banny sin nauczonego, przi lyczbye a przi wadze wszel- key. Y popysal gest raga* tego zboza w t{{ø}}z godzin{{ø}}. A ktorzi biły przisly z i{{ø}}czstwa, ofyerowaly obyet{{ø}} panu bogu israkelskemu, bikow XII za wszitek Israhel, skopow sescz a osmdze- sy{{ø}}t, baranow LXXII, a za zbawyenye swich dusz i krów XII, wszitko ku sluszbye bozey. Y przecztly przi-
') Budny: do Addeusza, Leopol.: do Loddea.
kazanye krolyowo starostam krolyovim y podkrolym Koeles Syrskim y Fe- nyczskim, y zlyczily *) lyud zidowski y koscyol bozi. A gdisz sy{{ø}} ti rzeczi do- konak, przist{{ø}}pyly ku mnye włodarze lyuda bożego, rzek{{ø}}cz: Gescye rod i- srahelow y ksy{{ø}}sz{{ø}}ta y kaplany y nauczony, ycy z ukraynyey naród, y narodowye zemści nye odl{{ø}}czicye (?) sy{{ø}} od nyeczistoti Kananeyskey a Ethey- skey a Ferezeyskey a Iebuzeyskey a Moabitskey a Egypskey a Ydumeyskey. bo sy{{ø}} spoymaly z gich dzewkamy, samy y gich sinowye. a tak zmyesza- no syemy{{ø}} swy{{ø}}te s czudzim rodem zemskym, y biły ucz{{ø}}stny tego grzechu włodarze y starosti, ot pocz{{ø}}tka tego krolewstwa. A r{{ø}}cze, iakom to usliszal, rozdarłem swe odzenye na so- bye y poswy{{ø}}tn{{ø}} sukny{{ø}}. a rw{{ø}} włosy swe głowi y brodi, syedz{{ø}}cz w za- loscy a w truchle. Y seszly sy{{ø}} ku mnye cy, ktorzi tedi ruszały sy{{ø}} slo- vem pana boga israhelskego, uslisza- wszi, isz ia placz{{ø}} na t{{ø}} zloscz. A sye- dzalem t r u c h 1 e n az do wyeczerzney obyati. A wstaw ot postu, mai{{ø}}cz rucho rozdarte y swy{{ø}}t{{ø}} sukny{{ø}}, pokly{{ø}}kl a rospostarw r{{ø}}ce ku panu, rzekłem: Panye, poganyon gesm y zaganbyon przed twim oblyczim, bo grzechi nasze rozmnozoni s{{ø}} na nasze glovi, a zloscy nasze powiszili sy{{ø}} az do nyeba, ot czasów naszick oczczow gesmi w vyelykem grzeszę az do dnya tego. A prze grzecki nasze y naszick ocz- czow' poddanysmi z bracy{{ø}} nasz{{ø}} y
z naszimy kapłani y z kroimy naszey zemye w myecz a w i{{ø}}czstwo a w oblu- pyenye s poganyenym az do dziszey- szego dnya. A nynye kilkę gest to, geszto sy{{ø}} nam przigodzilo, ale mylosyerdze ot cyebye wichadza, panye boze. Ostaw nam korzeń a gymy{{ø}} w myescye poswy{{ø}}czowanya twego. Odgrodź sw{{ø}} swyatloscz nasz{{ø}}* w twem domu panye boze nasz, [ a day nam pokarm w czasu roboti naszey. A gdisz gesczesmi sluszily, nye gesmi opuscze- ny ot pana boga naszego, ale ustauil nas w myloscy, zrz{{ø}}dziw nam króle perske, abi nam dały pokarm, a osla- uicz koscyol pana boga naszego, a o- prauicz opuscyale domi Syonske, a dacz nam ustauiczstwo w Iudei a w Ierusalem. A nynye czso otpowyemi tobye, panye, mai{{ø}}c ti rzeczi? bosmi przest{{ø}}pyly twe przykazanye, gezesz dal w r{{ø}}ce twich slug prorokow, rzek{{ø}}cz, isze zemya, w ny{{ø}}zescye weszły, abiscye wladn{{ø}}ly dzedziczstwem gego*, zemya pokalyona gest nyeczistotamy cziudzokraynow zemye, a nyeczistot{{ø}} gick napelnyly i{{ø}} wszey nyeczistoti swey*. Przeto swick dzewek nye skladaycye s gick sini, a gick dzewek nye poymuycye swim sinom, a nye szukaycye myru s nymy myecz po wszitki czasi, abiscye rozmogszi sy{{ø}}, pozi- waly nalepszich uzitkow tey zemye, a dzedziczstwo rozdzelcye medzi swe sini az na wyeki. A wszitko zle, czso sy{{ø}} nam przigadza, to wszitko prze nasze zle czini y prze nasze wyelyke gzechi. A tisz nam zostauil taki ko-
>) Budny: zacnie uczcili. Leop. mieli we czci.
rzen, a mis mi sy{{ø}} lepak nawrocyly ku przest{{ø}}powanyu twich zakonnick usta- wyenyack*, przimyeszai{{ø}}cz sy{{ø}} ku nye- czistocye czudzego rodu, lyudzem zemye tey. Wszako gnyewai{{ø}}cz sy{{ø}} na nye, ckcesz nasz zatracziez, abi nye ostał korzeń any gymy{{ø}} nasze. Panye boze israhelski, prawdziui gesz ti, bo zostawyon gest korzeń nasz az do dzi- syego dnya. Tocz gesczesmi przed twim oblyczim, s{{ø}}cz w naszich nyepravo- scyack. ale iusz nye siu sze nam w tem daley stacz przed tob{{ø}}. A gdisz tak lesz{{ø}}cz na zemy, scy{{ø}}gn{{ø}}1 sy{{ø}} przed bozim koscyolem Ezdras, modlyl sy{{ø}}, s płaczem ty rzeczi mowyl: sebral sy{{ø}} k nyemu z Ierusalem wyelyki zbór m{{ø}}zow y zon, mlodzenczow y m 1 o- d z e n y c z. bo bil wyelyki plącz w tem sebranyu. Tedi zawolaw Iakonyas Zee- ly*- z sinow israkelskich, rzeki ku Ezdrasowy : Mismi przecyw panu zgrzeszily, spoymawszi sobye w małżeństwo zoni czudzego rodu, s poganow tey zemye. a ta vyna gest na wrszem Israhelu. A przeto w tick rzeczack b{{ø}}dz prawro przisy{{ø}}zne przed bogem, abi kozdi zagnał sw{{ø}} zon{{ø}}, które s{{ø}} czu- dzokrayne, y z gich sini, iako przika- zano tobye ot starszich, podle zakona bożego. Przeto wstaw, zrzędzisz, bo k tobye przislusza ta rzecz, a mi s tob{{ø}} b{{ø}}dzemi czinycz m{{ø}}znye. Tedi wstaw Ezdras, zaprzisy{{ø}}sze ksy{{ø}}sz{{ø}}ta kapłańska y nauczone y w*szitek israhelski lyud, wszitko podle tego czinycz. y przisy{{ø}}gly s{{ø}}{{ø}}.
Tedi wstaw Ezdras, winydze s przi- strzeszo* koscyelnego, y wszedł do po- koia łona J sona, sina Nasaby. Tu b{{ø}}- 172 d{{ø}}cz goscyem, nye ukuszal chleba any sy{{ø}} vodi napyl prze grzecki lyuczske. Zatym bilo viwolano po wszemu Zi- dowstwu y w Ierusalem, abi wszitci, giz prziszly z i{{ø}}czstwa, brały sy{{ø}} do Ierusalem, a ktorikolybi nye prziszedl we dwu albo we trsyech dnyoch, podle s{{ø}}du tick starczow gisz syedzó na s{{ø}}dze, abi gemu pobrały gego nabitek, a sam abi bil wypowyedzan s pospólstwa lyuda, gensze gest z i{{ø}}czstwa prziszedl. Y sebraly sy{{ø}} wszitci, gisz biły s pokolenya Iudoua a Benyamy- nowa, we trsyech dnyock do Ierusalem , to gest myesy{{ø}}cza dzewy{{ø}}tego dnya XX. Y syedzalo wszitko sebra- nye na myesczczu koscyekiem, trz{{ø}}- s{{ø}}cz sy{{ø}} przed zym{{ø}}. Tedi powstaw Ezdras, powye gym: Wiscye nyepra- wye uczinyly, sloziwszi sy{{ø}} w małżeństwo z zonamy czudzego rodu, abiscye przidaly na grzecki israkelske. A iusz sy{{ø}} prziznaycye w swey wynye, a day- cye wyelebnoscz panu bogu oczczow naszich. Napelncye woly{{ø}} gego, a ot- st{{ø}}pcye ot poganow tey zemye a ot zon czudzego pokolenya. Y wzvolalo wszitko sebranye wyelykim głosem, rzek{{ø}}cz: Iakosz rzeki, tak uczinymi. Ale isze gest sebranye wyelyke lyuda, a czas zimni gest, a nye mozem mi (?) nyedostateczny dostacz'), a ten uzitek
') Tn coś zepsutego. LeopoL: że nie możemy na dworze stać.
7b
, nye moze syó skonacz w genem dnyu any we dwu, bosmi w* tem wyele zgrzeszily: nyechacz stan{{ø}} wodzowye wszego sebranya y wszitci, gisz s namy bidlyó, a kilkokoly gich ma u syebye zon czudzego rodu, acz przid{{ø}} w usta- wyonem czasu ze wszelkego myasta, kaplany y s{{ø}}dze, doi{{ø}}d nye ukrocz{{ø}} gnyewu bożego prze tak{{ø}} rzecz. Tedi Ionatas, siu Ezelowr, a Ozias Thetam* przigely* podle tich slow, a Bozara- mus a Leuys a Satheus przipomagaly gym. A na tem wszem ostały wszitci, ktorzi biły z i{{ø}}czstwra. Y vibral sobye Ezdras kapłan m{{ø}}ze ksy{{ø}}sz{{ø}}ta wTyely- ka z gich oczczow, podle gymyon. y ssadzily sy{{ø}} spolu na now myesy{{ø}}cza dzesy{{ø}}tego, chcz{{ø}}cz pogednacz tey rzeczi, y konano o m{{ø}}zoch, gysz myely zoni czudzego rodu, az do nowa pyrwego myesy{{ø}}cza. Y nalezeny s{{ø}} s kapłanów, gysz sy{{ø}} smyesyly a myely zoni czudzego rodu, z sinow Iesusouich sina IozedechowTa, a z bracyey gego; Mazias a Elyzerus a Ioribus a Ioiade- us. Y dały swoy r{{ø}}ce Ezdrasowy na tem, abi zap{{ø}}dzily ot syebye swe zoni, a takesz abi offyerownly w modle- bny z swego nyewyadomya skopi_ A z sinow Semerouich : Mazeas a Esses a Iokelech a Azarias. a z sinow Fo- sore: Lyomasias, Yzmahelis a Nata- nee, Nysy{{ø}}*, Geddus, a Talsas. a z nauczonich : Io zabdus a Semeis a Ak' | kus a Kalyus a Fokreas a Koluas a He- lyonas. a s poswy{{ø}}tnich spyewakow Elyazub, Zakkurus. a z wrotnich Sal- lymus a Kolbanes. A z Israhela, z si
now Forkosi: JRemias a Ieddias, Melchias a Mychelus, Eleazarus, Iemebyas, Bannas. A z sinow Iolanowich: Ma- chanias, Zacharias, Iezelis, Iobdius, E- rimoth, Elyas. A z sinow Zadonouich: Eliadas, Elyasumus, Othias, Iarimoth, Zabdis, Tebeias. A z sinow Bebezouich: Iohauues, Amanyas, Zabdias, Emetis. A z sinow Banyn: Ollamus, Maluchus, Ieddes, Tazub, Asabus, Ierimoth. A z sinow Abdimowich: Nachus, Moosi, Ka- lemus, Baanas, Bazeas, Mathatias, Be- seel, Bonnus, Manases. A z sinow Y- mar: Nomas, Afeas, Melchias, Sameas, Symon, Benyamyn, Malchus, Manas. A z sinow Azom: Karraneus, Machitias, Bannus, Elyfalach, Manasses, Semey. A z sinow Banny: Ieremyas, Moodias, Abramus, Iohel, Baneas, Felyas, Ionas, Marimoth, Elyasib, Mathaneus, Elya- sis, Osias, Diolus, Samedius, Sinibris, Iozephus. A z sinow Nobey: Ydelus, Matatias, Sabadias, Zecheda, Sedim, Iessei, Baneas. Wszitci cy biły sobye spoymowaly zoni czudzey k(r)ayni. Y puscyly ge ot syebye z gich sini. Y przebiwaly kaplany y nauczony a gisz biły z Israhela, w Ierusalem a we wszey włoscy spolu na now myesy{{ø}}cza syo- dmego. Y biły sinowye israhelsci w swich przebitcech, a sebrawszi wszitko sebranye spolu na syedlysko') ot wschodu sluncza swy{{ø}}tey broni: y rzekły Ezdrze, byskupowy uczonemu w pysmye, abi przinyosl zakon Moysze- sow, gen widan ot pana boga Israhe- lowy. Y przinyozl Ezdras byskup za-
■) Budny: na plac przed kościołem od wschodu słońca.
kon przed wszitko sebranye gich, ot m{{ø}}sza az do zoni, y wszitkim kapłanom, abi sliszely zakon na uowye myesy{{ø}}cza syodmego. Y czedl na syedly- sku, gesz gest przed swy{{ø}}t{{ø}} bron{{ø}} ko- scyeln{{ø}}, ot pyrwey swyatloscy az do wyeczora, przed m{{ø}}szmy y zonamy. A przidaly wszitci sw{{ø}} misi ku zakonu. Y stal Ezdras, kapłan y uezicyel zakona, na stolczu drzewyanem, gen bil k temu udzalan. A stały przi nyem: Mathatias, Samus Ananias, Azarias, Y- rias, Ezechias, Balsamus na prauici. A na leuici: Phaldeus, Mysael, Malachias, Abuchas, Sabus, Nabadias, Zacharias. A wz{{ø}}w Ezdras ksy{{ø}}gy przed wszitkim sebranym, bo syedzal nad gyne w slawye, w vydzenyu wszego lyuda, a gdisz otworzi zakon: wszitci pro- scye stały. Y pochwały Ezdras pana bogo* nawiszszego, boga zast{{ø}}pow wszechmog{{ø}}cego. Y otpowye wszitek lyud: Amen. A podnyosszi wzgor{{ø}} r{{ø}}- ce, padły na zemy{{ø}}, klanyai{{ø}}cz sy{{ø}} bogu. Y przikazal Ezdras, abi cztly zakon Iezus, a Bananeus a Sarabyas, a Iadinus a Akkubus, a -Sabateus a
Kalites, a Azarias a Iaradus, a Ana- 1731 nyas a Sibias nauczony, gisz uczily lyud zakonu bożemu, a w tem sebranyu zakon bozi cztly, a przekładały kaszdi ty iste, giz rozumyely ezcye- nyu. Y powye Acharaces Ezdre, by- skupowy uczicyelyowy, a nauczonim, gysz uczily sebranye, rzek{{ø}}cz: Dzen ten swy{{ø}}ti gest panu. A ony wszitci płakały, kaszdi usliszaw zakon. Y rzeki Ezdras k nym: Rozid{{ø}}cz sy{{ø}}, gedz- cyesz natucznyeysze wszelke rzeczi, a pycye (pijcie) naslotsze, a poslycye dari tim, gisz nye mai{{ø}}. bocz ten dzen swy{{ø}}- ti bogu. A nye b{{ø}}dzcye sm{{ø}}tny, bocz pan wzwyelby was. A nauczony wolały iawnye wszemu lyudu, rzek{{ø}}cz: Dzen ten swy{{ø}}ti gest, nye b{{ø}}czcye sm{{ø}}tny. Y oteszly wszitci gescz a pycz y godowacz, a dacz dari tim, ktorzi nye myely, abi takesz godowaly, bo biły wyelebnye powiszeny slovi, gimysz biły nauczeny. Y sebraly sy{{ø}}) wszitci do Ierusalem, abi slawyly wyesyele, podle swyadeczstwa pana boga israhelskego. Poczinai{{ø}} sy{{ø}} ksy{{ø}}gy Tobyasowi.
TOBIASZ.
Capitula pyrua.
') obyas s pokolenya a z myasta Neptalymowa, (gesz le- zi nad galyleysk{{ø}} wloscy{{ø}} nad tymy myesczcy Naa- zon, /s/ stron drogy, iasz wyedze na zapad sluncza, na lewy e mai{{ø}}cz myasto Sefet). A gdisz ten m{{ø}}sz bozi Tobyas bil i{{ø}}t we dnyoch Sal- manazara, krolya Asyrskego, a wsza- koz tak s{{ø}}c w i{{ø}}czstwye, przeto drogy prawdi nye opuscyl. Ale czsokoly myecz mogl, na kaszdi dzen spolu i{{ø}}- tim bracy, gisz z gego rodu biły, wspomagał. A kakokoly z rodit Neptaly- mova wszech namlodszi bil, wszako sy{{ø}} przeto nyczs dzecynskicli rzeczi nye dzerszal. Bo gdi wszitci ku cyel- czom zlotim chodziły, gesz bil Iero- boam krol uczinyl: on sam wszitkich gynich sy{{ø}} wyarui{{ø}}cz, chodził do Ierusalem ku koscyolu bożemu, a tam sy{{ø}} modlyl panu bogu israhelskemu, a wszitki urodi a dzesy{{ø}}tki swe pyrwe wyernye offeroval bogu, tak isze trzecyego lyata rozmaytim ubogym y goscyem y swim 0) wszitk{{ø}} dzesy{{ø}}cyn{{ø}} rozdawał. Ty y gine rzeczi k tim podobne podle zakona boga nyebyeskego, gescze dzecy{{ø}}cyem s{{ø}}cz, zackovaval. Ale
gdi ku m{{ø}}skim lyatom prziszedl, poi{{ø}}1 sobye zon{{ø}} s swego pokolenya, gy- myenyem Ann{{ø}}. y urodził z nyey sina, gemu gymy{{ø}} zdzal Tobyas, gegosz z gego dzecynstwa boga sy{{ø}} u- czil bacz a wzdz er szecz sy{{ø}} ot wszelkego grzecha. A gdisz potem w swem wy{{ø}}zenyu bil prziszedl s sw{{ø}} zon{{ø}} y s swim sinem | do myasta Ny- nywe se wszim swim pokolenym: wszitci gedly zapowyedzane karmye po- ganske, geno on sam ostrzegał dusze swey, a nygdi syebye nye pokalyal w pokarmyech gich, przeto ysze pamy{{ø}}- tal pana swim syercem wszitkim. Y dal mu bog myloscz w oblyczu krolya Sal- manazara, takesz mu dal mocz, dok{{ø}}d- bi koly chcyal gydz, mai{{ø}}cz volenstwo, abi czinyl czsobi kole chcyal. Przeto chodził na wszą ki dzen, nawyedza- i{{ø}}cz wszitki ti, gisz w i{{ø}}czstwye biły, davai{{ø}}cz gym napomynanya zbawye- nya. A gdisz przidze do Rages, myasta Medzskego, mai{{ø}}cz s sob{{ø}} dzesy{{ø}}cz lyber srzebra, gesz mu bil czcy{{ø}}{{ø}}‘) kroi dal, a bil s nym vyelyki zast{{ø}}p z gego rodu: wydz{{ø}}cz genego gymye- nyem Gabelum s swrego pokolenya, potrzebnego, dal mu to przerzeczone srze-
') Tu brak litery T. Miejsce w kodexie próżne.
‘) Quibus honoratus fuerat a rege. Wulg.
bro pod zapysem. Potem po malem czasu, gdi kroi Salmanazar umarl, a sin gego Sennacherib krolyowal w myasto gego, a sini israhelske w nyenavy- scy myal przed swim oblyczim: tedi Tobyas m{{ø}}z bozi chodził kazdi dzen po wszey rodzinye swey, cyesz{{ø}}cz ge, a czsoz mogl, z gymyenya swego gym pomagał, łączne karmyl, nage przi- odzeval, martwe a zabyte pockowawal. A gdisz kroi Sennacherib wrocyl sy{{ø}}) od Zidowstwa, ucyekai{{ø}}cz rani, gesz bil bog nan przepuscyl prze gego u- r{{ø}}ganye, a roznyewaw sy{{ø}}, wyele s sinow israhelskich gubyl: Tkobyas gick cyala pockowaval. To gdisz krolyovy powyedzano, kazał gy kroi zabycz, a gego wszitko gymyenye pobracz. Ale Thobyas s swim sinem a z sw{{ø}} zon{{ø}} nag ucyekl, skril sy{{ø}}, bo wyele gy mylowaly. Potem po py{{ø}}cy a po czter- dzescy dnyock zabyly krolya gego wlo- stm/ sinowye, a nawrocyl sy{{ø}} Thobyas do swego domu, a wszitko gego gymyenye gemu nawroczono.
II.
.Potem gdisz prziszedl bil geden') swy{{ø}}ta bożego, a obyad bil dobri u- czinyon w domu Tkobyasovye: rzeki sinu swemu: Gydzi a prziwyedzi tu nyektore z naszego pokolenya boi{{ø}}ce sy{{ø}} boga, acz s namy godui{{ø}}. A gdisz bil otszedl, wrocyw sy{{ø}}, powye oczczu swemu, isze geden s sinow israhelskich 3 a d a v y o n i na ulyci lezi. Tedi ricklo Tkobias y obyada nyeckaw, z swego
pokoia wiskocziw, 1 a c z e n s{{ø}}cz, k temu cyalu martvemu przibyezal. A wz{{ø}}w ge na syo, nyosl do domu sutego tay- nye, abi gdiszbi slunce zaszło, taynye ge pochował. A gdisz to martwe cyalo tayl u syebye: poiadl chleba s płaczem a z strachem, pamy{{ø}}tai{{ø}} na on{{ø}} rzecz, i{{ø}}sz pan powyedzal przes proroka Amos: Dnyowye vaszick swy{{ø}}- tkow obrocz{{ø}} sy{{ø}} w zalostni plącz a 174 we lkanye. A gdisz slunce zaszło, szedw y pochował to cyalo martwre. Przeto karały gy gego blyzny wszitci, rzek{{ø}}cz : Iuszesz prze tak{{ø}} rzecz myal za- byt bicz, a gedwosz* szmyerci uszedł: a iusz wzdi martwe pochowavasz! Ale Thobias boi{{ø}}cz sy{{ø}} wy{{ø}}cey boga, nysz krolya, gdzesz mogl pockopycz cyala zabytick, a w swem domu gick tayl, a o polnoci ge pockowaval. To gdisz czinyl: przigodzi sy{{ø}} genego dnya, pockowauai{{ø}}c cyala martwa, y ustal bil, a do domu prziszedw, podle scya- ni sob{{ø}} rzucyw, y usnól. A w tem u- snyenyu gnoy iastkolyci gor{{ø}}ci gemu w oczy upadnye, tak isze r{{ø}}cze oszln{{ø}}1. Ale to pokuszenye przeto bog bil nayn przepuscyl, abi bód{{ø}}- cim bil dan prziklad gego cyrpye- dlywoscy, iako y sw{{ø}}tego Ioba. Bo gdisz od swego dzecynstwa zawszgy sy{{ø}} boga bal, a przikazanya gego o- strzegal: wszako sy{{ø}} przeto nye zam{{ø}}- cyl przecyw bogu, ysze rana’) slepoti bila sy{{ø}} gemu przigodzila, ale usta- wyczen w boiazny bozey ostał, bogu wzdi dz{{ø}}kuiócz ze wszego po wszi-
tki dny ziwota swego. Bo iako swy{{ø}}- temu Iobowy nasmyewali sy{{ø}} krolyowye, uwlaczai{{ø}}cz gemu: takesz temu - rodzici y przirodzeny gego nasmyewaly sy{{ø}}, dobremu ziuotu gego, rzek{{ø}}c: Gdze gest twa nadzeia, prze ny{{ø}}szto ialmu- szni da wasz a martwe pochowa wasz? Ale Thobyas prorokowrawszi ') gym rzeki: Nye mowcye tak, wszako gesmi sinowye swy{{ø}}tich, a onego ziwota czekami, gensze bog ma dacz tym, ktorzi swey wyari nygdi nye przemyeny{{ø}} od nyego. Zatim Anna zona gego chodziła na kozdi dzen ku tkaczskemu rzemy{{ø}}slu, a czso tu r{{ø}}kama swima widzalala, s tego pokarm y potrzeb{{ø}} sobye y gim przinosyla. Y stało sy{{ø}}, isze gedn{{ø}} ulapywszi kozelcza, przi- nyosla do domu. A usliszaw m{{ø}}sz gey Thobyas, ano koszlecz wrzeszczi, rzeki: Wydzcye, bi to kradzone nye bilo. richlo wroczcye gy panom gich, bo nam nye slusze kradzonego any gescz any sy{{ø}} dotkn{{ø}}cz. K temu gego zona roznyevawszi sy{{ø}}, rzeknye: Iawno marna gest uczinyona twa nadzeia, a ialmuszni twe iusz sy{{ø}} ukazali. A tak tymy y gynimy takimy slowi gy t{{ø}}- pyia.
III.
Tedi Thobyas zarzwaw, pocznye sy{{ø}} se zlzamy bogu modlycz, rzekęcz: Sprawyedlywi gesz panye, y wszitci s{{ø}}dowye twoy sprawyedlywy s{{ø}}{{ø}}, a wszitki scyeszki twe, mylosyerdze a prawda a s{{ø}}d. A iusz panye boze moy
rospomyen sy{{ø}} na my{{ø}}, a nye mscy sy{{ø}} nad mimy grzechi, any sy{{ø}} rospomy- nay nazmyeskaloscy me albo mich rodziczow. A zesmi nye biły cyebye posłuszny w twich swy{{ø}}tich przikaza- nyach, przeto poddanysmi w roschwa- tany(e) a w i{{ø}}czstwo a we smyercz, a w basn a w ganyebne uczisznyenye wszitkim narodom, myedzi ktoresz nas rosproszil. A iusz myli panye, wyelyci s{{ø}} s{{ø}}dowye twroy, bosmi nye czinyly podle przikazan twach, anysmi chodziły przed tob{{ø}} przes pokalyanya. A iusz panye podle woley twey uczin se mn{{ø}} mylosyerdze, a przikaz przyi{{ø}}cz w po- koiu duch moy. bocz my iusz slusze wy{{ø}}cey umrzecz, nyszly sziwu bicz. Tegosz dnya takez przigodzilo sy{{ø}}, y- sze Sara, dzewka Raguela, w Rages myescye w Medzskey włoscy, y ona bila ushszala od gedney z dzewek oczcza swego przecyw sobye ur{{ø}}ganye, bo nyegdi bila oddana po r z {{ø}} d sye- dmy m{{ø}}zom, a ktorego s ny{{ø}} polozili, tego przid{{ø}}c czart gymyenyem Asmo- deus, r{{ø}}cze udauil. Przeto gdi Sara karała dzewk{{ø}} prze gey wyn{{ø}}: otpowye gey dzewka, rzek{{ø}}cz: Iusz wy{{ø}}cey s cyebye poszlich sinow any dzewek nye uzrzimi na zemy, ganyebna m{{ø}}szoboy- cza swich m{{ø}}zow. Aza y mnye chcesz zabycz, iakosz zabyla syedm m{{ø}}zow? To Sara usliszawszi, w vyelykem sm{{ø}}- tku wnydze do pokoyka zwyrzchnye- go podnyebyenya domu swego, a trsy dny a trsy noci any iadla any pylą, ale w modlytwye trwai{{ø}}cz, s płaczem prosz{{ø}}cz pana boga, abi i{{ø}} raczil spro-
scycz s tego ganyebnego ur{{ø}}ganya. Potem trzecy dzen, gdi sw{{ø}} modlytw{{ø}} dokonała a dopelnyla, dala chwal{{ø}} panu bogu rzek{{ø}}cz: Pożegnane gymy{{ø}} twe panye, boze oczczow naszich, gen gdi sy{{ø}} gnyevasz, mylosyerdze czinysz, a w czasu zam{{ø}}cenya grzechi otpu- sczasz tim, gisz cy{{ø}} wziwai{{ø}}. Tobye, myli panye boze, twarz sw{{ø}} 'j, k tobye oczy wznaszai{{ø}}. A prosz{{ø}} panye, abi my{{ø}} raczil z okow tego okowanya wizwolycz, albo s tego swyata racz my{{ø}} poi{{ø}}cz. Ty wyesz, mili panye, y- szecyem nygdi m{{ø}}sza nye posz{{ø}}dala, a czist{{ø}}m chowała dusz{{ø}} m{{ø}} ot wszelkego złego posz{{ø}}danya, a nygdim sy{{ø}} ku ygrziwim nye przimyesyla, any k tim, gisz w lekkoscy ckodz{{ø}}, ucz{{ø}}- stnam sy{{ø}} uczinyła. Ale m{{ø}}za s tw{{ø}} boiaszny{{ø}}, nye sw{{ø}} nyeczistot{{ø}}, przi- zwolylam poi{{ø}}cz. przeto abo ia bila nyedostoyna, albo ony snadz mnye biły nyedostoyny. a snadzesz my{{ø}} gy- nemu m{{ø}}szu zachował. Bo nye gest rada twa w czlowyeczey moci. A to ma myecz2) wszelki, kto cyebye na- slyaduge, ysze ziwot gego, acz sku- szon b{{ø}}dze, otplat{{ø}} wezmye. gęstły b{{ø}}- dze w zam{{ø}}tce, zbawyon b{{ø}}dze. gęstły w karanyu b{{ø}}dze, ku mylosyerdzu twemu przist{{ø}}p myecz b{{ø}}dze. Bo sy{{ø}} ty nye kochasz w zatracenyach naszich.
175 bo po burzi iasnoscz czinysz, a po zlzach a po płaczu radoscz a wyesye- le wlewasz. B{{ø}}dz twe swy{{ø}}te gymy{{ø}}, boze israhelski, pożegnano na wyeki.
■) Wypuścił: obracam, converto. J) Wypuścił: pro certo.
W tem czasu usliszani s{{ø}} proszbi obu przed oblyczim sławi swyrzchowa- n e g o boga. A posłań gest angyol bozi, swy{{ø}}ti JRapkael, abi gyma obyema . pomogl y uzdrowyl, gychze obu mo- dlytwi w genem czasu przed bogem oglaszoni bili.
IIII.
/Vle isze bil Tobyasz na b o d z e smyercy posz{{ø}}dal, mai{{ø}}cz za to, isze- bi bil w proszbye usliszan: y zavolal k sobye sina swego Tkobiasa, rzek{{ø}}cz: Sinu moy, posluckay radi mey y slow mick ust, a ge w syerczu twem iako silni fundament zakladay. Gdisz wre- szmye bog dusz{{ø}} m{{ø}}, pochoway cyalo me. a poczcywoscz b{{ø}}{{ø}}dzesz myecz ku macyerzi twey wszeck dny zyvota gey. A to zawszgy na pamy{{ø}}cy myey, które a kako wyele nyeprzespyeczenstwa prze cz{{ø}} cyrpyala, nosz{{ø}}c cy{{ø}} w swem zivocye. Przeto gdisz y ona wipelny czas ziwota swego, pockowasz i{{ø}} pole mnye. A to takesz wszitkick dny ziwota twego na misly myey, abi na boga pomnyal. A ckovay sy{{ø}}, abi grze- chovy nygdi nye pozwolyl, a przes to opuscyl przikazanye pana boga twego.
Z gymyenya twego czili') ialmuszni, a nye odwraczay twarzi twey ot ny- szadnego ubogego. bo tak sy{{ø}} stanye, isze y ot cyebye nye b{{ø}}dze odwroczo- na twarz boża. Tako nawy{{ø}}>cey mo- szesz, tak b{{ø}}dz mylosyerni. B{{ø}}dzeszly myecz vyele, sczedrze daway. gęstły b{{ø}}dzesz myecz mało, takez mało rad
udzelyay prze bog. Bo przes to dobr{{ø}} otplat{{ø}} sobye na skarb zgromadzisz w dzen twey n{{ø}}dze. Bo ialmuszna ot wszelkego grzechu y od smyercy zba- wya, a nye przepuscy dusze gydz do cyemnoscy. Doufanye zayste wyelyke b{{ø}}dze przed nawisszim bogem, ialmuszna wszitkim tym, gisz i{{ø}} cziny{{ø}}. To takesz dobrze pamy{{ø}}tay sinu moy, abi sy{{ø}} pylnye strzegł ote wszey nyeczi- stoti, a kromye twey zoni nye czin grzecka w swem swyadomyii. Pisze nye przepusczay nygdi w twem smi- s 1 u albo w twem slovye panowacz. bo ot pichi wszelke zatracenye wz{{ø}}lo po- cz{{ø}}tek. Zdzalalycz ktokoly tobye nye- czso, r{{ø}}cze gemu zaplat{{ø}} nawrocz, a zaplata twego robotnyka u cyebye o- wszem nye ostaway. Czego od gynego nye rad cyrpysz, wydz, bi nygdi gy- nemu ti tego nye uczinyl. Chleb twoy z lacznimy zawszdi a s ubogymy gedz, a odzenyamy twimy nage prziodzevay. Chleb twoy y wy no twTe nad pogrzebem sprawyedlyvego ustaw, a nye ckcyey z nyego gescz a pycz z grzesznimy. Radi twrey zawszdi od m{{ø}}drego potrzebny. po wszitki czasi chwały go- spodna, a prósz gego, acz drogy twe sprawy, a wszitki radi twe abi w nyem ostali. Takez to dawai{{ø}} wyedzecz, sinu moy, yszem dal dzesy{{ø}}cz lybr srzebra, gdisz ti gescze bil nyemo- wy{{ø}}tkem, Gabelowy w Rages, myescye medskem, a gego zapys u syebye mam. A przeto wspitay sy{{ø}} na to, ka- kobi k nyemu doyd{{ø}}cz, wz{{ø}}1 ot nyego to srzebro, a gego zapys gemu wro-
cyl. A nye boy sy{{ø}}, sinu moy, aczkoly ubogy ziwot wyedzemi. wszako wyele dobrego b{{ø}}dzem myecz, b{{ø}}dzemly sy{{ø}} boga bacz, a grzecka sy{{ø}} wyarowacz, a dobrze czinycz.
V.
T
A edi otpowye Thobyas oczczu swemu, rzek{{ø}}cz: To wszitko, czsosz my przikazal, oczcze, tocz ucziny{{ø}}. Ale ka- kobich tich pyeny{{ø}}dzi dobił, nye wyem. On o mnye nye wye, a ia gego nye znam. które gemu znamy{{ø}} dam? Any drogy vyem, k{{ø}}di tam gydz. K temu gego ocyecz rzeknye: Zapys gego u syebye zaiste mam. iako gemu gy u- kazesz, takocz ti pyeny{{ø}}dze WTOcy. Przetoz iusz viszedw, popatrzi nyekto- rego m{{ø}}sza wyernego, gysz s tob{{ø}} poydze z naymu'), doi{{ø}}dem gescze ziw, abi ty pyeny{{ø}}dze wz{{ø}}1. Tedi Thobyas wiszedw, nalyazl mlodzencza iasnego, a on stoy potpasaw sy{{ø}}, a iako przi- prawyonego na drog{{ø}} gydz. A nye wye- dzal, ize angyol bozi bil. A pozdrowyw gy, k nyemu rzecze: Otk{{ø}}d cy{{ø}} mami, dobri mlodzencze? On otpowye: S sinow israkelskick gestem geden. Gemu Tkobyas rzecze: Wyeszly drog{{ø}}, iasz wyedze do Rages, medzskey włoscy ? On otpowye: Dobrze wyem, a ti wszitky scyeszki s{{ø}} my iawni, bom gy- my cz{{ø}}sto chodził, a biwalem u Ga- bela brata waszego, gen bidly w Rages myescye medskem, gesz leszi na górze Egbathanys. Thobyas rzecze: U- czin dobrze, poczekay my{{ø}} tu mało, *)
*) „Salva mercede suau. WT.
acz to powryem oczczu memu. Tedi Thobias szedw do domu, powye to wszitko oczczu swemu. Gemu sy{{ø}} ocyecz podzivy, poprosy, abi ten mlodzenyecz k nyemu wszedł. A wszedw w dom, pozdrowy gy, rzek{{ø}}cz: Radoscz tobye b{{ø}}dz zawsgy! Gemusz Thobyas rzecze: Która radoscz mnye moze bicz, gen we czmach syedz{{ø}}, a swyatla nye- byeskego nye wydz{{ø}} ? Gemusz mlodzenyecz rzeknye: B{{ø}}dz sylni w misly, bo iusz richlo uzdrowy cy{{ø}} bog. Thobyas rzecze: B{{ø}}dzeszly mocz dowyescz sina mego ku Gabelowy do Rages, myasta medzskego ? a gdisz sy{{ø}} wrocysz, dam tobye zaplat{{ø}} tw{{ø}}. K nyemu angyol rzecze: Iacz gy dowyod{{ø}}, a zasy{{ø}} zdrowego tobye przi wyod{{ø}}. Thobyas rzecze : Prosz{{ø}} cyebye, powyedz my, s kto- regosz domu albo s ktoregosz pokolenya? Gemusz Raphael angyol rzecze: Na nagemnykowly sy{{ø}} rod pitasz, cy- ly na samego nagemnyka, genbi s twim sinem szedł? Ale abich cy{{ø}} pyecza- 1 o w a n y u nye poddał: iacyem Azarias, sin wyelykego Ananyasza. K te- 176 mu'' Tkobyas otpowye: Z wyelykego rodu gesz ty. Ale prosz{{ø}} cyebye, nye gnyeway sy{{ø}} s tego, yzem chcyal wzwyedzecz rod twroy. K nyemu angyol rzecze: Iacyem, gen sina twego tam zdrovego dowyod{{ø}}, a zasy{{ø}} zdrowego prziwyod{{ø}}. Tkobyas rzecze: Gydz- ta dobrze, a pan b{{ø}}dz was wódz, a angyol gego b{{ø}}dz s wama. Tedi przi- prawyw to wszitko, czso bilo potrzebno na drog{{ø}}, wz{{ø}}w mlodi Thobias otpusczenye ot oczcza swego y od ma-
cyerze swey. Y szlasta oba pospołu precz. A gdisz iusz bilasta odeszła, pocznye macz gego plakacz, rzek{{ø}}cz: Kyg (Mj), podpora* staroscy naszey, u a- ma gesz oti{{ø}}1, a od naiv (naju) gesz przecz poslal. Ey! bi bili nygdi ty pyeny{{ø}}dze nye bili, po ktoresz gy poslal T Dosycz bichom biły myely na swem ubostwye. za bogaczstwo bichom biły sobye polyczily, wydz{{ø}}cz przed sob{{ø}} sina swego. Geyze Tkobyas rzecze: Nye placzi! zdrów tam doydze sin nasz, a zdrów sy{{ø}} k nam wrocy, a oczi twoy uzrzita gy. Bocz wyerz{{ø}} temu, yze angyol bozi gest s nym, a zgedna wszitki rzeczi gego dobrze, tak isze sy{{ø}} k nama z radoscy{{ø}} wrocy. To ushsza- wszi matka gego, przestała plakacz, a ukoyla sy{{ø}}.
VI.
gdisz tak szedł Thobyas, a p s e k byezal gego za nym: tedi pyrvi no- czleg myalasta podle rzeki Tigris. A gdisz vinydze Tkobyas, chcz{{ø}}cz swe nogy umicz w rzece: visun{{ø}}wszi sy{{ø}} gedna wyelyka riba, ckcz{{ø}}cz gy po- lkn{{ø}}cz. Geyze sy{{ø}} Tkobyas u r z a r s 1*, pocznye volacz wyelykim głosem, rzek{{ø}}cz: Pomoz my panye, gydzecz na my{{ø}} riba. Y rzecze angy{{ø}}1*: Ufacy i{{ø}} za skrzele, wiczy{{ø}}gny k sobye. A gdisz to ucziny, wicy{{ø}}gnye i{{ø}} na su- sz{{ø}}. y pocznye sy{{ø}} riba myotacz przed nogy gego. Y rzeki mu angyol: Roz- platay rib{{ø}} t{{ø}}, a wirny syerce gey, ■ y zolcz y wn{{ø}}trza schowayze, bo s{{ø}} ti rzeczi tobye potrzebne a ku lekarstwu
80
uziteczne. A gdisz to Thobias uczinyl, spyekl my{{ø}}so tey ribi, a gyne nosił, abi b sob{{ø}} na drog{{ø}} wz{{ø}}1, czsobi gy- ma mogło statczicz na drog{{ø}}, az bi prziszla do Rages, myasta medzskego. Tedi Thobyas opita angyola, rzek{{ø}}cz: Prosz{{ø}} cyebye, Azariaszu, bracye myli, povyedz my, ktor{{ø}} mocz lekarstwa ti rzeczi maio, gezesz my z ribi kazał schowacz ? Gemu angyol otpowye, rzek{{ø}}cz: Kdisz cz{{ø}}stk{{ø}} tego syercza na w{{ø}}gle polozisz, ten dym zap{{ø}}dzi wszelki rod dyabelski, y ot m{{ø}}za y od zoni, tak ysze sy{{ø}} k nyma wy{{ø}}cey nye nawrocy. A zolcz gey godzi sy{{ø}} ku pomazanyu oczu, na nychze gest byel- mo, a bódzeta uzdrowyonye (•). Y rzecze k nyemu Thobyas: Gdze chcesz, abichowa otpoczin{{ø}}la? Angyol rzeki: Gest geden m{{ø}}z tu gymyenyem Ra- guel, blyzny wasz s pokolenya twego, a ten ma dzewkę gymyenyem Sar{{ø}}, a gey ocyecz nye ma ny sina ny dzewki gyuey, gen{{ø}} t{{ø}} sam{{ø}}. Tobyecz sy{{ø}} ma dostacz wszitko zboze gey, a masz i{{ø}} sobye poi{{ø}}cz za malzonk{{ø}}. Przeto pro- sy oczcza gey za ny{{ø}}, a dacz io tobye za zono. Thobyas rzeki: Sliszalem, yze bila oddana po rz{{ø}}d syedmy m{{ø}}zom, a zmarły, ale tom sliszal, yze ge dya- bel zdauil. Przeto boi{{ø}} sy{{ø}}, bi my sy{{ø}} tez nye przigodzilo. s{{ø}}cz gedzini sin oczczow a macyerzyn, sloz{{ø}} staroscz gich a1) zam{{ø}}tkem do pyeklow. Tedi angyol Raphael rzeki gemu: Posluchay myo, a ukaz{{ø}} tobye, ktorzi s{{ø}} to, nad nymyTz dyabel ma mocz. Tocz sę{{ø}} cy,
ktorzi w małżeński sstaw tak wst{{ø}}- pui{{ø}}, ysze boga ot syebye y ot swey misly zap{{ø}}dzai{{ø}}, a swey nyeczistey z{{ø}}- dzi dosycz cziny{{ø}}, iako kon a mul, w nychze rozuma nye. nad tymy ma mocz dyabelstwo. Ale ty gdiz i{{ø}} poymyesz, wszedszi do gey pokoia, trsy dny sy{{ø}} wzdzerzisz od nyey, a nyczs gynego, gedzine w modlytwach usylowacz b{{ø}}- dzesz s ny{{ø}}. A w t{{ø}} nocz pyrw{{ø}} wrzu- cysz wn{{ø}}trze ribye v ogen, a zap{{ø}}- dzono b{{ø}}dze dyabelstwo. Ale drugey noci w uczinki swy{{ø}}tich patriarchów b{{ø}}dzes przipusczon. Potem trzecyey noci pozegnanye obdzerszisz, abi sinowye, gysz od was poyd{{ø}}, rodziły sy{{ø}} zdrowy. Potem po trze(cye)y noci przimyesz pann{{ø}} z boiazny{{ø}} boz{{ø}}, a wy{{ø}}cey prze myloscz sinow, nyszly prze lyuboscz cyelestn{{ø}}, abi w syemyenyu Abramo- wye pozegnanye sobye y swim sinom odzerszal.
VII.
A gdisz wnyd{{ø}} do Raguela, przyi{{ø}}1 ge s wyelyk{{ø}} radoscy{{ø}}. A vezrzaw Ra- guel na Thobyasa, rzecze ku Annę, zenye swey: O kako podobyen gest ten mlodzenyecz ku memu sinowczu'). A gdisz to powye, rzecze: Otk{{ø}}descye, młoda bracya naszi ? Onasta otpo- vyedzala: Geswa s pokolenya Nepta- lymowa, z i{{ø}}czczow* myasta Nynyue. Y rzecze gyma Raguel: Z n a t a ly Tho- byasza, brata mego? A ona rzeklasta: Z n a v a. A gdisz wyele dobrego Raguel o nyem mowyl, rzeki angyol ku Ra-
guelowy: Thobyas, na ktoregosz ti pi- tas, gest ocyecz tego mlodzencza. To Raguel usliszaw, sszige Thobyaszovi c h wr a c y w syp, pocznye gy czalowacz. A dzerszal sy{{ø}} gego sszige s płaczem, y rzecze: B{{ø}}dz tobye poszegnanye, sinu moy myły, bo gesz dobrego druga a czsnego m{{ø}}za sin. W t{{ø}} godzin{{ø}} Anna, zona gego, a Sara, dzewka gego, slisz{{ø}}cz t{{ø}} rzecz, poczolesta s 1 z i c z. A tu spolu pomowywszi, przikazal Raguel skopu zabycz, a godi prziprauicz. A gdiz gych poczcy, abi k stołu sya- dla: poszedw Thobyas, rzecze: Tu ia 177 dzisz ny gescz ny pycz b{{ø}}d{{ø}}, dok{{ø}}d mnye w mey proszbye nye visluchas, a dok{{ø}}d my nye ugyscys, ysze mnye sw{{ø}} dzewk{{ø}} Sar{{ø}} dasz. To slovo Raguel usliszaw, ly{{ø}}knye sy{{ø}}, wyedz{{ø}}cz, czso sy{{ø}} przigodzilo onim syedmy m{{ø}}- zom, za które bila oddana. Y pocznye sy{{ø}} bacz, abi snadz y temu takesz nye przigodzilo. A gdisz o tem na miszly przemislyal, długo nye dai{{ø}} otpowye- dzi prosz{{ø}}cemu: rzecze gemu angyol: Nye boy sy{{ø}} dacz dzewTki swey gemu. bo tego, gen sy{{ø}} boga bogy, ma bicz małżonka dzewka twa. a przeto gey nye mogl gyni myecz. Tedi rzecze Raguel: Nye w{{ø}}tpy{{ø}}, ysze bog proszbi a slzi me przed swe oblycze przipu- seyl, a wyerz{{ø}} temu, ysze przeto bog wasze prziscye ku mnye zgednal, abi y tako ma dzewka bila przigednana ku swey rodzinye podle zakona Moy- szesowa. a przeto na tem nye w{{ø}}tpy{{ø}}, ale gyst b{{ø}}dz, yzecz i{{ø}} tobye dam. A uiow prawp r{{ø}}k{{ø}} dzewki swey, da
ip w prauicz{{ø}} Thobyaszow{{ø}}, rzek{{ø}}cz: Bog Abramowr a bog Yzaakow y bog Iacobow b{{ø}}dz s wama, a ten was sday1), a racz napelnycz swe pozegnanye nad wama. A w t{{ø}} dob{{ø}} wrsz{{ø}}w lyst, podle tego tedi prawa ucziny zapys małżeński. A potem godovaly, ckwa- ly{{ø}}cz boga. Tedi zavola Raguel Anni, gospodinyey swey, y przikazal gey, a- bi prziprawyla gyma gyni pokoy. Do nyegoz gdiz wvyedze Saro dzew7k{{ø}} sw{{ø}}, ona pocznye slzicz. K nyey on rzecze: Sylney misly bódź, dzewko ma. bog nyebyeski day tobye radoscz a ucye- szeuye za t{{ø}} tezknoscz, i{{ø}}zeszto drzewyey cyrpyala.
VIII.
A gdisz otwyeczerzaly, wvyedly tego mlodzencza k nyey. Tedi rospomya- n{{ø}}w sy{{ø}}Tobyas na angyolow{{ø}} rzecz: wyi{{ø}}w s swrey tobołki cz{{ø}}stk{{ø}} syer- cza a wn{{ø}}trza oney ribi, y wrzucyl ge na ziwe w{{ø}}gle. Tedi Raphael angyol popadł dyabla, y prziwy{{ø}}zal gy na pusczi swyrzchnyego Egypta. Y pocznye napomynacz Thobyasz pann{{ø}} sw{{ø}} Sar{{ø}}, rzekpcz: Saro wstań, a modlmi sy{{ø}} bogu dzisz, a za iutra a po zaiutrzu. bo po ti trsy noci slozmi sy{{ø}}2) z bogem, ale po trzecyey noci b{{ø}}dzewa w swem skladanyu3). Bosmi swyótich lyudzi dzecy, a nye mami sy{{ø}} pospołu tak sgymovacz, iako gyny narodo- wye, gysz boga nye znai{{ø}}. A wstawszi oba, s pylnoscy{{ø}} sy{{ø}} modlylasta, abi
') et ipse conjungat ros. W. a) jungimur. 3) tn nostro conjugio.
gyma drovye bilo dano. Y rzeki Thobyas: Panye boze oczczow naszich,
. y
chwalcye cy{{ø}} nyebo y zemya, morze, studnyce y rzeki, y wszitko stworze-
*1
'nye twoge, gesz w nych gest. Ty gesz Adama z gylu uczinyl zemskego, a dalesz gemu na pomocz Gew{{ø}}, a nynye
Jtil. .. ' . h ,
panye ti wyesz, isze nye prze m{{ø}}{{ø}} nyeczistot{{ø}} poymam to m{{ø}} syostr{{ø}}, ale prze mvloscz b{{ø}}d{{ø}}cego płodu, w nyem- szebi bilo chwalyono twe swy{{ø}}te gymy{{ø}} na wyeki. W t{{ø}} dob{{ø}} Sara takesz pocznye sy{{ø}} modlycz, rzek{{ø}}ci: Smyluy syó nad nama panye, smyluy sy{{ø}} nad nama, abichowa oba pospołu sy{{ø}} ssta- rzala we zdrowyu. A gdisz bilo w pyrwe kuri: zawolaw k sobye Raguel slug swich, y szly s nym, abi vikopaly dol. bo sy{{ø}} barzo bal teyze przigodi, ktora sy{{ø}} sstala pyrwim syedmy m{{ø}}- zom, ktorzi biły weszły k nyey. A gdisz bil dol prziprawyon: wrocyw sy{{ø}} Raguel, rzeki k swey zenye: Posly gedn{{ø}} z dzewek swich, acz wzvye, umarl- ly Tkobyas, abich gy przede dnyem puckowal. Y posiała gedn{{ø}} z dzewek, iasz wszedszi do pukoia, nalyazla ge zdrowe a krasznye pospołu spy{{ø}}cz. A wrocywszi sy{{ø}}, powye gyma dobre poselstwo. prze geszto dalasta chwal{{ø}} bogu Raguel a Anna zona gego, rzek{{ø}}cz: Chwal{{ø}} wzdawami tobye, boze israkelski, isze sy{{ø}} nam to nye przigodzilo, gegosz boi{{ø}}cz sy{{ø}}, domnymalysmi sy{{ø}}. Bosz uczinyl s namy twe wyelyke mylosyerdze, a zagnalesz ot nas nyeprzy- iacyelya, przecywnyka naszego, a smy- lowales sy{{ø}} nad tima dwyema gedi-
naczkoma. Day gyma gospodnye, v pel- nye chwalycz tw{{ø}} myloscz, a tobye obyata* z twey chwali a s swego zdro- wya oferowacz, abi poznało sebranye wszeck narodow, isze gesz ti gedzini pan bog, sam we wszey zemy. To rzeki Raguel, kazał slugam swim dol zasucz przed swytanym, a swey gospodiny Annye przikazal, abi stroyla godi swa- dzebne a prziprauila wszitko, czsoszbi bilo potrzebno ku pokarmu pocze- s t n i m 'J. A kazał dwrye krowye tuczny zabycz a cztirzi skopi, a kazał przi- prauicz godi wyelebne wszem swim s{{ø}}syadom y przyiacyelom. A zaprzi- syngl Raguel Tobyasza, abi za dwye nyedzely u nyego przebił. A wszego swego sboza, czso myal Raguel, polo- uicz{{ø}} prawa* r{{ø}}cze Thobyasoui post{{ø}}- pyl, a uczinyl zapis, abi y ta druga, polouicza, geszto zbiwa, po gego smyer- cy na Tobyasa spadla.
IX.
Tedi Thobyas zavolal k sobye an- gyola, gegosz czlowyekem mnymal, y rzecze k nyemu: Azariaszu bracye, prosz{{ø}} cyebye, posluckay rzeczi mey: Aczbich sy{{ø}} ia tobye poddał w slusz- b{{ø}}, nye ucziny{{ø}} podobney odmyani twego dobrodzeystwa. A wszako prosz{{ø}} cyeb y e, przimy k sobye dobitcz{{ø}}ta a sługi, byerzisz sy{{ø}} ku Gabeeloui do Raies myasta medzskego, a wrocz 178 gemu tento gego zapys. Y wezmyes od nyego pyeny{{ø}}dze, a b{{ø}}dzesz gego prosycz, abi piziszedl na m{{ø}} swadzbó. Bo
') iter pqenhbus. W.
ti sam dobrze wyesz, iszecz ocyecz moy doma lyczi dny, mnye o czek a- vai{{ø}}. a smyeskamly gen im dnyem wy{{ø}}cey, zam{{ø}}cy sy{{ø}} dusza gego. A tesz sam vydzisz, kakocz my{{ø}} c y e s c z moy Raguel zaprzisy{{ø}}gl, gegoz zaprzi- sy ozeny a przest{{ø}}pycz nye mog{{ø}}. Tedi Raphael poi{{ø}}w s sob{{ø}} cztirzi panosze Raguelowi, a dwa wyelbl{{ø}}di, y brał sy{{ø}} do Rages myasta medzskego. A tu nalyazl Gabela, dal gemu gego zapys, a wz{{ø}}1 wszitki pyeny{{ø}}dze ot nyego. A pocznye gemu powyadacz o miodem Thobyaszu, o sinu starego Tho- byasza, wszitko czso syó gemu dobrego przigodzilo, a prosz{{ø}}cz gego, abi raczil s nym na gego swadzbó gidz. A gdisz Gabelus gemu powolyl, a w dom Raguelow wnydze: nalyazl Thobyasza za stołem syedz{{ø}}cz. A wiskocziw przecyw gemu Thobyas, tu sobye przi- iaznywe poczalowanye dalasta. A za- plakaw Gabelus, dal chwal{{ø}} bogu, rzek{{ø}}cz : Pozegnay cyebye pan bog israhelski, bo gesz ti sin m{{ø}}za dobrego a sprawyedlywego a boi{{ø}}cego sy{{ø}} boga, a w ialmusznack sczodrego. a stan sy{{ø}} pozegnanye nad tw{{ø}} gospodinyó y nad rodzici twimy, abiscye wydzely swe dzecy' przed sobo y sw7a wnuczóta az do trzecyego y czwartego pokolenya. a b{{ø}}dz semy{{ø}} wasze pożegnano ot pana boga israhelskego, gen krolyuge na wyeki wyekom. A gdisz wszitci ot- powyedzely Amen, syedly spolu ku godowanyu. a tak z boiazny{{ø}} boz{{ø}} swa- dzebne godi slavyly.
le gdisz tak Thobyas prze sw*adz- b{{ø}} sy{{ø}} myeskal wrocycz sy{{ø}}, pyecza- l o w a 1 sy{{ø}} ocyecz gego Thobyas, rzek{{ø}}cz : Y przecz tak długo myeszka przidz sin moy ? yzaly gest tam osta- wyon?1) yzaly Gabelus umarl. y nye wye, kto pyeny{{ø}}dze gemu wida? Y pocznye sy{{ø}} zam{{ø}}czacz barzo, on y gego zona s nym. Y w^splakalasta oba, przeto yze sin gich w virzeczoni dzen k nyma nye wrocyl. A zwlascza matka gego przes przestanya płakała, rzek{{ø}}cz: Byada, byada mnye, sinu moy! y przeczsmi cy{{ø}} wisiały na t{{ø}} drogo, swyatlo naszich oczu, lyaska staroscy naszey, ucyecha ziwota naszego, ua- dzeia b{{ø}}d{{ø}}cego plemyenya naszego ? Wszitko swe dobre maiycz pospołu w tobye samem, nye myelysmi cyebye puszcycz odidz od nas. Geyze Thobyas mowyl: Mylcz, a nye m{{ø}}cy sy{{ø}}. zdrow- cy gest sin nasz. dosycz gest wyerni ten m{{ø}}z, gegoszsmi s nym posiały. Temu sy{{ø}} ona ucyeszicz nykake nye mogła, ale na koszdi dzen wibyegai{{ø}}cz na wsze stroni, patrzila a wr okol po wszech drogach byegala, po gychze sy{{ø}} gey zdało, yszebi myal przidz sin gey, abi ale z daleka gy gyd{{ø}}cz, mo- glolybi to bicz, opratrzila*. Zatim Raguel mowyl ku svemu zóczu, rzek{{ø}}cz: Pobidl tu, a iacz posly{{ø}} posła ku twemu oczczu, a wskaz{{ø}} gemu o twem zdrowyu. Tobyas otpowyedzal: la to wydz{{ø}}, ysze ocyecz moy a macz ma
*) detentus. W.
dny lyczi, a m{{ø}}cy sy{{ø}} duch gich w nyck. A gdisz Raguel wyelym slow swego z{{ø}}cya, abi tu dluzey ostał, prze- prosycz nykake nye mogl: polecyl gemu Sar{{ø}} sw{{ø}} dzewk{{ø}}, a polowycz{{ø}} wszego swego gymyenya daw gemu z slug, z dzewek, y z dobitka, y z wyel- bl{{ø}}dow, y pyeny{{ø}}dzi wyele, a zdrowa y radostna puscyl gy precz ot syebye, rzek{{ø}}cz: Angyol bozi swy{{ø}}ti b{{ø}}dz s wamy na drodze waszey, a do- wyedz wras przes przekazi do domu, abiscye nalezly wszitek rz{{ø}}d przi waszich starszick, abi opatrzile oczi moy sini wrasze drzewyey, nyzly umr{{ø}}. A chopywszi sy{{ø}} rodziczowye dzewki swey, poczóly i{{ø}} czalowacz. A puscy- wszi ge ot syebye, napomynaly i{{ø}}, a- bi w poczestuoscy swyekri sw{{ø}}') myala, a mylowala m{{ø}}za swego, a sprawowała czelyadz sw{{ø}}, a pyln{{ø}} pracz{{ø}} abi myala o swem domu, iakobi gey nykt z nyczego nye karał.
XI.
/\ gdisz sy{{ø}} wu’ocyly, przigely do Charran, gez gest na poi drogy przecyw myastu Nynyve, w genem naczcye dnyu. Rzecze angyol Thobyasoui: Bracye moy, Thoby^aszu. Wyesz, kakos ostauil oczcza twego. Lyubyly sy{{ø}} tobye, przedzwu naprzód, a gospodiny twa s czelyadz{{ø}} a z dobitkem z nye- nagla acz gyd{{ø}} po nas. A gdisz sy{{ø}} to ulyuby Thobyaszowy, rzecze gemu Raphael: Weźmy s sob{{ø}} zolci oney ribi, bocz bódze potrzebna. Tedi Tho
byas wz{{ø}}w zolcy ribey, y odzidzeta*.
Ale Anna, matka gego, na kozdi dzen wigly{{ø}}dala, a syadala na wyrzcku ge- ney gori podle drogy, otk{{ø}}dze mogla- bi swego sina z daleka zazrzecz gy- d{{ø}}cego. A gdisz s tego myasta patrila* prziscya swego sina: uzrzala z daleka, a r{{ø}}cze poznała Thobyasa, swego sina gyd{{ø}}cz. A prziszedsy powyedzala mężu swemu: Owa, tocz iusz sin twroy gydze. Zatim Raphael Tkobyasza na drodze uczył, rzek{{ø}}cz: lako ricklo w dom twoy wnydzes, natickmyast sy{{ø}} pomodlysz panu bogu twemu, a dz{{ø}}ki dawai{{ø}} gemu, przist{{ø}}pisz ku occzu twe- mu, a | poczalugesz gy, a r{{ø}}cze po- 179 masz oczi gego zolcz{{ø}} riby{{ø}}, i{{ø}}sz s sob{{ø}} nyesyesz. Bo to wyedz, yze iako richlo pomazes, otewr{{ø}} sy{{ø}} oczi gego, a patrzi ocyecz twoy swyatlo nyebye- ske, a twe prziscye, wyelmy sy{{ø}} ma-, dugę. Zatim psek Tkobyaszow, gen bil s nyma na drog{{ø}} byezal, ten iakobi w poselstwye do domu przibyegl, ogonem machai{{ø}}, radui{{ø}} sy{{ø}} a radoszics) zwyastui{{ø}}. Tedi powstaw ślepi oczecz gego, pocznye gydz przecyw sinu swemu, potikai{{ø}} sy{{ø}} na nogy. a podaw r{{ø}}k{{ø}} wodzowy, winydze przecyw sinu swemu. A przyi{{ø}}wszi gy, on a matka, przitulywszi k sobye, poczalowaly gy, a pocz{{ø}}lasta oba radoscy{{ø}} plakacz. A gdisz sy{{ø}} bogu pomodlyl a dz{{ø}}ki gemu wsdal, posadził sy{{ø}}. Tedi wz{{ø}}w Tobyas mlodi zolcz riby{{ø}}, pomazał o- czi oczcza swego, a po malem czasu, iako za poi godzini, seszlo byelmo z gego oczu iako my{{ø}}zdra z byalku
') W Wulg. „soceros*. Więc tłómaczenie niedobre.
iagecznego. I{{ø}}sz Thobyas zdarł s oczu gego, a r{{ø}}cze przezrzal. Y pochwały boga, on a Anna zona gego, y wszitci gisz o gego slepocye wyedzely. A zwlascza Thobyas sam mowyl: Chwra- 1{{ø}} tobye wzdawam panye boze israhelski, bosz ti mnye na czas pokarał, a tisz my{{ø}} uzdrowyl. Owa, tocz iusz wy- dz{{ø}} Thobyasza sina swego. Potem po syedmy dnyoch wnydze Sara, młodego Thobyasza zona, ze wsz{{ø}} czelyadz{{ø}}, zdrowa, z dobitcz{{ø}}ti y z wyelbl{{ø}}di, a s wyelym pyeny{{ø}}dzi y s timy pye- ny{{ø}}dzmy, gesz bil od Gabaela wz{{ø}}1. Y pocznye mlodi Thobyas oczczu y macyerzi wszitko po rz{{ø}}d powyadacz, czso mu bog dobrzego* na tey drodze przes tego czlovyeka, gen gy prze- wyodl, uczinyl. Y prziszedl k nyemu Achior a Nabat, syestrzency Thobya- soui k nyemu, spolu sy{{ø}} s nym radu- i{{ø}}cz, ysze wszitko dobre, czsosz przed nym bilo, bog uczinyl. A za syedm dny godowaly s wyelyk{{ø}} radoscy{{ø}}, chwaly{{ø}}cz boga a wyesyely s{{ø}}cz spolu.
XII.
Tedi zavolaw k sobye stari Thobyas sina swego, rzecze: Czso bichom myely dacz temu swy{{ø}}temu m{{ø}}zu, gen chodził s tob{{ø}} ? Thobyas rzeki oczu* swemu : A czsobi to bilo oczcze, gesz bichom gemu mogły dostoynye otpla- cycz za take dobrodzeystwo, gesz nam uczinyl? On my{{ø}} tam dovyodl, a zasy{{ø}} zdrowa przy wyodl, a pyeny{{ø}}dze od Gabela on wz{{ø}}1. On my{{ø}} ozenyl, a ot mey gospodinyey dyabelstwo za-
p{{ø}}dzil, a gey starsze obradował, a mnye ot polknyenya ribyego obronyl, a tobye z r o k on nawrocyl, a przezeń wszego dobrego gesmi napelnyeny. A przeto czso gemu za to godnye otpla- cymi? Ale prosz{{ø}} cyebye, oczcze moy, abi go poprosyl, zalybi raczil wz{{ø}}cz tego wszego polouicz{{ø}}, czsosmi s sob{{ø}} przinyesly. A zawrolawszi gego, ocyecz a sin, otwyod{{ø}} sy{{ø}} s nym na stron{{ø}}. Y pocz{{ø}}lasta gego prosycz, abi raczil polouicz{{ø}} wszego, czso przinyesly s sob{{ø}}, wz{{ø}}cz y myecz sobye. Tedi angyol powye gyma taynye, rzek{{ø}}cz: Chwalcye boga nyebyeskego a przede wsze- my ziuimy wiznawaycye gy, ysze s wamy uczinyl mylosyerdze swe. A kakokoly tagemnycz{{ø}} krolyow{{ø}} tayno myecz dobrze gest: wszakoz uczinki boze wziauicz a viznavacz poczcywye gest. Dobra gest modlytwa s postem, a swy{{ø}}te ialmuszni lepsze s{{ø}}, nysz skarbi złote zgromadzicz. bo ialmuszna ot smyercy zbawya, a ona gest, gesz ot grzechów ocziscya, a czlowyeku wye- czni ziwoth nalyazuge. Ale ktorzi zgrze- szai{{ø}}{{ø}} a nyeprawoscz cziny{{ø}}, nyeprzyiacyele s{{ø}} dusze swey. A przeto chcz{{ø}} wam prawd{{ø}} ziauicz, a nye skryi{{ø}} ot was rzeczi tayney. Gdi sy{{ø}} ty modlysz se zlzamy, a martwe pochowa was, a obyad twoy opusczasz, a martwa cyala przes dzen w domu twem taysz, a o polnoci ge pochowavasz: tedi ia offye- rowal tw{{ø}} modlytw{{ø}} panu bogu. A przeto, yzesz bil wdz{{ø}}czel * *) bogu, potrzebno bilo, abi cyebye skusiło poku-
szenye. A iusz my{{ø}} tedi poslal pan, abich cy{{ø}} uzdrowyl, a Sar{{ø}} tw{{ø}} zon{{ø}} ot dyabelstva zbauil. bo ia gesm Raphael angyol, s tich syedmy geden, gysz zawszdi stoymi przed bogem. A gdisz ony ti rzeczy usliszely, zam{{ø}}cy- ly sy{{ø}}, a trz{{ø}}s{{ø}}cz sy{{ø}}, padły na swa oblycza. Tedi gym angyol rzecze: Pokoy wam, nye boycye sy{{ø}}. bo gdi- szem s wamy przebival, tocyem bil przes woly{{ø}} boz{{ø}}. gy chwalcye a spyewaycye gemu. Wydzanem') ot was, ia- kobich iadl y pyl M wamy. Ale ia pokarmu nyewydomego y pycya, gen od lyudzy nye moze wydzan bicz, pozi- wam. Przeto czas gest iusz, abich sy{{ø}} nawrocyl k temu, gen my{{ø}} poslal. Ale wi chwalcye boga, a powyadaycye wszitki dziwi gego. A iako to rzeki,
') Widzian jestem, zdaję się.
natichmyast od gick oczu bil wz{{ø}}t, tak yze gego wy{{ø}}cey nye uzrzely. Tedi richlo padszi na swa oblycza, za trsi godzini ckwalyly boga. A wstawszi, wipowyadaly wszitki dziwi gego.
XIII.
J/V. otworziw Tkobyas stari usta swa, pocznye ckwalycz boga, rzek{{ø}}cz: Wye- lyky gesz panye na wyeki, a po wszitky wyeki krolewstwo twe. bo ti byczu- gesz y uzdrawyas, m a r t w y s (martwisz) y ziwysz, dowyedzes do pyeklow y viwyedzes. a nye gest, ktobi mogl u- cyecz r{{ø}}ki twey. Wiznawaycye pana boga sinowye israhelsci, a przede wsze- my narodi ckwalcye gy. Bo przeto was rosproszil mye...
Tu dwóch kart brak.
J U DIT H.
(III, 3).
180 ...y stada owcza y koza y końska y wyelbl{{ø}}dowa, y wszitek nabitek nasz, y czelyadzi nasze, w tvem opatrzenyu s{{ø}}. To wszitko b{{ø}}dz pod twim prawem. Mi takesz y sinowye naszi slugy twe gesmi. Przidz k nam panye po- koynye, a poziuay sluszbi naszey, iako sy{{ø}} lyubycz bódze tobye. Tedi Olofernes zgedze z gori z gesczcy a s wyelvk{{ø}} mocz{{ø}}, y obezrzi wszelke myasto y wszelkego przebiwaiócego na zemy. A ze wszelkich myast wezmye sobye pomocznyk’’, m{{ø}}sze silne a wibor- ne ku boiu, a tak wyelyki strach wszem kraynam przipadnye, ysze bidly{{ø}}ci we wszitkick myescyeck ksy{{ø}}sz{{ø}}ta, y. wszi t- ci poczcziu/) pospołu s pospolytim lyudern wickodzily przecyw gemu, orzi- muiócz gy s koronamy ys swyetedl- n y c z a m y, vodz{{ø}}cz tance s p y s c z c i y z b{{ø}}bennyki2). A wszako to czi- ny{{ø}}cz, ukrutnoscz syercza gego ukro- czicz nye mogły, bo myasta gich zbo- rzil, a gich 1 u gy por{{ø}}byl. Bo bil gemu kroi Nabuckodonozor przikazal, a- bi wszitki bogy zemske zatracyl, to- czusz abi cn sam bogem nazwan bil ot tich narodow, ktoizezbi* mogl Olo- femow{{ø}} mocz{{ø}} sobye poddacz. Tedi
Olofernes przeiaw hyri{{ø}} Sobal, y wszitko Appamyam a wszitk{{ø}} Mezopo- tamy{{ø}}, przyial ku 1 dumeyskym do zemye Gabaa. y pobrał gych myasta, a tu myeszkal za trzidzesoy dny, w kto- rick dnyock zgednacz przikazal wszitk{{ø}} woysk{{ø}} moci swey.
im.
Tedi usliszawszi to sinowye israkelsci, gisz bidlyly w zemy Iuda, wzbaly sy{{ø}} barzo gego oblycza. Tak isze strach y groza padnye na gich misi, abi te- k goz nye uczinyl Ierusalemu y koscyo- lowy bożemu, czso bil uczinyl gynim myastom y koscyolom gyck. Y posiały po wszey Samary wsz{{ø}}di w okol az do Iericho, a osadziły wszitki wyrzchi na gorack. A muri') otoczily swe wye- s z n y c e, a swyoz{{ø}} do nyck uzitki ku potrzebye na walkę, A takesz Elya- chym kapłan pysal ku wszem, ktorzi bidlyly w F.zdrelon, gesz lezi przecyw wyelykemu polyu podle Dotaym, y wszitkim, przes ktoreszbi mogła woyska cy{{ø}}gn{{ø}}cz, abi osyedly gori, przes gesztobi droga, wyodla ku Ierusalem, a tuki strzegły, gdzeszbi mogła naw{{ø}}ssz- sza droga myedzi goramy bicz. Y u- czinyly sinowye israkelsci, iako gym
') honorati. W. 2) „in tympanu et tibiisu. W,
') (VI. przyp nuriś).
przikazal bil kapłan bozi Elyachim. Y wzwolal wszitek lyud ku panu wyely- k{{ø}} pylnoscy{{ø}}, a ponyzily swich dusz w poscye, samy y gich zoni. Y oblekły sy{{ø}} kaplany w cylycya, a swre dzecy skladly przecyw koscyolowy bożemu, a ołtarz bozi przikrily cylycyum. Y wzwolaly ku panu bogu israhelskemu genim duchem, abi gich nye poddawał w plyon, ny gich dzatek, ny gych zon na rozdzelenye, a gych myast na wigladzenye, a gich swy{{ø}}tinye na po- kalenye. Tedi Elyachim, wyelyki kapłan bozi, zchodziw wszitek Israhel, cyeszil ge sw{{ø}} rzecz{{ø}}, rzek{{ø}}cz: Wyedz- cye to, yszecz usliszal pan prozbi wasze, acz trwai{{ø}}cz setrwacye w poscyech waszich y w modlytwach w vydzenyu bozem. Wzpomynaycye na Moyszesa, slug{{ø}} bożego, gen Amalech ufai{{ø}}cego w sw{{ø}} syl{{ø}} y w sw{{ø}} mocz y w sw{{ø}} woysk{{ø}} y w swe scziti y w swe wozi y w swe geszczce, nye zelyazem boiuge, ale swy{{ø}}timi modlytwamy, modly{{ø}}cz sy{{ø}} bogu, pobył. Takez porazeny b{{ø}}- d{{ø}} wszitci nyeprzyiacyele israhelsci, acz setrwacye w tem uczinku, ktoriscye poczóly. A tak ku gego napomynanyu, modly{{ø}}cz sy{{ø}} bogu, trwały przed oblyczim bozim, tak yze y cy, gisz obyeti ofyerovaly bogu, obleczeny s{{ø}}cz w czy- lycyuna, ofyerowaly poswy{{ø}}tne rzeczy bogu, a bil popyol na głowach gich. A ze wszego syercza swego modlyly sy{{ø}} bogu, abi nawyedzil Israhelske.
V.
J\- powyedzano Olofernowy, ksy{{ø}}sz{{ø}}-
cyu ricerstwa Asyrskego, ysze sinowye israhelsci prziprawyaly sy{{ø}} ku bronye- nyu, osadziwszi drogy w górach. Tedi Olofernes wyelykim roznyewanym za- palyw sy{{ø}} w vyelyki gnyew, y zwoła wszitka ksy{{ø}}sz{{ø}}ta Moabska a woge- wodi Amonske, y rzecze k nym: Po- wyedzcye my, ktori gest to lyud, gen gori osyadl. albo która a kaka a kako wyele myast gich, a takesz która gest mocz gich, a kako gich gest wyele. albo kto gest królem gich ricerstwa, a przecz tako inymo wszitki gyne, gisz bidly{{ø}} na wschód sluncza, cy wzgardziły mn{{ø}}, a nye wiszly naprzecywo nam w drog{{ø}}, abi nas przyi{{ø}}ly s po- kogem? Tedi Achior, vogewoda wszeck sinow Amonyczskick, otpowye, rzek{{ø}}cz: Racziszly my{{ø}} sliszecz, panye moy, powyem cy prawd{{ø}} przed twim oblyczim o tem lyudu, gysz bidly po go- rack. nye winydzecz krziwe słowo z ust mick. Lyud s pokolenya Kaldey- skick gest. Ten napyrwey bidlyl w Me- zopotauy*. a yze nye chcyely naslya- dowacz bogow swich przodków, gisz biły w zemy kaldeyskey: a tak nye- ckawszi duchownick obiczaiow swick przodków, geszto w naslyadowanyu wyele bogow czinyly, genego boga nyebyeskego s{{ø}} naslyadowaly, gensze gym y przikazal, abi wiszly ott{{ø}}d, a bidlyly w Ckaran. A gdisz glod bil po wszey zemy, weszły do Egypta, a tu we cztirzeck sstock lecyech tak sy{{ø}} rozmnozily, yze gick wyelykoscz nye mogła zlyczona bicz. A gdisz ge n{{ø}}- dzil kroi Egypski, dzalem swick 181
myast biotu poddał ge: wolały ku bogu swemu, y ranyl bog gich zemyo rozmaytimy ranamy. A gdisz ge wi- gnaly Egypsci ot syebye, przestała rana od nych. Potem ckcyely ge k swey lobocye nawrocycz. A gdisz ony ucye- kaly, bog nyebyeski otworzil gym morze, tako yze s obu stronu stało morze iako mmi twarde, a cyto such{{ø}} nog{{ø}} po dnu morskem przeszły. iSa ktoremze myesczczu gdisz ge woyska przes lyczbi Egypskich scygala, tak gest wodamy zatopyona, isze z nych nyzadni z>w nye ostał, genbi ten uczi- nek zwyastowal b{{ø}}d{{ø}}cim. A gdisz wiszly z Rudnego morza, puscza gori Syna ge potkała, na nyeyzeto nygdi nye mogl bidlycz any sin czlowyeczi, gdi otpocziwal. Tu gym gorzne stu- dnyce ku pycyu oslodzoni, a za czter- dzescy lyat uzitkow poziwaly z nyeba. A k* dikoly sy{{ø}} obrocyly przes l{{ø}}czi- ska y przes strzał y przes sczita y przes myecza, bog gich boiowal za nye a wzd- zwycy{{ø}}zil. A nye bil nyzadni, ktob ■ temu lyudu p r z e k a z a 1 (?)') geno gdisz otstopyl ot sluszbi pana boga swego. Bo kilkokolykrocz modlyly sy{{ø}} gynim bogom, kromye boga swego: tilekrocz poddany w lup a w myecz a w poganbyeny e. A kilekolykrocz kaia- ly sy{{ø}}, zalui{{ø}}cz ysze otst{{ø}}pyly ot sluszbi pana boga swego: dal gym bog nyebyeski mocz ku obronye. A takesz krolya kananeyskego, y iebuzeyskego, a pharazeyskego, y etheyskego, a e- weyskego y amoreyskego, y wszitki
rnoczne wr Ezebonye pobywszi, zemye gych y myasta ony s{{ø}} obdzerzely. A doi{{ø}}d nye zgrzeszily w vydzenyu boga swego, bilo s nymy wszi ko dobre, bo bog gich nyenawydzi grzecha. A takesz nyedawno przed tymy lyati, goisz biły st{{ø}}pyly z drogy, i{{ø}}sz dal gym bog, abi po nyey chodziły: pogubye- ny biły walkamy ot wyelya narodow, a wyele z nych wyedzeno* z zemye swey. A nynye sy{{ø}} nawrocyly ku panu bogu swemu, z rosproszenya swego, gim biły rosproszeny, sebrany s{{ø}}{{ø}} w geduot{{ø}}, y weszły na to wszitko po- gorzee, a lepak wdadn{{ø}} Ierusalem, tu gdze gest swy{{ø}}tinya swy{{ø}}tich. Przeto iusz panye moy, popitay syó, gęstły ktori grzech gich znamyenyti w vydzenyu boga gich: tedi przespyeczny e wzidzmi k nym, bo bog gick poddaw podda* ge tobye, y b{{ø}}d{{ø}}cz poddany pod iarzmo moci twrey. Gestlycz nye nyzadnego roznyewanya lyudu temu przed panem bogem gich: nye bódzem mocz przecywycz sy{{ø}} gym, bo gick bog obrony ge, y b{{ø}}dzem w pogan- byenyu wszey zemy. Y stało sy{{ø}}, gdisz Ackior przestał mowyenya slow swick: roznyewaly sy{{ø}} wszitci wyelyci pano- wye Olofernovy, a mislyly gy zabycz, rzek{{ø}}cz geden ku drugemu: Kto gest ten, gen movy, bi sinowye israkelsci mogły przecywycz sy{{ø}} krolyovy Na- buckodonozorovy y woyskam gego ? wszako s{{ø}} lyudze przes odzenya y przes sili y przes domislu umyenya') ku boiu. Abi Achior poznał śy{{ø}}, yze
') n&iltaret. W. Pewnie przekarzał?
’) siue peritia artib puguat.
namy klama: pocy{{ø}}gnyem na gori. a gdiz zgymany b{{ø}}d{{ø}} gich moczny, tedi takesz s nymy Achior myeczem porazon b{{ø}}dze, abi wyedzal wszelki naród, yze Nabuchodonozor gest bog zemski, a kromye gego nye gynego.
VI.
I stało sy{{ø}}, gdisz przestały mowye- nya swego: rożnyewaw sy{{ø}} Olofemes, rzeki ku Achiorovy: Przeto yzesz nam prorokował, rzek{{ø}}cz, yze lyud israhelski obranyon* b{{ø}}dze bogem swim: ia tobye ukaz{{ø}}, yze nye gest gyni bog, geno Nabuchodonozor. Kedysz ge po- bygemi wszitki iako genego czlowyeka: tedi s nymy y ti myeczem Asyr- skim zagubyon b{{ø}}dzesz, a wszitek Israkel s tob{{ø}} zagz/nyenym pomynye. A skusysz, yze Nabuckodonosor gest pan wszey zemy. a tedi myecz mego ricerstwa przędzę twe boki, a przeklot s{{ø}}cz, myedzi rannimy israhelskimy padnyesz, a nye odetcknyesz, az s nymy y zgż/nyesz. A gęstły proroczstwo swe mnysz praue: nye zmyeny sy{{ø}} oblycze twe, a groza, iasz twarz tw{{ø}} po- syadla, otydzi ot cyebye, acz mnysz, yze ta słowa ma nye mog{{ø}} sy{{ø}} wipel- nycz. Ale abi wyedzal, yze s nymy spolu tego doydzesz: owa w t{{ø}} go- dzin{{ø}} temu lyudu b{{ø}}dzes przitowarzi- szon, yze gdisz godne m{{ø}}ki od mye- cza mego przim{{ø}}, ti podobney pomscye podly{{ø}}szesz. Tedi przikazal Olofer- nes slugam swim, abi popadn{{ø}}cz A- chiora, y wyedly gy do Betkulyey a dały gy w r{{ø}}ce sinom israhelskim. A
wsz{{ø}}wszi gy sludzi Olofernoui, brały sy{{ø}} po poły och. Ale gdisz sy{{ø}} przibly- zily ku goram: wiszly przecyw gym cy, gysz s proce luczai{{ø}}. A ony sy{{ø}} odwrocywszi od boku gori, prziwy{{ø}}- zaly Achiora ku drzewu za r{{ø}}ce y za nodze, a tak swy{{ø}}zanego vycynamy nyechawszi go tu, wrocyly sy{{ø}} ku panu swemu. Potem sinowye israhelsci sczedwszi z Betulyey, przigely k nyemu, gegosz rozwy{{ø}}zawszi, wyedly do Betulyey. A postawywszi gy poszrzod lyuda tego, i{{ø}}ly sy{{ø}} gego pitacz, prze ktor{{ø}}bi vyn{{ø}} Asyrsci swy{{ø}}zanego gego tu nyeckaly. A w tich dnyock bi- lesta tu dwye ksy{{ø}}sz{{ø}}cy: Ozias, sin My cha s poko lenya Symeonowa, a 182 Ckarmi, gen sio wye Gotonyel. A tak stoi{{ø}} przed starszimy Ackior y przede wszemy, pocznye powyadacz wszitko, czso bil mowyl ku opitanyu Oloferno- wu, a kako lyud Olofernow prze tak{{ø}} rzecz chcyal gy zabycz, a kako Olo- fernes roznyewaw sy{{ø}} prze tak{{ø}} rzecz, kazał gy Israhelskim dacz, abi, gdisz- bi sini israhelske przemógł, tedibi takesz y samego Ackiora m{{ø}}kamy roz- maytimy kazał zagubycz. przeto yze bil rzeki: Bog nyebyeski gest obrończa gich. A gdisz to wszitko Ackior wimovyl, wszitek lyud padnye na swa oblycza, modly{{ø}}cz sy{{ø}} bogu, a pospo- lytim narzekanym y płaczem genostay- nye swe proszbi przelewały, rzek{{ø}}cz: Panye boze nyeba y zemye, wezrzi na gich pick{{ø}}, a wzgly{{ø}}dny na nasz{{ø}} pokoro, a twarzi twick swy{{ø}}tick obezrzi, a ukasz, yze ti nye opusczasz w cy{{ø}}
ufai{{ø}}cich, a tyste*, gisz w sy{{ø}} ufai{{ø}} a w swey syle sy{{ø}} chelpy{{ø}}, ponyzasz. A tak dokonawszi płaczu, a przes czali dzen modlenye lyud') ku bogu wipel- nywszi, i{{ø}}ly syó ćyeszicz Achiora, rzek{{ø}}cz : Bog oczczow naszich, gegoszesz ti mocz zwyastowal, on obdarzicyel (?) tobye da za otplat{{ø}}, abi ti drzewyey gich zagi/nyenye uzrzal, nyzly nasze. A gdisz pan bog dobrowolenstwo da slugam swim, b{{ø}}dz s tob{{ø}} takez pan myedzi namy. a iako sy{{ø}} tobye b{{ø}}dze lyubycz, tak- s twamy se wsze- my b{{ø}}dzesz przebiwacz. Tedi Ozias do- konaw radi, poymye gy do swego domu y ucziny wTyelyk{{ø}} vyeczerz{{ø}}. A wezvaw wszech kapłanów, spolu wi- pelnywszi post, pokarmyly sy{{ø}}. A potem wszitek lyud bil zwolan, a przes czal{{ø}} nocz w koscyele sy{{ø}} modlyly, prosz{{ø}}c pomoci od boga israhelskego.
VII.
p
A otem Olofernes drugego dnya przikaze swim woyskam, abi cy{{ø}}gly przecyw Betuly. A bilo pyeszich XX a sto tysy{{ø}}czow, a gezczczow XXII tisy.<- czow, kromye tich prziprawnich mo- zow, gisz biły zgymany a przy wy e- dzeny z włoscy y z myast wszelkego wyeku. Cy sy{{ø}} wszitci prziprawyly ku pobycyu przecyw sinom israhelskim. Y przid{{ø}} po stronye gori az na sami wyrzch, gen patrzy do Dotaym, ot myasta, geszto slowye Belma, az do tego myasta, gezto slovye Celmon, gesz le- zi przecyw Ezdrelon. Tedi sinovye isra
helsci uzrzawszi gich wyelykoscz, padły na zemy{{ø}}, sipy{{ø}}c popyol na swe głowi, gednostaynye sy{{ø}} modly{{ø}}c, abi bog israkelski ukazał swe mylosyerdze nad svim lyudern. A wsz{{ø}}wszi na syó odzenya swa boi{{ø}}wa* y obsadziły w{{ø}}- skoscy dróg myedzi goramy, a tu bidlyly strzeg{{ø}}cz tich dróg we dnye y w noci. Potem Olofernes zgezdziw wsz{{ø}}di w okol, naydze studnyce na poludnye* stronye przed myastem, z nyckze gest woda wyedzona do myasta. y przikazal przecynacz ruri wodne. Ale bili nyedaleko od muru gyne studnyce, z nychze kradmo wodi na- cziraly ku ocklodzenyu syercz swick wy{{ø}}cey, nyszly ku pycyu. Ale sinowye Amonowy a Moaboui przist{{ø}}py- wszi ku Olofernoui, rzekły: Sinowye israkelsci nye ufai{{ø}}cz w kopye any w strzelb{{ø}}, ale gori brony{{ø}} gick, a pagórki ge ogradzai{{ø}}. przeto radzi na wyrzck osadzai{{ø}} sy{{ø}}. A przeto ckcesz- ly ge przes boia przemocz: polosz stro- sz{{ø}} u studnye, acz z nyck nye bye- r z {{ø}} wodi. a tak przes myecza zgubysz gee, bocz snadz ustan{{ø}}cz w prąci, po- dadz{{ø}} tobye myasto swe, gegosz mny- mai{{ø}}, bi nye mogło dobito bicz, yze gest na górze posadzono. Y zlyubylo sy{{ø}} to słowo Olofernoui y waszem gego raczczam, y ustani na wsze stroni w okol stroze nad studnyczamy. A gdisz ta strosza trwała za trsydzescy1) dny, przeschn{{ø}}li cysterni y zgromadzenye wod wszitkim bidly{{ø}}cim w Betuly, tak yze nye bilo we wszem myescye, ot-
') Populorum. W.
') W Wulg. viginti.
k{{ø}}d bi sy{{ø}} napyly do sitoscy za geden dzen. ale pod myar{{ø}} dawano 1 y u- dzem vod{{ø}} na koszdi dzen. Tedi se- brawszi sy{{ø}} ku Oziaszoui wszitci m{{ø}}- zowye y zoni, mlodzenci y robyenci, a wszitci pospołu, genim głosem rzekły : S{{ø}}dz to pan myedzi namy a myedzi tob{{ø}}, yzesz nam tak wyele złego uczinyl, nyechcz{{ø}}cz mowycz pokoy- nye z Asyrskimy. a przeto nas bog poddał pod gich r{{ø}}ce. A iusz nye, ktobi wspomogl, gdisz zgt/nyem przed gych oczima w pragnyenyu a w pogy- nyenyu wyelykem. A iusz zgromadz- cye wszitki, ktorzi s{{ø}} w myescye, abichom sy{{ø}} dobrowolnye podały Olofer- nowy. Bo lepyey gest, abichom żywy s{{ø}}cz i{{ø}}cy, chwalyly boga, nyszly zmar- szi od nyedostatku wodnego, biły dany w poszmyech wszemu lyudu, doi{{ø}}d wydzimi zoni nasze y dzecy nasze, mr{{ø}}c przed naszima oczima. Prziziwa- mi na swyadeczstwo dzisz nyebo y ze- my{{ø}} y boga oczczow naszich, gen sy{{ø}} nad namy mscy podle grzeckow naszick, yze ckcemi, abiscye iusz podały myasto w r{{ø}}ce ricerstwu Olofernowu, a tak b{{ø}}dz skonczenye nasze krotkę od myecza, nyszbi sy{{ø}} przedluzilo w pragnyenyu pycya. A gdisz to powye- dzely: sstal sy{{ø}} plącz y krziczenye wyelyke we wszem sebranyu myedzi wszemy za dlug{{ø}} chwyly{{ø}}, tak yze za wyele godzin gednim głosem wolały ku panu bogu, rzek{{ø}}cz: Zgrze ( szilysmi panye s oczczi naszimy, nyeprawyesmi uczinyly, grzechsmi uczinyly. Ale y- zesz ti dobrotlywi, smyluy sy{{ø}} nad
namy, a w twem byczu (biczu) pomscy nad naszimy grzechi, a nye poddaway wiznawai{{ø}}cick cy{{ø}} lyudu, gensze cyebye nye zna. abi nye rzekły myedzi pogani: Gdze gest gich bog? A gdisz iusz s{{ø}}cz utrudzeny tym wołanym, a tim płaczem zemdleny, przestały biły: tedi Ozias powstaw, ano sy{{ø}} gemu ly- ce slzamy polewai{{ø}}, rzeki: Bracya, myeycye dobr{{ø}} misi, a za tichto py{{ø}}cz dny poczekaymi smylowanya od boga, azalycz swey myersz{{ø}}czki u- krocy, a da sławę 'swemu gymyenyu. A gęstły za tick py{{ø}}cz dny nye przi- dze nam pomocz: uczynymi podle wa- szick slow, gezescye mowyly.
VIII.
-T stało sy{{ø}}, gdisz ta słowa ushszala Iuditk wdowa, iasz bila dzewka Merari, sina Adorowa, sina Iozephowa, sina Ozie, sina Elay, sina Iannor, sina Ge- deonowa, sina Raphaymowa, sina A- chitobowa, sia Melchiasowa, sina Ema- nowa, sia Matkanye, sina Salatielowa, sia Symeonowa, sina Rubenowa, a gey m{{ø}}z bil Manases, gen umarl we dnyoch znyva i{{ø}}czmyenego, bo stal nad zenci, gysz snopi wy{{ø}}zaly na polyu, a przi- szedszl w y {{ø}} d r o wyelyke na gego glo- w{{ø}}, a uraziło gy, y umarl gest w Betuly myescye swem, a pockowan gest tu s oczci swimy. Y bila Iudith zona gego ostała wdow{{ø}} iusz trsy lyata a szescz myesy{{ø}}czow. A na swyrzchnyem podnyebyenyu swego domu uczinyla sobye tayni pokoyk, w nyemsze s swimy dzatkamy zawarszi sy{{ø}}, przebiwala,
mai{{ø}}cz na swich \y< dzwyach g z 1 o wlosyane, poscyla sy{{ø}} po wsze dny ziwota swego, kromye dnyow sobotnich a dnyow novego my esy ^cza a swy{{ø}}- tkow domu israhelskego. A bila vyel- my 'dsnego wezrzenya*), geyzeto m{{ø}}z bil odumarl w bogaczstwye wyelykem, a czelyadz o pl wy t{{ø}}* a gymyenye stada wolow a stad owczich pełno. A ta bila myedzi wszemy naslaw{{ø}}tnyey- s z a, yze sy > bała boga barzo, a nye bil nyzadri, ktubi mowyl o nyey zle słowo. Przeto gdisz ona ushszala, yze Ozias sly ubył podacz myasto po py{{ø}}- cy dnyoch nyeprzyiacyelyom: posiała ku kapłanom Chamri2) a Oharmi. abi prziszly k nyey. A gaisz przid{{ø}}, rzecze k nyma: Które gest to słowo, ge- muz p o w o 1 y 1 Ozias, abi podał myasto Asyrskim, acz w py{{ø}}cy dnyoch nye przidze pomocz nam? Y kto gescye wi, gisz pokuszacye pana boga? Bo taka rzecz mylosyerdza boszego nye obdzersza, ale wy{{ø}}cey gnyew wzbudza , a roznyewanye zanyecza.1' Ulo- zylyscye wi ten czas mylosyerdzu bożemu, a podle waszey woley ustawy- lyscye gemu dzen. Ale ysze gest pan bog cyrpyedlywi, pokaymi sy{{ø}} tego, a smylowanya gego se slzamy posz{{ø}}day- mi. Bo bog nye przeczi3), iako gyni czlowyek, any iako sin czlowyeczi ku gnyewyvoscy sy{{ø}} zapalya. A prze- . to ponyszmi przed nym nasze dusze, a w duchu skruszonem a ponyszonem slusz{{ø}}cz gemu a placz{{ø}}cz, pow yemi
') eleganti aspectu. W. s)Miał) być: Chabri. 3) Comminabitur. Wr.
panu, abi podle swey woley s namy uczinyl swe mylosyerdze. Abi iako sy{{ø}} zam{{ø}}oylo syerce nasze w gich pisze, tako takesz s pokori naszey abichom oslawyeny biły. bosmi nye naslyadowaly grzechów naszich oczczow. gisz ostawszi boga swego, modlyly sy{{ø}} bogom czudzim, prze ktorito grzech podany s{{ø}}{{ø}} pod myecz a w lup y w po- ganbyenye swim nyeprzyiacyelyom. Ale mi nye wyemi gynego boga, kromye pana boga naszego. Przeto czekaymi w pokorze ucyeszenya naszego, bo on pomscy naszey krwye w udr{{ø}}czenyu nyeprzyiacyol naszich, a ponyszi wszech narodow, ktorzikoly powstan{{ø}} przecyw nam, a ucziny ge przes czcy pan bog nasz. A przeto nynye vi bracya, gy- szescye kaplany w lyudu bozem, z was zalezi zbawyenye gych dusz, ku wi- mowye waszey syercza gick podzwy- gnycye, abi wspomynaly na to, ysze gich oczczowye pokuszeny, abi doly- czono') na nych, w prawdzely naslyadowaly boga swego. Maiy parny{{ø}}tacz, kako ocyecz nasz Abram, pokuszon a przes wyelke zamytki opatrzon b{{ø}}d{{ø}}cz ustawyczen, przyiacyelem bozim uczi- nyon gest. Takesz Izaak, takez Iacob, takez Moyzes, y wszitci, ktorzi sy{{ø}} bogu lyubyly, przes wyelyke zam{{ø}}tki szły a obezrzany s{{ø}} wyerny. Ale cy, ktorzi sy pokuszenya bożego z boia- zny nye przyioly, ale swr{{ø}} nyecyrzply- woscy {{ø}} a ganyenye* swego szemranya ukazały przecyw panu bogu, y zagu- byeny od zagubycyelya, a od robak o w2)
') ut prób irentur. W. ł) a serpentibus.
s{{ø}} zgyn{{ø}}ly. A przeto mi nye mscymi syebye nad tim, czso cyrzpymi, ale przilyczai{{ø}}cz naszim grzechom, ta ista zam{{ø}}cenya przimuymi za mnyeysza bi- czowanya boża, iako slugy gego, które karze, wyerz{{ø}}cz temu, ysze ku naszemu polepszenyu to sy{{ø}} nam przigodzilo, ale nye ku zatracenyu. Y rzekły k nyey Ozias a kaplany: Wszitka słowa, iazesz mowyla, prawa s{{ø}}, a nye w twich rzeczach ny genego pockibye- nya. A przeto iusz módl sy{{ø}} za nas 184 bogu, bosz ti zona swy{{ø}}ta a boi{{ø}}cza boga. Y rzekła Iudith: lako znacye, ysze czsom mogła movycz, z boga gest, takesz to, czsom umyenyla uczi- nycz, gęstły z boga, skuszcye, a za to proscye boga, abi pewn{{ø}} uczinyl rad{{ø}} m{{ø}}. Stanyecye v broni myesczskey tey noci, a iacz winyd{{ø}} s sw{{ø}} sluszebny- cz{{ø}}. a proscye, iakoscye rzekły, ysze w py{{ø}}cy dnyoch sezrzi bog na swoy lyud israhelski. A nye chcz{{ø}}, biscye wi spitaly uczinka mego. a dok{{ø}}d wam nye ukasz{{ø}}, nycs gynego nye b{{ø}}dz, gedzine modlytwa za my{{ø}} ku panu bogu naszemu. Y rzeknye Ozias, kapłan iudzski: Gydzi w pokoiu, a pan b{{ø}}dz s tob{{ø}} na pomst{{ø}} naszich nyeprzyia- cyol. A wrocywszi sy{{ø}}, odeszły.
IX.
l\ gdisz ony odeszły, weszła Iudith do przebitka swego, a oblekszi sy{{ø}} w cy- lycyum, nasuwszi popyolu na sw{{ø}} glow{{ø}}, a padszi na zemy{{ø}}, wzwola ku panu bogu, rzek{{ø}}cz: Panye boze oczcza mego Symeona, genszesz gemu dal myecz
ku obronye przecyw czudzokray- nom, gysz biły nasylnyci w swey nyesromyszlywoscy, obnaziwszy byodr{{ø}} panyeńsk{{ø}} na poganbyenye: y podalesz zoni gich w plyon, a dzewki gich w i{{ø}}czstwo, a wszitek gick plyon w rozdzal slugam twim, gisz gorlyly sy{{ø}} prze zakon twoy: prosz{{ø}} panye boze moy, wspomoszi my tvdowye. Bosz ti sam uczinyl wszitko pyrwe, a ti cy{{ø}}szke przigodi, gesz nas potkali, tisz wimiszlyl, a to syę stało, czsosz ti chcyal. Bo wszitki drogy twe gotowi s{{ø}}, a twe s{{ø}}di w twey opatrz- noscy poloszilesz. Wezrzi nynye na stani Asyrske, iakosz raczil wezrzecz na stani Egypske, gdi po twick slugack w odzenye') byezely, ufai{{ø}}cz w swe wozi y w swe geszczce y w vyelykoscz boiowmykow. A tisz vezrzal na gick zast{{ø}}pi, a czmi ge zn{{ø}}dzili. Dzerszala gl{{ø}}bokoscz nogy gick, a wodi ge wszitki pokrili. Takesz sy{{ø}} sstan y tym, panye, gisz ufai{{ø}} w sw{{ø}} wyelykoscz y w swe wmzi y w sve spustki y w sw{{ø}} strzelb{{ø}} y w sve wlocznye, a nye wyedz{{ø}}, yszesz ti sam bog nasz, gen trzesz boge przecy wne ot pocz{{ø}}tka, a pan gest gymy{{ø}} tobye samemu. Wzwyedz (tcziciedż) ramy{{ø}} twe, iakosz ot pocz{{ø}}tka czinyl, porasz gych mocz syln{{ø}} mocz{{ø}} tw{{ø}}. Acz gick mocz padnye w twey gnyewywoscy, gysz slyubuiu*, ysze ckcz{{ø}} rozmszicz tw{{ø}} swy{{ø}}cz, a pogan- bycz stauek twego gymyenya, a ska- zicz myeczem swim rog ołtarza twego. Uczin panye, abi picha gego wlostnim
‘) Armati. W. Więc pewnie myłka zamiast: odzieniu.
myeczem gego, głowa') bila scy{{ø}}ta. acz b{{ø}}dze i{{ø}}>t sydlem swich oczu, na my{{ø}} wzgly{{ø}}11 dn{{ø}}w, a uderzisz gy lask{{ø}} warg mick. Day my panye ustawy- cznoscz na mey miszly, abick gym pogardziła, a wszitk{{ø}} mocz gego abick przewrocyla. Bo to b{{ø}}dze pamy{{ø}}cz gymyenya twego, gdisz r{{ø}}ce zenske gy por z u cyt a. Bo nye gest syla twa w sebranyu lyuda, panye, any w syle konskey wolya twa, any sy{{ø}} tobye pi- szny lyubyly ot pocz{{ø}}tka. ale pokor- nich a cychich zawszgy sy{{ø}} tobye lyu- byla modlytwa. Boze nyebyeski, stwo- rzicyelyu wod, a panye wszego stworzenya, uslisz my{{ø}} n{{ø}}dzn{{ø}} tobye sy{{ø}} modly{{ø}}cz{{ø}} a w twe mylosyerdze ufa- i{{ø}}cz{{ø}}. Wspomyen panye na slag{{ø}} tw{{ø}}, a day słowo w ma usta, a syerce mego umislu posyl, abi dom twoy w po- swy{{ø}}cenyu twem ostał, acz wszitci na- rodowye poznai{{ø}}, yszesz ti bog, a nye gest gyni kromye cyebye.
X.
i
J stało sy{{ø}}, gdisz przestała wolacz ku panu, wstała s tego myasta, na nyemsze leszala rozpostarszi sy{{ø}} przed panem. Y zavolala sluszebnyce swey, y seszla do domu y zrzucy s syebye cy- lycyum, a swlyokszi s syebye odzew wdowski, omila swe cyalo a pomazała sy{{ø}} myrr{{ø}} nalepsz{{ø}}, a rosczosawszi * włosi głowi swey, wstauila czepyecz2) na glow{{ø}} swp, y oblekła sy{{ø}} w rucho ucyeszenya swego, a obuła nog^ swe w trzevyce, y wzdzege na 1 oke-
tnyce a lylye a nausznyce y pyr- seyenye, y wszemjT gynimy okrasa- my okras yla sy{{ø}}. Geyze takesz bog przidal krasi, bo wszitka ta ozdoba nye z nyeczistok, ale se czsnoti bozey po- ckadzala. t przeto pan wszitk{{ø}} t{{ø}} krasę na nyey roszirzil, abi nyeprzirowna- n{{ø}} kraso wszech oczima bila ukazana.
Ywlozila na sw{{ø}} sluszebnycz{{ø}} lagwycz{{ø}} vyna, a bany{{ø}} oleia, a kubek, a szele, a syr, a chleb, y brała sy{{ø}} przed sy{{ø}}. A gdisz prziszla ku bronye myescz- skey, naydze Oziasza a ksy{{ø}}sz{{ø}}ta myesezske. Gysz gdi i{{ø}} opatrzily, ly{{ø}}k- szi sy{{ø}}, podziuily sy{{ø}} barzo krasye gey, a wszako nyczego gey nye opi- taly. Wipuscyly i{{ø}} precz z myasta, rzek{{ø}}cz : Bog oczczow naszich day tobye sw{{ø}} myloscz, a wszitk{{ø}} rad{{ø}} syercza twego sw{{ø}} mocz{{ø}} posyl, acz syó tob{{ø}} oslawy Ierusalem, a b{{ø}}dz gymy{{ø}} twe w lyczbye swy{{ø}}tick a sprawyedlywick.
Y otpowyedzely, ktorzi tu biły, wszitci genim głosem: B{{ø}}dz tak, b{{ø}}dz tak! Przeto Iudith modly{{ø}}cz sy{{ø}}, wmydze precz bron{{ø}}, ona y slusze bnycza gey.
Y stało sy{{ø}}. gdisz szła z gori, na dnyu, potkały sy{{ø}} s ny{{ø}} stroszowye Asyrsci y ustanowyly i{{ø}}, rzek{{ø}}cz: Odk{{ø}}d sy{{ø}} byerzesz, a dok{{ø}}d ydzesz? Ona otpo- vye: Dzewkacyem szidowska, a prze- tom | ucyekla od gych oblycza, bo- 185 cyem poznała b{{ø}}d{{ø}}cz{{ø}} rzecz, ysze b{{ø}}-
d{{ø}} wam podany w plyon, przeto ysze wzgardziły wamy, a nye chcyely sy{{ø}} wam podacz dobrowolnye, abi nalezly myloscz w vydzenyu waszem. A prze tó prziczin{{ø}} umislylam sobye, rzek{{ø}}cz:
84
') Tego słowa nie ma w Wulg. *) Mitram imposuit. W
su
Poyd{{ø}} przed oblycze ksy{{ø}}sz{{ø}}cya Olo- ferna, a powyem gemu gićh tayn{{ø}} rad{{ø}}, a ukasz{{ø}} gemu, ktor{{ø}} przist{{ø}}p{{ø}} moglybi gich dobicz, tak abi z gego zast{{ø}}pa nyzadni m{{ø}}sz nye zagyn{{ø}}1. A gdisz uslisz{{ø}} cy m{{ø}}szowye słowa gey, patrzily na gey twarz, a bila groza w gich oczu, bo sy{{ø}} dziuyly gey krasye barzo. Y rzekły k nyey: Zachowalasz dusz{{ø}} sw{{ø}}, yszesz tak{{ø}} rad{{ø}} nalyazla, abi szła ku panu naszemu. A to gy- scye wyedz, gdisz stanyesz przed gego oblyczim, dobrze tobye ucziny, a b{{ø}}dzesz namyleysza w gego syerczu. Y Wyedly i{{ø}} ku stanu Olofemowu, y o- powyedzely i{{ø}}. A gdisz weszła przed oblycze gego, natichmyast bil i{{ø}}t od swat oczu Olofernes. Y rzek{{ø}} k nyemu gego sluszebnyci: Kto gest ten, genbi nye chcyal boiowacz przecyw lyudu szidowskemu, gdisz tak krasne zoni mai{{ø}}? A uzrzawszi Iudith Olofema, a on syedzi pod podnyebym, gesz bilo udzalano z złotogłowa a z złota y z zmaragda a s kamyenya nadroszszego setkanym. A gdisz na gego twarz wez- rzala, poklonyla sy{{ø}} gemu, padszi na zemy, y wzwyedly i{{ø}} wzgor{{ø}} sludzi Olofemowy s przikazanya pana swego.
XI.
Tedi Olofernes przemowy k nyey: B{{ø}}dz dobrey misly, a nye ly{{ø}}kay sy{{ø}} w syerczu twem. bom ia nye chcyal nygdi uszkodzicz m{{ø}}sza, ktorikoli chcyal- bi sluszicz krolyovy Nabuchodonozo- rovy. A lyud twoy, bi bil mn{{ø}} nye wzgardził, nye wzwyodlbich kopya swe
go przecyw gemu. A iusz po wyedz my, prze ktor{{ø}} przyczin{{ø}} odeszłasz od nych, a zlyubylo sy{{ø}}) tobye k nam przidz? Otpowye Iudith: Przymy słowa swey sluszebnyce, bo posluchnyeszly slow mich, swyrzckowan{{ø}} rzecz ucziny pan s tob{{ø}}. Bo ziw gest Nabuchodonozor, kroi zemski, y gego mocz ziwa gest, iasz gest w tobye ku skaranyu y ku polepszenyu wszego lyuda bl{{ø}}dne- go. bo nye tilko lyudze slusz{{ø}} gemu przes cy{{ø}}, ale y zwyerz{{ø}}ta polna poddani s{{ø}} genui. Bo gest tak wznyesyon domisl twego rozumu po wszech narodzeck, a ukazano gest lyudu wszfcgo swyata, yszes ti geden sam dobri, a moczni we wszem krolewstwye Nabu- ckodonozorovye, a kaszn twa po wszech wloscyack gest ogłoszona. Any gest to tayno, czso movyl Ackior, any to gest nyewyadomo, ysze sy{{ø}} gemu to stanye, czsosz ty | j przikazal nad nym u- czinycz. Bo to gest gysto, ysze nasz bog tak roznyevan grzechi naszimy, ysze wskazał lyudu swemu przes pro- roki swe, ysze ge ckce poddacz gick nyeprzyiacyelyom prze gick grzecki. A przeto wyedz{{ø}}cz to sinowye israkelsci, ysze pana boga swego roznyewaly: strach twoy spadł na nye. A nad to glod ge poscygl, a od nyedostatku wodi myedzi umarlimy s{{ø}} polyczeny. A iusz sy{{ø}} o to radz{{ø}}, abi zbyły bidla swa, a pyły gich krew. a poswy{{ø}}tne rzeczi boga swego, gichsze przikazal pan nye dotikacz sy{{ø}} ze zbosza, wyna y oleia, to wszitko umyenyly naloszicz na walk{{ø}} a strauicz, gegoszbi
sy{{ø}} nye myely any r{{ø}}kama dotikacz. A przeto, ysze to cziny{{ø}}, gesz gest zle, b{{ø}}d{{ø}} dany na zatracenye. A ia, dzewka twa, poznawszi to ucyeklam od nych, a poslal my{{ø}} bog, abich ti rzeczi tobye zwyastowala. Bo ia, dzewka twa, naslyadui{{ø}} boga mego zawszgy, y nynye u cyebye s{{ø}}cz. Przeto przy- iay my, dzewce twey, acz wichodz{{ø}}cz modlycz sy{{ø}} b{{ø}}d{{ø}} bogu, a powye my, kedi gym nawrocy gych grzech, a iacz prziszedszi zwyastui{{ø}} tobye, tak ysze ia dowyod{{ø}} cy{{ø}} naposzrzod Ierusalem, a b{{ø}}dzesz myecz wszitek lyud israhelski, iako owce gesz pastirza nye mai{{ø}}, a nye wszczeka ny geden przecyw tobye. Bo to mnye powyedzano zgedna- nym boszim a yze sy{{ø}} bog roznyewal na nye. Przeto ia gesm posiana bogem ti rzeczi zwyastowacz tobye. Y zlyubyla sy{{ø}} ta wszitka slowa Olofer- nowy y slugam gego, a dziwovaly sy{{ø}} wszitci m{{ø}}droscy gey. Y mowyl drugy ku drugemu: Nye takey zoni na zemy w wezrzenyu, w krasye y w mnisie swich slow. Y rzeki k nyey Olofernes: Dobrze uczinyl bog, gen cyebye
wislal s tego lyuda, abi gy ti podała w nasze r{{ø}}ce. A przeto, ysze dobre twe slyubyenye'), uczinyly mnye to bog twoy: b{{ø}}dze takesz on y moy bog, a ti b{{ø}}dzesz wyelyka w domu Nabucko- donozorowye, a gymy{{ø}} twe b{{ø}}dze o- gloszono we wszey zemy.
xn.
T
X edi kazał gey wnydz tu, gdze bilo slozenye gego skarbów, a tam gey kazał bidlycz, a roskazal czsobi gey mya- no* dano bicz z gego stolu. Otpowye Iudith, rzek{{ø}}cz: Nynye nye b{{ø}}dze1) mocz gescz s tego, czso my przikazu- gesz dawacz, abi nye prziszedl na my{{ø}} gnyew bozi. ale s tego b{{ø}}d{{ø}} gescz, czsom s sob{{ø}} przinyosla. Olofernes rzecze : A gdisz to wszitko sznyesz, czsosz s sob{{ø}} przinyosla, czsosz tedi tobye uczinymi? Y rzekła Iudith: Żywa gest dusza twa, panye moy, ysze nye strawy{{ø}} tego wszego, dzewka twa, az y ucziny pan w mey r{{ø}}ce...||
Tu kart wiele wydartych, i na tém koniec textu w kodexie ezaroszpatackim.
') promissio, ślubienie. *) Miało być: nie będę.,
h2x6ss729givlwevmkuh3uyohh7rkav
Szablon:IndexPages/Anafielas
10
905832
3148766
3148551
2022-08-10T15:01:48Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>344</q4><q3>140</q3><q2>1</q2><q1>497</q1><q0>72</q0>
n4az44w3jwf6357f18tckn3863lriip
3148778
3148766
2022-08-10T16:01:49Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>344</q4><q3>141</q3><q2>1</q2><q1>496</q1><q0>72</q0>
13oktqjovltjl8ld5m8pev914moocuk
3148851
3148778
2022-08-10T17:01:48Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>344</q4><q3>165</q3><q2>1</q2><q1>472</q1><q0>72</q0>
ny1fqkc2p1bn6d14nzts7zleisxdn91
3148880
3148851
2022-08-10T18:01:49Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>344</q4><q3>170</q3><q2>1</q2><q1>467</q1><q0>72</q0>
qjwrxaihpysta1jzddf74vlb1a1k2b7
3148958
3148880
2022-08-10T20:01:46Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>358</q4><q3>159</q3><q2>1</q2><q1>464</q1><q0>72</q0>
04073bbbndchi8q6mvictxe6xsi1iju
3148988
3148958
2022-08-10T21:01:47Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>378</q4><q3>139</q3><q2>1</q2><q1>464</q1><q0>72</q0>
pbsyqs09mfxfd9a91brrwtxxykojl6x
3149103
3148988
2022-08-10T22:01:50Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>1068</pc><q4>384</q4><q3>133</q3><q2>1</q2><q1>464</q1><q0>72</q0>
rzh3w8nazrszypx72kjcdnrgphtt6e9
Szablon:IndexPages/S. Orgelbranda Encyklopedia Powszechna (1859)
10
905892
3148709
3148423
2022-08-10T14:02:10Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>899</q1><q0>36</q0>
3orfo61t8klrn3idcx28a4zngsi6jwb
3148769
3148709
2022-08-10T15:02:23Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>906</q1><q0>36</q0>
enh4xszob7v2edmezia5ge78y7zqkbv
3148780
3148769
2022-08-10T16:02:13Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>911</q1><q0>36</q0>
exx9xz61pvy662s6q768dxim8djsx55
3148854
3148780
2022-08-10T17:02:10Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>914</q1><q0>36</q0>
lhtp6tx78tpktm1j0tsf7i0g7mhrqzl
3148881
3148854
2022-08-10T18:02:01Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>920</q1><q0>36</q0>
fnaqowyq6e39ggmc13ioet24wrgqrge
3149151
3148881
2022-08-11T07:01:57Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>930</q1><q0>36</q0>
igl1sdujeblvtdgz6nm41l9t1nj56zx
3149182
3149151
2022-08-11T08:02:09Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>938</q1><q0>36</q0>
4mjepyb0ak3a9n9o0vfs0y8czwkpgpy
3149212
3149182
2022-08-11T09:01:58Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>941</q1><q0>36</q0>
lnf1wl16f1x9twzdufdwe48fpnwq63v
3149235
3149212
2022-08-11T10:01:57Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>944</q1><q0>36</q0>
ojxpn90k0j3yvjljp3hm7kgh9r0qbhr
3149243
3149235
2022-08-11T11:01:57Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>5185</pc><q4>4</q4><q3>6</q3><q2>10</q2><q1>947</q1><q0>36</q0>
fhy3bc246o55ztrcjv9wkx2nueymq9s
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/145
100
921109
3148702
2659272
2022-08-10T13:40:48Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|139}}
{{---}}</noinclude>z chwili pomyślnéj i dziewczynę dla siebie ująć się stara. Praw tylko mój chłopcze, praw sobie zdrów! spodziéwam się, że się to wszystko na słowach tylko zakończy; a to tém bardziéj z pewnością, że cię nie spuszczę z oka; a ładne słówka są monetą, która u naszych dziéwcząt niepopłaca. Miałżeby on z nią ''orermus'' odmawiać? Dalibóg, że on do tego wcale zdolny...... Ale to ci młodzi nabożnisie są to obłudnicy prawdziwi, i nie dam sobie tak łatwo drogę zaprzeć przez tego młodzika. Żeby ten niedołęga nie chrapał tak mocno, do zawalenia reszty muru na nas, możebym mógł coś usłyszeć z ich rozmowy.<br>
{{tab}}— Panie Leonardzie młody, — zawołał potrącając Kadeta, aby się przebudził — śpisz trochę za mocno, zbudzisz całą straż. — I wymierzył mu kilka silnych kułaków, aby go przebudzić.<br>
{{tab}}— Poczekajno, poczekaj! — rzekł Kadet, wyciągając ramiona i rozdziawiając gębę ogromnie széroką, chcąc ziewnąć, — ja cię tu zaraz nauczę, tak młócić jakby w stodole na moich plecach!..... Któż to sobie taką zabawkę ze mną wyprawia? — A to wy panie Lion? — A! jaki z pana żartownik! jednakoście mnie dobrze obudzili.<br>
{{tab}}— Nuże! wstań niedołęgo! Spadniesz z łóżka na ziemię!<br>
{{tab}}— O! na ziemię z łóżka! ha! ha! Jak téż to pan Lion umie rozśmieszyć! O z pana człowiek najprzyjemniejsze jakiego kiedy widziałem!<br>
{{tab}}— No, rusz się, mój ładny Kadecie, i wstań! widzisz, że Joasia się jeszcze zaziębi czuwając ciągle koło zmarłéj.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
snhzpfxcbkc8rleexp0yoyzjrxf50vd
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/146
100
921110
3148703
2659273
2022-08-10T13:43:17Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|140}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— A więc ona tu jeszcze jest, Joasia? o bo téż to z niéj bardzo dobra i kochająca córka; jest to najlepsza dziewczyna jaką kiedy znałem.<br>
{{tab}}— Czyś znał czyś nie znał, chodź teraz ze mną powiedzieć jej, aby się trochę ogrzała.<br>
{{tab}}— Dobrze, dobrze; to bardzo słusznie panie Lionie!<br>
{{tab}}Zbliżenie się Marsillata niebyło wcale Wilhelmowi na rękę; ale Joanna w téj mierze bardzo była obojętną, podziękowała mu nawet tak grzecznie, jak to tylko uczynić umiała, za jego trudy które poniósł ratując jéj dom, i za przepędzenie tak przykréj nocy, na które się z jéj przyczyny skazał.<br>
{{tab}}— Nie zważaj wcale na nas moja Joasiu, — odpowiedział Leon — który nie sądził wcale, żeby panu Boussac jego zamiary miały być tak dobrze świadome, i w obec niego udawał, że w Joannie nie upatruje nic więcej tylko biédną dziewczynę, której w przypadkowém wydarzeniu chciał pomódz o ile możności. — Wszyscy trzej nasz tylko obowiązek dopełniamy nieopuszczając cię; ale zimno wam musiało dokuczyć, tobie i twojemu chrzestnemu paniczowi; przyszliśmy was przeto na parę godzin wyręczyć. Zbliżcie się do ognia, które tam jeszcze trochę błyska, i zostawcie nas na waszém miejscu.<br>
{{tab}}To mówiąc, Marsillat miał zamiar po chwili zostawić Kadeta samego przy zwłokach, sam zaś chciał wrócić do ognia i przeszkodzić owemu sam-na-sam chrzestnego panicza z jego chrzestnicą, trochę bardziéj się przedłużającemu, jakby to jego życzeniem było. Ale on sobie tylko podchlebiał, bo już Kadet nie miał wcale chęci zostania sam-na-sam z umarłą. Chociaż jako chłopiec uczący się rzemiosła {{pp|kościelnego-grabar|stwa}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mw63a4lb83fqutra1ya7s9br87kmsjm
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/147
100
921111
3148704
2659274
2022-08-10T13:47:27Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|141}}
{{---}}</noinclude>{{pk|kościelnego-grabar|stwa}} przy wielu był już pogrzebach, nigdy jednak sam niezostawał w dopełnieniu swoich obowiązków, i wcale nie był skorym do podzielenia niedowiarstwa swojego ojca; z tego powodu nie wielkie zdatności okazywał do urzędu, który na niego dziedzictwem spaść miał. Powtóre, że Joanna nieufała wcale Marsillatowi i przeczuwając w nim człowieka bez religii i szydzącego nawet z téjże, niechciała mu powierzyć starań, jak się wyrażała, wspierania modłami biédną duszę jéj matki. Chciała jednak przystać, jedynie z powodu jéj chrzestnego panicza, na to, aby usłużny Kadet poszukał kilka kawałków palącego się drzewa i ogień rozłożył koło dolmenu.<br>
{{tab}}Kadet, nadymając swoje tłuste policzki aby rozdmuchać ogień, zatrzymał się nagle, jak gdyby chciał nadsłuchiwać; ale niesłysząc nic wyraźnie, rozpoczął na powrót swoje zatrudnienie, mówiąc przerywanie:<br>
{{tab}}— Czy ty myślisz Joaś, że to nie będzie źle rozpalić światło w tém miejscu, gdzie jesteśmy?<br>
{{tab}}— Cóż ty przez to chcesz powiedzieć? — zapytał Marsillat.<br>
{{tab}}— Ba! — odrzekł Kadet, — mówią że to miejsce nie bardzo bezpieczne, a to dla boginek!<br>
{{tab}}— Ot byś milczał Kadet, i nie gadał o tych rzeczach, — rzekła do niego Joasia zbliżywszy się do ognia, aby rozegrzać swoje trzewice drewniane.<ref>Napełnia się ciepłym popiołem i węglami trzewice, i po chwili wysypuje się to wszystko. Drzewo przez to nabiéra dostatecznie ciepła aby rozegrzać nogi.</ref> — Wiész dobrze że to wielkie głupstwo bać się boginek; a potém, one ''tu na tém miejscu'' nie są wcale złośliwe.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
at0td8fniwpijxxhjs6ex1utux8zxfm
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/148
100
921112
3148705
2659275
2022-08-10T13:50:12Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|142}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— O to nie głupstwo Joasiu, — zawołał Kadet blednąc. — Cicho, czy nic nie słyszysz?<br>
{{tab}}— Tak, słyszę coś jak gdyby praczka prała, — odpowiedziała Joanna.<br>
{{tab}}— A cóż! niemówiłem! otóż macie! to jest praczka! Ślicznieśmy się spisali, rozpalając światło na tém miejscu! — I dzwoniąc zębami z przestrachu Kadet się schronił koło Marsillata, który to samo z wielkim zadziwieniem się przysłuchiwał.<br>
{{tab}}— Cóż was to tak bardzo zadziwia? — zapytał Wilhelm zbliżając się do nich.<br>
{{tab}}— Nic tak bardzo ważnego mój paniczu chrzestny, — odrzekła Joanna trochę pobladła; — jest to zły duch który by nas z tąd chciał odpędzić. Ale ten ''kamień'' jest to ''dobry kamień'', a modląc się i niebojąc się niczego, niéma się téż czego lękać!<br>
{{tab}}Joasia na prędce obuła swoje trzewiki i rzuciła się na kolana obok zmarłéj.<br>
{{tab}}— A to co, przecież nie śpię! — rzekł Leon ciągle nadsłuchując. — Wilhelmie, czy i ty słyszysz hałas prania praczki na rzéce?<br>
{{tab}}— I bardzo wyraźnie! Nie widzę jednak w tém nic nadzwyczajnego!<br>
{{tab}}— Czy nieznasz podania o nocnych praczkach? tych istotach urojonych, które przy świetle księżyca zabiérają pralniki i deszczułki do prania, które przypadkiem praczki w miejscach samotnych zostawią, aby tu wyprawiać biesiadę wodną szczególnego rodzaju?<br>
{{tab}}— O wiém i o tém, jest to zabobon istniejący w każdym prawie kraju, który się łatwo wytłómaczyć daje<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
t5n0uly47ifdbxefznwjxwovcz8oerz
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/149
100
921113
3148718
2659280
2022-08-10T14:18:16Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|143}}
{{---}}</noinclude>prawdziwą potrzebą lub dziwactwem jakiéj praczki rzeczywistéj.<br>
{{tab}}— Nie jest to tak łatwe do wytłómaczenia, jak się ci zdaje. W téj tu okolicy, niewiém, czyliby jedną znalazł kobiétę tak śmiałą, któraby się tej pracy oddać odważyła po zachodzie słońca, nieobawiając się zwabić w koło siebie okropny poczet tych ''widm praczek''. Nieprawdaż Kadecie?<br>
{{tab}}— O prawda, wielka prawda, panie Lionie! Niech kaduk weźmie naszą pomyłkę. Jeszczem nigdy nie miał tak straszliwéj nocy! —<br>
{{tab}}I biédny Kadet, który z przestrachu i zgrozy zębami dzwonił, rzucił się na wszystkie cztéry nogi obok Joanny, i spiesznie kilka razy się przeżegnał.<br>
{{tab}}— Jeżeli w tém jest w istocie coś nadzwyczajnego, to trzeba będzie to sprawdzić, — rzekł Wilhelm.<br>
{{tab}}— Zaczekaj chwilę, — odrzekł Marsillat idąc zabrać z sobą topór ciesielski — może to jaki wisus, który nienajlepsze ma zamiary.<br>
{{tab}}Podczas gdy Leon pobiegł ku miejscu na którém broń swoją zostawił, Wilhelm otworzywszy swój nóż myśliwski któren był wziął z sobą w podróż, przysłuchiwał się odgłosowi jasnemu i donośnemu prania, który od chwili do chwili przestawał, a co chwila zbliżać się zdawał, jak gdyby praczka tymczasem o dwa kroki się zbliżyła, postępując ciągle wzdłuż potoku, któren ze wzgórza w kierunku kamieni d’Ep-Nell płynął.<br>
{{tab}}— Przecież się przy mnie niczego nieboisz Joasiu? — zapytał Wilhelm swojéj chrzestnicy, która wstała i za ramię go ujęła.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
14cnov67wp463t4c79dea505a1dbkcd
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/150
100
921114
3148719
2659281
2022-08-10T14:20:40Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|144}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Nie chodźcie tam, mój paniczu chrzestny, — rzekła Joanna, która tem więcéj odwagi okazywała, że wierzyła w istocie w byt tych ''widm praczek''; — te istoty tylko modlitwą od siebie odpędzić można.<br>
{{tab}}— Módl się tedy za nami, dobra Joasiu, — rzekł Wilhelm z uśmiéchem. — Ktoś zapewnie, co nie zna tych nieszczęść, które cię przygniatają, chciał sobie zrobić taki żart niedorzeczny z ciebie. Ale nas tu jest trzech; nie bój się tedy niczego: Kadet! chodź z nami.<br>
{{tab}}— ''Nie'', mój panie, nie! — odpowiedział Kadet, odsuwając się od nich, jak gdyby się chciał schronić przed nimi, — co ja, to nie pójdę!<br>
{{tab}}— Cóż to i ty się boisz, niedołęgo?<br>
{{tab}}— Ja się nie boję, mój panie, ale choćbyście mnie w kawałki porąbali, to nie pójdę. Niémam wcale ochoty być wyprany, zbity, i ''wykręcony'' jak chusta, i to w nocy, aby rano być utopionym.<br>
{{tab}}— Nie potrzeba nam wcale żądać pomocy pana Kadet, — rzekł Marsillat, powróciwszy wywijając toporem. — Jest nas dość dwóch Wilhelmie. — I żywo biédz zaczął w kierunku, w którym ów hałas słychać było.<br>
{{tab}}— Nawet i za wiele, — odpowiedział Wilhelm usiłujący się go wyprzedzić, — Jeźli to jest kobiéta, jak jestem o tém przekonany, wyprawa nasza z bronią w ręku bardzo się wyda śmiészna.<br>
{{tab}}Wilhelm tych słów domawiając, spostrzegł na zakręcie skały, która mu dotąd cały widok rzeczki ukrywała, rodzaj małéj zatoki ocienionéj wierzbami i brzozami, która służyła za pralnię wszystkiem kobiétom<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hv5vu0m2v2ni4px1eijflwk8rj81b5v
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/151
100
921115
3148720
2659282
2022-08-10T14:23:47Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|145}}
{{---}}</noinclude>z okolicy całéj, a pod temi drzewami postać niejasną, która się być zdawała wieśniaczką, mającą na sobie ubiór jaki zwykle stare kobiéty noszą, i wywijała swoim pralnikiem szybko i silnie, mrucząc sobie coś pod nosem, prędko, niezrozumiale, i jakby w szale pewnego rodzaju zapamiętałości.<br>
{{tab}}— Coś bardzo późno pierzecie, moja matko? — zagadnął ją z nienacka Marsillat, który się do niéj dość blisko zbliżył, lecz pomimo to jej rysów rozeznać nie mógł. —<br>
{{tab}}Praczka wydała pewien rodzaj głuchego mruku, jakby dzikie źwiérze jakie, a rzucając w wodę swoją pralnicę, zerwała się, i pochwyciła śpiesznie kilka kamieni, któremi uciekając powitała tych ciekawych którzy jej przyszli przeszkodzić. Marsillat rzucił się za nią w pogoń, ale widząc, że go wyprzedza w biegu z szybkością nadzwyczajną, niesłychaną prawie, i ucieka w stronę mokrzyska, którego się nie bez przyczyny obawiał, zwrócił się tedy na powrót, aby zobaczyć czy Wilhelm za nim dąży, i wtedy to zobaczył swego przyjaciela rozciągnionego na ziemi i zupełnie bez ruchu będącego.<br>
{{tab}}Kamień go dość silnie w głowę był ugodził. Daszek od czapki podróżnéj osłabił w prawdzie to uderzenie, i krew nie pociekła; ale wstrzęśnienie mózgu tak było silne, że młodzieniec przytomność utracił. Podniósł się wkrótce za pomocą Leona; ale odzyskując moc swych członków, nie odzyskał zarazem mocy swych władz umysłowych, i dopiéro w łóżku proboszcza z Toull przyszedł do siebie, koło drugiéj godziny<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mrdtchilula0xcjsqdnf74h5df4ivjg
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/152
100
921116
3148722
2659283
2022-08-10T14:24:28Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|146}}
{{---}}</noinclude>po południu, nie czując się w prawdzie chorym właściwie, niemogąc jednak żadną miarą odzyskać pamięci tego, co się z nim działo, od czasu owego nieszczęsnego spotkania z praczką nocną. Kadet sam jeden był przy nim, a młodzieniec, któremu się zdawało że jeszcze śni, słyszał na dworze śpiéw żałobny jakby pienia pogrzebowe.<br>
{{---|przed=2em|po=3em}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hh5m6g0m4fba1b56qa2vrq096smcibo
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/153
100
921291
3148724
2659750
2022-08-10T14:25:44Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" /></noinclude>{{c|'''{{Rozstrzelony|ROZDZIAŁ}} IX.'''|w=120%|przed=1em|po=1.5em}}
{{c|'''Pożegnanie wsi.'''|po=1.5em}}
{{tab}}Syn to Leonarda przyprowadził na powrót Wilhelma; on to pilnował go, dopokąd się nie przebudził, i on nakoniec wytłómaczył mu, jakim sposobem go z Epnell przywiódł i na probostwie umieścił. Niepodobna było Wilhelmowi wyjaśnić sobie przyczyny tego uderzenia krwi do głowy, które na niejaki czas zatamowało w nim czynność władz umysłowych. Nieczuł już, tylko nieco osłabienia i zamętu w głowie. Wstał, sądząc, że na guzie na czole wszystko się zakończy, i z niejaką radością przekonał się, że włosy ukryją jego matce ten nieprzyjemny wypadek. Kadet, który najlepsze serce w świecie posiadał, i któremu z największą surowością polecono dobrze go pilnować, poszedł mu przynieść szklankę wina, podczas gdy się ubiérał, i postanowił udać się na cmętarz, aby obecnym być przy pochowaniu jego mamki, ale w téj chwili spostrzegł powracającego proboszcza wraz z kościelnym, za któremi szła cała rodzina nieboszczki, i wszyscy,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
p345kakwcaeixw9cfwb3dom65vzlac4
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/154
100
921292
3148726
2659751
2022-08-10T14:26:55Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|148}}
{{---}}</noinclude>którzy ciało jéj do grobu odprowadzili. Joanna szła na samym ostatku, pochylona, zaledwie posuwać się mogąca, z twarzą w kapturze swoim ukrytą, i oparta na Klaudyi, która rzewnie płakała, będąc w głębi serca bardzo dobrą dziewczyną. Joanna pomimo to zbliżyła się do swego chrzestnego panicza, i zapytała go jak się ma? z troskliwością, która do żywego Wilhelma poruszyła w téj chwili. Wziął ją za rękę i zaprowadził do kuchni, gdzie na stołek upadła blada i ulegająca swéj boleści. Zdawało się jej, że po raz drugi matkę utraciła.<br>
{{tab}}Ale Wielka-Gotha, nadchodząc w téj chwili z swoim męzkim ruchem i sposobem mówienia, nie dozwoliła jej ani jednéj chwili odpoczynku w której by się mogła była swobodnie oddać swojej boleści.<br>
{{tab}}— Daléj-że Joaś — zawołała — wstań i podziękuj twoim krewnym i przyjaciołom, którzy odprowadzili uczciwie ciało twojej matki do grobu, chociaż bardzo dobrze wiedzieli, że się nasz dom spalił, i że dla tego niebędziemy mogli uczęstować ich nawzajem według naszego zwyczaju za powrotem z cmętarza. Przeproś ich za to i podziękuj im. Daléj, to do ciebie należy; to twoim obowiązkiem a nie moim.<br>
{{tab}}Joanna wstała i podziękowała ludziom, którzy na pogrzebie byli i w kuchni probostwa się zgromadzili. Wszyscy z wielką przyjacielskością dla niéj się okazali, a Wilhelm spostrzegł nawet u wielu z nich sposób myślenia wspaniały i mowę pełną szlachetnéj prostoty.<br>
{{tab}}— Moja Joasiu, — rzekło do niéj kilku z najstarszych, — nie rozpaczaj, możesz przyjść do nas kiedy zechcesz. Niepotrzebujesz tylko wybór zrobić, {{pp|będzie|my}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tc71h74wg1ax27l6poyybtiknh7k3wg
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/155
100
921293
3148728
2659752
2022-08-10T14:31:05Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|149}}
{{---}}</noinclude>{{pk|będzie|my}} bardzo radzi przechować cię u nas i żywić, jak tylko będziemy w stanie najlepiéj.<br>
{{tab}}— Dziękuję wam moi dobrzy ludzie za wszelką waszą przyjaźń, — odpowiedziała Joanna, — ale ja wiém dobrze, że jesteście sami biédni, i nie mało macie ciężaru ze swoich własnych rodzin, ażebym jeszcze i ja go powiększać miała. Jestem młodą, robota się mi jeszcze nie sprzykrzyła, i postanowiłam wynająć się w służbę do jakiego folwarku.<br>
{{tab}}— Ale ś. Jan już przeszedł, a ś. Marcin jeszcze daleko Joasiu! Trzeba ci będzie koniecznie u kogoś mieszkać, chcąc do tego czasu poczekać.<br>
{{tab}}— Moi kochani, — rzekł Wilhelm — bądźcie jeno spokojni; ksiądz proboszcz i moja matka Pani Boussac, wezmą to na siebie umieścić gdziekolwiek Joasię przyzwoicie.<br>
{{tab}}— Zgoda tedy, — rzekł wuj ''Germain'', który w imieniu wszystkich mówił; — jeżeli dziedziczka z Boussac się tém zajmie, to my jesteśmy radzi. —<br>
{{tab}}Wszyscy odeszli uściszkawszy Joannę, która szlochała, a proboszcz wszedł w téj chwili z Marsillatem. Wielka-Gotha sama jedynie pozostała z człowiekiem bardzo złego pozoru, który koło siebie dziko spoglądał, i Wilhelma nieprzyjemnie raził swoim uporem zatrzymania swego kapelusza na głowie, podczas gdy wszyscy swe głowy przed proboszczem odkryli.<br>
{{tab}}— A teraz rzekła ciotka, — podziękuj-że Joasiu księdzu proboszczowi i twojemu panu chrzestnemu; a potém pójdzież z nami, moja lubko, bo będziesz mi potrzebną.<br>
{{tab}}— Nie moja ciotko, — odpowiedziała Joanna ze<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n6vexngmn184iqr4t7lgxes1xiyvsff
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/156
100
921294
3148732
2659753
2022-08-10T14:32:41Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|150}}
{{---}}</noinclude>stałością, któréj się Wilhelm nigdy niespodziewał po niéj, zwykle tak pokornéj i zaufającéj, — nie pójdę z wami. Wiém ja dobrze, czego odemme żądacie, ale ja wam nie mogę być w tém posłuszną.<br>
{{tab}}— Jakto nieszczęśliwa? — zawołała Wielka-Gotha głośniéj trochę, — ty niechcesz już więcéj być posłuszną twojej ciotce, która cię wychowała, która jest najbliższą twoją krewną, która w téj nocy utraciła wszystko, co w twoim domu miała, a teraz żebrać będzie przymuszona z torbami na plecach, i nawet stajni niéma, gdzieby spocząć mogła?<br>
{{tab}}— Słuchajcie, moja ciotko, — odpowiedziała Joanna — wyście już wyszukali sobie miejsce gdzie teraz mieszkać chcecie. Dałam wam téj nocy wszystkie pieniądze, które mi chrzestny panicz podarował. Powiedziałam wam dziś rano, że wam zostawiam wszystkie sprzęty i wszystko bydło, które z ognia wyratowano..... Nie zatrzymuję nic dla siebie, tylko tę odzież którą mam na sobie.<br>
{{tab}}— A któż mi w pole popędzi to bydło? któż go paść będzie, nim go będę mogła na jarmark zaprowadzić i sprzedać?<br>
{{tab}}— Wy sami, moja ciotko; jesteście jeszcze dość młodzi i silni aby iść w pole; wszak i poprzód samiście zawsze prowadzili na pole waszą kozę, boście mi jéj powierzyć nie chcieli.<br>
{{tab}}— Joasia słusznie mówi, — rzekł proboszcz, — niepotrzebujecie wcale jéj usług, Gotho; a ona dla was uczyniła więcéj jak mogła, jak może nawet powinna była.
Jest już wieloletnia, niémacie zatem do niéj żadnego prawa, zostawcie ją tedy wolną panią swych czynności.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7ce5o9t5ufmxs1d0nyl0b0edcr7zg9g
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/157
100
921295
3148738
2659755
2022-08-10T14:37:14Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|151}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Więc mnie opuszczasz, — zawołała ciołka klnąc, złorzecząc, płacząc, krzycząc i wielką rozpacz udając, — dziecko którem wychowała, którem wybawiła i w pole nosiła, kiedy jeszcze większa niebyła jakmoje trzewice? Dziewczyna, za którą bym moje życie oddała, i dla której nie szłam za mąż wcale, aby jej wszystko co mam po mojéj śmierci pozostawić?<br>
{{tab}}— O, idźcie za mąż, idźcie tylko, moja ciotko, jeżeli wasze serce tego spragnione, — odpowiedziała Joanna łagodnie. — Nigdym jeszcze od nikogo nie słyszała, żebyście się tego dla mnie wyrzeknąć mieli.<br>
{{tab}}— No to dobrze! tak! pójdę za mąż! Mam jeszcze trochę zabytku, ale to nie ty pomnie go oddziedziczysz, bo zrobię testament i zapiszę wszystko mojemu mężowi.<br>
{{tab}}— Idźcie więc za mąż, i zapisujcie komu chcecie! — rzekł proboszcz wstrząsając ramionami.<br>
{{tab}}— Ależ to zawsze jest okrutnie, — wyła megera być tak opuszczoną! O gdyby moja biédna siostra o tém była wiedziała, toby ci była swojego błogosławieństwa na śmiertelném łożu niedała!<br>
{{tab}}Te wyrazy srogie wielkie wrażenie na Joannę zrobiły. Zadrżała, zachwiała się, i zrobiła poruszenie, jak gdyby się ciotce swojéj na szyję była rzucić chciała aby ją uspokoić; ale spotkawszy się wzrokiem z twarzą ponurą i złowrogą człowieka, który stał za jéj ciotką w głębi izby koło kominka, zatrzymała się.<br>
{{tab}}— Słuchajcie moja ciotko, — rzekła, — żeby się dom mój nie był spalił, nigdybym się z wami nie była rozłączyła. Gdybym miała na tyle, aby sobie inny wystawić, tobym do was powiedziała, żebyście ze mną mieszkać przyszli; ale to być nie może. Oto widzicie,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0gw000ub14uqf2o0rbqwtyyz2pkzr16
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/158
100
921296
3148760
2659757
2022-08-10T14:57:08Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|152}}
{{---}}</noinclude>mój panicz chciał mi moją stratę wynagrodzić, ale ja mam przyczyny, bardzo ważne przyczyny, aby tego nieprzyjąć od niego i podziękować mu za to, co dla mnie chciał z litości uczynić.<br>
{{tab}}— A to jakie przyczyny? — zapytał Wilhelm żywo.<br>
{{tab}}— Powiém wam to późniéj trochę, mój chrzestny paniczu. A teraz chcę powiedzieć mojéj ciotce, że się myślę wynająć w służbę; to jest moim obowiązkiem; a jeżeli nie będzie rada z tego, com jej już dała, to jej jeszcze dam i te pieniądze, które w zasłudze dostanę. Ale co iść za nią, to nigdy nie pójdę, przysięgam to na mój chrzest.<br>
{{tab}}— Widzicie sami matko Gotho, że to z mojéj przyczyny tak się zaklina! — rzekł głosem chrypliwym i ponurym, i nieprzyjaźne rzucając spojrzenie człowiek, który dotąd stał milczący i nieruchomy w jednym kącie kominka.<br>
{{tab}}— Ja nic przeciwko was niemówię, ojcze ''Raguet''; — odpowiedziała Joanna, — ale wy możecie przeciwko mnie mówić co chcecie, to ja do was mieszkać nie pójdę.<br>
{{tab}}— Sprzeciwiłbym się temu całą moją powagą! — zawołał proboszcz, który na widok ponuréj twarzy Ragueta niemógł się wstrzymać od okazania wzgardy.<br>
{{tab}}— Bardzo dobrze panie Abbé! — odrzekł Raguet. — Są ludzie, którzy zawsze bywają oskarżani o wszystko złe, co im wyrządzone zostanie; ale są i tacy, którzy prawić umieją jak święci, i którzy bardzo pobożnie wyglądają, a którzy jednak gorsze mają myśli i zamiary, jak ja.<br>
{{tab}}— O tak, tak! — dodała megera, — są w świecie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
k3wxzf29bzniwwk3sh0vjamhvz7tl3p
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/159
100
921297
3148763
2659758
2022-08-10T14:59:18Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|153}}
{{---}}</noinclude>ludzie bardzo skryci i złośliwi, ojcze Raguet, i to ci się cieszą zawsze kiedy inni na tém tracą.<br>
{{tab}}Poczciwy proboszcz zbladł z obawy i oburzenia. Wilhelm zbliżył się do Ragueta, i spojrzał mu prosto w oczy z wyrazem groźby i wzgardy, niezdołając jednak wpłynąć tak na niego, aby przed nim spuścił na dół oczy. Twarz owa blada i milcząca nie zdawała się być dostępną żadnemu innemu wrażeniowi prócz jedynie nienawiści spokojnéj i cierpliwéj.<br>
{{tab}}— Kogóż to zamiar macie obrazić? — rzekł Wilhelm mierząc go okiem dumy i wzniosłości.<br>
{{tab}}— Nieodzywam się do was mój mały paniczu, — odrzekł wieśniak, — a tém bardziéj że się was w cale nie boję.<br>
{{tab}}— Spodziewam się jednak że się natychmiast z tąd oddalicie! — zawołał Wilhelm uzbrajając się w cęgi od ognia, bo się mu zdawało, że ojciec Raguet zrobił poruszenie, jakby chciał chwycić za broń pod jego odzieżą brudną i rozmamaną ukrytą.<br>
{{tab}}— Oddalić? — zawołał Raguet z całą krwią zimną roztropności, nieokazując najmniejszéj trwogi, — niczego sobie téż więcej nie życzymy; nie jesteśmy tu w dobrym towarzystwie..... Niemówię to, co do pana Marsillat.<br>
{{tab}}— O za wiele dla mnie zaszczytu, — rzekł Marsillat szyderczo. — Słuchaj Raguet, bądź cicho i oddal się. Wiész o tém dobrze że się znamy, bądź-że zatém rozsądny..... i grzeczny, — dodał z wyrazem szyderczym, na który Raguet odpowiedział uśmiechem porozumienia.<br>
{{tab}}— Tak, tak, oddalmy się matko Gotho! — rzekł<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7u8pe8kj8i9jk04hloooueu0fj8tkij
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/160
100
921298
3148765
2659759
2022-08-10T15:00:35Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|154}}
{{---}}</noinclude>wlekąc się zwolna ku drzwiom. Dość już tego, moi mili panowie; do szczęśliwego widzenia! — I wyszedł, nie ruszywszy nawet kapelusza na głowie: a za nim wyszła ciotka, ściskając pięści i mrucząc przekleństwa pod nosem.<br>
{{tab}}— Nędzniki! — rzekł z cicha proboszcz, skoro się oddalili.<br>
{{tab}}— Nikczemna chołota! — dodał Wilhelm. — Ten człowiek wygląda na zbrodniarza.<br>
{{tab}}— Dla tego téż właśnie niéma się go czego obawiać, — rzekł Marsillat nawiasem.<br>
{{tab}}— Moja biédna Joasiu! — zawołał Kadet, — to wszystko jest wielkiém nieszczęściem dla ciebie. O tak, wielkie to nieszczęście żeś utraciła matkę. Ci ludzie krzywdzić cię będą.<br>
{{tab}}— Nie bój się niczego, mój Kadecie! — odrzekła Joasia ocierając łzy z oczów i przeżegnawszy się; — jeżeli są duchy złośliwe przeciwko mnie, są i duchy dobre za mną.<br>
{{tab}}— Słusznie mówisz, moja Joasiu! — zawołali razem Wilhelm i ksiądz Alain, — masz przyjaciół, którzy cię nigdy nieopuszczą.<br>
{{tab}}— O wiém ja o tém! jesteście oba bardzo uczciwi ludzie, — odpowiedziała Joanna podając rękę każdemu z nich, a potém i Marsillatowi także rękę podając dodała z niewinnością anielską. — I wy także panie Marsillat, nie jesteście złym człowiekiem. Wyświadczyliście mi bardzo wiele dobrego. Weszliście na dach mojego domu śród ognia i dymu; niespaliście całą noc aby mi pomódz przypilnować ciała mojéj biédnéj matki..... I Kadet także bardzo dobry chłopiec; wszyscy byli dla<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
85h9w2kfeiqhs787d8np71zvw39w5vk
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/161
100
921299
3148771
2659760
2022-08-10T15:03:39Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|155}}
{{---}}</noinclude>mnie bardzo przyjaźni. To mię trochę pociesza z tego, że są źli ludzie, którzy mi źle życzą bez przyczyny.<br>
{{tab}}Kadet zaczął płakać, pomimo że usta jego nie przestały śmiać się, jak to było jego zwyczajem nieprzezwyciężonym. I Marsillat został tknięty tą wdzięcznością Joanny, a pewien rodzaj prawdziwego uczucia, do którego rzeczywiście nie był nie zdolny, połączył się z jego żądzą, niezmniejszając wcale jéj mocy. Posiadał on bowiem serce dobre i sumienie nie bardzo szérokie. Chwilę marzył nad sposobami pogodzenia swéj namiętności z swoją prawością, a ugoda dość żywo podpisaną została. Był to bowiem człowiek tak zręczny do ukończenia spraw!<br>
{{tab}}— A teraz moja kochana, — rzekł Wilhelm zbliżając się do Joanny, — czyliżbyś niemogła mi powiedzieć przyczyny, dla czego mi na powrót odebrać chcesz to prawo zajęcia się twoim losem?<br>
{{tab}}— Ja wam tego nieodmawiam, mój paniczu chrzestny. Poradźcie mi, dokąd się mam teraz udać, a jak mi będzie potrzeba pieniędzy na zakupienie mojéj odzieży żałobnej, to pozwolicie, że się do was udam. Ale téż i na tém będzie dosyć; więcéj niczego nie potrzebuję.<br>
{{tab}}— To się pokaże moja Joasiu? — Z kąd ci tylko ta duma przyszła? w tém leży nieufność do mnie.<br>
{{tab}}— O nie wierzcie temu, mój paniczu chrzestny, ja nie jestem do tego zdolna! ale ja wam powiem, mam ja przyczyny nieprzyjąć od was pieniędzy; przyczyny, które się i mnie i was tyczą mój chrzestny paniczu! Co do was, to jeszcze nie wiecie sami, czy wasza pani matka przyzwoli na to wszystko co dla mnie uczynić chcecie; a potém młody człowiek taki jak wy, to mało kiedy ma więcéj pieniędzy, jak tyle ile mu samemu potrzeba.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3qg6v06k8orxe8gvwqj3ofb7nozc076
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/162
100
921300
3148785
2659761
2022-08-10T16:12:25Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|156}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Któż ci to powiedział o tém?<br>
{{tab}}— Pan Marsillat, który się na tém zna bardzo dobrze; nieprawda panie Marsillat, żeście mi dziś rano powiedzieli, nimeście do Toull wrócili, że mój panicz chrzestny jeszcze nie ma całego użytku swoich dóbr po ojcu, i żeby mu to z przykrością było dom mi nazad odbudować.<br>
{{tab}}— A? — zawołał Wilhelm spoglądając ostro na Leona, — byłeś tak dobrym aż do tego stopnia mną się zajmować?<br>
{{tab}}— Czy ci mówiłem w istocie o tém Joasiu? — prawdziwie nie pamiętam o tém wcale! — odrzekł Marsillat z wielką obojętnością.<br>
{{tab}}— Powinnibyście dobrze o tém pamiętać, panie Leon! a to dla tego, żeście mi się sami z tém oświadczyli łaskawie, ze mi chcecie moją chatę dać odbudować, i że wam to żadnego kłopotu nie zrobi.<br>
{{tab}}— Ah! — zawołała Klaudyja, któréj oczy się zaiskrzyły, jak u kota, — to pan Leon ci zrobił tę obietnicę?<br>
{{tab}}— Rozumiém, — rzekł Wilhelm z goryczą, — pan Leon przenosi zostać sam twoim dobroczyńcą, a ty przenosisz jego dobrodziejstwa nad moje Joasiu?<br>
{{tab}}— O nie, mój paniczu chrzestny, wiém ja o tém dobrze co jest przyzwoite, a co nie. Pan Marsillat nie jest moim chrzestnym ojcem, i mówił tylko o tém z przyjaźni dla was i z miłosierdzia wielkiego dla mnie. Ale ja mu zaraz powiedziała, jak mu jeszcze raz teraz, w waszéj przytomności powiadam, że gdybym jego dobrodziejstwa przyjęła, to by o mnie źle gadano, a to by dla mnie bardzo złą przysługą było.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f6jxynjo3qqjph4992wn5h48b8pov3c
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/163
100
921301
3148790
2659763
2022-08-10T16:15:55Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|157}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Moja Joasiu, mówisz z dobrocią i rozumem, — rzekł proboszcz.<br>
{{tab}}— O nie, księże proboszczu, — rzekła Joanna, — mówię ja jak mi serce moje i prawda mówić każe. Wiele już wdzięczności winnam panu Marsillat, ale co tego, to nie przyjmę.<br>
{{tab}}— Niech djabli wezmą to niewinniątko! pomyślał Marsillat, zmartwiony bardzo że z taką prostotą zasadzkę jego uwiedzenia jéj zniweczyła.<br>
{{tab}}— A co do chaty, — mówiła daléj Joanna, — to ani myślcie o tém chrzestny paniczu; toby mię ani ogrzało ani ochłodziło, choćbyście mi nową zbudować kazali. Nie będzie to już nigdy ten sam dom, w którym moja matka mię wychowała, w którym mieszkała, w którym się jej zmarło. Podarowałam wszystkie sprzęty mojej ciotce; musiałam to uczynić aby ją trochę pocieszyć. A nowych sprzętów nie potrzebuję. Dla mnie saméj, czegóż mi trzeba tak wiele? wolałabym była to zatrzymać, com po matce miała, oto wszystko!<br>
{{tab}}— Jednakowo, — rzekł Marsillat w zamiarze odwrócenia podejrzenia Wilhelma i pana Alaine, — mając dóm, byłabyś łatwiéj męża znalazła, moja biédna Joasiu? gdy przeciwnie teraz.....<br>
{{tab}}— Teraz? — zawołał prostodusznie Kadet, — gdyby tylko chciała, toby się zaraz ktoś znalazł..... Ona i bez domu się łatwo obejść może!<br>
{{tab}}— Miałżeby ten być kochankiem pięknéj Joanny? — pomyśleli jednocześnie Leon i Wilhelm zwracając swe oczy na twarz pucołowatą i okrągłą tłustego Kadeta.<br>
{{tab}}Ale Joanna odpowiedziała:<br>
{{tab}}— Mój poczciwy Kadecie, wielki mi robisz {{pp|za|szczyt}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2hezgjshcot621p5cmneitv86euwrx3
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/164
100
921302
3148792
2659764
2022-08-10T16:17:34Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|158}}
{{---}}</noinclude>{{pk|za|szczyt}}, że tak o mnie mówisz; ale ty wiész dobrze, że ja iść za mąż niechcę.<br>
{{tab}}— Dokąd się inny nie trafi! — rzekł Leon, który w każdéj rzeczy, kota do góry ogonem obracał.<br>
{{tab}}— Nie panie Leonie, nie; choćby się i inny trafił, — odpowiedziała Joanna z wielką spokojnością; — ksiądz proboszcz wie o tém dobrze, że nawet myśleć nie mogę o zamężciu.<br>
{{tab}}— Jak to, wy o tém wiécie, wy, księże proboszczu? — zawołał Leon przedrwiwając. — Otóż to przykład, co to znaczy spowiadać dziéwczęta młode?<br>
{{tab}}— Joasia niechce iść za mąż..... Joasia nigdy nie pójdzie za mąż, — odrzekł proboszcz z powagą.<br>
{{tab}}— Tak, tak, to tajemnica spowiednia, — zawołał Marsillat śmiejąc się.<br>
{{tab}}— To nie dla śmiechu panie Leonie, — odrzekła Joanna z godnością, umiarkowaną ciągle łagodnością nadzwyczajną jéj serca i głosu.<br>
{{tab}}Wilhelm przypatrywał się Joannie z zajęciem wielkiéj ciekawości.<br>
{{tab}}— Czyli to jest w istocie tajemnicą? — zapytał, zwracając się do młodéj dziewczyny.<br>
{{tab}}— To się na nic nie przyda o tém rozprawiać, — odpowiedziała Joasia; — ja tylko o tém wspomniałam, aby okazać, że mi domu nie potrzeba, i że go niechcę, mój paniczu chrzestny. Ale jestem wam tak wdzięczną za waszą chęć, jak gdybyście mi pałac zbudować kazali.<br>
{{tab}}— Joasia bardzo słusznie mówi, — ozwał się proboszcz, — proszę być pewnym, panie baronie, że roztropność przemawia przez usta tego dziecka. Gdyby dom miała, powodowana dobrocią swojego serca, a może<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8tlfed9ng2l1vkpk0njdzwizocokzsy
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/165
100
921303
3148985
2659765
2022-08-10T20:57:45Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|159}}
{{---}}</noinclude>i postępując za poradą swojego sumienia, przyjęła by do siebie swoją ciotkę, a ta ciotka by ją gnębiła..... jeźli by się jeszcze czegoś gorszego względem niéj nie dopuściła, — dodał zniżając głos. Wyrzeczcie się tedy waszego szlachetnego zamysłu panie baronie, łatwo wam będzie innym jakim sposobem zapewnić los szczęśliwy Joannie.<br>
{{tab}}— Ustępuje tedy, widząc, że macie słuszność, księże proboszczu, — odpowiedział Wilhelm głosem równie cichym, — sądzę nawet, że przy téj nadzwyczajnéj draźliwości jéj czucia trzeba się będzie zająć jéj losem nie radząc się jéj wcale.<br>
{{tab}}— Bez wątpienia. Czas i sposobność najlepiéj wam poradzą. Co nam na teraz uczynić wypada dla niéj, to głównie oznaczyć miejsce, dokąd się tymczasem udać ma na mieszkanie. — Powiedz no nam Joasiu — dodał proboszcz w głos — gdzie na początek mieszkać zamyślasz?..... Dzisiaj na przekład?<br>
{{tab}}— Czy chcesz przyjść do nas, Joasiu? — zawołała Klaudyja z dobrowolnością życzliwą.<br>
{{tab}}— Dziękuję ci moja kochana. Twoja matka i tak wiele ma kłopotu, i dosyć jej na tobie aby się starać miała dla kogo; a ja nikomu nie chcę być ciężarem.<br>
{{tab}}— Joaś, — rzekł proboszcz, — nie możesz liczyć na to, że tu z dnia na dzień znajdziesz robotę. Musisz na początek osiąść w jakim uczciwym domu, gdzie twój ojciec chrzestny wydatki za ciebie zapłaci.<br>
{{tab}}— Bez wątpienia — rzekł Wilhelm — jeżeli tylko Joasia nie będzie za nadto dumną przyjąć odemnie najmniejszéj przysługi!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gnpnir0rpdf442p65pll5rmcgkf2jzr
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/166
100
921305
3148987
2659776
2022-08-10T21:00:40Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|160}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— O mój paniczu chrzestny, niesłusznie mnie oskarżacie. Chętnie to przyjmę, co od was przychodzi.<br>
{{tab}}— Czémże to się tak bardzo troszczysz, proboszczu? — ozwał się Marsillat obojętnie. — Twoja służąca już stara i chorowita, weź ją na jéj miejsce.<br>
{{tab}}— Nie mój panie, nie, to by nie było przyzwoicie — odrzekł p. Alain z wielką stałością. — W tych czasach wiara nie jest dość silną, aby człowieka duchownego języki ludzi obmowne bardziéj szanowały jak kogokolwiek innego.<br>
{{tab}}— Jest więc jeszcze jeden środek, któren całemu kłopotowi zaradzi, — odrzekł Marsillat. — Niech dzisiaj jeszcze Wilhelm swoją chrzestnicę weźmie z sobą do Boussac, i przedstawi ją swojéj matce.<br>
{{tab}}Wilhelm okiem badawczém spojrzał na Leona, aby się przekonać, czy ta porada nieukrywała w sobie jakiej zasadzki. Marsillat to jednak zupełnie w szczerości serca powiedział.<br>
{{tab}}— Mówiąc prawdę, — dodał proboszcz, — nie jest to myśl najgorsza. Joanna wzburzyła przeciwko sobie swoją ciotkę i złośliwego Ragueta, który jest do wszystkiego zdolny. Nie byłbym dotąd o nią spokojny, dopokąd bym nie wiedział dokładnie, że Gotha postanowiła wyrzec się ofiary, którąby dręczyć chciała.... a w reszcie..... wierzaj mi, moja Joasiu..... zrobisz najlepiéj jeżeli się udasz do twojéj chrzestnéj matki, pani baronowy de Boussac..... W téj odległości, i pod skrzydłem opiekuńczém osoby tak poważanéj, nie będziesz się niczego obawiać miała.<br>
{{tab}}— Jabym miała iść do Boussac? — zawołała Joanna przestraszona. I wy mi to radzicie, księże proboszczu?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jgsk8199xy73cam6dvn2n6f8r1kscbq
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/167
100
921306
3148994
2659777
2022-08-10T21:03:18Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|161}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— A ja cię proszę, Joasiu! — rzekł Wilhelm z całą ufnością, że obowiązku swojego dopełnia. — Nieznasz może dobrze niebezpieczeństw tych, któremi zewsząd jesteś otoczona, mając takich nieprzyjaciół, jak są ci, których dzisiaj przy tobie widziałem..... Jeżeli masz do mnie ufność najmniejszą, to mi ją dowiedziesz przez to, ze się dziś jeszcze do mojéj matki udasz.<br>
{{tab}}— Mój paniczu chrzestny, — odpowiedziała Joasia, dla któréj ta prośba rozkazem była, i która się jéj poddała natychmiast, nie pojmując nawet dobrze powodów, — wasza wola jest dla mnie rozkazem. Ale wy żądacie, żebym poszła mieszkać w mieście, a ja nie pamiętam, żebym kiedy była Toull-Saint-Croix opuściła.<br>
{{tab}}— Jeżeli masz tak wielką odrazę do mieszkania w mieście, wolno ci będzie wrócić na wieś, kiedy się ci tylko będzie podobało, moja kochana. Lecz zobacz się pierwéj z moją matką, pomów z nią, otwórz jej twoje serce, opowiedz jej twoje zmartwienia; ona jest dobra, litościwa, i znajdzie z pewnością coś takiego, czém cię pocieszyć będzie mogła..... A potém porozumiész się z nią względem twojego przyszłego losu, a twoja niezawisłość będzie sumiennie szanowaną.<br>
{{tab}}Joanna przystała na to pomięszana, i trochę przestraszona tą myślą, że będzie musiała mówić z ''wielką panią'' z Boussac w chwili, w której, — jak się wyraziła — zgryzoty jakby przytomność jej odjęły.<br>
{{tab}}— Będziesz przez to tém bardziéj zajmującą w oczach twojéj chrzestnéj matki, — odpowiedział proboszcz, który tak długo na nią nastawał, dopokąd się Joanna nakoniec życzeniom ich nie poddała.<br>
{{tab}}Marsillat miał na tyle rozumu, że się z tém wcale nie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
h7h6kvfx0jzdazr3tdr4mgm2q2d3xxp
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/168
100
921307
3149000
2659778
2022-08-10T21:06:59Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|162}}
{{---}}</noinclude>oświadczył, iż by ją chciał wziąć z sobą na konia, którego nawet Wilhelmowi ofiarował z powodu że był silniejszy jak Sport, łatwiéj tedy dwie osób mógł unieść na sobie. Wilhelma przestraszyła ta myśl, żeby miał przybyć pod bramę zamku z wieśniaczką na koniu ze sobą. Ale proboszcz, który czuł dobrze nieprzyzwoitość, aby Joanna z dwoma młodemi ludźmi jechać miała, wszystko pogodził dodając im trzeciego. Włożono na Kadeta obowiązek zostania rycerzem Joanny i wzięcia jéj z sobą na klaczy proboszcza. A proboszcz miał słuszność w istocie. Wieśniaczka wraz z wieśniakiem na koniu nigdy obmowie ludzi nie popadnie. ''Z człowiekiem z miasta'' rzecz ta inaczéj by się miała.<br>
{{tab}}Podczas gdy konie przysposabiano do podróży, proboszcz wszystkim swoim gościom zastawić kazał objad, i radził Wilhelmowi, który bardzo był blady, nawet mocny ból głowy cierpiał, aby sobie nazajutrz dał trochę krwi upuścić.<br>
{{tab}}Klaudyja nie podzielała wcale spokojności pana Alain, któremu się zdawało, że odsełając Joannę pod opiekę pani Boussac, uchroni ją od wszelkich żądz i zasadzek Marsillata. Okiem zazdrości śledziła ona wszystkie ich ruchy, i tylko wielka cnotliwość Joanny nieco ją uspokajała.<br>
{{tab}}— Słuchaj Joasiu, — rzekła do niéj, — jeźli się wynajmiesz w Boussac, postaraj się, żebym i ja mogła wejść w służbę do tego samego domu co i ty. Dla mnie toby wielka była pociecha, gdybym w mieście mieszkać mogła.<br>
{{tab}}— O i ja bym tam rad mieszkał, — ozwał się tłusty<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jl4w9vxdg9xp3adfp5nocknoxstgkal
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/169
100
921308
3149008
2659779
2022-08-10T21:12:10Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|163}}
{{---}}</noinclude>Kadet, — nie lada to ładna mieścina to Boussac; — jest to najładniejsze miasto, jakie kiedy widziałem.<br>
{{tab}}— Bardzo temu wierzę, niedołęgo! — odpowiedziała Klaudyja, — boś nigdy innego nie widział.<br>
{{tab}}Nim jeszcze objad skończono, Marsillat wyszedł na chwilę, aby dać owsa swojej klaczce Fanchon, którą był zaprowadził do szopy, nieco na osobności od wioski będącéj, z powodu, że w stajni na probostwie trochę ciasno było.<br>
{{tab}}Dzień już się ku wieczorowi schylać począł, a w chwili w któréj Marsillat wszedł przez drzwi szopy, spostrzegł pośród wiązek siana, słomy i sprzętów rolniczych twarz bladą, która się zwolna podniesła i z bliska się mu przypatrywać zaczęła. W krótce téż w niéj poznał poplecznika i towarzysza Wielkiéj-Gothy, ojca Raguet ze Zbójkowa<ref>Czyli rozbójnika-złodzieja.</ref>. Ten włóczęga żył śród stepów niedostępnych w lichéj chacie z gałęzi i ziemi ubitéj, którą sobie sam zbudował, a gdzie nikt z mieszkańców, prócz czarownicy Gothy z nim mieszkać nie chciał. Nawet gdy noc zapadła, to się nikt nie ważył, przejść na trzydzieści kroków od tego okropnego mieszkania, w którém się dwoje największych złoczyńców téj okolicy kryło. Pod tém ubóstwem pozorném ojciec Raguet dość znaczne pieniądze ukrywał. Oddawał się niebezpiecznemu prawdzie, ale bardzo zyskownemu rzemiosłu kradzieży koni. ''W Bourboinais i Berry'' to podczas nocy letnich, kiedy stadniny koni zostają dzień i noc na paszy, kilku kotlarzy z ''Auvergne'' i kilku włóczęgów z ''Marchii'' się zbiera i tym przemysłem się trudni. Z {{pp|naj|większą}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
k38e5ha8yfzdk4ah5fkn273hvmserq9
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/171
100
921309
3149021
2659780
2022-08-10T21:17:57Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|165}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Dla tego téż właśnie uważam cię za wielkiego łotra.<br>
{{tab}}— Wy sami temu nie wierzycie, panie Leon, co mówicie; ale tu nie o to chodzi. Ja przyszedłem, aby was się w jednéj rzeczy poradzić.<br>
{{tab}}— Niémam teraz czasu; możecie przyjść do mnie w sobotę, na godzinę posłuchania.<br>
{{tab}}— O nie panie, tam ja nie pójdę; ale ja wiém, że mi natychmiast powiécie o co was chciałem zapytać, bo to ma związek z Joanną.<br>
{{tab}}— Nieznam wcale związku, któryby miał istnieć między tobą i Joanną; na nic ci zatém odpowiedzieć nie myślę.<br>
{{tab}}— Niekoniecznie, mój panie, niekoniecznie!! poczekajcie no trochę, to wam pomogę ubrać waszego konia!<br>
{{tab}}— Niepotrzebuję! — ani się go dotknij!<br>
{{tab}}— A więc myślicie panie Leonie, — pytał Roguet nie zmięszawszy się wcale — że Wielka-Gotha nie będzie miała prawa zmusić Joannę, aby z nią mieszkała?<br>
{{tab}}— Na cóż by się to Gocie przydać mogło?<br>
{{tab}}— Wszak dobrze o tém wiécie.<br>
{{tab}}— Ja nie wiém o niczém.<br>
{{tab}}— To was więcéj obchodzi jak mnie.<br>
{{tab}}— Nie rozumiem cię wcale — odrzekł Marsillat, który się chciał przekonać, jak daleko Raguet bezczelność swoją posunie.<br>
{{tab}}— Widzicie sami, panie rzeczniku, że gdybyście chcieli pomódz Gocie, aby mogła wytoczyć sprawę przeciwko swéj siostrzenicy, i tę sprawę tak poprowadzić, aby ta dziewczyna mieszkać musiała, gdzie jej<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hgi7t0abwpy3c2yqg7m37bu6s05mtgl
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/172
100
921310
3149025
2659781
2022-08-10T21:20:05Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|166}}
{{---}}</noinclude>ciotka mieszkać będzie..... tylko na czas niejaki..... wszak mnie rozumiecie.....<br>
{{tab}}— Nie, nierozumiém wcale; i cóż daléj?<br>
{{tab}}— Co daléj? — Ba! dom nasz jest wygodny, i na ustroniu..... Młody gaszek, któryby ciekawy był młodą dziewczynę przydybać.... Przypuszczając tylko!<br>
{{tab}}— Łotr z ciebie wielki; nikczemnik! oto tak bym teraz twojéj sprawy bronił.<br>
{{tab}}— Niémacie się czego gniéwać, ja nic złego niechciałem powiedzieć. Wszakżeście nie mało ładnych podarunków dali Gocie, aby pozyskać przychylność jéj siostrzenicy; jak widzę nie jesteście już lubownikiem tych rzeczy!<br>
{{tab}}— Być może, żem chciał niegdyś aby mnie dziewczyna kochała i żem się pozbyć starał jałmużną natrętnych żebraków; ale użyć gwałtu, i pomocy najostatniejszego z łotrów.... przypuszczając tylko.... aby zbrodnię popełnić.... tego nigdy niémiałem na myśli. Dobra noc, mój przyjacielu!<br>
{{tab}}— Już wam ta myśl przyjdzie kiedyś, i wy do nas przyjdziecie — odpowiedział Raguet spokojnie.<br>
{{tab}}Marsillat mocno był oburzony i wielką miał ochotę, kilka razy batożkiem swoim skroić tego nędznika. Ale znając dobrze ludzi tego rodzaju, myślał przeciwnie o tém, jak go nadzieją zysku do siebie przywiązać. Raguet krok za krokiem szedł za nim w ciemnościach téj stajni, a Leon się obawiał, aby przez złość przypadkiem nie podciął pętlin klaczy jego ''Fanchon''.<br>
{{tab}}— Dość już tego będzie. Sam niewiész, co pleciesz! — odpowiedział mu łagodnie. — Oto masz coś na<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7zeqal7zno8njd0a8ooaxrubfldzap9
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/173
100
921311
3149028
2659782
2022-08-10T21:21:39Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|167}}
{{---}}</noinclude>zakupienie sobie chleba na cały tydzień. Wiém, że jesteś człowiek biédny, i chciałbym temu uwierzyć, że gdyby nie to, tobyś nigdy nie miał tak złych myśli.<br>
{{tab}}Raguct po ciemku obmacał poczesne Marsillata, a przekonawszy się, że to była pięć frankowa sztuka złota, podziękował mu i wyszedł z szopy przez drzwiczki tylnie nie wyrzekając się jednakowo zamiarów swoich na Joannę.<br>
{{tab}}— Słuchaj no jeszcze! — zawołał Leon, a Raguet się wrócił.<br>
{{tab}}— Jeżeliby cię kiedy to nieszczęście spotkało — rzekł do niego młody rzecznik, — żebyś najmniejszą krzywdę wyrządził komukolwiek z tych osób, które mnie obchodzą, wtedy przestanę mieć litość nad tobą, i podam cię sądowi jako zbrodniarza!<br>
{{tab}}— O! wy lego nie uczynicie! — rzekł Raguct — broniliście mojéj sprawy, a toby wam mogło zaszkodzić żeście tak dobrze bronili sprawy zbrodniarza!<br>
{{tab}}— Bardzo się mylisz, mój kochany — odrzekł Marsillat, — rzecznik może być oszukany przez swojego klienta, a jeszcze dla tego niepotrzebuje być uczestnikiem jego zbrodni. Niech ci to posłuży za skazówkę, abyś szanował proboszcza z Toull i wszystkie osoby, któreś dzisiaj w mojéj obecności obraził..... inaczéj dowiész się o mnie.<br>
{{tab}}Raguet opuścił uszy i odszedł, starając się odgadnąć, dla czego Marsillat, którego za równego sobie złoczyńcę uważał, tak się bardzo za swoimi spółzalotnikami ujmował.<br>
{{tab}}W ćwierć godziny potém, Marsillat pędził kłusem<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1cfxbe5fxl0gky9x9487qdmenp7dw3q
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/174
100
921312
3149032
2659783
2022-08-10T21:22:40Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|168}}
{{---}}</noinclude>na swojéj Fanchon wraz z Wilhelmem, któremu ruch na koniu coraz to większe boleści sprawiał. Kadet i Joasia na ''Siwce'' przed nimi jechali. Raguet, ukryty za skałami widział ich oddalających się i dopiéro teraz pojmować zaczął, że Marsillat nie potrzebował jego pomocy. Proboszcz poczciwy, wołał z wysokości wieży za Marsillatem:<br>
{{tab}}— A nie zapomnij pan mego ciepłomierza!<br>
{{tab}}A potém wrócił do siebie, smutny, chociaż wielkiego kłopotu i niespokojności pozbawiony, w miarę, czém bardziéj Joanna od Toull-Sainte-Croix się oddalała.<br>
{{---|przed=2em|po=3em}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qp9hqgp4h0nfhq1t9e0h5nnyr3x1tjg
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/170
100
921314
3149015
2659785
2022-08-10T21:15:19Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|164}}
{{---}}</noinclude>{{pk|naj|większą}} zręcznością umieją oni łamać i zbijać choćby najlepiéj zamknięte pęta, siadają oklep na konia, wkładają na niego uzdeczkę lekką, którą mają przy sobie na pogotowiu i cwałem pędzą w swoje góry. Raguet wybierał jeszcze z swojéj okolicy inny podatek, składający się z kur, jaj, drzewa i zboża. Na piérwszy rzut oka wydawał się łagodny i słodki jak miód, mówił mało, nieodwiedzał nikogo, niedopuszczał téż nigdy, aby kto przez próg jego chaty nogą przestąpił, i, wyjąwszy morderstwo, przed żadną złą myślą, żadną zbrodnią się nie wzdrygał.<br>
{{tab}}— Czy to wy panie Leon Marsillat? — zapytał głosem rozwlekłym, chociaż bardzo dobrze poznał Leona.<br>
{{tab}}— Cóż ty tu robisz panie łotrze? — odpowiedział mu młody rzecznik, — czyś tu przyszedł powąchać klacz moją? Jeżelibyś kiedy miał to nieszczęście najmniejszy włosek z niéj wyrwać, posłyszałbyś o mnie w krótce.<br>
{{tab}}— O! niebójcie się niczego, ja wam nigdy krzywdy nie zrobię, panie Marsillat, i wy mi także krzywdy zrobić nie będziecie chcieli.<br>
{{tab}}— Mógłbym ci jednak wiele krzywdy zrobić, niezapominaj nigdy o tém.<br>
{{tab}}— O to nie uchodzi wcale, panie Leonie Marsillat, byliście moim obrońcą.<br>
{{tab}}— Tak, jakbym nawet samego djabła był obrońcą, gdyby mi, jako rzecznikowi, swoją sprawę powierzył; ale nie jestem obowiązany wcale nim być zawsze; a że teraz wiém, do czego jesteś zdolnym.....<br>
{{tab}}— O nie mój panie! nic niewiécie, bom się do niczego przed wami nie przyznał.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f9yw450yi4827t0xj27axbvx644z6kp
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/175
100
921558
3149142
2660622
2022-08-11T06:37:13Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" /></noinclude>{{c|'''{{Rozstrzelony|ROZDZIAŁ}} X.'''|w=120%|przed=1em|po=1.5em}}
{{c|'''Swaty.'''|po=1.5em}}
{{tab}}Miasteczko Boussac, mając, wraz z zamkiem tego imienia, 1800 do 1900 dusz ludności, stanowi jednę z najlichszych i najbrzydszych podprefektur środkowéj Francyi. To jednak nie jest zdaniem opowiadacza téj powieści. Boussac, leżąc na wzgórzach urwistych, wzdłuż rzeczki ''Małéj-Creuse'', na zejściu się jéj z innnym potokiem rwiącym, przedstawia zbiorowisko domów, skał, potoków, ulic szkaradnych i dróg bystrych, co wszystko mu nadaje wygląd niezmiernie malowniczy. Poeta, malarz mógłby żyć w niém bezpiecznie nie tracąc przez to nic na swojém znaczeniu, i tę mieścinę przenieść nad miasto dumne ''Chateauroux'', które z swoim pałacem prefekturalnym, drogami bitemi, teatrem, przechadzkami, ekwipażami, i równiną swoją niezmiernie nudnie wygląda z powodu swojéj jednostajności. Bourges, leżąc w daleko smutniejszéj jeszcze okolicy, posiada swoje pomniki wspaniałe, swoją zewnętrzność historyczną ciekawą, swoje ogrody puste, swoje przyjemne światło księżyca, które pada na szczyty kończaste jego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
69dg3qgvanlf97n1055lu8m1gzwvykx
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/176
100
921559
3149143
2660623
2022-08-11T06:39:36Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|170}}
{{---}}</noinclude>domów średniowiecznych, swoje wielkie ulice, które trawą długą zarastają, i swoje długie milczące nocy, które się prawie zarówno z zachodem słońca zaczynają. Jest to starożytna stolica ''Aquitanii'', miasto kanoników i urzędów, miasto najbardziej zapomniane, najspokojniejsze, i najbardziej arystokratyczne z wszystkich miast, które śmiercią swoją piękną i zaszczytną poumierały. ''Gueret'' jest za nadto odległe od gór, które go otaczają, i niéma nic w sobie takiego, coby wynagradzało utratę tego przyrodniego wdzięku. Wodę tylko ma czyściutką i dobrą, i to całą zaletę jego stanowi. ''Châtre'' ma tylko jeszcze swoją bujną dolinkę na przedmieściu; ''Neuvy'' swój kościół w smaku byzanckim, którego nieszczęściem pobielono, i stary most, którego chcą zburzyć, nie mając względu i szacunku dla tych szczątków dawnych wieków. Boussac zaś posiadało tyle smaku, iż się umiało tak zastosować do swojéj ziemi i z nią połączyć, że za każdym krokiem prawie, zaraz na ulicy można mieć piękne widoki, i na papier je przelewać. Ale dużo jeszcze czasu przeminie, nim mieszkańcy miast poznają, że życie roślinne, oddalenie, zmienność powierzchni, szmér rzeki i kupy granitowych skał stanowią część istotną piękności miasta, które niemoże się poszczycić i wsławić swojemi pomnikami.<br>
{{tab}}Boussac jednakowo jeden pomnik {{Korekta|pasiada|posiada}}, a tém jest zamek przez Rzymian jeszcze wystawiony, któren Jan ''de Brosse'', ów sławny marszałek z Boussac, odbudować kazał w r. 1400 w smaku owych wieków. Przedstawia on wielką zmienność w swych kształtach i wdzięk i zalotność w swéj prostocie. Jednakowo mury jego mają dziesięć stóp grubości, a kto raz przez próg jego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n9a8iyurmakz1prxypezcmt221r0v77
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/177
100
921560
3149145
2660624
2022-08-11T06:42:28Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|171}}
{{---}}</noinclude>przestąpi, ten się wnet spostrzeże, że wnętrze ma ten pozór nieprzyjemny wszystkich tych jam zbójeckich średnich wieków, które jeszcze dumne swoje czoła na wszystkich szczytach gór naszego kraju wznoszą.<br>
{{tab}}Zamek ten należy pół do miasta a pół do wsi. Podwórze i czoło jego herbami ozdobione zwrócone jest ku miastu; ale druga jego strona sięga wraz z tą stromą skałą, na któréj stoi, aż do łoża ''Małéj-Creuse'', i panuje nad cudownym widokiem, nad prędem krętym strumienia skałami otoczonego, nad ogromnemi łąkami, zasianemi bujnemi kasztanami, nad obszernym widnokręgiem, i głębokością zawrót głowy sprawiającą. Zamek ten tworzy wraz z swojemi warowniami całe miasto z téj strony. Warownie te jeszcze istnieją, miasto ich jeszcze nie przekroczyło; a ostatnia dziedziczka z Boussac, matka bohatéra naszego młodego barona Wilhelma de Boussac mogła przejść albo z swego ogrodu na wieś, lub téż z swego podwórza do miasta, według tego jak się jej podobało.<br>
{{tab}}W ośmnaście miesięcy blizko po tych wydarzeniach, które stanowią piérwszą część téj powieści, pani Boussac, i jej przyjaciółka pani ''Charmois'', podziwiały siedząc w głębokiej framudze okna, więcej znudzone jak zachwycone, widok, który się oczom ich przedstawiał. Były to właśnie piérwsze dni wiosny. Życie roślinne, dopiero co się budzące pokrywało lekkim pochuohem zielonawym pomięszanym nieco z barwą brunatną, krzewiny i drzewa; morele i migdałowe drzewa ogrodu i tarnina w lasku zupełnie się już porozkwitały; a dzień śliczny gasł w różowym łożu zachodu. Na kominku obszernym jednak wielkiego salonu płonął ogień {{pp|przyje|mny}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7i1g96brvhxxi6lxtyziuq5md7vy4xb
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/178
100
921561
3149147
2660625
2022-08-11T06:53:46Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|172}}
{{---}}</noinclude>{{pk|przyje|mny}}, a chłodek wieczora dość mocno czuć się dawał pośród tych grubych murów starego zamczyska.<br>
{{tab}}Najpiękniejszą ozdobą tego salonu były niezaprzecznie owe ciekawe i zagadkowe tapety, które jeszcze i teraz można w zamku Boussac widzieć, a które, jak się domniemywano, przywiezione zostały ze Wschodu przez Zizima, i podczas jego długiego uwięzienia wieżę w Bourganeuf ozdabiały. Ja zaś sądzę że one pochodzą z Aubusson i wiém nawet całą powieść o nich, która jednak gdzie indziéj dogodniéj umieszczoną zostanie. Możnaby prawie z pewnością powiedzieć, że umilały nudne chwile znakomitego pogana w jego więzieniu, i przypadły temu, który je w tém celu sprowadzić kazał, Piotrowi Aubusson, dziedzicowi w Boussac, i wielkiemu mistrzowi na wyspie Rhodus. Ubiory w nich przenoszą nas na koniec piętnastego wieku. Te obrazy wyrabiane są to dzieła mistrzowskie, i, jeżeli się nie mylę, kartą w dziejach bardzo ciekawą.<br>
{{tab}}Reszta sprzętów i przyozdobienia wielkiego salonu zamku Boussac, nie była wcale w czasach naszéj powieści tak wspaniała, aby godnie odpowiadała tym śladom dawnéj okazałości. U spodu tych ścian obszernych pełzały, jeżeli się tak wyrazić mogę, owe szkaradne małe krzesła, które w czasach césarstwa, niby parodyja złośliwa krzeseł kurylskich starożytnego Rzymu, w użyciu były. Kilka wielkich źwierciadeł w ramach w smaku czasów Ludwika XV niezapełniało dokładnie tych ogromnych przestrzeni w ścianie kominka ku temu celowo przeznaczonych. Między sprzętem owym, a tém ich siedliskiem ogromném, w którém niespostrzeżone prawie wisiały, była owa sprzeczność konieczna, która<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jv3bdpyrl9d9xi4rijfdi2josgs7zdb
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/179
100
921562
3149148
2660626
2022-08-11T06:56:25Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|173}}
{{---}}</noinclude>okazałość dni naszych tak słabą i ubogą robi w porównaniu z warunkami okazałości naszych pradziadów.<br>
{{tab}}Zdaje się, że to przykre uczucie musiało także mimowolnie zatrudniać umysł tych dwóch pań, które w framudze okna z sobą rozmawiały: bo były dość smutne szeptając w tém zmroku po cichu do siebie.<br>
{{tab}}Ilość lat tych dwóch osób znakomitych połączona stanowić mogła wiek cały, w dość równe części między obie podzielony. Były ony niegdyś piękne, przynajmniéj twarz i układ pani de Boussac tego jeszcze dowodziły; ale otyłość pani ''de Charmois'' wszelki wdzięk jej odjęła, chociaż jej to wcale nie przeszkadzało być czynną, ruchliwą i odważną.<br>
{{tab}}Przybywszy dniem poprzód do Boussac z swoim mężem, który niedawno otrzymał godność podprefekta okręgu, pani de Charmois odnowiła znajomość swoją z przyjaciółką swoją dawną, z którą się jednak od kilku lat już nie widziała, a która, mimo wielką różnicę ich wzajemnych usposobień, wielce się cieszyła, iż posiada nakoniec sąsiedztwo i towarzystwo odpowiednie swej godności.<br>
{{tab}}— Podziwiam cię, moja luba, — rzekła nowa pani pod-prefekcina, — żeś mogła dwie zimy po sobie przepędzić w twoim zamku.<br>
{{tab}}— Jest on wprawdzie trochę smutny, moja kochana, — odpowiedziała pani Boussac, — jest on jednak lepiéj zbudowany, obszerniejszy i oszczędniejszy na opał, jak moje ładne pokoje w Paryżu.<br>
{{tab}}— Nie myślę ja się wcale na niego uskarżać, zwłaszcza ześ mię w nim tak grzecznie w gościnę przyjęła, nim znajdę dogodne pomieszkanie w waszém {{pp|szczegól|ném}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
fv8gwgyw97qzi0213jvpwp671s42yzo
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/180
100
921563
3149149
2660627
2022-08-11T07:00:15Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|174}}
{{---}}</noinclude>{{pk|szczegól|ném}} mieście; owszem, mieszkając tak blizko ciebie będzie się mi prześliczny wydawał; ale sama przyznasz moja droga, że gdyby nie to, można by sobie za zasługę to policzyć przychodząc się tu żywcem w nim zakopać.<br>
{{tab}}— Znałaś jednakowo bardzo dobrze tę naszą mieścinę, nimeś ją przyjęła za twoją stolicę.<br>
{{tab}}— Niebyłam w niéj od lat piętnastu tylko dwa lub trzy razy może, i to z odwiedzinami do ciebie.<br>
{{tab}}— Dwa razy! Pamiętam bardzo dobrze.<br>
{{tab}}— I ja o tém nie zapomniała. Ale zajmując się tobą, zapomniałam się przypatrzyć miastu, i o ile pamiętać mogłam, nie wyobrażałam go sobie ażeby tak ubogie było i brzydkie.<br>
{{tab}}— Nieszczęściem dla mnie, że i teraz długo w nim nie zostaniesz. Nasze miasto jest to tylko droga do podprefektury piérwszego rzędu.<br>
{{tab}}— Gdybym nie sądziła, że najdaléj w półtora roku otrzymamy prefekturę, wyznać ci muszę, żebym nigdy panu Charmois niebyła pozwoliła wejść w zawód administracyjny. Ale ty moja luba, co nie pragniesz i nieubiegasz się za godnościami, ani nawet, jak się zdaje, dla twojego syna, jakżeś ty mogła tylko tak wielkie postanowienie wykonać i wyrzec się zimy w Paryżu?<br>
{{tab}}— Czyliż już nie czas pomyśleć o ustaleniu losu mojéj córki? Mam dwoje dzieci, a ty nie masz tylko jedno. Więcéj mam tedy kłopotu jak ty. Nie chcąc przez to powiększyć mego majątku, widząc jednak że Wilhelm niezmierny wstręt czuje do wszelkiego zawodu, którenby niezawisłość jego mógł ujarzmić, chciałabym uwolnić nasz majątek od pewnych ciężarów hypotecznych, których zaciągnieniu mój mąż żadną miarą oprzeć<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ay6hpzw6wnec6ji06ou6c9hkrp51v3t
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/181
100
921564
3149152
2660628
2022-08-11T07:02:34Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|175}}
{{---}}</noinclude>się nie mógł. Moja córka wyszła właśnie z klasztoru i jest już w tym wieku, w którymby za mąż iść mogła...<br>
{{tab}}— Zostanie ci jednak jakie trzy sta tysięcy czystego do podziału między nich oboje......?<br>
{{tab}}— Tak! — mniéj więcéj.....<br>
{{tab}}— No, to nie tak złe jeszcze widoki! Jakżebym rada była, gdybyśmy przynajmniéj tyle majątku posiadali, nie bylibyśmy w tedy w Boussac pod-prefektami. Jeżeli się nam zaś uda otrzymać dobrą prefekturę, to będziemy w stanie naszą córkę dobrze za mąż wydać. Kiedyż oczekujesz Wilhelma z pewnością?<br>
{{tab}}— Za ośm dni ma przybyć; zaledwie że ten czas przeżyję. Już więcéj jak rok, jak jest w podróży, wyobraź sobie tedy sama z jakiem upragnieniem go oczekuję?<br>
{{tab}}— O! i ja go pragnę uściskać, tego kochanego chłopca! Ciekawam bardzo, czy téż pozna Elwirkę. Tak bardzo podrosła! Jak-żeż ci się wydaje moja córka, czy ładna?<br>
{{tab}}— O, w istocie, bardzo przystojna dziewczyna.<br>
{{tab}}— Nieprawda, że wcale do ojca nie jest podobna? Nieszczęściem, że daleko brzydsza jest od twojéj, i założyłabym się, że daleko gorzéj wychowana.<br>
{{tab}}— Marynia jest niczego, oto wszystko co o niéj powiedzieć można! Ale za to bardzo dobre ma serce.<br>
{{tab}}— Trochę romansowa, nieprawda? jak jéj brat?<br>
{{tab}}— O daleko mniéj romansowa chwała bogu! Oto, słuchaj, czy słyszysz jak się śmieją? tam, w pokoju, na dole? Widzisz sama że równie jak Elwira tak i Maryja nie bardzo skłonna do smętności.<br>
{{tab}}— Jak to, czy to Elwirka tak by wrzeszczeć miała?<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cb3nqaajh6vzb5iqrx630zi8aew83hl
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/182
100
921565
3149153
2660629
2022-08-11T07:05:20Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|176}}
{{---}}</noinclude>O z pewnością to nie jest Maryja! Miałabym wielką ochotę zawołać na nie przez okno, i milczenie im nakazać. Żeby wasi mieszczanie z parafii to usłyszeli, myśleli by, że nasze córki są to samo takie bałwany jak ich dzieci.<br>
{{tab}}— O! pozwól niech się śmieją! wszak to ich wiek po temu! Nasze córki będą szczęśliwsze jak my, moja kochana. Pójdą za mąż dość dobrze, bo są dobrego urodzenia, i przy téj zmianie w Francyi tylko zyskać mogą. My, cośmy nasze życie przepędziły pośród zabaw i przepychu césarstwa, dla nas te czasy wydają się bardzo smutne, a życie wszelkiego wdzięku pozbawione.<br>
{{tab}}— Nie mówmy o tém, moja luba; mógłby ktoś myśleć, że żałujesz czasów césarstwa.<br>
{{tab}}— O nie. Znam ja za nadto dobrze obowiązki, które mi moja godność nakazuje, i to co jestem winna powszechnemu głosowi. Wyznać jednak muszę, żem z upadkiem Bonapartego wiele utraciła i na majątku i na położeniu w świecie.<br>
{{tab}}— Nie, moja droga, nie z upadkiem to Bonapartego ale z śmiercią twojego męża; bo gdyby był żył do roku 1815, byłby podobnie uczynił jak mój, i jak wielu innych urzędników i sług cesarstwa. Byłby się zaraz z początku połączył z stronnikami królów naszych prawych, i byłby na powrót wszedł w swoją dawną służbę, lub się wystarał o jakie miejsce na prowincyi.<br>
{{tab}}— Nie jest to rzecz tak pewna, moja kochana. Byłby się może przywiązał do cesarza.<br>
{{tab}}— Już by on był porzucił tego ''swojego cesarza!''<br>
{{tab}}— I to być może. Przynajmniéj bym wszelkich sił była do tego użyła; nie z dumy jakiéj, ale z przekonania. A może i nie byłabym go doprowadziła do tego,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
41xg7nv1g1v2d3x797iy4ii4666l2je
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/183
100
921566
3149155
2660630
2022-08-11T07:06:52Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|177}}
{{---}}</noinclude>bo wyznać potrzeba, że cesarz..... to jest Bonaparte umiał czarować naszych mężów.<br>
{{tab}}— Prawda w początkach, jak gdyby się do tego był urodził. Sama widziałam jak pan Charmois, będąc u mego szambelanem, całkiem był nim zachwycony.... Ale kiedy widział, że tyle głupstw popełnił, oczy się inu wkrótce rozjaśniły i poznał prawdziwe swoje widoki i prawdziwe swoje obowiązki.<br>
{{tab}}— Bardzo wątpię, czy pan Boussac tak łatwo by się był dał poprawić. Owszem, czém więcej nieszczęść Napoleona spotykało, tém bardziéj się do niego przywięzywał.<br>
{{tab}}— O bo téż to z niego był człowiek nadzwyczaj romansowy. Chociaż przyznać muszę, że to był człowiek godny który by cię był bardzo uszczęśliwił, gdyby wojna was nie była z sobą tak często rozłączała, a ty tak bardzo zazdrosną nie była.<br>
{{tab}}— Nie słusznie mi ten wyrzut robisz, moja kochana..... Nigdym o ciebie zazdrosną nie była.<br>
{{tab}}— Nie mów, nie, — bo był czas, żeś i na mnie była trochę zazdrosną.<br>
{{tab}}— Nigdy. Pan Boussac nienawidził zalotnic..... a z ciebie wielka była zalotnica.<br>
{{tab}}— O, złośliwa!.... Czyż wówczas nie byłyśmy wszystkie zalotnice?<br>
{{tab}}— Mniéj lub więcéj!<br>
{{tab}}— Wszak i tyś szalała za strojami; i robiłaś na nie wydatki, których by mi pan Charmois nigdy nie był dozwolił.<br>
{{tab}}— Było to więcej z próżności u mnie jak z zalotności..... Czy sądzisz, że to wszystko jedno?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jcbymfwjr7q6xitboee3o5rdzlt4t8m
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/184
100
921568
3149158
2660633
2022-08-11T07:08:34Z
Salicyna
1370
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Salicyna" />{{c|178}}
{{---}}</noinclude>{{tab}}— Bardzo jesteś złośliwą dzisiaj..... Chociaż byłam zalotnicą, i jestem jeszcze nią trochę i teraz, trzeba mi wybaczyć;.... mój mąż nie był nigdy tak miły i kochania godny, jak twój..... Ale jakiż to hałas robią te nasze panny! to nie do zniesienia moja droga.... Jestem pewna, że na całe miasto ich słychać. O te dziéwczęta to się tylko psują na prowincyi..... Ten śmiéch głośny i krzyk jest bardzo nie przyzwoity!<br>
{{tab}}— To nie one taki hałas robią..... to nasze służące; — to Klaudyja poznaję ją po głosie.<br>
{{tab}}— Któraż z tych dwóch pokojówek nazywa się Klaudyja?.... czy ta ładna blondynka?<br>
{{tab}}— Nie, ta mała brunetka..... Tamta nazywa się Joanna; jest ona moja chrzestnica.<br>
{{tab}}— Czy sądzisz, że to przyzwoicie aby się nasze córki bawiły w towarzystwie swoich pokojówek?<br>
{{tab}}— A niech się bawią nasze biédaczki, niéma w tém nic złego! Bez wątpienia musiały zawołać te dwie dziewczęta do siebie do pokoju, aby się od nich nauczyć tańca gminnego téj okolicy. Jest to ćwiczenie, które wiele do zdrowia pomaga. Klaudyja jakby ''ex professo'' tego tańca uczy. Jest ona lekka, zgrabna i nie brakuje jej wdzięku.<br>
{{tab}}— A ta druga, ta ładna, czy i ona tańczy to samo?<br>
{{tab}}— Nie; jest to dziewczyna bardzo poważna i smętna. W ogóle jednak to ona śpiéwa do tańca. Ma bardzo przyjemny głosik.<br>
{{tab}}— A jakże, czy ci dobrze wysługują te wieśniaczki?<br>
{{tab}}— Lepiéj, jak mi nawet nie wysługiwały moje pokojowe z Paryża, którym dwa razy więcéj płacić musiałam, a które się na wsi nudziły; jest to zmiana {{pp|zu|pełna}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i2in1prj8yux4c4h2ehrdb2aqckc8bx
Narzeczeni/całość
0
1023411
3148931
2972830
2022-08-10T19:38:30Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor = Alessandro Manzoni
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Narzeczeni]]
|podtytuł =Powieść Medyolańska z XVII stulecia
|tłumacz = Maria Obrąpalska
|wydawca = S. Lewental
|drukarz = S. Lewental
|rok wydania = 1982-1983
|miejsce wydania = Warszawa
|tytuł oryginalny = ''I promessi sposi''
|okładka = Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu
|strona z okładką = 7
|strona indeksu = Narzeczeni (Manzoni)
|źródło = [[commons:Category:Narzeczeni|Skany na Commons]]
|poprzedni = Narzeczeni
|inne= {{epub|{{ROOTPAGENAME}}}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/8" />
{{CentrujKoniec2}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
{{iwpages|pl|Narzeczeni (Manzoni)|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/9|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/47}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)" from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/48"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/317" />
<br>
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/6"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/303" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{Przypisy}}
{{TekstPD|Alessandro Manzoni|t1=Maria Obrąpalska}}
[[Kategoria:Narzeczeni|*]]
knzbfixwd121hd5gpkfqz2azujg4ac8
3148936
3148931
2022-08-10T19:43:10Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor = Alessandro Manzoni
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Narzeczeni]]
|podtytuł =Powieść Medyolańska z XVII stulecia
|tłumacz = Maria Obrąpalska
|wydawca = S. Lewental
|drukarz = S. Lewental
|rok wydania = 1982-1983
|miejsce wydania = Warszawa
|tytuł oryginalny = ''I promessi sposi''
|okładka = Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu
|strona z okładką = 7
|strona indeksu = Narzeczeni (Manzoni)
|źródło = [[commons:Category:Narzeczeni|Skany na Commons]]
|poprzedni = Narzeczeni
|inne= {{epub|{{ROOTPAGENAME}}}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
tosection="Ok1" />
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/8"
fromsection="Ok2" />
{{CentrujKoniec2}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
{{iwpages|pl|Narzeczeni (Manzoni)|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/9|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/47}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)" from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/48"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/317" />
<br>
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/6"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/303" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{Przypisy}}
{{TekstPD|Alessandro Manzoni|t1=Maria Obrąpalska}}
[[Kategoria:Narzeczeni|*]]
rc2c6u9c36dh4nnuc2ywc4jdj5tyb6c
3148937
3148936
2022-08-10T19:44:10Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor = Alessandro Manzoni
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Narzeczeni]]
|podtytuł =Powieść Medyolańska z XVII stulecia
|tłumacz = Maria Obrąpalska
|wydawca = S. Lewental
|drukarz = S. Lewental
|rok wydania = 1982-1983
|miejsce wydania = Warszawa
|tytuł oryginalny = ''I promessi sposi''
|okładka = Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu
|strona z okładką = 7
|strona indeksu = Narzeczeni (Manzoni)
|źródło = [[commons:Category:Narzeczeni|Skany na Commons]]
|poprzedni = Narzeczeni
|inne= {{epub|{{ROOTPAGENAME}}}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
tosection="ok01" />
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/8"
fromsection="ok02" />
{{CentrujKoniec2}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
{{iwpages|pl|Narzeczeni (Manzoni)|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/9|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/47}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)" from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/48"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/317" />
<br>
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/6"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/303" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{Przypisy}}
{{TekstPD|Alessandro Manzoni|t1=Maria Obrąpalska}}
[[Kategoria:Narzeczeni|*]]
pmxodyf7vuf3qyt1dbo4hrsjfpkxudu
3148938
3148937
2022-08-10T19:44:41Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor = Alessandro Manzoni
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Narzeczeni]]
|podtytuł =Powieść Medyolańska z XVII stulecia
|tłumacz = Maria Obrąpalska
|wydawca = S. Lewental
|drukarz = S. Lewental
|rok wydania = 1982-1983
|miejsce wydania = Warszawa
|tytuł oryginalny = ''I promessi sposi''
|okładka = Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu
|strona z okładką = 7
|strona indeksu = Narzeczeni (Manzoni)
|źródło = [[commons:Category:Narzeczeni|Skany na Commons]]
|poprzedni = Narzeczeni
|inne= {{epub|{{ROOTPAGENAME}}}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
tosection="ok01" />
<br><br><br>
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/7"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/8"
fromsection="ok02" />
{{CentrujKoniec2}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
{{iwpages|pl|Narzeczeni (Manzoni)|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/9|Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/47}}
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)" from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/48"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/317" />
<br>
<pages index="Narzeczeni (Manzoni)"
from="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/6"
to="Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/303" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{Przypisy}}
{{TekstPD|Alessandro Manzoni|t1=Maria Obrąpalska}}
[[Kategoria:Narzeczeni|*]]
c3zq5a7p39ppsvi9droc5sc572hqlo1
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/5
100
1066459
3148733
3144460
2022-08-10T14:33:26Z
Wieralee
6253
przypisy => tutaj
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude><section begin="ok01" />{{c|DZIECIĘ NIESZCZĘŚCIA.|w=300%|po=20px}}
{{c|POWIEŚĆ|w=120%|po=20px}}
{{c|'''w dwóch tomach'''|po=20px}}
{{c|{{Rozstrzelony|prze}}z|w=90%|po=15px}}
{{c|{{Kapitaliki|'''Ksawerego Montépin’a.'''}}|w=140%|po=20px}}
{{c|Przekład z francuskiego '''J. Ś.'''<ref>{{Przypiswiki}} Tłumacz zidentyfikowany na podstawie tekstu Przemysław M. Żukowski, Szebeko Józefa, [w:] Andrzej Romanowski (red.), Polski Słownik Biograficzny, t. 47, Warszawa ; Kraków: IH PAN: Wyd. Towarzystwa Naukowego Societas Vistulana, 2011, s. 578–579, ISBN 978-83-88909-86-3 </ref>|w=90%|po=30px}}<section end="ok01" />
{{---|120}}
{{c|{{Rozstrzelony|TOM }}I.|w=150%}}
{{---|120}}<section end="ok001" />
<section begin="ok02" />{{c|{{Rozstrzelony|WARSZAW}}A.|w=110%|przed=40px}}
{{c|Nakład i druk '''A. Pajewskiego,''' wydawcy „Kolców“|w=110%}}
{{c|{{Kapitaliki|ulica Niecała Nr. 12.}}}}
{{---|20}}
{{c|1887.}}<section end="ok02" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7zodzsg7wjvdqprprk57p4pk1fn6zhd
3148734
3148733
2022-08-10T14:33:41Z
Wieralee
6253
drobne redakcyjne
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude><section begin="ok01" />{{c|DZIECIĘ NIESZCZĘŚCIA.|w=300%|po=20px}}
{{c|POWIEŚĆ|w=120%|po=20px}}
{{c|'''w dwóch tomach'''|po=20px}}
{{c|{{Rozstrzelony|prze}}z|w=90%|po=15px}}
{{c|{{Kapitaliki|'''Ksawerego Montépin’a.'''}}|w=140%|po=20px}}
{{c|Przekład z francuskiego '''J. Ś.'''<ref>{{Przypiswiki}} Tłumacz zidentyfikowany na podstawie tekstu Przemysław M. Żukowski, Szebeko Józefa, [w:] Andrzej Romanowski (red.), Polski Słownik Biograficzny, t. 47, Warszawa ; Kraków: IH PAN: Wyd. Towarzystwa Naukowego Societas Vistulana, 2011, s. 578–579, ISBN 978-83-88909-86-3 </ref>|w=90%|po=30px}}<section end="ok01" />
{{---|120}}
{{c|{{Rozstrzelony|TOM }}I.|w=150%}}
{{---|120}}<section end="ok001" />
<section begin="ok02" />{{c|{{Rozstrzelony|WARSZAW}}A.|w=110%|przed=40px}}
{{c|Nakład i druk '''A. Pajewskiego,''' wydawcy „Kolców“|w=110%}}
{{c|{{Kapitaliki|ulica Niecała Nr. 12.}}}}
{{---|20}}
{{c|1887.}}<section end="ok02" />
<br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
h65hkixvxafcvcxeianswaetnvm6dlj
Strona:Anafielas T. 2.djvu/71
100
1073497
3148961
3147584
2022-08-10T20:02:30Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|70}}</noinclude><poem>
Mindows trzy razy złotego strzemienia
Dotykał nogą, i wracał się znowu.
I pił, ucztował, nie mogąc odjechać.
Czy mu miód lepiéj z Sudymunta czary
Smakował biały, czy łowy szczęściły
W kniejach tutejszych?? — Już dzień wschodził czwarty,
Siodłali konie, Mindows żegnał starca.
— Niech Marti przyjdzie, rzekł, pożegnać pana. —
— Tak rano! Jeszcze śpi dziecię kochane. —
— Zbudzić je, — krzyknął Mindows niecierpliwie.
Posłali. — Wkrótce weszła piękna Marti,
Jeszcze wpólsenna i rumieńcem nocy,
Jak rosą kwiaty, pokryta. Nieśmiała
Do nóg się pańskich żegnając schylała.
Mindows płomienném pożerał ją okiem.
— Pojedziesz ze mną, rzekł, wskazując na nią,
Pojedziesz ze mną, ja cię Xiężną, moją
Uczynię żoną. Już konie gotowe.
Pożegnaj ojca, ja biorę cię z sobą. —
:Ona spójrzała, i w oczach niebieskich,
Na jedném łza się srébrzysta zrodziła,
Na drugiém radość zapaliła jasna;
Ale gdy ojciec zajęczał boleśnie,
Dwie łzy po białéj stoczyły się twarzy.
— Panie! rzekł ojciec, mojemu dziecięciu
Cześć to za wielka. — Ty żartujesz, Panie!
Marti przy ojcu ilu śmierci zostanie.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
k4dea5v3iyoskjdo1qk9en40mw4p4by
Strona:Anafielas T. 2.djvu/56
100
1073515
3148924
3147484
2022-08-10T19:14:42Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|55}}</noinclude><poem>
I u nóg jeszcze leżał stos bogatych
Darów, któremi kupowali zdrowie
I biedni kmiecie, i możni Kniaziowie.
:Lecz nie tu wszystkich Bogów razem czczono,
I oni tylko na Perkuna dworze,
Resztkami ofiar żywiąc się w pokorze,
Stali jak słudzy, strażnicy świątyni.
W konarach dębu trzéj wielcy Bogowie
Strasznemi głowy nad mury sięgali:
Perkun wpośrodku, z piorunami w dłoni,
Ze wzrokiem srogim i zmarszczoną twarzą;
Pokole czarne z rozczochranym włosem,
I Atrimp olbrzym, Bóg wody i morza.
Przed niemi płonął ogień na ołtarzach,
Żywiony ręką milczących Kapłanów.
Tu im ofiary zabijano krwawe,
Któremi łaski błagano, lub karę
Odwrócić chciano od skazanéj głowy.
:Tu upadł Mindows na twarz, rzucił dary.
Sam Krewe ogień Perkuna podsycił;
Podniósł się w górę! — płomień dobréj wróżby.
I Wejdalotów dwóch z dębu świętego
Liści, spleciony wieniec na Mindowsa
Włożyli głowę. A gdy krew bydlęcia
Wylano, kiedy skończono ofiarę,
Kunigas z Krewą wyszedł, i gościnę
Allepsa przyjął na nocleg w Romnowe.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0vdzyj4twmjuaonbc36h4mkhtplirq4
Strona:Anafielas T. 2.djvu/57
100
1073516
3148925
3147486
2022-08-10T19:17:33Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|56}}</noinclude><poem>
:— Jutro, rzekł starzec, nim słońce się wzniesie,
Staniesz sam jeden u dębu świętego;
Tam ci ogłoszę wielkich Bogów wolę. —
:Mindows nic nie rzekł. Już dawno się Saule
Kąpało w morzach; noc gwiazdami tkana
Świat pod namiotem czarnym kołysała.
Ustał gwar, ognie pogasły, i jeden
Tlał się już tylko u dębu świętego.
Mindows się rzucił na niedźwiedzią skórę
I usnął twardo, jakby Brekszta<ref>Bóstwo snu.</ref> sama
Powiek się jego dłonią swą dotknęła.
Lecz ledwie oczy jego się skleiły,
Wstrząs! się — bo straszny sen stanął przed duszą,
Krwią mu i ogniem potrząsał nad głową,
Przyszłości czarną rozdziérając szatę.
:I widział Mindows<ref>Sen ten jest przepowiednią dalszych wypadków z panowania Mindowsa.</ref> jak wrogi szarpały
Ojców dziedzinę, jak Litwę rozdarli.
W piersi jéj miecze Niemieckie stérczały,
I ruskie pęta nogi krępowały;
Lach z ran płynącą krew jéj pił i szalał.
Próżno Jaćwieże wkoło matki stali,
Próżno Litwini wroga odpędzali,
Próżno Krywicze u nóg jéj padali.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
iawc211vdy3t8eodt9e690adtnx2k0z
Strona:Anafielas T. 2.djvu/58
100
1073517
3148926
3147491
2022-08-10T19:20:10Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|57}}</noinclude><poem>
Trzech synów matkę nieszczęsną przywiedli
I w ręce własnych nieprzyjaciół dali.
Widział na zamku Krywiczan krzyż złoty
I Bogów twarzą leżących na ziemi —
Ołtarze zbite, dęby wyrąbane;
W świętych jeziorach mogulskie się konie
Poiły, w gajach świętych zrąbywali
Na drwa, na chaty, Ragan, dęby stare,
Jesiony, które potop pamiętały,
Jodły, co piérwsze wyrosły na ziemi. —
:Straszny sen piersi uciskał Mindowsa;
Widział się w więzach, a na swojéj głowie
Koronę z kajdan złoconych ukutą,
Widział trzech synów, chociaż nie miał dzieci —
Dwoje ich we krwi, w czarnéj sukni trzeci.
I widział jeszcze swych braci pomszczonych,
Jak mu grozili, jak się najgrawali,
Ćmy wrogów pędząc na Litwę spokojną,
Dmąc ognie, które po zasiewach biegły,
Wsie, grody, pola i lasy wyżegły,
Piersi Mindowsa piekły, po nad głowę
Wznosząc ramiona czérwone i płowe.
:O, straszny sen był, i miotał się pod nim,
Jak pod niedźwiedzim pazurem, Kunigas,
A wyrwać nie mógł. I miotał straszliwie,
I jęknąć nie mógł, ani ust otworzyć,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
31pdvtyiykssarpf5yc1kvdb5qgvpze
Strona:Anafielas T. 2.djvu/59
100
1073518
3148927
3147492
2022-08-10T19:25:09Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|58}}</noinclude><poem>
Ni rąk poruszyć, ni ratunku wołać,
Ni ocz rozewrzéć i odegnać mary.
:Tak noc ubiegła, a straszne widziadła,
Na chwilę z piersi Mindowsa nie spadły.
Czy Kaukie<ref>Straszydła nocne.</ref> tak się mściły, że pokarmu
Nocnego dla nich u łoża nie było?
Czy Gajłę<ref>Jędza.</ref> Poklus wysłał, by go dręczyć?
:Już kury piały, gdy ciężkie powieki
Rozwarł Kunigas, i z piersi westchnienie
Wzleciało. Spójrzał — Brzask jaśniał na wschodzie,
A wszystko jeszcze w śnie ciężkim leżało.
Podniósł się, czas mu do dębu świętego,
Wyrocznią Bogów usłyszéć. Przed sobą
Ujrzał Allepsa; starzec z siwą brodą
Skinął nań ręką i zniknął we mroku;
Wstał wnet i za nim, przyśpieszając kroku,
Szedł przed ołtarze dymiące trzech Bogów.
:Już się ofiara paliła przed niemi,
I Wejdaloci ogień podsycali;
Alleps wszedł, skinął, zniknęli Kapłani;
Mindows sam jeden ze starcem pozostał,
Który na ogień rzucał liście suche,
Bursztyn, żywicę, włosy z bydląt głowy,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
eujkdnkdjioe8vmy79p6lp9bha9e9cg
Strona:Anafielas T. 2.djvu/62
100
1073519
3148933
3147495
2022-08-10T19:40:09Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|61}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|VII.}}
<poem>
:::{{Kap|Nad lasu}} wierzchołki wyniosłe
::Dwie sosny głowami sięgają,
::Na sosnach dwie pary gołębi
::Wzlatują, szczebiocą, gruchają.
:::A sosny od ziemi spróchniałe,
::Podcięte siekierą bartnika,
::Zieloną gałęzią wiéwają,
::Choć z dołu pożółkłe zsychają.
:::I dymią — Bo ogień dziuplami
::Ku górze się wije milczący,
::Rdzeń zjada i życie wypija.
::I chwila, a wiater, co teraz
:::Gałęźmi wesoło kołysze,
::Zawieje i sosny obali,
::A łoskot po puszczy poleci,
::I gdzie się gołębie podzieją?
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
s5eypt8lggnd2quazpk1zw1kilht1vd
Strona:Anafielas T. 2.djvu/61
100
1073520
3148932
3147494
2022-08-10T19:38:41Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|60}}</noinclude><poem>
Uczyń co zechcesz, lecz pomnij, o Panie,
Straszny jest gniew ich, straszniejsze karanie!
Więcéjże straszy cię otroków troje,
Niżli trzech Bogów gniew i ręka mściwa? —
:Mindows milczący tylko skinął sługóm,
I żegnał starca. — Konia, wołał, konia! —
Bo sen mu jego przypomniał się straszny,
Przeczucie groźne piersi uciskało.
Koń stał. Złotego nie tknąwszy strzemienia,
Kunigas wsiadł nań i leciał, jak wicher,
Gdy na ramionach czarną chmurę niesie.
I on na czole dźwigał chmurę czarną!
Alleps spoglądał, lecz w mrokach porannych
Mignęły konie, potém tentent tylko
Dźwięczał nad rzeki brzegami, w pagórkach,
Odbity ciszéj, — uciekał, uciekał. —
I znowu cisza głęboka w Romnowe.
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kwrp0a1oklw005y1lxj1irk6u4d3q7f
Strona:Anafielas T. 2.djvu/60
100
1073521
3148929
3147493
2022-08-10T19:36:43Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|59}}</noinclude><poem>
I len, ofiarną posoką skropiony.
Dokoła cisza poranku leżała,
Sam ogień tylko potrzaskiwał, syczał.
Nagle gałęźmi stary dąb poruszył, —
Zaszeleściały; zda się, że Perkuna
Posąg się zatrząsł, i wpośród milczenia
Te słowa z dębu usłyszał {{Korekta|Mindowe|Mindows}}.
:— W ciemnicy trzech jest — Przekleństwo nad głową! —
Krew dwóch wylana pomsty Bogów woła.
Trzech oddaj za dwóch. Niech idą swobodni. —
:I wstrząsł się Mindows, i usta otworzył,
Chciał mówić, nie mógł. A milczenie znowu
Spadło nań; tylko ogień na ołtarzu
Trzaskał i świszczał. Weszli Wejdaloci,
A Alleps podniósł Mindowsa za rękę,
I za świątynię czarną wyprowadził.
:— Słowa wyroczni, rzekł Mindows, co znaczą? —
— Nie wiész, Mindowsie, jacy to trzéj płaczą
W ciemnicy zamku, pod nogi twojemi,
Jakich dwóch zguba zemsty Bogów woła? —
— Wiém na Perkuna! Dwa wilki zabiłem,
A troje wilcząt w ciemnicę wsadziłem.
Puścić ich? Jutro wyduszą mi stada,
Jutro na Litwę z wrogiem się sprzymierzą.
Puścić ich! Lepiéj niech gniją pod wieżą! —
A Alleps rzekł mu — Taka Bogów wola;
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nnn0dizo05f06iiby5rwmfql2eew0p4
Strona:Anafielas T. 2.djvu/67
100
1073522
3148951
3147501
2022-08-10T19:54:28Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|66}}</noinclude><poem>
— Cóż to? nie znasz mnie? Znać dawno z tych lasów
Nie wychodziłeś za domowe progi. —
Imię twe? stary! Chcę wiedziéć! słyszałeś? —
A stary oczy błyskał iskrzącemi,
Wargi mu drżały, potem ciekło czoło,
Marszczył brwi, patrzał. — Tyś Mindows! na Bogi!
Zawołał, albo nim się tylko zowiesz,
Abyś bezkarnie z cudzéj wyszedł kniei. —
— Jam Mindows! groźno Kunigas powiedział;
Uderz mi czołem, starcze, jedź do domu,
I daléj moich nie przerywaj łowów. —
:Wahał się stary, lecz córka mu dumnie
Krzyknie — To kłamca! Mindows w Nowogródku.
Spójrzyj! — Także to Kunigas wygląda?
Z pięcią sług w obcéj sam jedenby stronie
Polował w kniejach? — Tyś nie Mindows, kłamco!
Hola, dodała, związać, bo uciecze.
To zbieg z kurońskich granic lub Bajoras
Pruski, przed mieczem Niemieckim spłoszony. —
:Wtém Mindows dobył róg oprawny w złoto,
Zadął — I ziemia zatętniała wkoło,
Stu sług przebiło gałęzie splątane,
I milcząc swego otoczyli pana. —
Starzec nic nic rzekł, okiem Kniazia zmierzył,
Zsiadł z konia, upadł i czołem uderzył,
A wziąwszy nogę Mindowsa całował.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nx3wv5rtx02g0upcq4n2iqnoxm9ztkr
Strona:Anafielas T. 2.djvu/70
100
1073523
3148957
3147583
2022-08-10T19:57:47Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|69}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|VIII.}}
<poem>
:::{{kap|Nad lasy}}, doliny, pagórki,
::Ze grzmotem, błyskaniem, łoskotem,
::Szła burza i wszystko niszczyła,
::I ptaki się kryły na drzewach.
:::I zwierza kopały się w jamy,
::I ludzie do Numów zbiegali,
::I sokoł, co leciał wysoko,
::Spadł z skrzydły zmokłemi na gniazdo.
:::Lecz gniazdo nie było sokole,
::Drozd małe w niém tulił pisklęta;
::I sokoł znów lata wysoko,
::A piskląt już niéma na gnieździe. —
:Trzy dni ubiegły w Sudymunta grodzie,
Trzy dni na łowach, na ucztach, w spoczynku.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mbnu7e3skqlaptoqvswkbcgj9dude0k
Strona:Anafielas T. 2.djvu/68
100
1073524
3148955
3147502
2022-08-10T19:56:29Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|67}}</noinclude><poem>
Córka na koniu przelękła została,
I lice drobną ręką zasłaniała.
Aż las się zatrząsł od Mindowsa śmiéchu —
— Gościnnie moi przyjmują poddani.
Ktoż ta Miedziojna? Sudymuncie stary!
Córka to twoja? —
{{tab|100}}A Bojar się podniósł
I odrzekł — Córka, Panie! — Nie mam syna,
Jedna mi ona po żonie została.
Córka, lecz serce męzkie w piersi bije;
Z łukiem na plecach jeździ ze mną w knieje;
A gdy raz Niemcy grodzisko napadli,
Na wałach stała, jak dzisiaj na łowach,
I biła Niemców, jak bije jelenie. —
:Mindows spoglądał, potrząsł czarną głową,
Jak dzik, gdy paszczę otworzy széroką.
— Na łowy, krzyknął, i do was, mój stary,
Pojadę chwilę odpocząć, do grodu —
Daleko jeszcze? — Tu w lasach, śród błota,
Zamczysko moje, na Wałundę<ref>Godzina.</ref> drogi. —
— Na łowy! daléj, — rzekł Mindows, i konia
Puścił ku lasu. — Psy zagrały znowu,
I w ciemnéj puszczy myśliwi zniknęli.
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
74sroi1dw7fl3je4ey0hmk9nvt6bm61
Strona:Anafielas T. 2.djvu/63
100
1073525
3148935
3147497
2022-08-10T19:42:38Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|62}}</noinclude><poem>
:::Nad lasu wierzchołki wyniosłe
::Dwie sosny głowami sięgają,
::Na sosnach dwie pary gołębi
::Wzlatują, szczebiocą, gruchają.
:Puszcza myśliwych rogami dzwoniła,
I psy śpiéwały, goniąc za jeleniem.
Co żyło w lesie darło się krzakami,
Łamiąc leszczynę bokami, głowami;
Leciały łosie i żubry z pastwiska
Spłoszone, w ciemne ukrywać się knieje,
A jeleń głowę uwieńczoną zwrócił,
Słuchał, poskoczył, znów stanął, i w biegu
Sadził przez drzewa, zawały, ruczaje.
Tuż za nim łanie tchórzliwe, nogami
Nie tknąwszy ziemi, leciały jak ptaki.
I stada kozłów pierzchały zdziwione,
Nie wiedząc w którą uciec miały stronę.
Z tyłu myśliwy z łukiem się zasadził,
Z przodu ryś, zdrajca, czatował na drzewie,
Z boku ogary łajały, i coraz
Bliżéj ich głosy, coraz słychać było
Wyraźniéj szczeki radośne pogoni.
Aż meszka stary wywlókł się z łożyska,
Przeciągnął, oczy zaspane otworzył,
Najeżył szerścią i znowu położył;
Tylko łeb podniósł i z pogardą słucha,
Kio śmiał najechać bór jego spokojny.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ftux4z65nz8i6oqf564pqvs1lt9k0rn
Strona:Anafielas T. 2.djvu/64
100
1073526
3148940
3147498
2022-08-10T19:45:46Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|63}}</noinclude><poem>
Wilczysko szare, co wraca z obłowu
Obżarte, ciężkie, wgłąb lasu umyka,
Patrząc dokoła. Tam lis żółty śpieszy
Do jamy swojéj na wzgórzu spokojnéj;
Struchlały zając pod krzakiem przypada,
A z drzew gałęzi zrywają się stada
Dzikich gołębi, spłoszonych cietrzewi,
I wron, i kruków, i gałek, mieszkańców
Starego lasu, które czarną chmurą
Wznoszą się, krzycząc, i wzlatują górą.
Sokoł i jastrząb usłyszeli gwary,
I oba ciężko ze drzew się porwali,
Oba żeglują w powietrzu spokojnie,
Płynąc, jak łodzie po cichém jeziorze.
:Lecz któż to puszczy przerwał ciszę długą?
Z dwóch stron dwa stada psów się odzywają,
I przeciw sobie idą i stawają,
Jakby wzajemnie spotkać się dziwiły.
:Mindows w podróży dzień łowóm przeznaczył.
— Któż śmié w téj kniei zapuszczać ogary? —
Mówił, i gniewny wysłał sług swych pięciu.
— Weźcie mi śmiałka, przywiedźcie przede mnie. —
W milczeniu słudzy posłuszni skoczyli,
Lecz się zaledwie w krzaki zapuścili,
Dwu jeźdźców nagle stanęło przed niemi,
A nim czas mieli wyrzec jedno słowo,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tine0qbjq0rpueo5n0f0ojsn08zr892
Strona:Anafielas T. 2.djvu/65
100
1073527
3148943
3147499
2022-08-10T19:48:31Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|64}}</noinclude><poem>
Piérwszy ich ciężkiém przekleństwem powitał.
— Kłoście? zkąd? Jakiém prawem w moim lesie? —
Związać, do zamku odesłać związanych! —
Milczeli, z strachu osłupieli słudzy —
Wtém Mindows przeciw nieznajomym skoczył,
Stanął — i słowa nie wyrzekł zdziwiony.
:Piérwszy był łowiec z posiwiałym włosem,
Twarzą zoraną marszczki glębokiemi,
Silny, barczysty, znać nie z meszką tylko
W puszczach się dawniéj sam na sam potykał.
Na twarzy miecza znaczne były ślady,
Jak stare drogi zarosłe darniną;
Jednego oka brakowało w głowie,
Usta, przecięte wpół, sine wisiały.
Straszny był jeszcze, ze brwią namarszczoną,
Z czołem jak chmury piętrzącym się w wały,
Postawą dębu starego, piorunem
Roztrzaskanego, z zdrowemi konary,
Wzniesioném czołem i barki silnemi,
Któremi jeszcze wiatróm się urąga.
:Drugi myśliwy tak przy nim wyglądał,
Jak kwiat, co rośnie pod dębu gałęźmi.
Krew z mlékiem lice, wysmukły jak brzoza,
Co po nad krzaki wyskoczy schylone,
I wzniesie czoło liśćmi umajone.
Długie mu włosy na barki spływały,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nomm9o9wmqsxzq3a1xvllrn6zep5bko
Strona:Anafielas T. 2.djvu/66
100
1073528
3148949
3147500
2022-08-10T19:51:53Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|65}}</noinclude><poem>
Złotą przepaską tylko przytrzymane.
Lekki łuk, lżejszy kołczan miał na barkach,
A konik pod nim, jak śnieg piérwszy, biały,
Strojny był w złotém wyszytą purpurę.
Dziecię to słabe, czy młoda dziewica?
Łatwo odgadnąć spójrzawszy na lica.
Było w nich męzkie, odważne spójrzenie,
Uśmiech kobiécy, rumieniec dziecięcy,
Duma i zapał, i cóś jeszcze więcéj,
Czego i Bojan żaden nie wyśpiéwa.
:I Mindows spójrzał, a serce mu w piersi
Zabiło silniéj, niż kiedy u łoża
Ojca ogniste polano druzgotał.
Słudzy stanęli, szeptali, patrzyli
Pańskiego wzroku, rozkazu czekali.
Stary myśliwy krzyczał na Mindowsa —
— Ktoś ty? na Bogi! — kto jesteś, zuchwały,
Co mi tu kradniesz w moim lesie zwierza,
I o dniu białym wypłaszasz mi knieje?
Mów! Słyszysz! — albo tą strzałą, na dzika
Gotową, serce harde ci przebiję. —
— A ty ktoś taki? — rzekł Mindows spokojnie.
— Nie pytaj! stary odpowiedział w gniewie.
Ja pytam ciebie, jam tu pan, mam prawo;
Jak śmiałeś w las mój puścić się z ogary? —
— Bom pan i lasu, i twój, i téj kniei! —
Rzekł Mindows, gniew swój hamując na chwilę.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
si4oclzu0gr1h9h94sebd79oev102uw
Strona:Anafielas T. 2.djvu/91
100
1073863
3148984
3147816
2022-08-10T20:57:09Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|90}}</noinclude><poem>
A o synowcach oznajmić Mindowie,
Że się na Litwę zbiérają i grożą,
Że urągają Kunigasa władzy. —
:— Mów, rzekł Towciwiłł, tak, żebyś mu z serca
Gniew dobył wielki, żebyś go zapalił.
Żeby twéj mowy nie wysłuchał końca,
1 wyszedł na nas przed zachodem słońca.
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8qiysqntdzfhmvn83lzx9ypmtgvniak
Strona:Anafielas T. 2.djvu/72
100
1073864
3148962
3147593
2022-08-10T20:07:42Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|71}}</noinclude><poem>
Stary Sudymunt wszystko już postradał,
Co kochał, co go cieszyło, co życie
Słodziło starca. — Jedna pozostała,
Jedna mu córka. Czy ten skarb ostatni
Wydrze Kunigas?? Wszak w Litwie szérokiéj
Tyle jest dziewcząt od Marti kraśniejszych! —
Mindows go groźném zatrzymał milczeniem.
— Ja chcę! — rzekł dumnie; wybieraj się w drogę.
I stąpił na przód. {{Korekta|Sydymunt|Sudymunt}} mu czołem
Uderzył do nóg — Nieszczęsne spotkanie!
Zawołał — Biada tym łowom i dniowi!
Patrz, Xiążę! siwy włos na mojéj głowie,
Siwego włosa szczędzą i Bogowie;
Czyż ty się nad nim nie zlitujesz? Panie!
Czyż chcesz za wiernéj gościny nagrodę,
Skarb mój najdroższy uprowadzić z domu? —
:Szyderskim śmiéchem Mindows {{Korekta|odpowiedzał|odpowiedział}}.
Stary się podniósł, a w oku już nie żal,
Nie łzy błyskały, lecz zemsty pragnienie;
Zacisnął usta i ręce, a stając,
Jak gdyby dziecię swém osłaniał ciałem,
Raz jeszcze usty jął błagać sinemi —
— Kunigas! weźmij wszystko, weźmij ziemię,
Weź moje stada, i barcie, i ludzi,
Zostaw mi córkę! — Dam okup, dam złota,
Ile zaważy Marti, dwoje tyle. —
Mindows znów śmiał się i zatrzymał chwilę.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jnz2dlr82n52gn910ziz023g3by1o33
Strona:Anafielas T. 2.djvu/73
100
1073865
3148964
3147597
2022-08-10T20:10:42Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|72}}</noinclude><poem>
— Gdzież złoto? krzyknął; zkąd ono u ciebie? —
— Pójdę, rzekł stary, zdobędę na wrogu,
Zburzę mu miasta, wytnę w pień mieszkańców,
Ile rozkażesz przywiodę ci brańców,
Ile rozkażesz przyniosę ci złota,
Lecz nie bierz córki, bo mi weźmiesz życie! —
— Coż mi twe życie, rzekł Kunigas szydząc,
Stary, spróchniały dębie, coś niezdatny
Ani na belkę do chaty wieśniaka,
Ani na twardy oszczep dla wojaka?
— Na koń, bo miecza dobędę, na Bogi!
Nie probuj gniewu; gniew mój, — gniew Perkuna! —
:Sudymunt jeszcze do nóg mu się rzucił
I płakał gorzko. — Mindows pchnął starego,
Szedł ku drzwiom, wiodąc Marti we łzach całą.
Lecz stary powstał i drzwi zaparł sobą.
— Nie pójdziesz! krzyknął, nie pójdziesz! chyba mnie
We własnym domu zabijesz na progu,
Zgwałcisz najświętsze gościnności prawo!
Nie weźmiesz Marti! Jabym dziecię moje
Dał w szpony kruka, co rozdarł swych braci,
Co stos ojcowski krwią starszych obroczył,
Co w sercu nie ma dla siérot litości! —
Jabym ci drogie oddał dziecię moje!!!
Nigdy! — Idź po mnie, zabij bezbronnego,
I śmiercią moją kup, jeśli chcesz, żonę! —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pvr2y6wb4csdtfzspkoe2yjxrg8k2ih
Strona:Anafielas T. 2.djvu/74
100
1073866
3148965
3147598
2022-08-10T20:12:42Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|73}}</noinclude><poem>
:— Precz Sudymuncie! — Mindows ku drzwióm kroczył,
Odpychał starca — on stał murem wryty,
Gniew coraz oczy bardziéj mu płomienił.
Skinął na sługi. — I wpadli siepacze.
Marti ojcowski oszczep pochwyciła;
Sudymunt sługi rozmiatał prawicą,
A Mindows, paląc się złością, szedł straszny,
Nic już nie słyszał, o wszystkiém zapomniał,
Pchnął; a Sudymunt upadł na kamienie
I krwią się oblał, jęczał i przeklinał.
Słudzy płaczącą Marti pochwycili. —
— Na koń! wrzał Mindows, na konie i w drogę! —
Wypadł w przedsienie, a głos gonił za nim —
— Przeklętyś, zdrajco, przeklęty na wieki!
Ty, twoje dzieci, ród twój, ziemia cała! —
Przeklęty! — Będziesz w ostatniéj godzinie
Napróżno także bronił twoich dzieci. —
:I już z podwórca zamku uciekali,
A głos za niemi wciąż wołał — Przeklęty! —
Pędzili pół dnia, pędzili dzień cały,
Ptaki nad niemi i wiatry wołały,
Drzewa szumiały i rzeki — Przeklęty! —
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pbhgk4u29f2dg65zbwz3mgyi3qnyssx
Strona:Anafielas T. 2.djvu/76
100
1073867
3148966
3147599
2022-08-10T20:14:29Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|75}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|IX.}}
<poem>
:{{kap|Marti}} jechała i gorzko płakała,
Za łzami drogi nie widać jéj było,
I słów Mindowsa nie słychać za łzami.
Pięknéj przyszłości obrazem, nadzieją,
Ona wpółmartwa w uszach ciągle miała
Ojcowskie słowo ostatnie — Przeklęty. —
A przed oczyma siwą jego głowę,
Skrwawioną strasznie, o kamień posadzki
Rozbitą, w prochu starzaną, zgniecioną.
Trzy dni, trzy nocy pędzili do grodu,
Czwartego ledwie, o zmroku, ujrzeli
Zamczyska wieże i mury czérwone,
Wodą, jak wstęgą siną, opasane,
I gród dymami siniejący zdala.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6t5bcg4qht2jmejgza1n7l2h42ezec6
Strona:Anafielas T. 2.djvu/77
100
1073868
3148968
3147602
2022-08-10T20:16:44Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|76}}</noinclude><poem>
Mindows rozpuścił po gościńcu konie;
W godzinę stali u zanikowéj bramy.
Nazajutrz zamek zahuczał weselem,
Zwołano Kniaziów, Bojarów, Kapłanów;
Kunigas Marti za żonę pojmował.
Marti z łez jeszcze nieotarte lice
Ukazać oczóm ciekawym musiała.
Z rozpuszczonemi na barki włosami
Siedziała w kącie Xięcia narzeczona,
O ojcu jeszcze dumając, o sobie,
I o przyszłości swojéj, krwią oblanéj.
:Siedém dni uczta weselna tam trwała;
Mindows chciał zbrodnię zapomniéć; lecz w oku
Gniew wrzał mu jeszcze, i zgryzoty piekły
Serce xiążęce, i w uszach mu brzmiały
Wciąż jedne słowa — Przeklęty! przeklęty! —
Napróżno w rogi, w lietaury dzwonili,
Napróżno śpiewy wesołe nócili;
Wciąż jednym głosem w ucho Kunigasa
Wołał duch zemsty — Przeklęty! przeklęty! —
Złamałeś święte gościnności prawo,
A Bogi ciebie i ród twój ukarzą. —
:Uciekał z tłumu, szedł do pięknéj Marti,
Lecz łzy jéj, ojca przypomniały znowu,
I patrząc na nią, jakby na swą zbrodnię
Patrzał, i srożył, gniewał się i zżymał.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hrvoom5b3csbeosgz51lajs9tbegcwp
Strona:Anafielas T. 2.djvu/78
100
1073869
3148969
3147605
2022-08-10T20:20:58Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|77}}</noinclude><poem>
:Siódmy dzień jeszcze na zamku święcili;
Noc była czarną osłoniona chmurą,
W świetlicach śpiéwy kobiéce dźwięczały,
Gorzał światłami gród Krywiczan cały,
W podwórcach beczki miód strumieniem lały,
U stołów starsi Smerdowie przybyłych
Przyjmując, rogi wychylali pełne.
Mindows uciekał od wszystkich, od żony,
Sam jeden wyszedł ku wrotóm zamkowym,
Z spuszczoną głową, z zaiskrzoném okiem,
Stanął na moście, oparty o wieżę,
I szarpał suknią na piersiach wzburzonych;
Za nim zdaleka gwar został zamkowy;
Zaledwie uszu i śpiéwy i mowy,
Z wiatrem dobiegły, niewyraźnym gwarem.
Tu cicho było; Sargas jeden tylko
Z oszczepem w ręku po wałach przechodził.
Mindows stał, słuchał, i usłyszał — jęki!
Z głębi, z pod ziemi szły ku niemu głosy
Płaczliwe, ciężkie — i na głowie włosy
Wstały mu. Zdał się Sudymunta słyszéć,
Zdał się rozeznać w nich przekleństwa nowe,
Na ród swój cały i na swoją głowę. —
Słuchał, lecz uszy nie zwodziły; znowu
Głos szedł i jęki od wieży zamkowéj,
Jeden i drugi, i trzeci, i więcéj. —
To pojedyńczo boleśnie skomlały,
To razem wszystkie głośniéj się wznosiły. —
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
815s4pet3hmwez7o32h7zryi0olhmj9
Strona:Anafielas T. 2.djvu/79
100
1073870
3148970
3147691
2022-08-10T20:24:40Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|78}}</noinclude><poem>
Mindows od wieży zawołał strażnika —
— Kto tu, rzekł, jęczéć śmié w dzień mój weselny?
Czyj to głos z ziemi na wierzch się dobywa? —
A strażnik pobladł, i usty drżącemi
Nie śmiał nic wyrzec, stanął martwym głazem.
Mindows go spytał znowu, i przekleństwo
Rzucił na sługę. — Przelękły, nieśmiało —
— Trzéj Montwiłłowi, rzekł, siedzą synowie,
I jak pisklęta nieustannie płaczą.
Wnet głębiéj jeszcze zrzucę ich, byś Panie
Nie słyszał więcéj nienawistnych głosu. —
A Mindows myślał, z zachmurzoném czołem —
— Do mnie ich przywieść, rzekł, i zdjąć z nich pęta. —
Odszedł, a Sargas smutnie potrząsł głową.
— Ostatnią sobie wypłakali chwilę —
Szeptał, i zeszedł w głęboką ciemnicę.
:Na zgniłéj słomie siéroty leżały
Z spuszczoną głową, z przygasłemi oczy;
Twarze ich zdala wychudłe bielały,
A zdarte suknie ledwie osłaniały
Skośniałe członki z wilgoci i chłodu.
Starszy na rękach opartą miał głowę,
Średni do muru przyparł się barkami,
Najmłodszy leżał jęczący na ziemi.
Wszedł sługa, wszyscy obrócili oczy —
— Śmierć nam przynosisz? rzekł Wikind do niego;
O! niech ci Bogi nagrodzą, człowiecze!
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
af6uu4kcsb7acv3l1p8htoyitvgech8
Strona:Anafielas T. 2.djvu/80
100
1073871
3148972
3147704
2022-08-10T20:26:55Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|79}}</noinclude><poem>
Lepsza śmierć jedna, niżli tysiąc codzień,
W smrodliwym lochu, w pętach i niewoli;
Gdzież stryczek, gdzie miecz i siekiera kala?
Bracia, pójdziemy do ojca, do swoich. —
Zerwał się Wikind, podnieśli się młodzi;
Sargas w milczeniu pęta rozwiązywał,
I mówił do nich — Mindows was na zamek
Prowadzić kazał; kto wié co gotuje,
Swobodę może, może przebaczenie! —
— O, nie, Wikind mu zawołał z rozpaczą,
On ojca zabił, stryja, nas zabije. —
I sciskał braci, rzucał się na szyję.
— Dziś w ziemi Wschodniéj będziemy z ojcami;
Skończone męki, życie utrapione.
Podnieś się, Erden, wstawaj, Towciwille!
Idziemy na śmierć! jaki dzień szczęśliwy! —
Sargas chciał szaty zdarte im odmienić. —
— Jakże staniecie przed nim w dzień wesela
W łachmanach starych, jak żebrak odarci? —
— Tak, rzekł mu Wikind, niech po sukni widzi
Co dusza nasza, co ciało cierpiało,
Jak się na szmaty zgniło, rozleciało —
Niech pęt czérwone policzy znamiona,
Bo łez i jęków nikt nam nie policzy. —
:I wyszli bracia, Montwiłłowe dzieci,
I szli podwórcem zamkowym, wśród gwaru,
A kto ich postrzegł z biesiadników tłumu,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ki1tkmec2v8avb5inbndlvm0qem3i1b
Strona:Anafielas T. 2.djvu/81
100
1073872
3148974
3147713
2022-08-10T20:30:08Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|80}}</noinclude><poem>
Myślał, że mary z Poklusa otchłani,
Na ziemię cudem z rąk mu się wyrwały.
Tak lica blade, tak oczy zmęczone,
Tak ciała zbite, zsiniałe, zranione.
:I szli przedsieniem, weszli do świetlicy;
Mindows przy ogniu siedział zamyślony,
Wzniósł oczy, spéjrzał i powstał w milczeniu.
Ale litości nie widać w nim było,
Raczéj szyderski uśmiéch, co po wargach
Latał, jak jastrząb lata po nad niwą.
Wszyscy na braci oczy obrócili,
Nie śmieli żalu pokazać, lecz w duszy
Każdy żałował młodości zgniecionéj,
Kwiatu, któremu dzik rozrył korzenie.
Mindows zdaleka patrzał na trzech braci —
— Wolniście, rzekł im, w świat idźcie, gdzie chcecie.
Na waszym ojcu zdrady się pomściłem;
Jak umiém karać, i wyście poznali.
Dość mi — i nie chcę znęcać się nad wami. —
Zawołał Smerdę. — Każdemu sto koni,
Stu ludzi zbrojnych, trzy szaty, wór srébra,
I w świat! — Wasz ojciec postradał dzielnicę,
Wy nic nie macie. Z łaski méj wam daję
Czém w świat się puścić. — Dokoła nas kraje,
Łatwe zdobycze — Ruś wam stoi cała,
Jak niegdyś ziemia Krywiczan leżała;
Upadłe jabłko pod jabłonią starą,
Po które tylko schylić się i zgarnąć.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sgq3ldonxsxqoh9rfzdun9xt6z7qb0q
Strona:Anafielas T. 2.djvu/82
100
1073873
3148975
3147735
2022-08-10T20:33:04Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|81}}</noinclude><poem>
:Idźcie; — trzy miecze, trzy dzielnice wasze.
Co miecz zdobędzie, niech głowa utrzyma.
Zbierzcie lud w Litwie, idźcie na Ruś razem,
A jeśli Bogi {{Korekta|poszczęscą|poszczęcą}} wyprawie,
Pomnijcie, żeście mnie winni i życie,
I kraje wasze, i hołd, i daninę.
Posłuszni stańcie, kiedy na was skinę.
A kiedy stosy wojenne zapalą,
Montwiłła dzieci niech piérwsze z oszczepem
Poskoczą wszystkie do boku Mindowy. —
:Rzekł i na braci rzucił wzrok surowy.
Ci stali bledzi, milczący, a w głowie,
Jak sen im dziwny, szły Mindowsa słowa.
Starszy padł twarzą, upadli dwaj drudzy,
Milcząc przed panem uderzyli czołem.
Skinął i wyszli, a wieść zamek cały
Dziwna przebiegła — Mindows po raz piérwszy
Przebaczył! Dzieci Montwiłła uwolnił,
Obdarzył, z ludźmi wysłał na wyprawę! —
I nikt nie wierzył, wszyscy się cisnęli
Widziéć ich, dotknąć, i pytali wszyscy
— Co znaczy łaska? co kryje łagodność?? —
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nwlbb06vtwyq8u1mjh459btcq0ty7jf
Strona:Anafielas T. 2.djvu/84
100
1073874
3148976
3147741
2022-08-10T20:35:27Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|83}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|X.}}
<poem>
:{{kap|Siedm}} lat ubiegło, jak Montwiłła dzieci,
Z mieczem, z nadzieją, na Ruś wyjechali.
Mindows na Litwie swobodnie panował,
Kuronów więzy przywiązał złotemi,
Ugłaskał dzikich i połączył z swemi.
Mindows z Zakonem Niemieckim wojował,
Lecz Zakon jego, ani on Zakonu
Pożyć nie mogli; jak dwaj zapaśnicy,
Sparli się, stali i sił sprobowali,
I nieruchomi trzeciego czekali,
Coby dopomógł zwycięztwem przeważyć.
:A z Rusi wieści dziwne przybiegały,
I Mindows wierzyć nie chciał uszóm swoim,
Posłańców z wzgardą i śmiechém odprawiał.
:Trzéj synowcowie, Montwiłłowe dzieci,
Poszli, na Rusi trzy xięztwa zdobyli,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rff2zv48e22k4ncxfuffamvjxy95xky
Strona:Anafielas T. 2.djvu/85
100
1073875
3148978
3147802
2022-08-10T20:38:41Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|84}}</noinclude><poem>
W trzech wielkich xięztwach siedzieli swobodni,
Żaden daniny Mindowsu nie płacił,
Żaden z pokłonem nie przysłał Bojara;
I Mindows wierzyć nie chciał głuchéj wieści,
Śmiał się, urągał, odgrażał, a czasem
Za miecz porywał i na Ruś iść żądał,
To znów miecz rzucał i oko sokole
Zwracał na Prusy, na Zakon, co z jaja
Kłuł się, jak orzeł, coraz rosnąc w siły,
I już do lotu skrzydła podejmował.
:Prawdą to było, czemu on nie wierzył,
Sprzyjały Bogi siérocéj wyprawie —
Pustą Ruś stała z mogulskich łupieży,
Lud rozproszony tułał się po lasach,
Warownych grodów wały zarastały,
Mury waliły, Zaborole gniły,
I puszczyk z wierzchu wieży się odzywał.
Gdzie sioła były, popioły zostały,
Gdzie cerkwie święte — belki osmalone
Na czarnéj ziemi leżały zbroczone —
Na łąkach trawy spasły Tatar konie,
Na polach chwast się pożółkły kołysał,
Gdzieniegdzie tylko ślad życia pozostał
W świéżych mogiłach, w białych jeszcze krzyżach.
:I weszli na Ruś odważne otroki,
Zajęli zamki, lud z lasów zwołali,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nx6zx2xg8k45jp44rh6yzm9nv5v13py
Strona:Anafielas T. 2.djvu/86
100
1073876
3148979
3147804
2022-08-10T20:41:19Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|85}}</noinclude><poem>
Wały podnieśli, Zaborole wbili,
I mury puste kamieniem podparli.
Lud wyjrzał z lasów, cisnął się pod grody,
I zasiał sioła, zamieszkał swe chaty,
Łąki zieloność okryła majowa,
Pola pod pługiem czerniały nanowo,
Cerkwie się święte żółciły na wzgórzach,
Wróciło życie, odwaga, nadzieje.
:Tak Wikind Witebsk z garstką swego ludu
Podbił, i w zamku xiążęcym panował,
Towciwiłł Połock zajął pod moc swoją,
Erden z Smoleńskiem Drucko opanował.
A tyle kraju krwi nie kosztowało,
Ni łez, ni boju, bo pustką leżało.
Z garstką tam ludzi wygnańcy przybyli,
Tysiące Rusi pod władzę podbili,
I z ludem swoim łącząc się, na wieki,
Litwy się Bogów, ojców swych zaparli,
I w cerkwi świętéj chrzest wszyscy przyjęli,
Krzyż całowali, na piersi nosili,
Chorągwie swoje krzyżami znaczyli,
Litewską pogan skórę, precz rzucili.
Ale w ich duszy było pogan znamię,
Chęć zemsty trwała, gniew niezapomniany.
Złączeni z ludem, ostrzyli oręże
Na matkę swoją, na Mindowsa głowę,
I przez lat siedém zemstę swą kowali,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6ifcfnmpzqoqwkp6ce05mwa2qclwibv
Strona:Anafielas T. 2.djvu/87
100
1073877
3148980
3147807
2022-08-10T20:43:11Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|86}}</noinclude><poem>
Siedém lat rękę Kniazióm podawali,
Siedm lat z Zakonem szeptali pocichu,
Siedém lat wojsko tajemnie zbiérali.
Aż silni związki i wojskiem stanęli,
I rzekli — Pora za ojca, za stryja,
Za ciężką naszą młodych lat niewolę,
Pomścić się. Puścić ogień w Litwy lasy,
I kopytami roznieść zboże z łanów,
Mieczem do kropli wylać krew litewską,
Zasiać na miejscu grodów i siół mnogich,
Pustynie, zgliszcza, mogiły zielone —
Tryznę dla duchów sprawić niepomszczonych! —
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
funjm3omookczenkbs5trg8r4q8szbv
Strona:Anafielas T. 2.djvu/88
100
1073878
3148981
3147810
2022-08-10T20:45:33Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|87}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|XI.}}
<poem>
:{{kap|W połockim}} zamku trzéj bracia na radzie,
Jak Litwę zniszczyć, stryja upokorzyć.
Każdy z nich swoje zdanie w szalę kładzie;
Jęli się spiérać, i waśnić, i sporzyć.
:— Stójcie, rzekł Erden, najmłodszy z trzech braci;
Nam zgody trzeba, więcéj niźli rady,
Zgody trzem z sobą i zgody z sąsiady.
Mistrz nam swa pomoc obiecał, poprzysiągł,
I Kniaź Daniłło do wojny gotowy.
Czegoż chcieć więcéj? Iść, bić i pustoszyć!
Na Nowogródek pociągniemy siłą,
A nim się Mindows zdziwiony obudzi,
Wpadniem, zabierzem; w świetlicy, gdzie ojciec,
Gdzie stryj, zginęli, krwi się ich pomściémy.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4lj87pcak9hjnpaiv2h3fyivf7mqufl
Strona:Anafielas T. 2.djvu/89
100
1073879
3148982
3147811
2022-08-10T20:52:02Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|88}}</noinclude><poem>
Mistrz Inflant swoich wysyła Rajtarów,
Daniłło ruskich otroków nam daje,
Nasze trzy wojska nie pobiegą z placu.
O ojcze! pomścim świętéj twojéj głowy,
Na zbójcy twoim, na dzieciach i rodzie,
Do ostatniego zgnieciem niemowlęcia! —
:— Lecz Litwę, myślisz, rzekł Wikind ponuro,
Łatwo zwojować, jak zgnieść pisklę w ręku!
O, nie! Ruś jeszcze Mohilnę pamięta;
Kio wié co czeka — zwycięztwo czy pęta?
Śmierć może! Mindows oczyma sowiemi
W dzień i w noc patrzy i śledzi dokoła,
Zemstę gotuje, jak my tutaj jemu!
Nie wierzcie, bracia, zwycięztwu łatwemu.
Nie razem trzeba, koleją zaczepiać,
Znużyć go walką ciągłą, nieustanną,
I ze stron wszystkich obsaczyć jak zwierza,
Miotać nim, targać, aż postrada siły.
Wówczas dopiéro na Litwę padniemy,
Jak jastrząb pada na zlękłego ptaka. —
Mieczem i ogniem kraj cały przejdziemy,
Grody zdobędziem i ziemie zajmiemy. —
:— Na imię Boże! rzekł Towciwiłł średni,
Nikt nie wié losu i końca wyprawy,
Aż z niéj powróci, zrachować do domu
Część łupów swoich, albo swego sromu.
Wiedział Świentosław, że mu z po nad Niemna
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jrxtiuqhkjox34a36y14l1we7rhfeb7
Strona:Anafielas T. 2.djvu/90
100
1073880
3148983
3147814
2022-08-10T20:55:54Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|89}}</noinclude><poem>
Nad Styr aż przyjdzie bez hełmu uciekać?
I ze Lwem razem z sromotnéj porażki
Wynieść miecz tylko złamany na dwoje,
Ranę i pamięć przegranéj, na duszy,
Tak ciężką, jako kamień na mogile? —
Szła Ruś naówczas w wielkiéj rati sile —
Kurdas im wysłał seciny Mogułów,
Ściągnęli ludu chmury jak szarańczy,
Szli tłuszczą z szumem, ze śpiewem, i wcześnie
Łyka na brańców kręcili po drodze.
A jak wracali!! krwią i łzami zlani!
Bracia! {{kap|Bóg}} Chrześcjan wié co będzie z nami!
I w imię Jego pójdziem pomścić ojca!
Czas już, zaprawdę, bo wiek w nas przygłuszy
I żądzę zemsty, i boju pragnienie,
I pamięć ojca, i naszych krzywd własnych. —
Ja piérwszy na się Mindowsa wywiodę,
Wyślę mu z wieścią starego Litwina —
On dani zechce, ja posły odprawię
Z urągowiskiem; Mindows przyjdzie z swemi,
Tu go pożyjem; na swojém śmiecisku
Lepiéj się walczy, niż na cudzéj ziemi.
Ruscy go prędko z Połocka wygonią,
My siądziem na kark, pognamy do Litwy. —
:Mówił, i wszyscy przystali na zdanie,
Zaraz starego zwołali Litwina,
I iść mu prosto na Litwę kazali,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nhew49l8fxyilh7rcjkld9vvneoghm3
Strona:Anafielas T. 2.djvu/93
100
1073883
3148992
3147822
2022-08-10T21:02:46Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|92}}</noinclude><poem>
Teraz on został Towciwiłła sługą,
W Rusi wojował i przeżywał długo,
I wrosł do cudzéj jak do swojéj ziemi.
:Stary znów Litwę młodych lat zobaczył,
Litwę, któréj się widziéć nie spodziewał,
Bo chrzest na Rusi przyjął ze swym Kniaziem,
I siadł już ziemię uprawiać spokojnie.
Z kijem wędrowca wszedł w kraj swój znajomy,
Usłyszał język, ujrzał swojskie twarze,
A w sercu, mchami starości porosłém,
Iskra się jakaś młoda odżywiła,
Którą wspomnienia jare rozdmuchały.
Szedł i nie suchem spoziérał już okiem
Na kraj, który go otaczał, wesoły
Tak, jak gdy młody z mieczem go przebiegał,
Z łukiem na plecach i procą u pasa.
I dawne Bogi w serce kołatały,
Dawne przesądy w głowie się plątały,
Dawnego życia nałogi wracały.
Powitał Kielo-dejwasa kamienie,
I święte gaje, i święte strumienie,
A choć w ich świętość dawno stracił wiarę,
Z nałogu wracał w obyczaje stare.
Gdy Sigonotę spotykał na szlaku,
Bił mu pokłony, kraj szaty całował,
Liście świętego dębu od kapłanów
Kupował w drodze i wieszał na szyi.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bi54fm9fdz5jg5i12j8262bppqo8ml8
Strona:Anafielas T. 2.djvu/92
100
1073884
3148986
3147817
2022-08-10T20:58:51Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|91}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|XII.}}
<poem>
:{{kap|Przez bory}}, błota, puszczami, siołami —
Szedł z Rusi poseł w Mindowsa stolicę.
Zwał się on Letas<ref>Podły.</ref>, wiek styrał na służbie
Niewdzięcznym panóm. Zsiwiały, schylony,
Jeszcze im służył, choć mu sił nie stało;
Chyba słowami, nie ręką być sługą.
Stary lis, znał on, gdzie jak począć było,
Gdzie chytrym, prostym, gdzie mężnym się zrobić,
Gdzie słowy, radą, gdzie posłużyć głową,
Gdzie ręką zbrojną i twardym oszczepem.
Dawniéj Mindowsa towarzysz młodości
I łowów sługa — doradźca swawoli.
Niejedną sarnę objechał on w zimie,
Nieraz na wdzięczne dziewczę naprowadził;
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
79cn3gzexd7mixl9j4w5b1lgyzaquhz
Strona:Anafielas T. 2.djvu/94
100
1073902
3148998
3147823
2022-08-10T21:05:38Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|93}}</noinclude><poem>
Popiół od Znicza ołtarzy miał w torbie,
I krew ofiarną na płótnie zsuszoną.
Kobolóm w chatach skłaniał się pokornie,
A gdy noc padła, idąc na posłanie,
Krzyżem się zbroił od szatańskiéj siły. —
Bo w głowie jego dwa życia walczyły,
Dawne i nowe, a w obliczu ziemi,
W któréj przepędził młode swoje lata,
Wszystko mu młode do piersi wróciło.
:Już nowogródzki zamek witał stary,
Znane mu mury, i wieże, i wały,
Znane mu drzewa i domy; lud tylko
Nieznanych twarzy, inny, wzrosł tu młody;
Starzy ku ziemi od lat się schylili,
Ci wzrostem, tamci wiekiem się zmienili.
A zamek stary stał zawsze ten samy,
Jedna mu szczerba nie przybyła w murze,
Jedna mu cegła nie wypadła z boków.
Woda tak płynie, jak dawniéj dokoła,
Dwie wieże w górę harde wznoszą czoła,
I Zaborole ostry grzbiet swój jeżą.
Za niemi widać straż wolnemi kroki
Idącą z hełmy, szłykami na głowie,
Mieczami w ręku, zdala świecącemi. —
:Stary wszedł na próg zamkowy, drżąc w sobie;
Tak mu się żywo przypomniał wiek młody,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
oc6iqms0oasz5qjsq1a7lx0llk8aigm
Strona:Anafielas T. 2.djvu/95
100
1073903
3149005
3147829
2022-08-10T21:09:52Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|94}}</noinclude><poem>
I panowanie Ryngolda olbrzyma.
— Bogi niech strzegą tego domu progów,
Rzekł w wrotach. — Jestem podróżny z daleka —
Chciałbym odpocząć — Z Rusi idę, bracie!
Dawniéj służyłem Kniaziowi waszemu.
Może mi dacie położyć gdzie głowę,
I przespać przez noc w podwórcu pod wroty. —
Sargas nań spójrzał i popchnął wzgardliwie.
— Precz ztąd, włóczęgo, — poszczują cię psami —
Zamek to pański, nie żebracza chata. —
— Na Litwież to ja? odrzekł Łetas stary —
Nie wierzę uszóm i oczóm nie wierzę!
Dawniéj najlichszy żebrak o gościnę
I pana prosił i nie był popchnięty.
A za zgwałcenie gościny szła Maras,
Czérwoną chustą trzęsąc nad siołami,
I ród występnych wysłała trupami.
Teraz. — A teraz, Sargas odpowiedział,
Idź, bo na zamek Kunigas {{Korekta|Mindowe|Mindows}}
Przyjmuje tylko sług swoich i braci. —
— I jam też sługa — Łetas odpowiedział;
Lecz stary sługa, niezdatny — dla tego
Pod wroty leżę i psami mnie szczują.
Spytajcie starszych, wszak Łetasa znają,
Może w twarz spójrzą, i choć mi na twarzy
Lata deptały, poznają zmienioną. —
Nadeszli słudzy i patrzali zdala;
Łetas niektórych zwołał po imieniu,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4s29t2fwrvgvws33eotto8tkv5j51nw
Strona:Anafielas T. 2.djvu/96
100
1073904
3149009
3147832
2022-08-10T21:12:22Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|95}}</noinclude><poem>
A choć w żebraczém i lichém odzieniu,
Poznany został. — Na zamek go wwiedli
I u ogniska rozpytywać siedli.
:Kniaź wracał z łowów i postrzegł żebraka,
Skinął nań, Łetas padł do nóg Mindowsa.
— Nie poznasz, Panie, starego już sługi,
Z torbą żebraczą i siwemi włosy.
Jam Łetas, Panie, i z Rusi powracam! —
Mindows zsiadł z konia i szedł do świetlicy,
Łetasa z sobą przed ogień prowadził,
Usiadł na skórze i jął się go pytać.
:— Wyszedłem, Panie, z Towciwiłłem młodym
Na Ruś bogatą po łup i zdobycze.
Bogi szczęściły, podbiliśmy ziemię
Szeroką — Końca i z najwyższéj góry
Nie zajrzysz wkoło. Lud z lasów powrócił
Do siół spalonych, na zgliszcza domowe.
Piękna Ruś, Panie! Każdy z twych synowców
Xięztwo wziął, jakie sam wybiérał sobie.
Cuda tam, jakich nie ujrzysz na Litwie:
Futra bogate, naczynia złocone,
Bronie za morzem przez duchy robione,
Zbroje z żelaza i ze stali kute,
Stada ogromne i bydła i koni.
I czegoż niéma! Lasy zwierza pełne,
Rzeki ogromne, jeziora jak morza,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rfuf365hke0bqb9lmf9wc29tc73pvuk
Strona:Anafielas T. 2.djvu/97
100
1073905
3149013
3147834
2022-08-10T21:14:28Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|96}}</noinclude><poem>
Dęby jak słupy niebo podpierają,
Pola kłosami jak falą spływają.
Takie to ziemie Montwiłłowe dzieci,
Twoim orężem, o Kniaziu, podbili.
Ale na Litwę zapomnieli swoją,
Na ciebie nawet zapomnieli, Panie,
Swoich się Bogów wyrzekli i wiary —
Wszyscy chrzest w cerkwi Rusinów przyjęli,
I zaprzysięgli się na twoją zgubę!
Stary, jam na to nie mógł patrzéć długo,
Ja pamiętałem, żem był twoim sługą.
Rzuciłem wszystko, wziąłem kij żebraczy,
I tu do Litwy zawlokłem się mojéj. —
:Mówił, a Mindows porwał się ze skóry,
Zacisnął pięści, tocząc wzrok ponury —
I pytał znowu, srożył się i zżymał,
A Łetas ogień wybuchły poddymał.
I badał starca o xięztwach podbitych,
O ziemiach tamtych, o synowców spisku. —
Łetas mu mówił, jako się zjeżdżali,
Jak Litwę-matkę napaść zamyślali,
Jak Mistrz Inflantski podał Kniazióm rękę.
:— O hańbo! krzyknął Mindows rozjuszony,
Jam ich na Rusi wyprawił podbicie —
Samem na siebie podał im oręże.
O, lepiéj było zdusić ich w ciemnicy,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0juspwwwtt3b6xyyon1vrzg1j4bt4t1
Strona:Anafielas T. 2.djvu/98
100
1073906
3149016
3147837
2022-08-10T21:15:37Z
Alenutka
11363
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Alenutka" />{{c|97}}</noinclude><poem>
Wilczęta, których nie ugłaszcze człowiek —
Lepiéj ich było oślepić, i z kijem
Wyprawić żebrać i modlitwy śpiéwać —
Lepiéj, o lepiéj stokroć jeszcze było
Z ojcem i stryjem wyprawić ich razem!
Lecz stójcie — Mindows ma miecz Ryngoldowy,
Miecz ten nie jednéj sprobował już głowy,
Trzy mu się jeszcze na potém zostały,
Lecz na trzy jeszcze ostrza mu wystarczy. —
</poem><br>
{{---}}{{Skan zawiera grafikę}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
s0ga6nf1lkevo3zc83zal7dva3vsgmu
Strona:Anafielas T. 2.djvu/142
100
1074854
3148712
3123953
2022-08-10T14:04:25Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|141}}</noinclude><poem>
Insze ich łuki, insze były strzały,
Wszystko z żelaza, a w Litwie ostremi
Kośćmi strzelali na wojnie rybiemi.
I ludzi insza była tam postawa,
Inszy ich język i inne oblicze,
Inszy obyczaj niż w Litwie i Rusi.
I gród ich cudny był; — tak się tam mury
Cienkie a silne wspinały do góry,
Tak okna w dziwne wyrzynane wzory;
Błony jasnemi choć zakryte były,
We wnętrze gmachu słońce przepuszczały.
W środku sklepienie, jak niebo nad głową,
Wysoko, śmiało gięło się w półkole,
Żadną podporą nigdzie nie wstrzymane.
Ściany różnemi jaśniały barwami:
Tam drzewa na nich, tam zamki widziałeś,
I ludzkie twarze zaklęte, milczące.
Aż Linko patrzał na te cuda długo,
I rzekł do Swarna — To duchy robiły,
Człowiekby tego żaden nie dokazał. —
Ale Wargajło kiwał siwą głową,
Nic nie rzekł, ale niczem się nie dziwił.
:Dwóch w białych płaszczach szło ku nim rycerzy,
I posłów z sobą do Mistrza wezwali;
Bogate suknie posłowie wdziewali,
A sługi, niosąc Mindowsowe dary,
Szli z niemi kędy Mistrz ich oczekiwał.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
28221x7zk22kapqrvlppxnq5tttv5s9
Strona:Anafielas T. 2.djvu/143
100
1074855
3148713
3123954
2022-08-10T14:06:37Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|142}}</noinclude><poem>
:Na wielkiej sali, gdzie widno jak w polu,
Bo słońce okny wchodzi w nią wielkiemi,
Farbując na nich promień w barwy różne,
Mistrz w krześle siedział wysokiém, złoconém,
W żelaznéj zbroi, przy mieczu bogatym,
I w białym płaszczu, w złoconym szyszaku,
Na którym czarne pióra powiewały.
Na piersiach czarny nosił krzyż na zbroi,
Płaszcz drugim krzyżem znaczony na boku,
Długi włos ciemny barki mu pokrywał,
I broda gęsta na piersi spływała.
Dokoła niego rycerze z mieczami,
W białych też sukniach, z czarnemi krzyżami,
Daléj zakonni bracia w czarnéj szacie,
Niemieckie pany i knechtowie zbrojni.
:Weszli posłowie i skłonili głowy;
Swarno chciał mówić, lecz litewskiéj mowy
Mistrz nie rozumiał; Wargajło więc mądry
Słowa starszego Niemcowi tłumaczył.
— Panie! mówili, Mindows ci przysyła
Dary, a z niemi przyjaźni ofiarę;
Żąda on od was pokoju, przymierza,
Sąsiedzkiéj zgody, sojuszu bratniego.
Stańcie mu dzisiaj od Rusi w obronie,
A on wam stanie, gdy k niemu skiniecie.
Towciwiłł zdrajca zmówił się z Kniaziami,
Wojuje Litwę, bierze nasze grody,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7r3k4hywt8rl5hpiwtrq9auq9oieq93
Strona:Anafielas T. 2.djvu/144
100
1074856
3148716
3123955
2022-08-10T14:12:10Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|143}}</noinclude><poem>
Z Inflant mu brat twój, Kniaziu, dopomaga.
Lecz cóż Towciwiłł dać wam, panie, może?
Obietnic wiele, pokłony, nadzieje.
Śpiéwa on pięknie, lecz nie zniesie jaja.
Ubogie Kniazię na Połocku siedzi,
A Litwę kraje, jak swoją częstuje.
Mindows jéj panem, bądźcie wy z nim lepiéj.
Oto wam dary przysyła w zadatek —
Da wam z swych skarbów, wydzieli z swéj ziemi,
Tylko mu wroga spędźcie natrętnego.
Towciwiłł pana swojego raz zdradził,
I was on zdradzi, gdy siły nabierze.
Mindows wam rękę daje, daje szczerze,
A kto na wielkim Kniaziu się zasadził,
Nie będzie wiary swéj w niego żałował. —
:Mówił, a Mistrz go wysłuchał spokojny,
Dary on wdzięcznie od Kniazia przyjmował,
Za przyjaźń bratnią od serca dziękował.
— Cóż, rzekł, gdy Mindows poganin, przymierza
Mieć z nim nie możem, prawa nasze bronią.
Towciwiłł przyjął chrzest niedawno w Rydze,
Brat nasz, i jego trzymamy jak brata.
Nie wzgardzim dary, przyjaźnią sąsiada,
Ale za wiarę tylko wojsko nasze
Wyjść może w pole i bić się z wrogami.
Znak, który widzisz na piersiach wyryty,
Znak to jest wiary i chorągiew boju;
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gupoxm4ef1m89wu1gghii6edjx2brme
Strona:Anafielas T. 2.djvu/145
100
1074857
3148721
3123956
2022-08-10T14:23:52Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|144}}</noinclude><poem>
Gdzie on, — dłoń nasza, gdzie są insze bogi,
Póki sił stanie, my tych ludów wrogi;
A pan wasz, Mindows, uczciż krzyż ten święty?
Zwali bałwany? przyjmie chrzest z swym ludem?
Naówczas oręż nasz jemu w obronie,
I cały Zakon za Mindowsa staje. —
:Mówił, a posły milczeli; do ziemi
Wzrok się ich skłonił, z głowy schylonemi.
I stary Swarno po chwili odpowie.
— Mindows nie wiedział warunków przymierza.
Całemu kraju rzucić ojców wiarę!
To jedno, co pójść w niewolę swych wrogów.
Miałby się z ludem zaprzeć starych Bogów,
Których dziadowie, pradziadowie czcili?
Nie, Mindows tego nigdy nie uczyni,
Choćby miał kraj swój postradać i życie! —
— Wam to on mówił? — spytał Mistrz spokojnie.
— Mówił?! rzekł Swarno — nie, nie mówił słowy,
Lecz trzebaż na to przestrogi i mowy?
Możeż inaczéj Mindows odpowiedzieć? —
:Milczeli wszyscy. Mnich jakiś do ucha
Szeptał Mistrzowi tajemnicze słowa.
Długo Mistrz słuchał, potem odpowiadał,
Zwoływał drugich, umawiał się, radził;
A choć Wargajło nastawiał im ucha,
Mówili jakimś językiem z za morza,
Którego nawet i on nie rozumiał.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jnwe1miqmfpace13fms38lx7fae998g
Strona:Anafielas T. 2.djvu/146
100
1074858
3148723
3123957
2022-08-10T14:25:41Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|145}}</noinclude><poem>
Aż stała rada. Mistrz powstał i rzecze —
— Dzięki za dary, ja sam z odpowiedzią
Do Nowogródka jutro z wami śpieszę;
Bezpieczneż drogi i pewne są szlaki? —
A Linko rzecze — Nie bójcie się, Kniaziu!
Na moją brodę — lasami przejdziemy,
I włos nie spadnie wam, nikomu z głowy,
Jeśli jedziecie z słowami pociechy. —
Śpieszcie, na Bogi, bo Rusin zażarty
Na Nowogródek szarańczą się sunie,
I nie czas może będzie posiłkować,
Gdy tylko grodu zgliszcza zastaniemy! —
— Jadę więc, Mistrz rzekł. — Daniłło do domu
Pociągnął z łupem; głód i ciężkie mrozy
Gnały go ostrzéj niźli wroga strzały.
Teraz nie straszny, a gdy Mindows zechce,
Nigdy Daniłło strasznym mu nie będzie. —
:Słysząc to posły, wznieśli ręce w górę,
I Bogóm swoim dziękowali głośno,
I Kniaziu Mistrzu za dobrą nowinę.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1i4s72iqvta8wvuoe9kzio1pe23t5wk
Strona:Anafielas T. 2.djvu/149
100
1074860
3148725
3123959
2022-08-10T14:26:12Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|148}}</noinclude><poem>
Otwarli wrota. Sam Mindows w podwórcu
Kniazia Andrzeja, dając rękę, witał.
Rozkazał sługóm, by ucztę gotować,
I jak rodzonych Krzyżaków przyjmować.
:Rzekł, spełnion rozkaz. Wnet ogniska wielkie
Niecą na zamku, beczki miodu niosą,
I całe woły pieką się u ogniów,
Dla knechtów, służby i Niemców drużyny.
:Nigdy tak Litwin wroga nie przyjmował.
Dawniéj on mieczem Zakon mniszy witał,
Dawniej kładł stosy, by palić rycerzy; —
Teraz najstarsze wytoczył im miody,
Teraz im łapy opieka niedźwiedzie,
Jelenią pieczeń przyprawia, szpik żubrzy;
Teraz ich głaszcze, teraz im się kłania.
:Wielki Mindowsie! gdzież jest pycha twoja?
Gdzie twa nienawiść, gdzie serce, co wczora
Na widok płaszcza białego tak biło,
Wznosiło ręce, lice czerwieniło?
Gdzie duma twoja? Wróg pod dachem Kniazia,
Mindows go raczy darami i słowy,
Ledwie że przed nim nie uchyla głowy.
:Tak mówią starsi, Bajoras, Smerdowie,
Ciężko wzdychają na Litwy niedolę. —
Na to ci przyszło, Litwo ponękana,
By twoje wrogi z tobą się bratali.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
j7kfd7zg21lx7uqgnd5ydwrs45cyxj1
Strona:Anafielas T. 2.djvu/150
100
1074861
3148727
3123960
2022-08-10T14:30:43Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|149}}</noinclude><poem>
My im pokorni nogi umywali!
O Bogi Litwy! gdzie gniewna twarz wasza?
Czy w niebo teraz, czy na inszą ziemię
Patrzysz? Perkunie! Czy gniew twój nas karze
Niewolą, gorszą niewoli sromotą?! —
:Tak mówią starsi, Bajoras, Smerdowie,
Ciężko wzdychając na Litwy niedolę.
A Mindows Mistrza uracza i gości;
Na jego twarzy oznaki radości;
Po prawéj Niemca przy sobie posadził,
Bliżéj od ognia, na miękkiém wezgłowiu;
Cóś mu po rusku gada, szepcze w ucho,
I dłoń podaje, i marszczy się groźnie,
I znowu czoło jasno wypogadza.
Patrzają Kruhlcy, dziwią się i smucą.
— Kiedyż to Mindows lak był z Niemcem zgodny? —
On, co gdy dawniéj dotknął obcéj dłoni,
Jak gdyby węża spotkał, rękę ściskał,
Gniew buchał słowy, gniew oczyma tryskał.
:I dzień tak cały razem z sobą siedzą,
I drugi mija, jeszcze Niemiec w zamku;
Trzeci się kończy, koni nie siodłają.
A Mindows chodzi po swojéj świetlicy,
Czoło namarszczył, brwi zsunął, wzrok wtopił,
Duma głęboko, co mu Niemiec powié.
W głowie przewraca, za serce się chwyta,
I czasem ręką, jak gdyby odpychał.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q9vlyj6b661mfvanp9bpr9dfztbf801
Strona:Anafielas T. 2.djvu/151
100
1074862
3148730
3123961
2022-08-10T14:32:06Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|150}}</noinclude><poem>
Miota od siebie, to znowu spokojny,
Siedzi i duma. — Bajoras, Kniaziowie,
Sami nie wiedzą, co w Mindowsa głowie.
:A Mistrz mu mówił, zaraz dnia piérwszego —
— Kunigas! z tobą nie będzie przymierze,
Póki ty w swojéj pozostaniesz wierze.
Myśmy tu przyszli, by pogan nawracać,
I krzyż wbić u was, połączyć was z sobą.
Porzuć swą wiarę — wyrzecz się swych Bogów,
My twoi, Kniaziu, bracia, sprzymierzeńce. —
:Mindows się wzdrygnął i odskoczył zrazu.
— Ja! to uczynić! niech zginę z mym ludem! —
Mistrz umilkł, znowu — Nie będzie przymierza,
Rzekł mu; — z pogany prawa drużyć bronią.
Pójdziemy walczyć. Cóż zyskasz? Mindowe!
Co roku będziem twą Litwę plądrować,
Zwiążem się z Rusią, z wszystkich stron uderzym.
Nie dziś, to jutro na Mindowsa tronie
Siądzie Towciwiłł, naszym chrztem obmyty. —
:— Towciwiłł zdrajca — rzekł Kunigas w gniewie;
On po mnie! Nigdy! prędzéj Świętą rzekę
Wróbel wypije; prędzéj dłonią morze
Wyczerpie człowiek, niżli to być może! —
:— Sami widzicie, mówił Mistrz powolnie,
Piérwsza wyprawa zbawiła was ludu;
Zajęte miasta, rozbiegli się wszyscy,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1yekcofyx0v9pkdzqh9itl8wkkwjiec
Strona:Anafielas T. 2.djvu/152
100
1074863
3148731
3123962
2022-08-10T14:32:28Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|151}}</noinclude><poem>
Syn twój u wroga; gdyby nie głód z zimą,
Może dziś Daniłł byłby na tym zamku,
Przy tém ognisku grzał się i ucztował! —
:Mindows wciąż milczał i brew marszczy! czarną.
— Patrzcie, Mistrz mówił, dokoła was krzyże,
Dokoła wiara wszędzie Chrystusowa
Kraje twe, panie, sciska i oblega.
Wszędzie pogańskie skruszono bałwany;
Kniaziowie złote włożyli korony,
Pan nasz, Papież ich Rzymski błogosławił.
I wszyscy, jedném związani przymierzem,
Razem idziemy. — I cóż wasze Bogi?
Alboż was w chwili nieszczęścia broniły?
{{kap|Bóg}} nasz jest większy, nasz {{kap|Bóg, Bóg}} to świata,
Jeden na wszystkich, a to Jego znamię! —
I wskazał na krzyż, — wszystkie siły złamie.
Nasz Zakon, Kniaziu, dowodem jest temu,
Z czémeśmy przyszli, co dziś jest, co będzie.
Czemuż się wasze Bogi nie broniły,
Gdy w Prusiech końmi targano bałwany,
Gdy święte gaje niszczyła siekiera?
:Lepiejby było iść wam z całym światem,
Nie przeciw światu targać się całemu.
Samiście jedni pozostali w błędzie.
Papież nasz, wiarę gdybyście przyjęli,
Ześle obrońców, da wam przyjacieli,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
evzn6ud6s5opkny345ettvi9xti4dhk
Strona:Anafielas T. 2.djvu/153
100
1074864
3148735
3123963
2022-08-10T14:33:55Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|152}}</noinclude><poem>
Na waszą głowę da koronę złotą,
Taką, o jaką ruski Daniłł prosi,
Jaką ma polski Król, inni Królowie.
{{kap|Bóg}} nasz da mądrość, bogactwo i siłę,
{{kap|Bóg}} nasz, — {{kap|Bóg}} wielki, {{kap|Bóg}} nasz, — {{kap|Bóg}} jedyny! —
:— Słuchaj mnie, Niemcze! rzekł Mindows po chwili,
A wiesz ty, co to wyrzec się swéj wiary?
Jam się urodził w niéj, wyrósł, wychował,
Wiara z krwią w ciele, po mych żyłach płynie,
Wiara, to dusza, która żyje we mnie. —
Znam Bogi moje; oni życie drugie
Dadzą po śmierci, z ojcy w Wschodniéj ziemi! —
:— To nasz {{kap|Bóg}} daje, rzekł Mistrz, wieczne życie,
A waszych Bogów kłamliwe są słowa,
Widzieliżeście wracające duchy?
Nieśliż wam ztamtąd nowiny dziadowie?
Nasz Bóg sam zstąpił na ziemię strapioną,
I sam swą wiarę na sercach zaszczepił. —
:Mindows go słuchał. — Nigdy! rzekł z rozpaczą.
Lud mój za swoje da się posiec Bogi,
Lud ich nie rzuci, ja ich nie porzucę!
On powié — Bogów opuścił — my jego.
Stanę się nędznym żebrakiem, tułaczem,
A Poklus ducha przez tysiączne wieki,
Za straszną zbrodnię, w Pragaras piec będzie. —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5j7u21i4thxuiojgrn76zaod12li4yc
Strona:Anafielas T. 2.djvu/154
100
1074865
3148737
3123964
2022-08-10T14:36:55Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|153}}</noinclude><poem>
:A dnia drugiego Mistrz u ognia znowu
Wczorajszą począł z Kunigasem mowę.
O! gdyby nie Ruś, gdyby nie strach wroga,
Mindowsby mieczem usta mu na wieki
Zamknął, i przerwał nienawistne słowa.
Teraz zwalczony milczał, słuchał Niemca,
Choć jego słowa na duszę padały,
Jako grad pada na pola złocone.
Lecz wieczór, kiedy z rogiem miodu w ręku,
Weselszy, śmielszy, o swoich wyprawach
Jął mówić dawnych, o Ryngoldzie ojcu,
Mistrz nic śmiał słowa wtrącić do rozmowy.
Mindowsby jego nie poszczędził głowy.
:Z Mistrzem był czarny mnich jego Zakonu;
Mowę litewską dobrze on rozumiał;
Christjan mu imię, był Mindowsa wieku,
Ale go więcéj życie w murach zjadło,
Niż boje Kniazia; bo lice miał blade,
Twarz chudą, oczy głęboko zapadłe,
I włos już siwy srébrzył się na skroni.
Mnich był pokorny, cichy i łagodny,
Nie znał on gniewu, nie namarszczył twarzy,
Obelgi równo z łagodnemi słowy
Przyjmował milcząc i schylając głowy.
:Już dnia drugiego on za Mistrza mówił,
Często Mindowsa zaczepiał o wiarę,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ak90de7luzceta2axvxv2oe4rx4ztwx
Strona:Anafielas T. 2.djvu/155
100
1074866
3148739
3123965
2022-08-10T14:37:16Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|154}}</noinclude><poem>
Jéj tajemnice, pochodnią wymowy,
Objaśniał ciemnym oczóm poganina.
A Xiężna Marti słuchając, wejrzenia
Zwrócić nie mogła, ani ust otworzyć,
Bo słowa jego szły prosto do duszy,
I w niéj jak pieśni najmilsze dźwięczały.
Kiedy Chrystusa malował im {{kap|Boga}},
I śmierć męczeńską, i życia ofiarę,
Ona płakała, przeklinając zbójców,
Gdy Mindows dziko uśmiechał się tylko.
Nieraz on mowę przerwał Christjanowi,
I Chrześcjańskiemu urągał się {{kap|Bogu}};
Naówczas Marti, w dół spuściwszy oczy,
Jakby za męża swego się wstydziła.
A Christjan, jakby nie słyszał słów jego,
Znowu spokojny nawracać poczynał;
Znów Marti oczy ku niemu się wzniosły,
I podziwieniem, {{Korekta|ciekąwością|ciekawością}} tlały.
:Już dnia trzeciego Mistrz żegnał Mindowsa;
Kunigas jeszcze nie puszczał od siebie.
— Powiedz mi, rzecze, co będzie z przymierza? —
— Przyjm naszą wiarę, Mistrz mu odpowiedział,
Lud twój na wieki wybawisz i siebie
Palrz, wszyscy wkoło już się w krwi obmyli,
Ty jeden jeszcze sam zostałeś z sobą.
Przyjm wiarę naszą — ona daje siłę,
Człowieka wznosi, niepożytym czyni,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
e65hrv0xlxxobpji5nj734n2n0b2qq5
Strona:Anafielas T. 2.djvu/156
100
1074867
3148740
3123966
2022-08-10T14:37:36Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|155}}</noinclude><poem>
Uczy odwrócić i znosić niedolę —
Wrogóm przebaczać. — Co? Mindows zakrzyczał,
Wrogóm przebaczać?! O, zła wiara wasza;
Przebaczyć! żeby z słabego się śmieli! —
— Tak, przerwał Christjan; {{kap|Bóg}} nasz, — {{kap|Bóg}} dobroci,
Krwawéj ofiary nie pragnie od dzieci,
Chce szczęścia wszystkich, zgody i pokoju. —
Bogi twe złe są, im z ludzi ofiary,
Im krwi potrzeba — Perkun wasz najwyższy
Jedną ma rękę zawsze w piorun zbrojną —
Nasz ręce łaski, przebaczeń ma pełne,
Nasz sam za lud swój na krzyżu umiérał,
I w chwili zgonu zabójcóm przebaczył.
Kto wasze Bogi? — bezduszne bałwany,
Ręki ludzkiemi, przez was samych kute;
Nasz Bóg i wody, i te drzewa stworzył,
Które wy czcicie. — O, nawróć się, panie!
Tysiące ludu wyrwiesz z szpon złych duchów! —
— A gdy się ochrzczę, wy mnie wspomożecie?
I wrogów moich wygnacie ode mnie? —
— Tyś nasz naówczas, rzekł Mistrz, my swą siłą
Zasłonim ciebie, a ojciec nasz z Rzymu,
Wszystkim swym synóm dotknąć cię zabroni. —
:I Mindows zamilkł, dumał niespokojny.
— Cóż, rzekł, gdy wiarę mych ojców porzucę,
Co lud mój powié, co rzekną sąsiedzi?! —
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
d3xtvd7wg7n5ubxyclgwbrdxfalznat
Strona:Anafielas T. 2.djvu/157
100
1074868
3148741
3123967
2022-08-10T14:38:02Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|156}}</noinclude><poem>
Że Mindows zdrajca, odstąpił swych Bogów,
I szyję poddał pod stryczek Zakonu. —
— Nie! Mistrz mu Andrzéj, ty większy niż kiedy,
Sławniejszy będziesz od swych przodków, panie!
Wstyd prawdę rzucić, by się fałszu chwytać,
Lecz nie wstyd błędy dla prawdy porzucać.
Pomyśl o wielki, o mądry Mindowe,
Jak na twém czole królewska korona
Pięknieby, jasno nad Litwą świéciła —
Jakbyś był wielkim Monarchą i Królem,
Gdybyś szedł z nami, ze światem szedł całym.
Cóżeś ty teraz? — Jak wyspa wśród morza,
Sam we swych błędach, od ludów zachodu,
Wiarą jak tamą i murem się grodzisz. —
Na was, na pogan, jak na zwierzę dzikie,
Z całego świata na wojny zwołują,
A nikt wam ręki, przymierza nie poda!
Ty zechcesz — skiniesz, i Litwa za tobą
Pójdzie, jak poszła Buś za Włodzimierzem,
Jak Lachy poszli z Królem Mieczysławem.
I tamtych Królów naród błogosławi,
Świat czci ich cały, kości ich wielbione
W świątyniach leżą, przed {{kap|Boga}} obliczem;
Dusze ich stoją u {{kap|Boga}} na niebie —
W koronie światła, szczęśliwości, sławy!
Tobie, Mindowsie, przystało być Litwie,
Gzem byli Rusi Olga z Włodzimierzem,
Polsce Dąbrówka z Mieczysławem Królem. —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kc87ci7t64x14njb7xw2kk6wxmanif5
Strona:Anafielas T. 2.djvu/158
100
1074869
3148742
3123968
2022-08-10T14:38:43Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|157}}</noinclude><poem>
:Mówił Mistrz, Marti z siedzenia powstała,
I nieruchoma pojąc się słuchała,
A rękę męża podejmując zwolna,
Mistrzowi z swoją w milczeniu podała.
Mindows nie cofnął podanej prawicy,
A Mistrzu w oczach radość zabłysnęła.
— Przyjmiesz więc wiarę? o litewski Królu! —
Spytał raz jeszcze. Marti powiedziała —
— Przyjmiem ją, panie, przyjmiemy ją z ludem. —
— Przyjmę, tak! przyjmę, rzekł Mindows Mistrzowi,
By wrogi pożyć, położyć pod nogi,
I zdeptać, zniszczyć, stratować, jak podłe
Robaki, co mi duszę wyjadają. —
:Mnich Christjan klęczał, modlił się za pogan,
Modlił się płacząc, by ich {{kap|Bóg}} oświecił,
I chęć im dawszy, dał władzę pojęcia
Tajemnic wielkich, dał cnoty téj wiary.
Wiedział jak ciężko rozstawać się z wiarą,
Co głaszcząc wszystkie zwierzęce popędy,
Dogadza zemście, rozkoszy nie broni;
Wiedział, jak ciężko zwlec skórę, co wrosła
Na duszy, w latach siły i młodości. —
Modlił się, wiedząc, że cudu potrzeba,
Ufając, że {{kap|Bóg}} da cud jego modłóm.
A gdy wstał, twarz mu świéciła radością,
Siły uczuciem, niebieską nadzieją.
Jął im tłómaczyć wiary tajemnice,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sznsklo0wb4fb3ur8e9szd9n8ussxgp
Strona:Anafielas T. 2.djvu/159
100
1074870
3148743
3123969
2022-08-10T14:42:01Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|158}}</noinclude><poem>
A {{kap|Bóg}} go natchnął, że słowy jasnemi,
Jak słońce w pół dnia, szedł prosto w ich dusze. —
Sam Mindows często ponury wzrok zwracał,
I zadziwiony słuchał Mnicha długo,
A Marti w duchu już wiarę Chrystusa
Przyjęła była — Jéj Christjana mowa,
Nigdy się ciemną i długą nie zdała,
Zawsze pragnęła; gdzie rozumu siły
Słów nie dognały, serce zbiegło z niemi.
I święte słowa przyjęły się w duszy,
Jak ziarno w płodną rolę wyrzucone;
Ledwie jéj łono obejmie nasienie,
Krzew już zielony wybił się nad ziemię,
Rośnie, rozrasta, ku niebu podnosi,
I kwitnie barwy oczom rozkosznemi,
I owoc słodki ustom ludzkim daje.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9fwhslh9zgwl6gy0jp992ndpbeom8zx
Strona:Anafielas T. 2.djvu/160
100
1074871
3148744
3123970
2022-08-10T14:42:24Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|159}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=10px|po=10px|XIX.}}
<poem>
:{{kap|W dwie}} strony lecą wieści rozczochrane:
Jedna z posłami litewskiemi jedzie
Na zachód, o chrzest prosić u Papieża,
I ludy wita braterstwem w Chrystusie;
Druga po Litwie szerzy się, za sobą
Niosąca postrach, łzy i narzekanie,
Bo Mindows Litwie chce Niemiecką wiarę
Narzucić, stare ojców zwalić Bogi.
Słyszy i drży lud, i z zgrozy truchleje,
Słyszą i lecą z tą wieścią kapłani;
A kędy, stając na grobach olbrzymów,
Ludy zwołają, by w nich wzbudzić wiarę,
Wszędzie lud bieży z pałającą piersią,
I klnie Mindowsa, Niemców i Krzyżaki;
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
52rrxfl1wepwui3lvbtkjclg3xk1xoi
Strona:Anafielas T. 2.djvu/161
100
1074872
3148746
3123971
2022-08-10T14:42:58Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|160}}</noinclude><poem>
Na kości ojców, na ojców mogiłach,
Świętą przysięgą wiąże się, że skona
Wprzódy, niżeli uklęknie przed krzyżem.
:Daléj i daléj wieść na Litwę bieży,
A kędy zajdzie, spokojność wyżenie
I łzy zostawia, strach zostawia blady. —
A Wejdaloci z wierzchołka kurhanów,
Głosy wielkiemi lud z puszcz wywołują.
Dymią się. po wsiach ofiarne ogniska,
Kozły ofiarne i kury padają.
Krwią ich skropiony lud z obliczem smutnem,
Wraca się modlić Kobolóm swej chaty.
Jaćwież usłyszał o Mindowsa zdradzie,
I Jaćwież przysiągł dać pod miecz Niemiecki
Prędzéj swą głowę, niż przed krzyżem skłonić;
Pożegnał żonę, precz odepchnął dzieci,
Porwał za oszczep, siedzi w chaty progu,
I czeka walki, i Niemców wygląda.
:Na Żmudzi świętéj nigdy burza letnia,
Co zwali lasy, wybije zasiewy,
Tyle łzów, jęku, strachu nie wzbudziła,
Ile wieść straszna, że Mindows chrzest bierze,
Że posły ciągną do Krewy za morze,
Prosić, ażeby krzyż wbił po nad Litwą.
Wstrzęśli się wszyscy, a starcy mówili —
— Perkun nasz wielki, on spuści pioruny,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pxcrnpcm89k6radp3hlft6de8phcl13
Strona:Anafielas T. 2.djvu/162
100
1074873
3148952
3123972
2022-08-10T19:55:13Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|161}}</noinclude><poem>
I noga Niemców nie wyjdzie ze Żmudzi. —
A Wejdaloci szli rokując klęski,
Strasząc ich głodem, wojnę powiadając,
Ziemi trzęsienia, straszne wód wylewy,
Burze, pioruny, na niewierne ludy.
I drżeli wszyscy. Bajoras po zamkach,
Kunigasowie, starszyzna, lud wiejski,
Każdy drżał; wiary, którą wyssał z mlékiem,
Nie chcąc do piersi przyrosłéj odrzucić.
Tylko po zamkach na Rusi granicy,
Od Lachów brzegu, od niemieckiéj strony,
Starsi, co dawno z obcemi drużyli,
Co żony sobie Chrześcianki brali,
Jednakiém okiem na wszystko patrzali,
Czekali, myśląc — co z ludźmi, to z nami! —
:Lecz nigdy jeszcze od stu lat nie było
Tylu pobożnych u dębu w Romnowe,
Tylu nad morzem u Znicza Praurimy,
Tylu u brzegów świętych rzek i jezior,
Tyłu po starych gajach poświęconych,
Nigdy się tyle ofiar nie składało
W ręce Kapłanów, nigdy u ołtarzy
Tyle się ogniów dzień i noc nie tliło.
Świątyń się mury tłumem opasały,
U brzegów rzeki, pod wierzby staremi,
Siedzieli starzy, nad Litwą płakali,
Młodzi na ojców mogiły wchodzili
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0kvpw67qy1wuxzjgn94qbvph7gkwf08
Strona:Anafielas T. 2.djvu/163
100
1074874
3148953
3123973
2022-08-10T19:55:57Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|162}}</noinclude><poem>
I cienia dziadów na pomoc wołali.
A Burtynikas z gęślą od wsi do wsi
Szli, wyśpiewując swoje Dajnos stare.
Kędy się gęśla ozwała, co żyło,
Biegło na głos jéj, jakby żegnać chcieli
Pamięć lat starych, która w pieśni żyje!
:A Litwa była jak wielkie ognisko,
Kiedy je wodą kobieta zaleje;
Na chwilę spadną płomienie, i czarny
Dym się podniesie, zwijając kłębami —
Wnet buchnął płomień silniejszy niż wprzódy.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2njplg5gj02jam4sy93s21ay1oausxf
Strona:Anafielas T. 2.djvu/164
100
1074875
3148954
3123974
2022-08-10T19:56:28Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|163}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=10px|po=10px|XX.}}
<poem>
:{{kap|Był}} w on czas w Żmudzi Kunigas, Mindowsa
Blizki pokrewny, Trojnata miał imię.
Nigdy z innemi na stryjowskim zamku
Chleba, w gościnie korząc się, nie prosił.
Aniś go widział na wojnie z innemi
U boku pana, na pańskim obozie.
W lasach głębokich, jak zwierz przeżył dziki
Młodość zieloną. Tylko na głos rogów,
Ze swoim ludem sam jeden się gonił;
Gdzie wojna była i krew lać się miała,
Sokołem padał, odlatał sokołem.
Cudzéj nad sobą nie uznawał władzy,
Nie cierpiał pana — on sam panem sobie.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ir99sl74591kzbh3geoqdg2vhve9caa
Strona:Anafielas T. 3.djvu/12
100
1076363
3148747
3128903
2022-08-10T14:43:30Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" /><br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=20px|WITOLDOWE BOJE.}}
{{---|po=20px}}
{{c|w=200%|h=normal|po=10px|I.}}
<poem>
:{{kap|Dla czego}} duchem po rodzinnej ziemi
Błądzę ja zawsze, rozkopując feroby,
I szukam życia zgasłego pod niemi,
Życia wśród prochów, śmierci, wśród żałoby?
:Dla czego idę ze świata upiorem
Na Anafielas, gdzie naddziadów cienie,
Z łukiem na plecach, a w rękach z toporem,
Z siwemi brody, siadłszy na kamienie,
:Płaczą i patrzą ku rodzinnej stronie
Szklannemi oczy, bez łzy i uśmiechu,
Sparłszy na oręż spracowane dłonie,
Sparłszy na ręce piersi bez oddechu?
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pymzx74wquo58l9wwgot2y27ddvxssc
Strona:Anafielas T. 3.djvu/38
100
1076455
3148748
3129138
2022-08-10T14:44:16Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|35}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|V.}}
<poem>
:{{kap|Płyną}} lata jak fale, wiatr losu je wzdyma,
Płyną falą do brzegu, o brzeg się rozbiją,
I rozprysnął się. bałwan, a po nim nic niéma!
Trochę piany, którą się suche piaski myją,
Trochę muszli, i rybek, i bursztynu bryła,
Co się wstydząc przed słońcem, do ziemi zaryła.
Czasem fala o brzegi kiedy się rozbije,
Piany nie pozostawi, nic rzuci bursztynu,
Rozpryśnie się o skały, zimny kamień zmyje
I topielca wyniesie, na postrach dla gminu.
Nikt fali nie policzy, fali nie wywróży,
Pogody nie przepowie, nie przepowie burzy.
:Płyną lata falami na Trockiem zamczysku,
I Biruta nie płacze po Żmudzkiéj rodzinie,
Wieczór tylko w zachodu jaskrawym odbłysku,
Gdy, jak morze, jeziora świecą fale sinie,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rulvoll26xco91adpom4qxqwkoda7do
Strona:Anafielas T. 3.djvu/48
100
1076628
3148750
3129452
2022-08-10T14:45:09Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|45}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|VII.}}
<poem>
:{{kap|Ryngoldzie}} wielki! dobrze Litwie było
Pod twemi skrzydły w jedno wzrastać ciało.
W Mindowsa ręku jeszcze się łączyło,
Co po nim tylko rozpadać się miało.
Syn mścić śmierć ojca zrzucił suknie mnisze,
Lecz jemu w boju klasztorne zacisze
Śmiało się jeszcze. Ni serca ni dłoni
Nie miał mnich zemstą za ojca zagrzany.
Ni sił ojczyznę z złéj podzwignąć toni,
Sąsiady zwalczyć, upokorzyć pany.
Napróżno na koń siadł z szłykiem na głowie.
Śmieli się z mnicha Rycerza, Kniaziowie,
I jednéj nocy w Włodzimierza grodzie
Miecz zdradny w piersi bezbronne posłali;
Krew upłynęła ostatnia w cnym rodzie,
Oni się ciesząc, na bezpańską gnali
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4m9xvm8mo13vczrnj89vc5t5m2srucd
Strona:Anafielas T. 3.djvu/46
100
1076629
3148749
3129453
2022-08-10T14:44:39Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|43}}</noinclude><poem>
::::Kołyszą tak bohatera,
::::Pogan bogi, Anioł Boży,
::::Ich pieśń serce mu otwiera,
::::Pieśń anielska nie otworzy.
:::::I płakał łzami duch w bieli
::::A czarne duchy się śmieli.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kkf90h3qy6maimnygx84ylsblvmsz9g
Strona:Anafielas T. 3.djvu/62
100
1076765
3148752
3129697
2022-08-10T14:48:39Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|59}}</noinclude><poem>
Wróciłem, ale nie spoczywać gnuśnie.
Kiejstut spokojnie bez zemsty, nie uśnie.
:Rzekł, i do swoich bieży, ludzi woła,
Nie kładł się w łoże, nie usiadł do stoła,
Witolda ręce odepchnął, nie słucha
Biruty cicho szepcącéj do ucha,
Aby na jutro swą zemstę odłożył.
Stary Kunigas odmłodniał i ożył.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kkuylxwai8w3ilpwwlvkugobbzj3eqf
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/351
100
1076945
3148939
3130189
2022-08-10T19:45:33Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|51}}</noinclude>głowę Muszyński, smuci mnie tylko nabrane przekonanie, że tu prawie nieodzownie komedję grać potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi raz znowu zwracałem się do nauczycielskiego chleba, i nie lepiéj mi się udało, teraz go już probować nie myślę.<br>
{{tab}}— Ale ba... przerwał Narębski zawsze łakomy na opowiadania, mówże no mów, jakeś drugi raz pojechał i powrócił raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze...<br>
{{tab}}— Niestety, zanadto ból świeży jeszcze, abym się zdobył na wesołe o nim opowiadanie, rzekł Teoś, a historja krótka i pospolita... Nastręczyło mi się miejsce na wsi, niepomny pierwszego zawodu przyjąłem je. Tu już nie trzy ciotki sprzymierzone aljansem świętym, ale całkiem inną przeciwko sobie znalazłem koalicję.<br>
{{tab}}Poczciwy szlachcic, który mnie wezwał dla zajęcia się wychowaniem dwóch synów i trzech córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie człowiek, skutkiem odosobnienia tak był zardzewiały, tak zaufany, że sprowadzając sobie nauczyciela z War-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
26x0y9djjkf9muiy0huwa1z3tsv96i8
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/352
100
1076947
3148941
3130191
2022-08-10T19:47:07Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|52}}</noinclude>szawy, dostanie człowieka który mu przyjdzie z grammatyką, historją i językami, ale ''tabula rasa'' bez żadnych własnych przekonań, iż od razu począł sobie ze mną, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, coby był na pamięć umiał Homera, jak z posłuszném narzędziem i oficjalistą obowiązanym nie miéć ni głowy ni serca. Już mu się to od razu niepodobało, żem pierwszego dnia wyrzekł jasno zasady od których nie mogłem odstąpić, i żem biorąc parę tysięcy złotych za to by uczyć, chciał zachować jeszcze niezależność i zagwarantować nienaruszalność sumienia. Dzieci miałem wychowywać wedle programmu ojca, matki, stryja, i księdza proboszcza, a nie wedle mojego własnego — dwa te zadania trudno się jakoś z sobą godziły.<br>
{{tab}}Jam chciał miéć z nich ludzi, oni głównie szlachtę po dawnemu z zasadami wyosobnienia i zamknięcia w ciasnych pojęciach jednéj klassy, krwią, posłannikiem, ideą, szlachetnością dźwigniętéj na stanowisko wyłączne.<br>
{{tab}}Powtarzam panu, nie byli to źli ludzie, ale<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
foi0sv318wf1dg5lyiplgc23xjfbkzm
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/353
100
1076948
3148942
3130193
2022-08-10T19:47:50Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|53}}</noinclude>się urodzili w purpurowych togach patrycjuszowskich, których zrzucić nie chcieli, nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz dniach, dało mi się uczuć, że nie łatwo pogodzę się z niemi, wszakże nie rozpaczałem jeszcze, alem postrzegł wkrótce, iż gdzie nie ma żadnéj spójni i wspólności choćby jednéj idei, tam zgoda niepodobieństwem.<br>
{{tab}}Starałem się zejść w rozprawach z niemi do zasad chrześcijańskich, dowodząc im że je zapoznają... spodziewałem się, że choć ewangelicznym prawdom nie zaprzeczą; okazało się wszakże, iż te prawdy brali ku swemu pożytkowi na odwrót. Naprzykład chcieli pokory, ale ją nakazywali drugim względem siebie, żądali pobłażania, ale nie myśleli go praktykować, tylko z niego korzystać; unosili się nad miłością chrześcijańską, ale pragnęli by ich kochano i poświęcano się dla nich, a o wzajemności mowy nie było.<br>
{{tab}}Z tych zasad wychodząc, sądzili że za dwa tysiące złotych kupują sobie prawo nietylko rozrządzać czasem moim i pracą, ale kierować przekonaniem, naginać moje myśli, po-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nq79pt4q41nakvtl601a14h886qu82b
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/354
100
1076949
3148944
3130196
2022-08-10T19:48:54Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|54}}</noinclude>sługiwać się wreszcie mną jak niewolnikiem używając i nadużywając.<br>
{{tab}}Tym razem koalicję stworzył ojciec, chcący przedewszystkiém być głową absolutną domu, matka która w nim widziała wyrocznię i ksiądz proboszcz przyjaciel domu zacny człowiek, ale zacofany i w średniowiecznym porządku świata widzący ideał teraźniejszości i przyszłości. Dysputa była {{Korekta|niepodobienstwem|niepodobieństwem}}, bośmy się rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyjąć nie mogłem, które odemnie znowu przyjęto tylko za dowód niebezpiecznéj demagogii i nieukorzonego ducha. Starano się więc nie rozprawiając zgnieść mnie wymaganiami... zastosowałem się do nich w słusznéj mierze, gdy ją przeszły, stanąłem jak ściana żelazna. Sprobowano przełamać opór, byłem niezwyciężony... Proboszcz uznał mnie obłąkanym, oddając sprawiedliwość moim zasadom, że w nich trochę prawdy na okraszenie mnóstwa błędów znajdował, i gdym odmówił wpajania w dzieci tego czego nie uznawałem za dobre, skłóciliśmy się mocno. Szło o to<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
k6z34nxsnblz5g853c28y69t1o180bp
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/355
100
1076952
3148945
3130197
2022-08-10T19:49:47Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|55}}</noinclude>żem był do kwartału dobyć obowiązany, trzymano się tego z początku, potem gdy codzień życie dla obu stron stawało się nieznośniejszem, a każde słowo rodziło spory kończące się okrutnemi gniewy, musiałem wreszcie ustąpić.<br>
{{tab}}Wina po trosze jest moja, przyznaję... ale dużo w tem i położenia nauczyciela domowego. Machiny żądać po nim niepodobna, cierpieć zaś wroga swoich przekonań, pojmuję, że się nie godzi. Rodzice chcą mieć dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbliżyć ku sobie... tamci mają za sobą prawo rodzicielskie, ten głębokie przekonanie... zgoda nie możliwa. W szkołach gdzie nauczanie idzie trybem przez kraj przyjętym i dla wszystkich jednym, usuwa się ta niedogodność, w domu potrzeba dobierać nauczycieli do koloru swoich zasad. Państwo X. sądzili po staremu, że człowiek co bierze dwa tysiące, wyrzeka się siebie, sumienia i wszelkiéj osobistéj inicjatywy, musieliśmy się więc rozstać, gdy ja wcale inaczéj obowiązki człowieka pojmować przywykłem. Otóż jak i dla<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bxcyu5wto0mswsnzh80aairiskzlqr0
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/356
100
1076955
3148946
3130203
2022-08-10T19:50:15Z
Anwar2
10102
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Zetzecik" />{{c|56}}</noinclude>czego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za płatnego sługę nie chciałem uchodzić, musiałem z niego ustąpić.<br>
{{tab}}Teraz znowu jestem na bruku, mówił daléj Teoś, jak pan widzisz, nie mając co począć z sobą.<br>
{{tab}}— Ależ to nie może być... byś z taką energją jaką w tobie widzę, rady sobie nie dał.<br>
{{tab}}— Różnie bywa, rzekł Teoś... ale nie mówmy lepiéj o tem.<br>
{{tab}}— Owszem mówmy, mówmy, — przerwał Narębski...<br>
{{tab}}— Wierz mi pan, że mówić o czem nie ma... po chwili z oznaką zniechęcenia dorzucił Muszyński — czuję że jestem na fałszywéj drodze, ale dziś zawrócić się niepodobna, wychowanie nie usposobiło mnie do niczego wyłączniéj, z biedy muszę być literatem. W pojęciach o pracy umysłowéj jest podobno jeden wielki fałsz zasadniczy. Rzucają się do niéj większéj części ludzie bez chleba i przyszłości, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy, lub praca głodem zamarza. W porządniéj i logiczniéj urządzonem społe-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pqtc6zcsh8g2u2ipxlxvscnr2a4wfe7
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/357
100
1076956
3148947
3130201
2022-08-10T19:51:06Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|57}}</noinclude>czeństwie, zakazanem by niemal być musiało obierać zawód taki, bez kwalifikacji niezależności; żądałbym dla literata kaucji takiéj przynajmniéj by z głodu nie umarł i choćby jaką taką suknię na grzbiecie miał zabezpieczoną. Bogaty może pracować łatwo i oddać się cały pracy niewdzięcznéj, bo jeśli gdzie to tu dwóm naraz panom służyć nie można.<br>
{{tab}}— Tak, ale jeśli się czuje powołanie.<br>
{{tab}}— Jeśli się je czuje gorąco... mówię może przeciwko sobie — to się walczy i nie stęka... Na nieszczęście często bez powołania wewnętrznego, bez tego głosu który wyznacza drogę, obiera się ją tylko w fałszywem przekonaniu, że ona prowadzi do chleba i sławy razem, a nie otrzymuje się ani razowéj kromki pierwszego, ani osuszka drugiéj.<br>
{{tab}}Na tem rozmowa chwilę została przerwana; pan Feliks spójrzał, westchnął, byłby mówił może bo miał nawet w téj chwili wiele myśli, ale mu się leniło ust otwierać i długo dowodzić, uspokoił się więc wewnętrznie argumentem, że pewnie by Muszyńskiego nie przekonał, i spytał tylko:<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
iykqtwuo53ermdz2tsim3wu21jzxemg
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/358
100
1076957
3148950
3130202
2022-08-10T19:54:09Z
Anwar2
10102
/* Uwierzytelniona */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="4" user="Anwar2" />{{c|58}}</noinclude>{{tab}}— Cóż więc poczniesz kochany Teosin?<br>
{{tab}}— O tem jeszcze dobrze sam nie wiem, odparł młody chłopiec, pójdę zapewne drogą obraną szczęśliwie czy niefortunnie, choć wiem że nie zajdę daleko. To co widzę, nie zraża mnie, czuję że to epoka przejścia nie tylko w ideach ale w ludziach, że runie co stać nie warto, a lepsze nastąpi, że sumienie zapanować musi, a komedja skończy się wreszcie, gdy kurtyna podarta na brudną zapadnie scenę.<br>
{{tab}}— Ale tym czasem? dodał przyjaciel... słuchaj no... ot tak, szczerze... bo ja cię kocham, czyby ci czem dopomódz, podeprzéć, popchnąć nie można? ułatwić drogi? zawiązać stosunki? mów... uczyniłbym chętnie cokolwiek jest w mojéj mocy...<br>
{{tab}}Ofiara zrobiona była po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który niedopuszcza obrazy, a wywołuje wdzięczność.<br>
{{tab}}Teosiowi łza zakręciła się w oku, ale głowę podniósł, potrząsł czołem i biorąc za rękę Narębskiego odpowiedział z godnością:<br>
{{tab}}— Rozumiem ofiarę, ale spodziewam się,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3fr9062mw5q4jvyx7rvnrffx49n9u15
Strona:Anafielas T. 3.djvu/82
100
1077114
3148758
3130462
2022-08-10T14:53:59Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|79}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XII.}}
<poem>
:{{kap|Troki}} i Wilno sąsiadują z sobą,
Blizkie, jak serca Olgerda, Kiejstuta.
Tyle lat oni i bojów przeżyli,
A nigdy chmura na braterstwa niebie
Burzą i gromem im nie zagroziła.
Dzieci chowają, w puściźnie im drogą
Przyjaźń na serca wszczepiając młodzieńcze,
Bo Litwie zgody potrzeba i siły,
I rąk, coby ją ściśnięte broniły.
Olgerd i Kiejstut, jak dwa palce dłoni,
Związani z sobą; nic ich nie rozdzieli.
Kiejstut przed starszym siwą głowę kłoni,
Lecz Olgerd serce dla brata otwiera.
I mówi Kiejstut Witoldowi swemu:
— Pomnij, rodzeństwo Olgerdowe, synu,
Bracia to twoi; zgoda między wami,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jy0mdjpdxn9ys9rziabo3316pnqdhan
Strona:Anafielas T. 3.djvu/76
100
1077119
3148757
3130467
2022-08-10T14:53:21Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|73}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XI.}}
<poem>
:{{kap|Dość}} jednéj rany na ciało,
Dość jednéj na duszę rany,
Dv człek i szczęścia przeszłego
Zapomniał, i dni pogody.
Cóż, gdy boleść niezgojona,
Mową raną się podwoi,
Nowy ból wpije do łona?
Wówczas rozpaczą targany,
Człowiek śmierci tylko wola,
I końca wzywa męczarni;
A każda chwila, co płynie,
Równa się wiekom, tak długa!
:Kiejstut zamknięty w ciemnicy,
Wlepił krwawe oczy w ziemię,
Nie jęczy, ani wyrzeka,
Milczący śmierci swéj czeka,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0m2xsyk7vm0absuz11pkrjuq1r2cib3
Strona:Anafielas T. 3.djvu/68
100
1077126
3148755
3130474
2022-08-10T14:52:28Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|65}}</noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|X.}}
<poem>
:{{kap|Na}} Johannisbergskim grodzie
Cicho, spokojnie; wieść żadna
Braci i mnichów nie mięsza.
Idą z jutrzni, z paciórkami,
I ziewają, pomrukują,
To na niebo poglądają,
To do siebie cóś przemówią;
Jedni w łowy się wybrali,
Drudzy w pogan sioła idą
Za daniną, za zbiegami;
Kilka starców tylko w chórze
Nóci pieśń rozbitą piersią.
Nagle wrzaski, krzyk, popłochy,
Wrota z trzaskiem zamykają,
Wszyscy pędzą się na mury,
Nawet starce z chóru biegą,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5dwwfc4ah3a1xs26ulvknitcg926r5c
Strona:Anafielas T. 3.djvu/66
100
1077127
3148754
3130475
2022-08-10T14:52:02Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|63}}</noinclude><poem>
:Kiejstut już płynie. On stoi u brzega,
Załamał ręce, twarz mu żądzą pała,
Żądzą młodzieńczą. Odmowa podżega.
Matka, co stała opodal, słuchała,
W drżące objęcia swego syna wzięła,
I milcząc, płacząc, do piersi cisnęła.
:On pobiegł ukryć wstyd i żałość swoją;
Niewolnik, wyspę obieżał dokoła,
Siadł na łódź, z łukiem nie mogąc i zbroją
Walczyć, chce z wodą, i na sługi wola,
I płynie w lasy ze zwierzem bojować,
Aby krwi dostać i boju skosztować.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
isqiqqczbdd7zlbc61xwcg1i3r4s3s0
Strona:Anafielas T. 3.djvu/64
100
1077129
3148753
3130477
2022-08-10T14:49:19Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|61}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|IX.}}
<poem>
:{{kap|Rannemi}} brzaski niebo świeci wschodnie,
Cicho na ziemi, wesoło, pogodnie,
Ptacy śpiéwają, drzewa szumią w lesie,
Jezioro srébrną pianę na brzeg niesie.
Któżby pomyślał o zemście, o wojnie,
Kiedy tak lubo, cicho, tak spokojnie?
:O! próżno świat się w wdzięczną stroi ciszę,
Ptacy śpiewają i perlą się rosy,
W złocistą szalę stroją się niebiosy!
Czyż to zranioną duszę ukołysze?
Czyliż to zemstę wrzącą uspokoi,
Która krwi pragnie, krwią się tylko poi? —
:Kiejstut na konia siada biedź za wrogiem;
Żony nie żegnał, nie uściskał dziecka,
Ani z domowym pożegnał się progiem.
Jemu na myśli tylko krew niemiecka,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0usb7x0nmtja9wqmb5wjqexm26953ej
Strona:Anafielas T. 3.djvu/92
100
1077168
3148759
3130571
2022-08-10T14:54:29Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|89}}</noinclude><poem>
Podpala nowe i pustoszy sioła.
:::Prussy do Mistrza swojego
:::Z żałobą i płaczem biegą,
:::Kraj cały o pomoc woła.
Stanęły wojska pod Rudawskim grodem,
:::Dwa rozsypane mrowiska:
:::Kiejstut, Olgerd idą przodem,
:::I chorągiew Mistrza błyska.
Oczyma zetkną się, siły swe liczą;
:::Krzyżak krew przelaną mierzy,
:::Litwin się cieszy zdobyczą;
:::Wnet ufiec w ufiec uderzy.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9h9npvghiw5us5j71rixr3s8qql5wr3
Strona:Anafielas T. 3.djvu/94
100
1077169
3148764
3130572
2022-08-10T14:59:46Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|91}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XIV.}}
<poem>
:{{kap|Stanęły}}, patrzą dwa wojska na siebie,
Oczyma wodze lud zebrany liczą.
Kiejstut i Olgerd po sobie spojrzeli,
Potém na synów niespokojnym wzrokiem.
— Bitwa to krwawa, bój nielada będzie!
Młodym ptaszętom zatrudne to pole.
Odprawmy dzieci, niech jadą do domu. —
— Odprawić! — Witold do ojca zawoła —
Uciec przed bitwą z sercem pełném sromu!
Lepsza śmierć, ojcze, niż hańba tak sroga! —
Jagiełło milczał, Olgerd milczał stary,
I Kiejstut umilkł. Wtém Winrych do boju
Dał znak, i ciężkie zastępy stalowe
Na lewe skrzydło Olgerda uderzą.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nw1mucrirrn0hq1aah8eamvywol5kh1
Strona:Anafielas T. 3.djvu/96
100
1077171
3148776
3130574
2022-08-10T16:01:02Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|93}}</noinclude><poem>
Już mężny Kuno Hatlenstein na ręku
Krzyżackiéj braci wielką oddal duszę;
Schindekopf goni za wojskiem Kiejstuta,
Lecz w sercu strzała uwięzia litewska,
I do Labtawa nie dobiegł za niemi,
I skonał mężny pod rany ciężkiemi.
:Jeszcze podziśdzień krzyż od wieków wbity,
Pomnik zwycięztwa krwią opłaconego,
Stoi i smutnie pogląda ku Litwie,
Stoi i smutnie powiada o bitwie.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2u4viugyox4q7dbq7oh59ejv1bqjss6
Strona:Anafielas T. 3.djvu/98
100
1077172
3148777
3130575
2022-08-10T16:01:37Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|95}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XV.}}
<poem>
:{{kap|U Kniazia}} Światosława, na Smoleńskim grodzie,
Rośnie Xiężniczka piękna, jak słońce o wschodzie,
Hoża, jak ranne słońce, gdy się z mgły wybija.
Rumiane lice Anny i oczy jéj jasne,
Jako słońce poranku; a kosy jéj długie,
Jak promienie słoneczne, gdy świat opasują
I w uścisku złocistym do serca go tulą.
Xiężna ją, jako dziecko jedyne, w pieszczotach,
Na kolanach piosenką i skazką kołysze,
Karmi ją białym chlebem, słodkiemi potrawy,
Ubiera ją we kwiaty i kraśne korale,
Włosy jéj to rozplata, to czesze i plecie,
To rozpuszcza puklami po białych ramionach.
Żadne jéj tak nie było ukochaném dziecię,
Żadne tak wypieszczone, nie wzrosło lak hożo.
A strzegli ją od skwaru, strzegli ją od chłodu,
Na nią, jak na źrenicę swoich ocz patrzali.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
lmfggbc67mfvnv1nisaizs2ivwajjmr
Strona:Anafielas T. 3.djvu/120
100
1077383
3148813
3131007
2022-08-10T16:33:39Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|117}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XIX.}}
<poem>
:{{kap|Smutno}} na Wilnie! Olgerd zwołał braci
Ze syny swemi, żeby ich pożegnać,
I róg Alusu ostatni wychylić,
Dłonią ich wyschłą ścisnąć raz ostatni.
:Olgerda oczy sen już wieczny mruży.
Dosyć mu boju; żyć już nie chce dłużéj;
Synóm dorosłym i bracióm zostawi
Litwę na rękach, a starszemu swemu
Wilno stolicę i nad braćmi władzę.
:Na Turzéj górze Olgerd stary siedzi,
Po Świętéj patrzy grobowéj dolinie,
Stos nakłaść kazał i braci wygląda.
Na Swintorozie bierwiona sosnowe
I dęby walą ze świętego gaju.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f9819vx0ncchmvxfpwqkhiij3kzaggb
Strona:Anafielas T. 3.djvu/118
100
1077384
3148812
3131008
2022-08-10T16:33:01Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|115}}</noinclude><poem>
Chce Kowno ubiedz. Nadnieraeńskie włości
:::Leżą pustynią dokoła,
Po polach świecą krwawe trupów kości,
:::I spalone sterczą sioła.
Krwawą łzą Kiejstut płacze klęski swojéj;
:::Witold go prosi: — Daj ludzi!
Krzyżak bezpieczny zwycięztwem się poi,
:::Niech go krzyk rzezi obudzi! —
I zbiera swoich, na Prussy napada,
:::W Insterburskie ciągnie włości:
Sam zamek wzięty, płomień go dojada,
:::Rozdarte kraju wnętrzności!
Z łupami z piérwszéj powrócił wyprawy
:::Witold, jeńców wiodąc mnogo.
— Patrzaj, Kiejstucie, czylim syn twój prawy
:::Licz ludzi, czy braknie kogo? —
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
r06o1samyvak2vbkr1ndgfo2jb6a3rp
Strona:Anafielas T. 3.djvu/132
100
1077839
3148815
3131808
2022-08-10T16:34:31Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|129}}</noinclude><poem>
Na jego ręce podarki rozdaje,
Które Wojdyłło przez połowę kraje;
Ujmując łaski, srogości podwaja.
:Biada ci, Litwo, w służebniczych ręku
Biada wam, bracia! i wam, sługi stare!
Podły się sługa na Xiążąt odgraża,
I w szale dumy, któréj granic niéma,
Sięga po władzę, a prawego Pana
W kobiecych dumać komnatach zasadził.
:Biada ci, Litwo! jak biada domowi,
Gdzie słudzy rządzą, i do uszu pańskich
Nosząc wieść, podli niechęcą ku swoim,
A serce pańskie dla siebie wykradną.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a0jbhsx5rw8bs0ymkp5z8kt7w33cwz6
Strona:Anafielas T. 3.djvu/134
100
1077840
3148816
3131809
2022-08-10T16:35:07Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|131}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XXI.}}
<poem>
:{{kap|Prędko}} śmierci Olgerdowéj
Wieść za siedém przeszła ziemi;
Nieprzyjaciel się nią cieszy,
I miecz ostrzy, i lud zbiera.
A Xiążęta zniechęcone
Uciekają, Moskiewskiemu
Czołem biją, woje wiodą
Na spokojną Ruś Jagiełły.
Dymitr i Andrzej we Pskowie,
W Perejasławiu już siedzą,
Starodub dobywać idą;
Tylko Orda ich hamuje,
Tatar na cudach zatrzymał.
:Zakon także na Krzyżową
Prędko zebrał się wyprawę.
Xiążę Albert z Austryj idzie;
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ig6ym4pj5ovbkafahqfr8dhe0moykz7
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/59
100
1078141
3149024
3132687
2022-08-10T21:19:57Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>tajemnicze kryjówki drugich, wymagały równéj odwagi i zręczności jak i przebiegłości. Strzelec wybrawszy się w góry, zaskoczony mgłą lub niespodzianie spadłym śniegiem, nieraz całe tygodnie wśród nich przepędzał zagrożony głodową śmiercią, jeżeli skończył się zapas żywności, a promień słońca nie rozproszył gęstéj mgły wszystkie szczyty i doliny zalegającéj. A jednak nie zważali oni na te niebezpieczeństwa i z upodobaniem rozpowiadają o podobnych wyprawach. Ta namiętność do polowania, wzrastająca w miarę trudności i niebezpieczeństw, groziła zupełném wytępieniem kóz i świstaków. Dopiero komisyja fizyjograficzna Tow. Nauk. Krak. wzięła w opiekę biedne zwierzęta i po wielu zabiegach i staraniach, uzyskała w r. 1869 ustawę sejmową zabraniającą polowania na kozy i świstaki pod karą pieniężną. Zostawione w spokoju i bezpieczeństwie przez parę lat ostatnich kozy, rozmnożyły się znacznie; zeszłéj zimy widziano je już nawet około Czerwonego Wierchu i Giewontu, gdzie dawniéj nie ośmielały się przebywać, jako w miejscach dostępniejszych i bliżéj ludzkich mieszkań położonych.<br>
{{tab}}Góral posiada w wysokim stopniu poetyczne uczucie piękności przyrody tak olbrzymiéj i zdumiewającéj w górach. On nie jest obojętnym widzem otaczających go cudów; on sobie w nich lubuje, ceni je, pyszni się niemi jakby dziedzictwem swojem. Piosnki ich pasterskie malują nieraz bardzo żywo i poetycznie wdzięki gór, dolin i polan strojnych kwieciem; urok cudowności otacza jeziora, mnóstwo podań i legend do każdéj niemal wiąże się skały, do każdego potoku i źródła. Osnową ich jest zazwyczaj natychmiastowa kara boża za jakiś występek, o któréj świadczą dotąd dla przestrogi ludzi, bądźto skamieniały jęczmień, bądźto dziwacznych kształtów skały i drzewa, bądź nareszcie duch pokutujący na miejscu dokonanéj zbrodni, lub coś podobnego;<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1deafzfacvr3rfj90rntq5upne5iva6
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/60
100
1078142
3149033
3132688
2022-08-10T21:22:49Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>daléj skarby ukryte w najniebezpieczniejszych miejscach, lub przygody zbójców którzy przed niedawnemi jeszcze czasy, wałęsali się po górach. Strzygi, Upiory, Boginki, Dziwożony, Wilkołaki, Djaszki (szatany), ważną także grają rolę w tych powieściach, z najgłębszą rozpowiadanych wiarą.<br>
{{tab}}Nie wiadomo skąd urosło pomiędzy Podhalanami podanie o niezmiernych skarbach ukrytych w Tatrach, gdyż wszelkie dotąd czynione poszukiwania, okazują przeciwnie wielkie pod tym względem ubóstwo tych gór, w których prócz żelaza, inne kruszce w tak małéj znajdują się ilości, że nieopłaciłyby kosztów wydobywania. Znam rodzinę w Zakopaném posiadającą jakąś cząstkę ''Ornaku'', polany w Kościelisku. Ojciec téj rodziny pracując w Kuźnicach, dowiedział się od pewnego górnika, niemylnego niby sposobu wynajdywania srebra. Żyła srebrna, według jego opowiadania, jestto jakby korzeń rozrosły w łonie skały, wystrzelający na wierzch łodygą i kwiatem. Tym kwiatem jest pewien gatunek kamienia; kopiąc za tą wskazówką, z pewnością natrafi się na żyłę srebra. Taki kwiat znalazł ów gazda na swojéj polanie i wziąwszy pozwolenie od urzędu górniczego, rozpoczął nadzwyczaj mozolne poszukiwania. Wśród téj pracy śmierć go zaskoczyła. Na śmiertelném będąc łożu, zaklinał swoję rodzinę, aby się nie zrażała żadnemi trudnościami i kosztami, ale prowadziła daléj rozpoczętą robotę, gdyż wszystko się opłaci bogactwem srebrnego korzenia. Jakoż pozostała wdowa przenikniona religijną wiarą w obietnice męża, przez kilka lat nie szczędziła znacznego nakładu jakiego wymagało łamanie twardéj opoki; sprzedała krowy, zapożyczyła się nawet, a srebra jak niema tak niema. Już się zdawało bliskiém odkrycie skarbu, ale zabrakło pieniędzy, nikt nie chciał pożyczyć na tak niepewną hipotekę i zaprzestano roboty.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1nfvv1if9ubil70dqccp1ynb9ze33s1
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/61
100
1078143
3149044
3143092
2022-08-10T21:29:04Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Prócz tych naturalnych skarbów, bujna wyobraźnia górali w każdéj niemal niedostępnéj skale mieści niesłychane bogactwa, których strzegą złe lub dobre duchy. Przystęp do tych skarbów jest zazwyczaj bardzo trudny, wymagający wielkiéj odwagi tak fizycznéj jak moralnéj, oraz spełnienia warunków prawie niepodobnych do wykonania. Wiele podań w tym względzie, jaśniejących prawdziwą poezyją, przytoczył Goszczyński w pięknym swoim opisie Podhalan, do którego odsyłam ciekawych bliższych szczegółów. Zeiszner, w przedmowie do „Pieśni ludu Podhalan“, w któréj bardzo zajmująco skreślił charakter, sposób życia i obyczaje górali, wspomina także o podaniach tyczących się skarbów w Tatrach ukrytych. Być może, iż udało się komu znaleść kiedyś pieniądze zakopane w górach przez dawnych zbójników, i stąd podanie o skarbach zaklętych. Dotąd po dolinach i polanach widują górale palące się pieniądze. W takiem miejscu należy kopać, a pewno się skarb znajdzie. Znam gazdę w Zakopaném bardzo poczciwego i pracowitego człowieka, który kilka razy szukał skarbów w miejscu tak wskazaném, ale dotąd nie znalazł innych nad te, których nabywa codziennie w kowalskiéj kuźni własną pracą i zręcznością.<br>
{{tab}}Wyobrażenia górali o zbójectwie różnią się zupełnie od naszych. ''Zbójnik'' jest dla nich niejako uosobieniem odwagi, siły, zręczności, dzikiéj piękności i szlachetności rycerskiéj. Zostać ''zbójcą'', czyli jak oni powiadają, ''iść na zbój'', uchodziło za coś szlachetnego, za jakieś odznaczenie się przynoszące sławę. Téj ich sympatyi do zbójników dowodzą ich piosnki i opowiadania, w których zbójnicy występują jako bohaterowie, będący zbiorem wszelkich zalet i przymiotów tak zewnętrznych jak wewnętrznych. Najcelniejszym takim bohaterem nietylko u naszych Podhalan, ale i u węgierskich Słowaków jest ''Janoszyk''. Olbrzymi wzrost, uroda, siła {{pp|nad|ludzka}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5jt9mo2yrs7a59klni9mysuypsnmf4p
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/62
100
1078144
3149053
3132690
2022-08-10T21:32:22Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|nad|ludzka}}, niezrównana odwaga, rozum, dobroć, szlachetność, a obok tego tajemniczy związek ze światem nadprzyrodzonym, czynią z niego istotę doskonałą, niemal cudowną, ideał zbójcy dla górali. Opowiadają oni o jego pobożności, miłosierdziu dla biednych, których obdarowywał skarbami zdobytemi na bogatych; sławią jego odwagę, pokazują ślady jego przebywania w Tatrach, skały, na których obiadował, jaskinie, które mu służyły za schronienie. Żył on ku końcowi przeszłego stulecia, miał być rodem ze Spiża, broił najwięcéj w Tatrach i przyległych miasteczkach, zapuszczał się na Orawę i Liptów, gdzie nakoniec złapany i w Mikołaszu powieszony został. Podhalanie jednak nie przyznają Janoszykowi tak haniebnego końca; powiadają, że umarł śmiercią naturalną, a olbrzymie kości jego znaleziono w pewnéj jaskini w dolinie Kościeliskiéj.<br>
{{tab}}Przed niedawnemi jeszcze czasy zdarzali się zbójnicy w Tatrach. Nie trzeba sobie jednak wystawiać, żeby to byli owi zbójcy okrutni, o jakich nam prawią gminne powiastki, lub złodzieje kradnący co się zdarzy. Zazwyczaj obawa kary za jakie małe przewinienie, lub chęć naśladowania owych bohaterów, których sława brzmi na całém Podhalu, skłaniała górali do udawania się na zbój. Pojedynczo lub w kilku napadali oni na szałasy, a nastraszywszy bacę i juhasów, zabierali oszczypki, gotowali w mleku barana, którąto potrawę za największy uważają przysmak, i wyprawiali wesołą ucztę, w któréj brali udział i juhasy. Zbójnicy napadali téż czasem i podróżnych, zwłaszcza kupców na gościńcach.<br>
{{tab}}W ten sposób opisują Goszczyński i Zeiszner tych rycerskich bohaterów Podhala, o których teraz wcale nie słychać, tak że podróżny z zupełném bezpieczeństwem może zapuścić się w góry, nawet sam z przewodnikiem.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jlxt5iwk02lr88ckpea2b0go3o2pzo2
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/63
100
1078145
3149060
3132700
2022-08-10T21:36:56Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Górale, ceniąc i czując piękność i wspaniałość swych gór, bardzo są temu radzi, gdy ktoś obcy równie je podziwia. Ileżto razy pytali nas, po co przyjechaliśmy do Tatrów? Odpowiedź, że dla przypatrzenia się tym pięknym górom, bynajmniéj ich nie zadziwiała; mówili wprawdzie: „I cóż tu widzieć? tu tylko ''skale'' (kamienie) i nic więcéj; w mieście przecież daleko piękniéj i weseléj“, ale mówili to widocznie, aby wywołać nowe pochwały dla gór ukochanych. Z jakiémże zadowoleniem przysłuchiwali się tym pochwałom, dodając zarazem swoje spostrzeżenia malujące trafnie, a nawet poetycznie gór piękności. „U nas“ mówią „kraj bardzo zdrowy, bo zimny; prawda, że ziemia płona, chleb się u nas kończy, ale za to woda zaczyna. Jużto wody nam Pan Bóg nie poskąpił! Ta téżto woda i powietrze nas trzyma.“ I prawdę mówią; nie ma zapewne okolicy, gdzieby mniéj panowało chorób, gdzieby mniejsza była śmiertelność. Przez kilka tygodni zwykłego pobytu naszego w Zakopaném, na 3000 ludności, umierało zaledwie kilkoro i to po większéj części podeszłego wieku, albo przypadkową śmiercią, lub nareszcie dzieci na ospę. Cholera i inne epidemije nie znane tu zupełnie; jedyną panującą chorobą bywa czerwonka, pochodząca zazwyczaj z jedzenia zielenin, szczególniéj grochu i gruszek. Ale i ta choroba nie jest tutaj tak niebezpieczną, jak bywa u nas po wsiach, z wyjątkiem dzieci, których tu bardzo wiele na nię umiera.<br>
{{tab}}Jak już kilkakrotnie wspomniałam, niepłodność ziemi, tudzież długa zima a krótkie lato, nie sprzyjają rolnictwu. Zamożni nawet gazdowie nie mogą się wyżywić z własnego pola; jeżdżą po ''siacie'' (zboże) do Krakowa i Sącza, a najczęściéj do Kezmarku. Cóż dopiero mówić o biednych! ''Grule'' (ziemniaki) jałowe lub z mlekiem, ''kluska'' lub ''bryja'' z owsianéj mąki, w lecie rozmaite ''huby'' (grzyby) w kilka minut ugotowane i zaprawione<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
oo0wppo58ufhva34uu0ui8f5ntx809z
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/64
100
1078146
3149065
3132701
2022-08-10T21:39:52Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>mąką, wreszcie placki owsiane lub kukurydzane, z kupowanéj na Spiżu kukurydzy, w popiele pieczone, zwane ''moskalami'', są codziennym ich posiłkiem. Ale góral nie wiele dba o to; ubiór porządny, chata duża i piękna, oto główny przedmiot jego starania.<br>
{{tab}}Jaki taki zarobek znajdowali dawniéj w Kuźnicach, jużto pracując w ''baniach'' (kopalniach), jako ''hawiarze'' (górnicy), jużto jako robotnicy przy fabrykach, już wreszcie wożąc żelazną rudę z Magóry, Tomanowéj, Dziewiątéj i innych gór, w których znajdują się kopalnie tego kruszcu. Teraz fabryki te bardzo podupadły, a zatém i zarobku przy nich mało. Z nastaniem lata udawali się Podhalanie na koźbę najwięcéj do Kongresówki, gdzie rok rocznie miewali w pewnych miejscach robotę. Od paru lat otworzył się im lepszy zarobek na Węgrzech; w zeszłym roku szczególniéj, bardzo wielu pracowało przy kolei podtatrzańskiéj. Niektórzy Zakopianie trudnią się także furmanką od czasu jak więcéj osób jeździ dla zwiedzenia Tatrów lub na żentycę do Zakopanego.<br>
{{tab}}W dawnych czasach nierównie lepszy byt kwitnął w podhalskich siołach. Okolice te nie znały srogich klęsk wojny ani ciężaru służby wojskowéj. Królowie przywilejami swymi stwierdzali nadania tutejszym wieśniakom czynione. Ze zmianą okoliczności zmieniło się wszystko; zawikłane, trudne do rozstrzygnienia procesa, po kilkadziesiąt lat trwające, niszczą lud biedny, któremu z dawnych czasów pozostało tylko wspomnienie lepszéj doli, i pargaminy królewską opatrzone pieczęcią, które z największém poszanowaniem dotąd przechowuje.<br>
{{tab}}Górale pomimo znanéj skrzętności, zapobiegliwości i przemysłowości swojéj, są dosyć leniwi i ociężali, wszystkie domowe zatrudnienia zdają na kobiety. Gazda w jasny dzień leży sobie wygodnie na łóżku, a gaździna<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mn3bvxy5x14nkjcmbfe833bi5uv8o7q
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/65
100
1078147
3149070
3132702
2022-08-10T21:42:29Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>prowadzi konia na paszę, poi go, w nocy nawet pilnuje pasącego się na pastwisku. Ona nieraz wytacza wóz, lub go składa, zaprzęga i tym podobnemi męzkiemi trudni się robotami. Nie jestto jednak ogólnie przyjętym zwyczajem, i mężczyźni bywają bardzo gospodarni i pracowici.<br>
{{tab}}Wielkie umiarkowanie tak w jedzeniu jak w napojach, chroni lud ten od nędzy i jest źródłem dobrego bytu jaki tu ogólnie widzieć się daje. Trzeźwość jest powszechnym przymiotem zakopiańskich górali; nałogowych pijaków prawie niema, przynajmniéj pomiędzy gospodarzami. Karczma w dzień powszedni stoi pusta, w niedzielę dopiero gdy się poschodzą juhasy i miejscowe ''łycaki'' (eleganci, fircyki), i trochę sobie podochocą piwem lub wódką, zaczyna się hulanka kończąca się czasem kłótnią i bitką. Wielka żywość i porywczość są wrodzone góralom: stąd o byle co przychodzi pomiędzy nimi do kłótni. Ale ten gniew nie trwa długo; jak się prędko wszczyna, tak téż prędko się kończy. Dwaj kmotrowie poczubiwszy się aż do krwi i guzów, nazajutrz schodzą się w najlepszéj zgodzie i najspokojniéj rozmawiają o wczorajszéj bitce. Nieprzyjaźni, zawiści, a tém bardziéj zemsty, całkiem tu nieznają. Przez kilkanaście lat bywania naszego w Zakopaném, ani tu ani w okolicy, nie słyszałam o podpaleniu gdzieindziéj tak pospolitém. W ogóle pożary bardzo rzadko się wydarzają, a z podpalenia nigdy.<br>
{{tab}}Jak wielką wagę ma u tutejszych górali nie tylko ślub, ale nawet proste przyrzeczenie wstrzemięźliwości, niech służy za dowód następujący przykład. W jednéj z naszych wycieczek w góry, przyszedłszy do szałasu, zabraliśmy się do zgotowania herbaty. Wiedząc że niektórzy górale, zwłaszcza przewodnicy chociaż nie piją wódki któréj się wyrzekali, używają jednak araku, bez pytania nalaliśmy go do herbaty naszemu {{pp|przewodni|kowi}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jilnnvenmliuocvjzll43ukb2h1p2bg
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/66
100
1078148
3149075
3143095
2022-08-10T21:45:18Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|przewodni|kowi}}. Ten zaledwie przytknął do ust szklankę, zawołał prawie z płaczem: „Co ja téż zrobiłem! To herbata z arakiem!“ — Czyście się wyrzekali araku? — „Nie, ja się nie wyrzekałem, ale już od kilkunastu lat nie piję. Na chrzcinach, na weselach, przymuszali mię nieraz, chcieli gwałtem wlewać w gardło, a przecież mię nie skusili, i teraz dopiero trzeba było takiego nieszczęścia!“ Biedny Maciéj był prawie w rozpaczy. Uspokajaliśmy go wystawiając że w tém niema grzechu, gdyż tego nie zrobił umyślnie, że Bóg czytający w sercu ludzkiém, wie że to najniewinniejsza pomyłka, że gdyby nawet było to grzechem, jużby go zmazał tak serdecznym żalem. Wszystko napróżno, Maciéj niczém pocieszyć się nie dał. Gdym go przepraszała za to że mimowolnie sprawiliśmy mu tyle zmartwienia, „Wyście nic nie winni, ale mój nos, że on téż nie poczuł pierwéj tego araku!“ Długo siedział z głową podpartą na ręku, zafrasowany, jakby go największe spotkało nieszczęście, nareszcie wyszedł z szałasu, a po chwilce powrócił, mówiąc że krew mu się puściła nosem. Nie wiem czy to był naturalny upływ krwi w skutek gorąca i utrudzenia, czyli téż, co prawdopodobniéj, Maciéj potężnym kułakiem ukarał winowajcę, aby krwią jego obmyć przewinienie; dość że potém uspokoił się cokolwiek i czasem tylko wśród rozmowy wspominał swoje nieszczęście. Nie wyszło mu jednak z pamięci mimowolne złamanie danéj Bogu obietnicy; w rok potém jeszcze z ubolewaniem powtarzał: „Dotąd darować sobie nie mogę, żem ja nie poczuł tego araku.“<br>
{{tab}}Niestety może niezadługo trudno będzie o podobny przykład w Zakopaném, bo coraz liczniéj osiedlające się tutaj żydostwo, korzystając z wolności szynkowania trunków, rozpoi lud, a dopomogą mu panowie turyści. Ci to bowiem postępowi ludzie, namawiają a nawet przymuszają przewodników do picia wódki, wybijając im<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
aysjdzkurcqnyeie4lewd764wuuq5ib
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/67
100
1078149
3149085
3143054
2022-08-10T21:51:19Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>z głowy przesądy i skrupuły, i biorąc na swoje sumienie odpowiedzialność za złamanie ślubu. Czy zechcą także odpowiadać za skutki pijaństwa?<br>
{{tab}}Głównym i zaiste najpiękniejszym rysem charakteru górali jest ich miłość dla rodzinnéj ziemi, w któréj nieskończenie przewyższają mieszkańców równin. Nic w świecie nie skłoni górala do opuszczenia dobrowolnie rodzinnego kątka. Zmuszony głodem do szukania zarobku w żyźniejszych okolicach, schodzi na równiny bądźto nad Wisłę, bądź na Węgry, zawsze jednak powraca do wsi rodzinnéj stęskniony za swemi górami, za wyborną wodą, za czystém powietrzem, nawet za słotą i burzą. Trzeba ich widzieć gdy w końcu lata powracają do domu z ciężko zapracowanym groszem. Co to za radość w ich twarzach i wesołych śpiewkach, któremi witają swoje Hale! Powracając ze Zakopanego, często spotykaliśmy po drodze takie wesołe gromadki. Nieraz poprzedzał je skrzypek, a w takt muzyki przyśpiewywali i podskakiwali górale, choć z kosą i grabiami na ramieniu a tłómaczkiem na plecach, bo ich ożywiał widok gór i nadzieja rychłego powitania stęsknionéj rodziny. Kilkadniowe nawet oddalenie, ma już wpływ na ich zdrowie i usposobienie, już tęsknią za swemi stronami. Miasto nie wabi ich bynajmniéj wygodami swemi, owszem żałują jego mieszkańców, że uwięzieni w murach, nawet nieba nie widzą tak blisko jak w górach, na których to lazurowe sklepienie wspierać się zdaje.<br>
{{tab}}Własną pracą, przemysłem i rządnością zapewniwszy sobie jaki taki byt na tak niewdzięcznéj ziemi, górale są tém niejako dumni, lekceważą mieszkańców równin cierpiących niedostatek i nędzę wśród najżyzniejszych łanów, nazywają ich z pogardą ''Lachami'' i o ile możności najmniéj wchodzą z nimi w stósunki. Wzięci do wojska, zapędzeni w dalekie strony, tęsknią za {{pp|ro|dzinną}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
olifyp5q2vchjgbfzbb6fhb5i93jdrb
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/68
100
1078150
3149092
3132705
2022-08-10T21:54:30Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|ro|dzinną}} zagrodą; niejeden ciężko się rozniemoże i dopiero powrót do gór przywraca mu zdrowie. Ten święty ogień tchnieniem samego Boga w prawych rozniecony sercach, to wzniosłe, szlachetne uczucie, które nas rozrzewnia w góralach i do szacunku naszego nadaje im prawo, jest dla nich drogim talizmanem przeciw skażeniu, na jakie są narażeni, czyto służąc wojskowo, czy téż tułając się po obcych stronach wśród ludzi, u których już dawno zaginęła poczciwa prostota. Służba wojskowa, stanie na kwaterach po miastach, gdzie tyle zwodniczych a zgubnych ponęt ciągnie niedoświadczonego prostaczka w przepaść zepsucia, jest dla górali szkołą, w któréj nabywają znajomości ludzi i świata, doświadczenia, trafniejszego o rzeczach sądu, nie tracąc pierwotnéj poczciwości, bo miłość rodzinnéj ziemi, rodzinnych zwyczajów, stoi na straży ich serca i wszelkim obcym wpływom broni przystępu. Nie słychać tu niemieckiego „ja“ tak niemile rażącego, które na powiślu galicyjskiem i u bieskidowych górali, szpeci piękną naszą mowę, a jest nabytkiem przyniesionym z wojska, który przez nawyknienie przeszedł do całéj ludności.<br>
{{tab}}Znałam kilku wysłużonych żołnierzy w Zakopaném; wszyscy odznaczali się prawością, rzadkim rozsądkiem i żywszém jeszcze przywiązaniem do stron ojczystych; żaden z nich nie tęsknił za uciechami miejskiego życia. Gazda, w którego chacie mieszkaliśmy, dwa lata służył w wojsku; z powodu ciągłéj słabości uwolniono go na jakiś czas od czynnéj służby i w parę miesięcy powietrze górskie wróciło mu zdrowie, którego dać nie mogły lekarstwa i dobry byt w wojsku. Młody ten człowiek przez cały czas swéj służby, postu nie złamał, wódki nie wziął w usta, nie postał na żadnéj hulance w karczmie, a za powrotem do domu nietylko że sam był najspokojniejszym, najlepszych obyczajów, ale ganił<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q4eqyqcavk6vzwu1ocow861pcyw0lbw
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/69
100
1078151
3149100
3132709
2022-08-10T22:00:03Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>i napominał tych, u których dostrzegł najmniejsze uchybienie w tym względzie. Biedak poległ pod Solferino.<br>
{{tab}}Czas téż powiedzieć coś w szczególności o góralkach, lubo niektóre zalety mężczyzn i ich są udziałem. Kobiety tutejsze w ogólności mniéj są przystojne niż mężczyźni; zdarzają się jednak pomiędzy niemi prawdziwe i doskonałe piękności. Rysy ich twarzy zazwyczaj drobne, oczy najczęściéj niebieskie, czasem czarne, pełne ognia i życia; nad niemi wąziutka brew pięknym zatoczona łukiem. Jedna w drugą mają zęby prześliczne, białe i równe jak perły. Cera ich twarzy zazwyczaj blada, lekkim tylko okraszona rumieńcem, wzrost mierny, kibić smukła i kształtna, noga i ręka małe.<br>
{{tab}}Ubiór ich składa spodnica bardzo fałdzista, dłuższa niż u naszych wieśniaczek, bądźto z perkalu w jasne kwiaty, bądź z muślinu lub kolorowéj wełnianéj materyi, a czasem nawet jedwabna. Zapaska muślinowa biała, haftowana kolorową bawełną, czasem czarna jedwabna obszywana czerwonemi lub zielonemi wstążkami. Gorset zgrabny i wcięty nieraz z bardzo bogatéj, złotem i srebrem haftowanéj materyi, z przodu zapinany na guziczki. Koszula biała i cienka z bardzo szerokiemi rękawami, czerwoną wstążeczką związana pod szyją ozdobioną mnóstwem korali lub paciorków, od których spada na piersi krzyżyk lub medalik, zwany ''agnuskiem''. Zamożniejsze, a raczéj większe elegantki, noszą u koszuli wielki haftowany kołnierz, wyłożony na ramiona. Włosy z przodu gładko umuskane, dziewczęta splatają w jeden warkocz, bogatą związany wstęgą; mężatki plotą dwa warkocze spadające na ramiona. Jak jedne tak drugie okrywają głowę kolorową chustką wełnianą lub jedwabną, którą zwięzują pod brodą, a koniec spuszczają na plecy. Od wielkiego stroju ''czepią się'' t. j. tiulową suto haftowaną chustkę wiążą na sposób wieśniaczek z okolic Krakowa. Obuwiem ich są trzewiki,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
py5nhv0qvz9umurbsbrrvug7o4ade2t
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/70
100
1078152
3149107
3132710
2022-08-10T22:04:29Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>lub zgrabne żółte buciki na wysokich korkach. Muślinowy rańtuch, zarzucony na ramiona, lub piękna wełniana chustka w żywych kolorach, dopełnia świątecznego ubioru góralki. Na codzień noszą zazwyczaj szafirowe spódnice, zapaski zaś, najczęściéj tego samego koloru, lub zupełnie czarne, zarzucają na plecy. Od ciemnéj spódniczki i białéj choć grubéj koszuli, pięknie odbija czerwona bawełniana chusteczka, którą osłaniają głowę. Prawie wszystkie noszą ''serdaki'' takież same jak mężczyźni i nie zdejmują ich przez całe lato. Kto zna zmienność powietrza pod Tatrami, nie bardzo się temu zadziwi. W czasie bowiem największego upału kiedy pot kroplami występuje na czoło, powstaje tu nieraz wiatr tak chłodny, że serdak nie jest zbytecznym. Deszcz także bardzo częstym tu gościem, a czasem tak nagłym i niespodzianym, że lepiéj być zawsze gotowym na jego przyjęcie, t.j. {{Korekta|za opatrzonym|zaopatrzonym}} w grubsze odzienie. W zimie używają góralki kożuchów za kolana sięgających, a bogate gaździne, noszą sukmanki z ponsowego sukna, podbite i obłożone barankami, a suto ozdobione potrzebami ze srebrnych galonów.<br>
{{tab}}Jak już wspomniałam kobiety tutejsze nierównie są pracowitsze, niż mężczyźni; prócz domowego gospodarstwa, w którém, biorą na siebie często zatrudnienia męzkie, każda niemal nietylko przędzie, ale tka płótno na domową potrzebę, a często i na przedaż. Nietylko koszule, nieraz bardzo cienkie i białe, ale spodnice i poszwy na pościel, są ich własnéj roboty<ref name="str70">Sposób postępowania ze lnem na Podhalu, różni się od używanego w naszych okolicach; opiszę go więc pokrótce. Zaledwie len okwitnie i główki nasienne cokolwiek pożółkną, wybierają go i powiązany w snopki, zwożą do stodoły lub szopy. Tegożsamego dnia ''rafają'' t. j. obrywają główki za pomocą narzędzia zwanego ''rafem''. Są to żelazne zęby wprawione pionowo w deskę; na tych zębach</ref>. Płótno {{pp|prze|znaczone}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
e2tksb7pgcwcf3gkt8hnky8l0m9di4c
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/71
100
1078153
3149108
3132711
2022-08-10T22:07:32Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|prze|znaczone}} na ten użytek, dają do farbierza w Poroninie. Farbuje on je na kolor ciemno-szafirowy, wybijając białe wzorki, niekiedy bardzo gustowne i delikatne. Sukno tkają po największéj części także kobiety, gdyż mężczyźni bardzo rzadko trudnią się tkactwem. Niektóre tkają prócz tego bardzo trwałe a nawet ładne derki w białe i ciemne kraty.<br>
{{tab}}Prawie każda umie szyć a nawet haftować i prócz gorsetów, wymagających już krawieckiéj umiejętności, sama szyje cały swój ubiór, w czém wielką mają wyższość nad naszemi wieśniaczkami, z których część większa nie umie igły wziąść do ręki.<br>
{{tab}}Ubiór ich zaleca się wielką czystością, szkoda tylko, że téj czystości nie utrzymują tak starannie w domu, szczególniéj w naczyniu. Stroje lubią niezmiernie; skarby świata oddałyby za parę sznurków ''pacierzy'' (paciorków) lub kawałek wstążki. Nietylko młode, ale i starsze są bardzo żywe i wesołe; najmniejszy żart, jedno nic nieznaczące słówko, do serdecznego pobudza je śmiechu. Młode bywają zalotne, lekkomyślne i płoche, co niekorzystnie wpływa na ich obyczaje. Charakter góralek w ogóle jest łagodny; często znaleść u nich można uczucia tak delikatne i tkliwe, że zawstydzićby mogły nie jednę z naszych dam salonowych, roztkliwiających się z wyegzaltowaną czułością nad urojonemi nieszczęściami, a na istotne cierpienia bliźnich suchém spoglądających okiem.<br>
<ref follow="str70">przeczesują len i tym sposobem oddzielają nie tylko główki, ale po części i chwasty. Główki suszą na strychu, len zaś moczą w czystéj, bieżącéj wodzie, któréj tu obficie dostarczają potoki. Po trzech tygodniach wyjmują len z moczydła i rozkładają na trawie dla przesuszenia i przebielenia. Len tak przyrządzony daje {{Korekta|włóknonierównie|włókno nierównie}} bielsze i mocniejsze niż wtedy, gdy dojrzewa i czernieje na pniu, a potém gnije w stojącéj wodzie.</ref><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tsbj9yxksud1dmxpfj1n5zy5t0qqyj0
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/72
100
1078226
3149109
3133294
2022-08-10T22:10:42Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Nie mogę się powstrzymać od przytoczenia tu kilku przykładów prawdziwéj tkliwości macierzyńskiego serca. Przed kilku laty wybrano na leśnego młodego górala, dla którego ten urząd mógł być bardzo korzystnym. Zaledwie ta wiadomość doszła do jego matki, pobiegła na plebanią płacząc i załamując ręce, jakby ją największe nieszczęście spotkało. „Mój Boże, jaby chciała, żeby moi synowie byli tak jak słońce, a tu teraz Kuba może się ''zuczy'' napijać, będzie krzywdził i obdzierał ludzi, albo znowu panom nie dogodzi!“ Tak zawodziła biedna matka w trwodze o cnotę syna zagrożoną na ślizkim urzędzie. Chciała koniecznie aby podziękował, ale już było zapóźno, Kuba musiał być leśnym przez rok; poczciwy chłopak nie naraził się jednak nikomu, i nie rozpił się wcale. Zacna ta kobieta owdowiawszy zawcześnie, wychowała trzech swoich synów w największéj poczciwości i bogobojności. Jak tylko dostrzegła najlżejszy cień, najdrobniejszy pyłek w tém ''swojém słońcu'', póty płakała, lamentowała, póki owéj plamki nie zmyła. To téż wszyscy trzej są wzorem nieskażonéj prawości, poczciwości i zacności pod każdym względem, a czując co winni matce, prawdziwém przywiązaniem i wdzięcznością odpłacali jéj starania. Przed kilku laty, cnotliwa ta matka przeniosła się do lepszego życia; w pół roku potém, najstarszy z jéj synów, ojciec kilkorga dzieci, będąc w Krakowie, przyszedł nas odwiedzić. Po zwykłém powitaniu: „Niech będzie pochwalony!“ pierwsze jego słowa były: „No jużem bez matki!“ Nigdy nie zapomnę tego głębokiego i rzewnego uczucia z jakiém wyrzekł te słowa, a potém długo, długo rozpowiadał nam o matce dla któréj serce jego zawsze było otwarte, dla któréj nie miał żadnéj tajemnicy, bo w każdym razie ona mu najlepiéj poradzić umiała. „Takiéj matki jak nasza, nikt jeszcze nie miał“, powiedział w końcu z westchnieniem.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
724f5ysv66o7fipoab58mep5qop4su3
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/73
100
1078232
3149110
3133301
2022-08-10T22:14:57Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>Ta to dobra kobieta wraz z bratową swoją równie poczciwą i zacną niewiastą, najtkliwszém współczuciem otaczała żonę szanownego naszego historyka Augusta Bielowskiego, która przed kilku laty po stracie siedemnastoletniéj a już ostatniéj córki, bawiła przez parę tygodni w Zakopaném, dla pokrzepienia nadwątlonego zdrowia. One pocieszały nieszczęśliwą matkę, a słowa ich proste, tchnące gorącém uczuciem religijném, wlewały kojący balsam w serce okropnym ciosem zranione. Ś. p. p. Bielowska nieraz potém wspominała z wdzięcznością te poczciwe kobiety, zasyłając im życzliwe pozdrowienie. One nawzajem, co rok pytały nas z najserdeczniejszą troskliwością jak się ma „ta biedna, strasznie zamartwiona Pani?“<br>
{{tab}}Przed kilku laty bawiła w Zakopanem pani H...... znana z dobroczynności. Chcąc przyjść w pomoc ubogim rodzicom obarczonym liczném potomstwem, oświadczyła, że weźmie na opiekę kilkanaścioro dzieci, którym obowięzuje się dać sposób do życia. Gdy ta wieść rozeszła się po wsi, wiele matek z radością chciało oddać swe dzieci; ale po parodniowym rozmyśle, zapał ostygł. Jakże tu oddać dziecko gdzieś daleko za oczy i może nie zobaczyć go więcéj? „Maćka bym nie dała, on już wielki, zdola paść, ale tego próżniaka małą Hankę, to niechby i wzięli; toby ino ciągle jadło, a tu jak przyjdzie przednowek, nie ma co dać“, mówiła biedna góralka głaszcząc jasną główkę kilkoletniéj dziewczynki. „Ej i jejbym nie dała, przecieżby mi się bez niéj ''kotwiło''. Żeby to było bliżéj, żeby to można czasem zajrzeć na to, ale to jeszcze takie małe, toby się nawet nie umiało domówić o jadło. Niech ta lepiéj rośnie w domu.“ I łzy stanęły jéj w oczach. Wyszedłszy na przechadzkę, spotykam młodą, znajomą mi kobietę, z dzieckiem na ręku, płaczącą rzewnie. Cóż wam to, pytam, czegóż płaczecie? „A to idę do żyda, kupiłam<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rergie1mmhh5tuasrq3mrl0rfjdmmmk
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/74
100
1078233
3149111
3133302
2022-08-10T22:19:03Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>trzewiczki dla dziecka, bo ta pani chce go wziąść, a mnie przecież tak żal.“ Tam będzie dobrze waszéj małéj, pani jéj już nie opuści, a jak podrośnie to i do was będzie mogła powrócić i wy na nią zajrzycie. „Kiedy się strasznie boję, żeby się dziecko nie zaterało.“ Była to biedna wyrobnica, żyjąca z dnia na dzień, dla któréj dziecko prawdziwym było ciężarem. Parę tygodni trwały narady, kilkoro dzieci już z pewnością miano oddać w opiekę pani H., ale w miarę jak się przybliżał dzień ich odjazdu, miłość rodzicielska brała górę nad zimnym rozsądkiem doradzającym korzystać ze sposobności polepszenia losu i dobre chęci pani H. spełzły prawie na niczém; o ile mi wiadomo, zaledwie jedno czy dwoje dzieci wyjechało ze Zakopanego.<br>
{{tab}}A ileżto przykładów małżeńskiego przywiązania, troskliwych starań w chorobie, czułéj opieki nad sierotami, delikatności w opatrywaniu ran, i innych tym podobnych dowodów tkliwości serca, ciśnie mi się pod pióro! Nie {{Korekta|skończyłam|skończyłabym}} prędko, gdybym chciała wyliczać wszystkie, których naocznym byłam świadkiem. O zaiste jeżeli gdzie, to tu można zawołać ze ś. p. ks. Antoniewiczem: „A to mówią że ci ludzie czucia nie mają! Oj mają, ale wtenczas gdy im potrzeba, nie dla parady, aby się z niém popisywać; tylko że to uczucie niezrozumiane, boleśnie zawsze zranione, kryje się i tai w sercu, jak potok górski w skałach. Ale w chwilach ważnych, z całą potęgą na jaw się okazuje i wszystkim wykrzyk podziwienia wywołuje. Ktoby się spodziewał iż pod tą lichą siermięgą takie serce!“<ref>Listy z Zakonu str. 23.</ref><br>
{{tab}}Uważałam że w Zakopaném związki rodzinne są w ogóle nierównie ściślejsze i serdeczniejsze niż u naszych wieśniaków. Uczynność sąsiedzka w jednę rodzinę wiąże wieś całą. Wyjąwszy najzamożniejszych gazdów<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sgnxwdxwuaygai0wid592ysi9zofr5m
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/75
100
1078235
3149112
3133307
2022-08-10T22:23:06Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>którzy przy wielkiém gospodarstwie nie mogą się obejść bez najemników, wszyscy inni pomagają sobie wzajemnie bez zapłaty. Ten ma konie, więc na wiosnę zorze rolę biednéj wdowie, ona mu za to sadzi i okopuje grule. Ów skosi łąkę sąsiadowi, ten nawzajem pomoże mu grabić lub zwozić. Gdy przyjdzie wybierać i rafać len, wszystkie sąsiadki i krewne kolejno pomagają sobie. Rafanie lnu jest tu uważane za pewien rodzaj zabawy i przeciąga się zwykle późno w noc; wesołe żarty, śmiechy, czasem muzyka i śpiewki, towarzyszą robocie. Nie można się dosyć nacieszyć i nadziwić zgodą i poszanowaniem własności jakie tu powszechnie panują. Nie słychać nigdy o tych tak pospolitych kradzieżach w polu, nie widać nigdzie owych budek w których po całych nocach stróżują u nas ziemniaków, grochu lub kapusty; tu wszystko bezpieczne, bo najlepszą strażą jest sumienie poczciwego ludu wiernego moralnéj zasadzie: Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło. Polany i łąki mają zazwyczaj po kilku właścicieli; gdy przyjdzie pora sianokosu, koszą i suszą wspólnie trawę, i dzielą się dopiero sianem, wiążąc je w płachty. Wszystko odbywa się zgodnie, bez kłótni i zazdrości.<br>
{{tab}}W oświacie wielką także wyższość mają górale nad naszymi wieśniakami. Wszyscy młodsi, a szczególniéj kobiety, umieją czytać; wielu oddaje synów swoich do szkół, i żadnych nie szczędzi wysileń, byle ich doprowadzić do duchownego stanu, będącego u nich w wielkiém poważaniu. Teraźniejsze jednak urządzenie szkół na zasadzie bezwyznaniowości, i częste lekceważenie, a nawet otwarte szyderstwa z religii i moralności, jakiego sobie pozwalają wobec młodzieży ''postępowi'' profesorowie, odstręcza od nauki lud głęboko wierzący. „Wolę ja żeby mój syn umiał tylko czytać i pisać, niż żeby miał wyjść na takiego niedowiarka, jak ci mądrzy panowie po miastach“ mówi niejeden poczciwy ojciec.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
idbmyyy0ydy9rbn7beesmwjomhbwb0t
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/76
100
1078236
3149113
3133312
2022-08-10T22:26:58Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Podhalanie tak czują potrzebę nauki, że nie przestając na szkołach parafialnych, z których nie wszystkie dzieci mogą korzystać dla bardzo znacznéj nieraz odległości od kościoła, z własnéj chęci opłacają nauczycieli lub nauczycielki, którzy w najętéj na ten cel izbie, przez zimę uczą dzieci czytać, pisać i katechizmu, a oraz przygotowują je do pierwszéj spowiedzi. Temi {{Korekta|improwiżowanemi|improwizowanemi}} pedagogami bywają: prosty góral lub góralka, znani z pobożności i dobrych obyczajów.<br>
{{tab}}Bardzo ujmuje do tego ludu, jego serdeczność, gościnność i uprzejmość. Żaden nie przejdzie nie powitawszy przechodnia obyczajem religijnym; czyto przed deszczem schronisz się do jego domu, czyto po jakim wstąpisz interesie, tak ci rad, żeś wszedł pod dach jego, jakbyś mu największą wyświadczył łaskę. Zapytani o drogę, wskażą ją zaraz najdokładniéj, poprowadzą chętnie kawałek i jeszcze dziękują, jakby nie nam, ale im się dogodność zrobiła.<br>
{{tab}}Tak mężczyźni jak kobiety są bardzo ciekawi, pogadankę lubią niezmiernie; jestto najlepszy sposób ujęcia sobie ich serca; największą pochwałą, jaką dać mogą obcemu, jest gdy powiedzą, że ''gwarny'', t. j. rozmowny. I nie trudno zaiste zasłużyć sobie na tę pochwałę, bo rozmowa z tym ludem bardzo miła, gdyż nie odstręcza od niego ani gburowatość, ani ciemnota i gruba niewiadomość; owszem, tak w obejściu jak w mowie, górale nierównie więcéj mają ogłady od naszych wieśniaków, a ich rozsądek i trafny sąd o rzeczach nieraz zadziwia.<br>
{{tab}}Wdzięczność jest powszechnym przymiotem tutejszych górali. Pamiętają oni długo słówko pociechy, współczucia, dobréj rady lub jakiś mały datek w potrzebie i starają się wywdzięczyć przy każdéj sposobności. Otwarci, wylani, pełni prostoty, łatwo się przywięzują do każdego, w kim dostrzegą przychylność dla<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cb9asmgudvu64c5sxnm8zq65vdjiy77
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/77
100
1078260
3149114
3133371
2022-08-10T22:30:28Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>siebie. Gdyśmy odjeżdżali z Zakopanego, jakże serdecznie nas zawsze żegnali, jak zapraszali, namawiali, aby przyjechać na przyszłe lato! Za przybyciem w następnym roku, witali nas tak radośnie, jakby najlepszych przyjaciół. Wstyd mię było doprawdy tych oznak pamięci i przywiązania poczciwego ludu, dla którego nie uczyniliśmy nic zgoła, bo do tego najmniejszéj nie mieliśmy sposobności. Chyba że poczciwi górale odgadli i zrozumieli w sercach naszych tę miłość i najserdeczniejszą życzliwość, jaką dla nich zachowamy na zawsze, bo godni tego.<br>
{{tab}}Jak już wspomniałam wyżéj, od dwudziestu pięciu dopiero lat Zakopane stanowi osobną parafiją. Łatwo sobie wystawić, jak smutne było położenie biednego ludu, który oddalony od kościoła, pozbawiony prawie zupełnie nauki słowa bożego, skutkiem tego zaniedbywał obowiązki religii, których ścisłe wypełnienie nietylko że jest wiecznego szczęścia rękojmią, ale i w troskach doczesnego życia najpewniejszą przynosi pociechę. Górale zakopiańscy bardzo téż umieją cenić szczęście i błogosławieństwo, jakie na nich spływa z ubożuchnego ich kościołka. „Jak zadzwonią, mówiła mi jedna kobieta, to aż się serce raduje; przecież teraz jakoś nas bliżéj Pan Bóg.“ Zaiste, wielkie Bóg dobrodziejstwo wyświadczył ludowi temu, ubogi wśród niego zamieszkując domek i obdarzając go takim pasterzem, jakim jest obecny ks. Proboszcz tameczny.<br>
{{tab}}Ksiądz Józef Stolarczyk, objąwszy przed dwudziestu pięciu laty zarząd nowo urządzonéj parafii, zastał lud prawie dziki, w rzeczach religii w głębokiéj pogrążony niewiadomości. Były w tym ludzie zarody dobrego, poczciwe skłonności, ale te drzemały w duszy, bo zasady religii, które jedynie mogą je rozbudzić, ożywić, upłodnić i w święty zamienić obowiązek, ledwie powierzchownie były mu znane. Ksiądz Proboszcz, nie zrażony<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sl4v37g1zp4isif37pgxnu9kuy4i281
Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/78
100
1078261
3149115
3133372
2022-08-10T22:33:18Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>smutnym stanem biednego ludu, z chrześciańską miłością, ojcowską dobrocią, a przy tém z rzadkim rozsądkiem i taktem, zajął się rozkrzewieniem, pomiędzy trzódką swoją, błogich religii i moralności zasad, złagodzeniem szorstkich obyczajów tych dzieci surowéj przyrody, i rozszerzaniem wśród nich oświaty, o jakiéj dotąd nie mieli nawet wyobrażenia. Pobłogosławił Bóg gorliwéj pracy; usiłowania szanownego Pasterza pożądany uwieńczył skutek. Dziś Zakopianie w znajomości religii, w poczciwości, w zewnętrznéj ogładzie, w oświacie, daleko zostawili za sobą innych galicyjskich włościan. Z ułatwioném wypełnianiem obowiązków religii i ciągłą do tego zachętą, wzrasta pobożność Zakopian i wpływ swój błogi na całe ich życie wywiera. Ich zdanie się na wolą Boga, ten najpiękniejszy prawdziwéj pobożności owoc, budowało mię zawsze i prawdziwym szacunkiem dla nich przejmowało. Pozwolę sobie przytoczyć choć jeden przykład. Pewnemu gaździe dobrze nam znajomemu, padło w krótkim czasie 30 owiec i zabiła się w lesie dwuletnia jałówka. Gdyśmy rozmawiali o tém nieszczęściu z jego żoną, użalając się nad nią, ta złożyła ręce, uśmiechnęła się i rzekła: „Moi piękni, to wszystko od Boga, dobrze co którego z nas nie zabrał, cośmy wszyscy zdrowi.“ I łzy wdzięczności zabłysły w jéj oczach w niebo wzniesionych. I ja także poczułam łzy pod powieką, a na twarz wystąpił rumieniec wstydu, bo jakżeto daleko do téj prostéj chrześciańskiéj filozofii, nam, co się chlubimy niby wyższym na rzeczy poglądem!<br>
{{tab}}Co niedziela tłumy ludu, nie mogąc się pomieścić w szczupłym kościołku, oblegają go dokoła. W czasie nabożeństwa, lud wyuczony przez Proboszcza, śpiewa przy towarzyszeniu organów. Nigdzie w naszych stronach nie zdarzyło mi się słyszeć tak miłych, czystych, zgodnych głosów. Nie wiem, jak komu, ale dla mnie śpiew ten<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a15xnqdslk4edqx074aflkkljs7jdrn
Strona:Anafielas T. 3.djvu/199
100
1079171
3148822
3136296
2022-08-10T16:39:11Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|196}}</noinclude><poem>
Przebiera, powraca, a znowu do niego
Mieszczanie ciekawi rozpytać się biegą.
:A Kiejstut? — pociągnął na Siewierz, daleko.
Korybut go ztamtąd napada, jak gdyby
Za brata chciał pomścić; i coraz to głębiéj
Żmudź żyzną plądruje, i coraz to dłużéj
Nowgrodzkich swych wojów na Litwie wypasa.
:A Witold? — On w Trokach. I często zagląda
W ojcowską stolicę; lecz spokój w niéj tylko.
Ilekroć przyjedzie, Bajoras mu nizko
Wybiją pokłony i bramy otworzą,
Podarki przyniosą, poddaństwem klną swojém,
Że wszystko w porządku, bezpieczny spać może.
A Witold im wierzy, bo każdy zamłodu,
Dopóki go trzykroć zdrada nic pożyje,
Chce wierzyć przyjaźni i ufa wierności.
:Na Wilnie Namieśnik, sam Hanul Nakiemna;
On straże zamkowe, on warty grodowe,
On klucze od wrót ma, on klucze od murów;
On, zda się, najwierniéj Kiejstuta poddany,
On, zda się, Witolda serdecznie ukochał;
Nawet go zaprasza do Wilna na łowy,
Nawet go przywabia na pobyt w stolicy;
A kiedy wyjeżdża, za strzemię wstrzymuje,
Za nogi go chwyta i nogi całuje.
I Witold, po siwej głaskając go głowie,
Uśmiechem, podarkiem ucina rozmowie.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1tcactj6xduberlqhnnt5nxrpeqjccc
Strona:Anafielas T. 3.djvu/200
100
1079172
3148824
3136297
2022-08-10T16:40:01Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|197}}</noinclude><poem>
:Nie widać, nie widać z Siewierza Kiejstuta!
Gdzieś pewnie Korybut Olgerdów harcuje,
I chowa się w lasy, lub w zamkach zaszywa,
Że dotąd go pożyć stary Kniaź nie może.
A w Wilnie? — spokojnie. Widać, nań czekają,
Bo codzień z wieczora wychodzą na wieże,
Za wrota, za mury tłumami biegają;
Straż nawet, co zamku dzień i noc pilnuje,
Często się gdzieś zwlecze, pogląda ze wzgórzy,
W gościńcach tumanów powrotu szukając.
:Był wieczór. Na wieży, na wysokim grodzie,
Dwóch ludzi usiadło, ku Krewu patrzali;
Do siebie ni słowa nie mówią, a coraz
Obadwa w tę stronę wzrok wiodą stęskniony;
Czy Kniazia od Krewa czekają z téj strony?
Czy wróg im tam grozi? Lecz niema na wroga
Gotowych tu ludzi, ni broni; a bramy
Naoścież otwarte, choć wieczór się zbliża.
Wtem powstał Nakiemna, i rękę do czoła
Przyłożył, pogląda; cóś szepnął, i zbiega;
I drugi tuż za nim. Na drodze od Krewa
Pędzą się żołnierze, chorągiew powiewa.
A jedni wołają: — To Kiejstut powraca!
A drudzy z uśmiechem, jak gdyby szydzili,
Do wrót się pośpieszą — otwierać? czy bronić?
Czy witać Kiejstuta? czy z wrogiem spotykać?
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q19gqsm2giwyh4xii7knhnvi7cm3fg0
Wikiźródła:GUS2Wiki
4
1079277
3148691
3143944
2022-08-10T12:14:42Z
Alexis Jazz
27772
Updating gadget usage statistics from [[Special:GadgetUsage]] ([[phab:T121049]])
wikitext
text/x-wiki
{{#ifexist:Project:GUS2Wiki/top|{{/top}}|This page provides a historical record of [[Special:GadgetUsage]] through its page history. To get the data in CSV format, see wikitext. To customize this message or add categories, create [[/top]].}}
Poniższe dane są kopią z pamięci podręcznej. Ostatnia aktualizacja odbyła się o 2022-08-08T09:04:55Z. W pamięci podręcznej {{PLURAL:5000|znajduje|znajdują|znajduje}} się maksymalnie {{PLURAL:5000|jeden wynik|5000 wyniki|5000 wyników}}.
{| class="sortable wikitable"
! Gadżet !! data-sort-type="number" | Liczba użytkowników !! data-sort-type="number" | Użytkownicy aktywni
|-
|GoogleOCR || 33 || 16
|-
|HotCat || 106 || 21
|-
|LegacyToolbar2006 || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|Navigation popups || 63 || 5
|-
|OCR || 157 || 27
|-
|QuickEdit || 45 || 6
|-
|QuickHistory || 30 || 8
|-
|Typo-pl || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|Typo-pl-poem || 46 || 14
|-
|block || 12 || 4
|-
|colored-new-in-rc || 55 || 10
|-
|colored-nicknames || 78 || 7
|-
|delete || 20 || 5
|-
|disFixer || 21 || 7
|-
|disable-animations || 17 || 3
|-
|dynamic-ips || 66 || 9
|-
|edit-summaries || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|edithysteria || 62 || 15
|-
|edittools || 33 || 6
|-
|enhanced-search || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|hide-block || 4 || 3
|-
|hide-rollback || 22 || 7
|-
|hideSidebar || 86 || 18
|-
|indexGen || 62 || 15
|-
|insert-section || 62 || 19
|-
|iw-links || 40 || 8
|-
|iw-links-aut || 16 || 6
|-
|mark-disambigs || 31 || 8
|-
|mark-proofread || 31 || 6
|-
|newHelp || 33 || 7
|-
|oldreviewedpages || 19 || 3
|-
|page-file-description || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|page-numbers || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|-
|pagepurgetab || 29 || 14
|-
|proofread-history || 67 || 16
|-
|proofsect-to-main || 22 || 13
|-
|protect || 10 || 2
|-
|quickeditcounter || 94 || 11
|-
|replylinks || 59 || 6
|-
|revisiondelete || 6 || 3
|-
|searchbox || 91 || 18
|-
|shortcuts || 77 || 15
|-
|sk || data-sort-value="Infinity" | Domyślny || data-sort-value="Infinity" | Domyślny
|}
* [[Specjalna:Użycie gadżetów]]
* [[m:Meta:GUS2Wiki/Script|GUS2Wiki]]
<!-- data in CSV format:
GoogleOCR,33,16
HotCat,106,21
LegacyToolbar2006,default,default
Navigation popups,63,5
OCR,157,27
QuickEdit,45,6
QuickHistory,30,8
Typo-pl,default,default
Typo-pl-poem,46,14
block,12,4
colored-new-in-rc,55,10
colored-nicknames,78,7
delete,20,5
disFixer,21,7
disable-animations,17,3
dynamic-ips,66,9
edit-summaries,default,default
edithysteria,62,15
edittools,33,6
enhanced-search,default,default
hide-block,4,3
hide-rollback,22,7
hideSidebar,86,18
indexGen,62,15
insert-section,62,19
iw-links,40,8
iw-links-aut,16,6
mark-disambigs,31,8
mark-proofread,31,6
newHelp,33,7
oldreviewedpages,19,3
page-file-description,default,default
page-numbers,default,default
pagepurgetab,29,14
proofread-history,67,16
proofsect-to-main,22,13
protect,10,2
quickeditcounter,94,11
replylinks,59,6
revisiondelete,6,3
searchbox,91,18
shortcuts,77,15
sk,default,default
-->
om8h3lpy1eij863ms08qjf5g0vppapd
Strona:Anafielas T. 3.djvu/242
100
1079655
3148826
3137611
2022-08-10T16:40:42Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|239}}</noinclude><poem>
:Witold pierwszy raz na promiennej twarzy
Zajaśniał dawném swobodném weselem.
— Jutro — rzekł — jutro znów wolny polecę!
Jutro! O! czemuż ranek już nie świta!
Napróżno Anna wabi go ku sobie,
Chwilę ostatnią chce by jéj poświęcił —
Witold przez okno niebo o wschód pyta,
Szaty nadziewa; ledwie na dzień brzaski,
Żonę płaczącą w czoło pocałował,
Zakrył zasłoną i wyszedł z służebną;
Z zamku w ciemności wyrywa się skrycie
I na Mazowsze popędził o świcie.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
13vn5smpyf4xqdlfkszog7abrsotqqb
Strona:Anafielas T. 3.djvu/244
100
1079656
3148827
3137610
2022-08-10T16:41:16Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|241}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XXXIII.}}
<poem>
::::{{kap|Cóż}} tak huczno, wesoło,
:::Na Malborskim dziś dworze?
:::Wszystkie okna się świecą,
:::Wszystkie dymią kominy,
:::Służba biega zziajana,
:::A za stołem biesiada,
:::I w podworcu gromada,
:::Za stołem z Mistrzem Panem
:::Witold usiadł za dzbanem,
:::A dokoła drużyna,
:::Cichą, żywą rozmową
:::Bujną wrzawę godową
:::Tajnym szmerem przecina.
::::Co tak huczno, wesoło,
:::Na Malborskim dziś dworze?
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
exl45qv705g9tiq77fjk96wbwxb8v6k
Strona:Anafielas T. 3.djvu/256
100
1080031
3148831
3138979
2022-08-10T16:47:01Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|253}}</noinclude><poem>
Boleć nie twemu sercu, nie tobie się smucić —
Silny, nią możesz wrogów zwyciężyć, wywrócić;
Ale pomnij, dla Litwy i zdrady, i boje,
Dasz wszystko, spokój, wiarę, w końcu życie twoje. —
:Mówił ciszéj i ciszéj, i bledniał duch w bieli.
Witold zajaśniał dumą. Wtem z komnaty krzyki,
Ludzie ze światłem, płacząc, do niego wlecieli,
I Anna pada, łkając; wzrok jéj błądzi dziki,
Usta trzęsą się zbladłe; słowa rzec nie może,
Spojrzała, zachwiała się, i padła na łoże!
— Co wam? co jéj? — podnosząc w górę hardo czoła,
Do przerażonéj służby swej Witold zawoła —
Co się stało? Czy ogień? czy wróg nas otoczył? —
I do żony wybladłéj, pytając, poskoczył.
Anna z łoża się zrywa, za rękę go chwyta,
Milcząca do świetlicy synów swoich bieży.
W kolebce dwaj synowie, mały Jan i Jerzy,
Kolebka rozrzucona stoi i rozkryta,
::::W niéj tylko dwa trupy leży!
Witold się w czoło bije i ręce załamał;
Lecz prędko uspokoił, obojętność skłamał.
— Wynieść ciała! — rzekł sługom. — Anno! — rzekł do żony —
Nie płacz! Jam to mym synóm wczesną śmierć zgotował!
Jam winien! Kto gadzinę chowa dla obrony,
Często na sobie pierwszy jéj żądła sprobował! —
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
22cs0qo5gvup43jxn1j41u0y124kmow
Strona:Anafielas T. 3.djvu/258
100
1080032
3148833
3138981
2022-08-10T16:47:53Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|255}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XXXV.}}
<poem>
{{kap|Gdy}} Witold znosi Krzyżacką niewolę
::::Okuty więzy złotemi,
Jagiełło z Litwą swoją ciągnie w pole
::::Po zdobycze w Lackiéj ziemi.
Na cóś ty, Lachu, Ziemowita wspierał,
::::Gdy nań Jagiełło mścił zdrady?
Na cóś w granice Litewskie się wpierał?
::::Sam się zadarłeś z sąsiady?
Ciągną Litwini w Sandomierskie włości,
::::Ku Łysej górze zmierzają —
Już widny biały gmach na wysokości,
::::Do niego pędzą się zgrają.
I objął górę żywy łańcuch ludu.
::::Na górze w dzwony uderzą,
A mnichy, klęcząc, oczekując cudu,
::::Jeszcze w zagładę nie wierzą.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0h0knki7yab8rdocewbons9cb2g9wjy
Strona:Anafielas T. 3.djvu/268
100
1080150
3148834
3139314
2022-08-10T16:48:44Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|265}}</noinclude><poem>
Wyciąga, ziemskie me oczy zasłania.
O, widzę, bracia, przyszedł czas skonania!
Wy chwalcie Pana, jako ja przy zgonie,
Robak niegodny, Pana na Sionie! —
:Oblicze jego nieśmiertelną chwałą
Błyszcząc, bledniało i coraz jaśniało,
A wszyscy bracia na kolana padli
I konających modlitwy śpiewali.
Jemu się usta kłonią do uśmiechu,
I — oddał duszę w roskosznym oddechu.
A wtém powietrze napełnia się wonią,
Pieśni nieznane w uszy braci dzwonią,
Pieśni nieziemskie, niebieskiej krainy,
Któremi {{kap|Bogu}} Anioły śpiewają.
Oni się modlą, i ciało oddają
W małym smętarzu piasczystéj mogile.
Na niéj drewniany krzyżyk stoi biały.
:Kiedy modlitwy i śpiewy ustały,
Pytają bracia: — Kio był mnich nieznany?
Kto był szczęśliwy? kto był ten wybrany? —
On nie zostawił im imienia swego,
I nikt go nie wie.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n147cgpx0981q9dcwmnl9zk1pwz2c1h
Strona:Anafielas T. 3.djvu/270
100
1080151
3148835
3139315
2022-08-10T16:49:21Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|267}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XXXVII.}}
<poem>
:{{kap|Po Wileńskim}} zamku chodzi
Sam Jagiełło; chodzi smutny,
Czegoś tęskny; czegoś ciężko
Mu na piersiach i na głowie;
Odwróci się, słowo powie,
I znów chodzi, i znów duma;
Aż Bojara wziął Rusina
Do ogniska; tak zaczyna:
:— Słuchaj, Siemion! tyś niedarmo
Rusin; w tobie jest Rusina
Chytrość wielka, rozum wielki;
I niedarmo cię używam,
Do wielkiego wzywam dzieła,
Chcesz-li twemu służyć Panu,
Choćby służbę, krwią przypłacić? —
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6yxknzq44ee6o27rtx1pumycyfm79k4
Wikiskryba:Hoodxxc/brudnopis
2
1080809
3149118
3143493
2022-08-10T23:56:22Z
Hoodxxc
17868
wikitext
text/x-wiki
{| width=100% class="wikitable sortable"
!width=40%|Tytuł
!width=23%|Autor
!width=5%|Strony
!width=20%|Uwagi
!width=10%|Start
!Stan
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Wedlowska czekolada. 33 przepisy sprawdzone.pdf
|tytuł=Wedlowska czekolada. 33 przepisy sprawdzone przez E. K
|autor=Anonimowy
|autor2=
|strony=
|uwagi=
|start=2022-07-27
|stan=
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Baby placki i mazurki praktyczne przepisy.pdf
|tytuł=Baby placki i mazurki
|autor=Lucyna Ćwierczakiewiczowa
|autor2=
|strony=
|uwagi=
|start=2022-07-29
|stan=
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Słowianie nadbałtyccy.pdf
|tytuł=Słowianie nadbałtyccy
|autor=Adam Honory Kirkor
|autor2=
|strony=
|uwagi=
|start=2022-07-31
|stan=
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=Karol Boromeusz Hoffman - O panslawizmie zachodnim.pdf
|tytuł=O panslawizmie zachodnim
|autor=Karol Boromeusz Hoffman
|autor2=
|strony=
|uwagi=
|start=2022-08-02
|stan=
}}
{{Wiersz tabelki proofread
|indeks=O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf
|tytuł=O stanie cywilnym dawnych Słowian
|autor=Ignacy Benedykt Rakowiecki
|autor2=
|strony=
|uwagi=
|start=2022-08-11
|stan=
}}
|}
t8fsn61ivyjfm2slmkj1ytcwuayfy27
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/101
100
1080881
3148875
3143317
2022-08-10T17:49:00Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude><section begin="r10"/>{{tab}}Wszystkie papiery Wielkiego Kufty zostały spalone przez inkwizycję. Pozostały zaledwie fragmenty, zawarte w aktach sprawy sądowej. Z tej przyczyny tak mało posiadamy istotnych danych o życiu Cagliostra.<br>
{{tab}}Takimi były dole i niedole tego, którego nazwano wielkim awanturnikiem XVII w., choć życiem swoim nie zasłużył on wcale na ten szczytny tytuł.<br>
<br><br><section end="r10"/>
<section begin="r11"/>{{c|ROZDZIAŁ XI|po=0.5em}}
{{c|'''MESMER I MESMERYZM'''|po=0.5em}}
{{c|'''Artykuł p. H. Wardęskiego zamieszczony w piśmie „Rzeczy Ciekawe“.<ref>{{Przypiswiki|Artykuł Henryka Wardęskiego (1878—1951) został pierwotnie opublikowany w piśmie "Rzeczy Ciekawe" w r. 1925, nr 9 i 10.}}</ref>'''|po=1em}}
{{tab}}W roku 1733 w Itrnang nad Jeziorem Bodeńskim w rodzinie leśniczego ujrzał światło dzienne Franciszek Antoni Mesmer. Początkowo Mesmer kształcił się w klasztorze i rodzice {{Korekta|przenaczyli|przeznaczyli}} go do stanu duchownego. Później Mesmer przerzucił się na wydział prawny w Wiedniu, jednakże po sześcioletnich studiach przeniósł się na medycynę i w roku 1766 otrzymał dyplom doktora medycyny za pracę naukową pod tytułem: „De influxu planetarum in hominem“.<br>
{{tab}}W dziele tym Mesmer staje się naśladowcą Paracelsa i stara się potwierdzić jego teorię o wpływie ciał niebieskich na ciało i życie ludzkie. Wpływ ten ujawnia się {{Korekta|świecie|przez rzekome istnienie pewnego fluidu, rozlanego we wszechświecie}}, dzięki czemu wszelkie planety i istoty żyjące wzajemnie ku sobie ciążą. Ta dziwna właściwość wzajemnego ciążenia ku sobie ciał i wywieranie wpływu na<section end="r11"/><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tjcgoqgufe0811sdyj5olllxpnm300n
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/102
100
1080884
3148876
3143295
2022-08-10T17:52:15Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>otaczające te ciała przedmioty, można porównać do właściwości przyciągającej magnesu i dlatego też właściwość tą Mesmer nazwał „zwierzęcym magnetyzmem“.<br>
{{tab}}„Ciało ludzkie“, twierdził Mesmer, {{Korekta|można|„można}} porównać do magnetyzowanego żelaza, lub stali. Posiada siłę przyciągającą i dwa bieguny, dzięki którym może działać na odległość i rozwijać całkowitą siłę magnesu“. Mesmer posiadał bardzo wiele magnetyzmu osobistego, wywierał potężny wpływ na otoczenie, dzięki czemu, w krótkim przeciągu czasu, zasłynął w Wiedniu, jako znakomity lekarz cudotwórca.<br>
{{tab}}Jego system leczenia magnetyzmem nie zawsze dawał dodatnie rezultaty, gdyż nie wszystkie choroby ludzkie można leczyć systemem tego rodzaju, to też Mesmer musiał walczyć z kohortą przeciwników, starających się zdyskredytować i ośmieszyć Mesmera.<br>
{{tab}}Istotnie w roku 1779 Mesmer opuszcza Wiedeń i zjawia się w Paryżu.<br>
{{tab}}Paryż był dla Mesmera kopalnią złota i źródłem wielkiej sławy. Gromady pacjentów w tłoku i ścisku oczekiwało lekarza, który uzdrawiał często za pomocą dotknięcia i kilku słów otuchy.<br>
{{tab}}Mesmer musiał wtajemniczyć w system swego leczenia paru pomocników i wspólnie z nimi przyjmował pacjentów.<br>
{{tab}}Wkrótce Mesmer nie był w stanie obsłużyć wszystkich cisnących się do jego kliniki, zmuszony więc był skonstruować tak zwany „baquet“, czyli cebrzyk z wodą. Cebrzyk ten był zaopatrzony w żelazne drążki, lub łańcuchy. Obok cebrzyka zasiadali pacjenci i brali do rąk drążki. Mesmer magnetyzował wodę i krążył obok cebrzyka z harmonijką w ręku, na której umiał grać znakomicie. Gdzieś za krzakami palm i krzewów, egzotyczne snuły się melodie niewidzialnych fletów, senne i łagodne. Pod wpływem tych dźwięków, fantastycznego otoczenia i elektryzujących spojrzeń magnetyzera, {{pp|pac|jenci}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2ei3dcaz7eih8i9yqgt9n7avofnbl8y
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/103
100
1080885
3148877
3143300
2022-08-10T17:54:43Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|pac|jenci}} zasypiali, lub doznawali napadów histerii. — Takie ataki histerii Mesmer nazywał „kryzysami“.<br>
{{tab}}Najczęściej „kryzysy“ zdarzały się u kobiet.<br>
{{tab}}Mesmer śledził uważnie za rozwojem wypadków u cebrzyka. Gdy która z pacjentek wpadła w szał śmiechu, lub spazm płaczu, połączony z drgawkami ciała, Mesmer chwytał ją i unosił do specjalnego pokoju, zwanego „komnatą kryzysów“, lub „piekłem konwulsji“. Podłogi i ściany tej komnaty były obite {{Korekta|miękimi|miękkimi}} materacami. Kobiety, które się tam znalazły, rozbierano do bielizny i puszczano swobodnie. Pacjentki skakały, krzyczały, czołgały się po pokoju, spazmowały, łkały lub śmiały do utraty przytomności. Mimo wszystko, pacjentki po przyjściu do stanu normalnego błagały Mesmera, aby je powtórnie uśpił, gdyż stan w jakim się znajdowały podczas tak zwanego kryzysu, był stanem niezwykłej błogości.<br>
{{tab}}Trzeba dodać, że obok wypadków cudownego wyleczenia przy „cebrzyku“, zdarzały się również wypadki śmierci. Takie zdarzenia musiały zwrócić uwagę ówczesnego rządu francuskiego, który wydelegował dwie komisje rzeczoznawców w celu zbadania istoty praktyk Mesmera. Obie komisje przyszły do przekonania, że Mesmer nie posiadał żadnej tajemnicy o istnieniu siły magnetycznej, że wypadki uzdrowienia pacjentów były rezultatem wyobraźni chorych i manią naśladownictwa. Komisje uznały praktyki Mesmera, jako przeciwne obyczajności publicznej. Magnetyzer zwykle siadał naprzeciw pacjenta, ściskając mu kolana własnymi kolanami; wpatrywał się badawczo w oczy i jednocześnie głaskał za pomocą „pasów“ ramiona, piersi i biodra pacjenta. Takie zbliżenie magnetyzera z wrażliwymi i nerwowymi zwykle pacjentkami, działało pobudzająco na nie, rozpalało namiętności i stawało się szkodliwe dla całego organizmu. W trakcie badań komisji, Mesmer zaproponował rządowi francuskiemu nabycie tajemnicy {{pp|magnetyz|mu}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nfpm9g7j0efjxhbg2gmh4rupy0b8sdl
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/104
100
1080886
3148878
3143305
2022-08-10T17:58:20Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|magnetyz|mu}} i założenia towarzystwa akcyjnego, tak zwanego „towarzystwa harmonii“. Bardzo wiele bogatych osób wpisało się na akcje Mesmera i lekarz zebrał solidną sumę.<br>
{{tab}}Wreszcie widząc, że wnioski komisji rzeczoznawców obaliły jego teorię, że pacjenci porzucili go, że wreszcie w Paryżu zaczęły się preludia rewolucji, Mesmer w roku 1875 porzucił stolicę Francji i z uciułanymi kapitałami wyemigrował do Szwajcarii, gdzie, w pełni dostatku dokonał żywota w roku 1805.<br>
{{tab}}Mesmer zmarł, lecz nie przestała istnieć jego teoria o magnetyzmie zwierzęcym.<br>
{{tab}}Nad teorią Mesmera nie można przejść do porządku dziennego, jak to uczynili jego współzawodnicy w Paryżu, zawistni z powodu wielkiego powodzenia Mesmera.<br>
{{tab}}Cały szereg uczonych badaczy tajemnic przyrody do dnia dzisiejszego zajmuje się rozwiązaniem tej siły, która jest w naszym organizmie, a którą nazwał Mesmer magnetyzmem.<br>
{{tab}}Chociaż Mesmer wszędzie i zawsze twierdził, że on był wynalazcą magnetyzmu zwierzęcego, to zapewne twierdzenie to mogło mieć powodzenie wśród ludzi słabo orientujących się w historii medycyny i filozofii. Teoria Mesmera była przedmiotem prac wielu autorów XVI, XVII i {{Korekta|XVII|XVIII}} stuleci. Już w XVI wieku znany lekarz i filozof Paracelsus Teofrast przypuszczał, że między planetami, a istotami żyjącymi na ziemi jest jakiś związek i istnieje jakaś materia, pochodzenia której uczony wyjaśnić nie potrafi. Jeszcze wcześniej o magnetyźmie pisali Ficinus w roku 1460, Gilcert, lekarz królowej Elżbiety (De magnete), Pomponecius i wielu innych.<br>
{{tab}}Po śmierci Paracelsusa Teofrasta, teorie jego rozwijali Bettray, Digby, Loysel Dolè, Gaffard, Goéten i inni.<br>
{{tab}}Magnetyzowanie drzew, wody, roślin już od {{pp|wie|ków}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
alatdmfkjm9l37y8eats0uh68irqo36
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/105
100
1080887
3148879
3143304
2022-08-10T18:00:39Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|wie|ków}} nie było nowością i wielu lekarzy siłę magnetyczną eksploatowali z powodzeniem.<br>
{{tab}}Mesmer podczas swego pobytu w Paryżu namagnetyzował parę drzew w parkach publicznych. Do drzew tych przywiązywano liny i pacjenci chwytali się owych lin, wierząc w dodatnie skutki tej manipulacji. Istotnie bardzo wielu chorych doznawało ulgi. Przez samo dotknięcie liny, wrażliwi ludzie doznawali wstrząsów nerwowych, lub wili się w konwulsjach.<br>
{{tab}}Wiara w cudowną właściwość namagnetyzowanego drzewa i niezwykła wrażliwość powodowały te dziwne zjawiska.<br>
{{tab}}Dziś w dobie realizmu i niewiary, magnetyzm jednak istnieje, tylko nie każdy wie o tej sile i nie umie z niej korzystać.<br>
{{tab}}W obcowaniu z ludźmi musimy nieraz zaobserwować zjawisko sympatii lub antypatii.<br>
{{tab}}Są ludzie, obecność których sprawia nam wielką przyjemność. Zjawienie się takiego człowieka w towarzystwie można porównać do promyka słońca, który wdarł się do celi więziennej i biednemu więźniowi sprawił wiele przyjemności. I naodwrót są ludzie, którzy swą obecnością sprawiają przygnębiające wrażenie. Obcowanie z takim człowiekiem jest męczące. To są wampiry w ciele ludzkim. Do pierwszych wszyscy się chętnie garną, od drugich stronią. Pierwsi mają wiele magnetyzmu osobistego, gdy drudzy są pod tym względem ubodzy i czerpią ten magnetyzm od innych.<br>
{{tab}}Ten wielki zasób magnetyzmu osobistego jest potężną siłą, dzięki której ludzie mają przewagę normalną nad innymi.<br>
{{tab}}Niektórzy posiadają ten magnetyzm osobisty od urodzenia, inni mogą go rozwinąć za pomocą odpowiednich doświadczeń.<br>
{{tab}}Siłę magnetyczną można przenieść na przedmioty. Człowiek wschodu obwieszony jest talizmanami. {{pp|Czło|wiek}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hht65jc2hambbalo6w6ldz5du6vqzgt
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/106
100
1080888
3148883
3143306
2022-08-10T18:05:06Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{pk|Czło|wiek}} zachodu wierzy w cudowne obrazy, cudowne figury, w cudowne groty, a wszędzie króluje wiara w rzeczy nadprzyrodzone i ta wiara właśnie jest tą siłą, o której pisali uczeni przed Mesmerem i o której do dziś piszą współcześni.<br>
{{tab}}Mesmeryzm ma powodzenie tam, gdzie istnieje wiara w skuteczność mesmeryzmu. Nie obraz, lub relikwia sprawia cuda, lecz wiara w siłę nadprzyrodzoną, w boskość i wszechmoc utajoną w tych przedmiotach. I dziś nawet, w wieku niewiary, zdarzają się wypadki takich uzdrowień. Lekarze współcześni nie wierzą w istnieniu fluidu życiodajnego, o którym pisał Mesmer, lecz wierzą w siłę sugestii i wielu z nich leczy tą metodą z zadowoleniem. Przede wszystkim mesmeryzm może mieć zastosowanie we wszystkich chorobach nerwów lub chorobach woli, naprzykład przy nerwowych bólach głowy, newralgii, neurastenii, bezsenności, blednicy, chorobach żołądkowych i kiszek, {{Korekta|reumatyzm|reumatyzmie}} i t. p.<br>
{{tab}}Zapewne, że nie w każdym wypadku zastosowania magnetyzmu zwierzęcego można liczyć na poprawę zdrowia, ale czyż przy zastosowaniu innych środków leczenia, te środki są {{Korekta|niezawodne.|niezawodne?}}<br>
{{tab}}Gdyby nawet leczenie magnetyzmem przyniosło ludzkości minimalną korzyść, należy tę korzyść osiągnąć.<br>
{{tab}}Nikt nie może zaprzeczyć, że tak zwani sławni lekarze, leczą tymi samymi środkami, co i ich przeciętni koledzy, jednak pacjenci wierzą bezwzględnie w doświadczenie i wiedzę pierwszych, a powątpiewają co do drugich. W tym jest cała tajemnica powodzenia.<br>
{{tab}}Przytoczę tutaj znaną anegdotkę:<br>
{{tab}}Pewien lekarz przepisał kobiecie, skarżącej się na bóle w boku receptę i oddając ją pacjentce, dodał:<br>
{{tab}}— Więc pani przyłoży to sobie do boku i potrzyma przez całą noc.<br>
{{tab}}Po pewnym czasie lekarz spotkał kobietę i spytał, czy lekarstwo poskutkowało.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
57n6uqg5sz2cmt166sgpk81fdrvdsko
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/107
100
1080889
3148884
3143307
2022-08-10T18:08:09Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}Kobiecina podziękowała lekarzowi, gdyż bóle istotnie ustąpiły. Później się wyjaśniło, że kobieta, nie zrozumiawszy lekarza, przyłożyła do boku receptę, zamiast lekarstwa i recepta odniosła ten sam skutek. Magnetyzer przystępując do leczenia pacjenta, musi mieć na względzie przede wszystkim pragnienie poprawy jego {{Korekta|zdrowia|zdrowia,}} pacjent musi wierzyć w siłę magnetyzera. Wtedy sprawa leczenia pójdzie gładko. Jeżeli nie pomogą zabiegi zwykłe, to jest pasy, należy pacjenta pogrążyć w sen hypnotyczny, a wtedy pacjent bezwarunkowo będzie łatwiej reagował na metodę leczenia. Najnowsze badania w dziedzinie magnetyzmu zwierzęcego posunęły się dalej poza sferę leczenia chorób nerwowych.<br>
{{tab}}Ponieważ mesmeryzacja niektórych części ciała ludzkiego powoduje zupełnie odrętwienie i znieczulenie ich, więc zaczęto stosować tę metodę przy bolesnych operacjach, a nawet przy porodach, i doświadczenia zostały uwieńczone doskonałym skutkiem. Przy tępieniu złych skłonności i przyzwyczajeń, szczególniej u dzieci, można uciekać się do zabiegów hypnotycznych systemem D-ra Liecheault‘a lub Bernheima.<br>
{{tab}}W połowie wieku dziewiętnastego mesmeryzm przeistoczył się w hypnotyzm i pierwszy raz tą nazwą zjawiska magnetyzmu zwierzęcego ochrzcił dr. James Braid. Dzisiejszy hypnotyzm polega na zmuszeniu pacjenta do zaśnięcia. Sen hypnotyczny właściwie niczym się nie różni od snu normalnego, jednakże w śnie hypnotycznym pomiędzy hypnotyzerem a pacjentem istnieje tak zwany „raport“, czyli taki sen pacjenta, gdy ten ostatni słyszy tylko wyłącznie głos magnetyzera i czuje tylko jego dotknięcia, nie reagując zupełnie na dźwięki otoczenia, ani na dotknięcie osób obcych.<br>
{{tab}}W stadium takim snu hypnotycznego, pacjent jest pozbawiony własnej woli, a istnieje dla niego wola magnetyzera. Wola magnetyzera może cudownie podziałać na zdrowie, lub umysł pacjenta, może jednak być wielce<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tln63njxbaqhpsktm5bhb6rf7tvt2o8
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/108
100
1080890
3148885
3143315
2022-08-10T18:17:15Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>szkodliwą zwłaszcza, jeżeli magnetyzer jest człowiekiem nieuczciwym i zmusi pacjenta do czynów nieetycznych, a nawet zbrodniczych.<br>
{{tab}}Kroki sądowe nieraz wspominają o zbrodniczych magnetyzerach, którym wymierzono zasłużoną karę. Hypnotyzm, który po większej części dzisiaj jest zabawką towarzyską, lub treścią seansów różnych domorosłych „yogów“, ma bezwarunkowo przed sobą przyszłość, musi być jednakże badany i oceniany przez ludzi nauki, pragnących ulżyć ludzkości, a nie być przedmiotem eksploatacji szarlatanów.<br>
{{tab}}Przytoczyłem w całości artykuł p. H. Wardęskiego, zamieszczony w redagowanych przeze mnie „Rzeczach ciekawych“.<br>
{{tab}}Czy mam podkreślać więcej?<br>
{{tab}}Mesmer adeptem nie był. Podświadomie opanował {{Korekta|siłę, kierowania|siłę kierowania,}} która stanowiła właśnie tajemnice różnych magów, poprzednio przezemnie wyliczonych. Tylko kierowali oni tą siłą świadomie i na tym polegało ich „wtajemniczanie“. Stąd wniosek się nasuwa, że klucza do zjawisk mesmeryzmu i hypnotyzmu szukać należy właśnie w magii.<br>
<br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
r571ne869ul41jmnv83udf6m3mjn0q6
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/109
100
1080891
3148886
3141981
2022-08-10T18:20:03Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /><br><br></noinclude>{{c|ROZDZIAŁ XII|po=0.5em}}
{{c|'''BIOGRAFIE NAJSŁYNNIEJSZYCH LUDZI, KTÓRZY ZAJMOWALI SIĘ WIEDZĄ TAJEMNĄ'''|po=1em}}
{{tab}}Ze względu, iż w książce niniejszej pragnąłbym Czytelnika zapoznać z tymi, którzy w dziedzinie hermetyzmu odegrali pewną rolę, szczegółowo zaś, z braku miejsca, uczynić tego nie mogę — przytaczam w skróceniu biograficzne dane, tyczące się najsłynniejszych, na samym zaś końcu pomieszczam najwybitniejszych polskich spirytystów, okultystów i badaczy zjawisk nadprzyrodzonych.<br>
{{tab}}'''Agrippa von Nettesheim''' (Henryk Korneliusz). Urodzony w Kolonii 1486 r., został przezwany Trismegistą. Był jednym z najbardziej wykształconych ludzi swej epoki. Z wykształcenia lekarz, poświęcił się całkowicie naukom tajemnym. Prześladowano go, oskarżając o czarownictwo — jednak wielu wybitnych mężów utrzymywało z nim zażyłe stosunki. Zmarł w nędzy w 1535 r. w Grenobli. Uważano Agrippę za wielkiego czarownika, a czarnego psa, nieodłącznie mu towarzyszącego — za zaprzyjaźnionego demona. Dalej twierdzono, że gdy Agrippa płacił złotem, później to złoto zamieniało się na łupiny. Nie wiele mu się to przydało — jak zaznaczyłem, zawsze był biedny, a podobne wieści świadczyły o głupocie współczesnych.<br>
{{tab}}Z dzieł jego są najsłynniejsze: {{roz*|„De occulta philosophia“}} i „O niepewności i próżności nauk“. W filozofii tajemnej daje teorię ewokacji duchów, na której to teorii opierają się współcześni okultyści, między innymi Papus.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8h0mv8jkrb68i3rjqt9ha7psxeiawv0
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/110
100
1080916
3148887
3141908
2022-08-10T18:23:34Z
Alenutka
11363
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Alenutka" /></noinclude>{{tab}}'''Albert Wielki''' — znany również pod nazwami {{roz*|Albertus Teutonicus, Frater Albertus, Albertus de Cologna, Albertus Ratisbonensis, Albertus grotus,}} biskup z Ratysbony ur. 1193 r. lub 1205. Wielce uczony dominikanin, prócz księgi magicznej, którą napisał, stworzył jeszcze słynny automat t. zw. {{roz*|androidę.}} Pracował nad tą maszyną trzydzieści lat i miała ona nie tylko się poruszać, lecz dawać nad wyraz mądre odpowiedzi na postawione pytania. Legenda głosi, iż Tomasz z Akwinu wstąpił z nią w dysputę i rozgniewany, że martwy przedmiot lepiej rozumuje od niego — porwał za kij i potłukł ją na kawałki.<br>
{{tab}}'''Allan Kardec''' — twórca we Francji ruchu, zwanego spirytystycznym. Pierwszy publicznie wystąpił z teorią przeradzania się — reinkarnacji. Swego czasu pozyskał popularność olbrzymią. Ogłosił książki {{roz*|„Le livre des Esprits“, „Le livre des mediums“}} etc., które miał napisać pod wpływem dyktującego ducha. Urodził się w 1803 r. — prawdziwe nazwisko brzmiało: Hipolit Rivail.<br>
{{tab}}'''Aksakow''' — znakomity rosyjski spirytysta końca XIX w. Napisał „Spirytyzm i animizm“.<br>
{{tab}}'''Amphiarius''' (VI w. p. N. Chr.) — słynny komentator snów.<br>
{{tab}}'''Apollonius z Tyany,''' patrz pop. rozdz.<br>
{{tab}}'''Piotr z Apony,''' ur. 1250 r. koło Padwy, wielki czarnoksiężnik, którego portret, za czarownictwo, został spalony publicznie.<br>
{{tab}}'''D‘Arpantigny''' — twórca nauki o kształtach ręki — chirognomii.<br>
{{tab}}'''Apuleusz''' — poeta i filozof grecki w II w. po N. Chr. Uchodził za wtajemniczonego, a różne misteria przedstawił w swym utworze „Metamorfozy“, lub „Osioł złoty“.<br>
{{tab}}'''Bacon''' (Roger) — doctor mirabilis — zmarł w 1292<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qeyi75sh0j05u2wdens8lo8qivhdahk
Dziecię nieszczęścia
0
1081182
3148736
3146960
2022-08-10T14:34:38Z
Wieralee
6253
przypisy
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|autor = Xavier de Montépin
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Dziecię nieszczęścia]]
|tłumacz = Józefa Szebeko
|wydawca = A. Pajewski
|druk = A. Pajewski
|rok wydania = 1887
|miejsce wydania = Warszawa
|tytuł oryginalny =
|okładka = X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu
|_okładka =
|strona z okładką = 5
|_strona z okładką =
|strona indeksu = X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu
|źródło = [[commons:File:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu|Skany na Commons]]
|poprzedni =
|_poprzedni = {{PoprzedniU}}
|następny = {{ROOTPAGENAME}}/Część pierwsza
|_następny = {{NastępnyU}}
|inne = {{Całość|{{ROOTPAGENAME}}/całość|epub=i}}
}}
<br>
{{CentrujStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=5 to=5 fromsection="ok01" tosection="ok01"/>
{{c|[[{{ROOTPAGENAME}}/Część pierwsza|Część pierwsza]] • [[{{ROOTPAGENAME}}/Część druga|Część druga]]<br />[[{{ROOTPAGENAME}}/Epilog|Epilog]]|w=160%|przed=20px|po=20px}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=5 to=5 fromsection="ok02" tosection="ok02"/>
{{CentrujKoniec2}}
{{Clear}}
{{Przypisy}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:Xavier de Montépin]]
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
ourzqakrw8gjlcg64y1pvkzdl6nrfw9
Strona:Anafielas T. 3.djvu/292
100
1081386
3148837
3143021
2022-08-10T16:50:10Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|289}}</noinclude><poem>
Popiołem sieli i kościami drogi!
Zniszczał kraj wielki i zginął lud mnogi!
:Już jedenasty dzień w Mścisławia mury
Biją tarany, a z wysokiéj wieży
Namiestnik próżno wygląda odsieczy.
Dnia jednastego trwoga na obozie.
Światosław każe odstąpić od murów,
I po nad Werchą szykuje ze swemi —
Od strony Litwy, gromady czarnemi,
Witold przyciąga. Już proporce wieją,
I Mścisławianie odżyli nadzieją.
Litewskie wojska Witold ze Skirgiełłą
Wiodą; już wpadli na Rusinów szyki.
Ruś, opasana zamkami i wodą,
Stawi im czoło, lecz wkoło objęta.
Światosław ranny, krwią brocząc po ziemi
W lasy ucieka; za nim Ruskie Kniazie;
Za niemi Litwa, i w polon zabiera.
Światosław włócznią przebity umiera;
Iwan, Wasyla syn, rażony strzałą;
Hlebu i Jurij jeńcem być dostało;
Bojarów w rzece wytopiła Litwa,
I krwią okryta, z zwycięzkiemi wrzaski,
Do bram Mścisławia odpocząć przybiegła.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ek6efwqh6d5p8kxbanga82o8iakjxu4
Strona:Anafielas T. 3.djvu/294
100
1081388
3148838
3143027
2022-08-10T16:51:11Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|291}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XL.}}
<poem>
:{{kap|Zielona}} wiosna Litwy czoło stroi,
I lasy szumią, łąki się zielenią,
I rzeki płyną ku morzu białemu,
I róże kwitną, i lilije białe,
Gaje się święte liściami ubrały.
Czemuż tak głucho? i wiośniane święto,
Święto pastusze, nikt już nie obchodzi?
Czemu nie widać Zniczów, ni kapłanów?
A lud z bojaźnią pogląda na niebo,
Jakby Perkuna lękał się prawicy?
:Zielona wiosna Litwy czoło stroi,
I lasy szumią, łąki się zielenią.
Na Turzej górze siedzi starzec smutny —
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
762uyryu1ignvbmawkru31dc9z7a8u0
Strona:Anafielas T. 3.djvu/310
100
1081504
3148841
3143501
2022-08-10T16:54:17Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|307}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XLII.}}
<poem>
:{{kap|Rannym}} snem usnęły i straże i wojsko,
I Wilna mieszkance, i zamku załoga.
Na wschodzie się brzaskiem złociło już niebo,
Wiatr dźwięki przynosił rozbite z daleka,
I liście jesienne, z drzew żółtych urwane.
Na Wilnie śpi wszystko; lecz Hanul Nakiemna,
Co znowu sam został na straży stolicy,
Nie zaśpi, na wieży już siedzi wysoko,
Na drogi, na cztery, posyła on oko:
Na drogę od Grodna, od Lidy po Piaskach,
Na drogę wzgórzystą od zamku Trockiego,
Za Wilją na góry i na Antokole.
A wszędzie spokojnie. Z kościołka Marji
Powolnie się dzwonek na jutrznię rozlega.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
fn7yh0he5uns8gmhmabqizn2m5otdyr
Strona:Anafielas T. 3.djvu/308
100
1081505
3148840
3143481
2022-08-10T16:53:05Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|305}}</noinclude><poem>
— Na pień lennika! na pień wywiodę!
Serce mu wyjem, krew mu wytoczę! —
Witold ramiony ruszył z pogardą.
Napróżno Skirgiełł ciągnął się, wrzasnął,
Chce go pochwycić. On popchnął hardo,
I drzwi za sobą, śmiejąc, zatrzasnął.
:Jedzie i duma, śpieszy do Grodna,
W Podlasie bieży, zbiera swe woje.
— Na Bogi! Litwa lepszego godna!
Skirgiełło! w ręce popadła twoje!
Niedługo będzie królować źwierzę,
Przyjdzie silniejszy, swoje zabierze. —
:Mówił, lecz napaść sił miał zamało.
Walczy sam z sobą, choć wre w nim męztwo.
Rozum wątpliwe wskazał zwycięztwo;
Każe mu czekać — czekać przystało.
Skirgiełł niedługo w Litwie pobędzie,
Na Połock rusza — czas Witoldowi;
Pójdzie na Wilno, w Wilnie usiędzie,
A wówczas biada Polski Królowi!
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
emqsx802iicthop2ylhv1i1id2xw4xw
Strona:Anafielas T. 3.djvu/318
100
1081649
3148843
3143740
2022-08-10T16:55:10Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|315}}</noinclude><poem>
Nie ubiegł Wilna, swemi nie obsadził,
By Skirgiełł z Rusi wojska nie sprowadził.
Pójdziem! —
{{tab|60}}— Pójdziemy. Zwołam jutro radę;
Sam na mych braci czele wyjdę w pole. —
— A teraz, Mistrzu, wyznacz zamek który,
Gdziebym bezpieczny mógł przebywać z niemi.
Mnie już nie siedzieć na Litewskiéj ziemi!
Żonę, rodzinę, na zakład ci daję. —
:Mistrz w oczy spojrzał. — Sam wybieraj, Xiążę!
Lecz pomnij, kto się raz z Zakonem zwiąże,
Zerwie umowę, Zakon raz przebaczy;
Za drugą zdradę zapłaci swą głową. —
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
eo9fqtz2bofmg8p8ps5zj0zga28b0ge
Strona:Anafielas T. 3.djvu/320
100
1081652
3148844
3143744
2022-08-10T16:55:52Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|317}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XLIV.}}
<poem>
:{{kap|Dwóma}} na Litwę drogami
Wojska się toczą niezmierne:
Jedne się w Niemnie napiły,
Drugie napiły we Dźwinie,
I w biedną Litwę skoczyły.
:Kiedy po burzy z pagórków
Polok błotnisty się wali,
I wszystko niszczy po drodze,
Kłosy na polach wybija,
Drzewa po lasach roztrąca,
Mniéj zniszczy, niźli w pochodzie
Krzyżak, gdy wejdzie na Litwę.
:— Ochrzczeni! myśmy ochrzczeni!
Myśmy wam bracia w {{kap|Chrystusie}}! —
Woła lud, zgiąwszy kolana.
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tf2indwn3ievan9kg2hnv3tglnvigmt
Strona:Anafielas T. 3.djvu/338
100
1081764
3148846
3143932
2022-08-10T16:57:11Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|335}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XLVI.}}
<poem>
:{{kap|Nigdy}}, jak Litwa pamięcią zasięże,
Straszniejsza na nią powódź nie spłynęła!
Ani Tatarska tak straszną nawała,
Ni Lackie wojny w Olgerdowéj ziemi!
Od czasów, kiedy wzdęte rzek powodzie
Zlały jezioro u Białego morza;
Kiedy się ziemia pod Perkuna dłonią
Trzęsła, i w góry, w doliny skrajała,
Wodami cała spłynąwszy wysoko;
Od czasu, kiedy z wschodniéj przyszłe ziemi
Olbrzymów plemie w bursztynowych brzegach
Usiadło — wojsk się, nie zebrało tyle
Na Litwę biedną! Zda się, kopytami
Ziemię rozdepcą, z rzek wodę wypiją,
Jedną mogiłą cały kraj pokryją.
</poem><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ee066aa1fgat0x2q9lhy9qmqd84opm9
Strona:Anafielas T. 3.djvu/336
100
1081765
3148845
3143933
2022-08-10T16:56:33Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|333}}</noinclude><poem>
:Napróżno, gdy płynął do wroga ku brzegu,
Witold nań zawołał, by raczej utonął,
Niż sam szedł w niewolę; napróżno strzałami
Na zdrajcę puszczali, bo zdrajca wypłynął,
I wszystko powiedział, co Witold zamyślał.
Polacy do zamku nanowo szturmują,
Już mury się walą, rowy napełniają,
I wieże rozbite padają na głowy,
Polaków i Litwę gruchocząc pod sobą!
:Wyłomem Jagiełły cisną się żołnierze.
I nie chce już Witold bezsilny poglądać
Na swoję sromotę. — Obozy — rzekł — związać.
Siadł na koń, milczący ku Prussóm pogonił.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
09s3xb017dj7xyhyoevjh8587c8soth
Autor:Józefa Szebeko
104
1082022
3148729
3144985
2022-08-10T14:32:06Z
Wieralee
6253
drobne redakcyjne => nie tutaj
wikitext
text/x-wiki
{{Autorinfo
|opis=polska działaczka społeczna, publicystka i tłumaczka, senator Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1922–1927
|tłumacz=S
}}
==Przekłady==
* [[Dziecię nieszczęścia]] — ''[[Autor:Xavier de Montépin|Xavier de Montépin]]''
{{Przypisy}}
{{PD-old-autor|Szebeka, Józefa}}
{{DEFAULTSORT:Szebeka, Józefa}}
[[Kategoria:Józefa Szebeka|*]]
[[Kategoria:Publicyści]]
[[Kategoria:Tłumacze]]
[[Kategoria:Senatorowie]]
[[Kategoria:Polacy]]
erxleqkkfmb834p5hmcrf8jk3rmhdw2
Strona:Anafielas T. 3.djvu/350
100
1082222
3148847
3145419
2022-08-10T16:58:02Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|347}}</noinclude><poem>
To gniazdo wróble na góry wierzchołku! —
I coraz silniej szturmują — napróżno.
Na zgliszczach miesiąc, dwa, jątrząc się, leżą,
Aż tęskną obcym wojna być poczyna.
Próżno ich Witold prosi i zaklina.
Codzień z nowemi hufcami odchodzą.
Mistrz Witoldowi rzeki: — Napróżno dłużéj
Stać tu. Wrócimy. Teraz w kraj pożeniem,
Bo trzeba gości łupem przyjąć hojnym,
Krwią i pożarem nakarmić do syta. —
:Obóz się ruszył. Witold się obraca
Ku zamku, nie chce żegnać bez nadziei;
Okiem mu tylko rzucił — Do widzenia! —
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
spfgvodefzyoy4ph3siw0u0idpmhps4
Strona:Anafielas T. 3.djvu/352
100
1082223
3148848
3145420
2022-08-10T16:59:04Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|349}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XLVII.}}
<poem>
:{{kap|Zaledwie}} spoczęło wojsko Witoldowe,
Krzyżacy po zamkach znojny pot otarli,
I zbroje zrąbane nanowo przekuli,
I łuki nagięli, strzały zaostrzyli,
A wiosna się w gajach ozwała wesoła.
Pod Wilno! pod Wilno! — znów Wilold zakrzyczał. —
Pod Wilno! na Litwę! Mnie nie spać spokojnie,
Aż Litwę odbiorę, aż wezmę stolicę.
O! chodźmy znów, Mistrzu! Patrz w okno — jaskółki
Latają pod okny, bociany klekoczą,
I orzeł pociągnął gdzieś w chmury wysoko.
Już wiosna — biegnijmy! już pora do boju! —
:Znów wojsko Krzyżackie od zamków się zbiera,
I bracia powstali z legowisk zimowych,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5ublrjc948vjdxihxlfpxf658au3qsn
Strona:Anafielas T. 3.djvu/390
100
1082770
3148860
3146448
2022-08-10T17:06:37Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|387}}</noinclude><poem>
A ty chcesz, starcze, bym zabójcy, tobie,
Darował winę! O! nigdy! o! nigdy! —
:— Xiążę! na duszy nie czuję ja winy,
Dla ciebie tylko błagam przebaczenia.
Noc idzie, płyną liczone godziny,
Śmierć coraz bliżéj — niech w chwili ostatniéj
Z światem i ludźmi zgodzi uścisk bratni. —
:Wtem drzwi uchylą, i starzec się siwy
Wsuwa przed łoże. To Jagiełło stary.
Wszedł, naprzód w progu zastanowił trwożnie,
Ujrzał Zbigniewa i wzrokiem go bada.
Witold osłabłą wznosi z łoża głowę,
Rzucił oczyma w lice Jagiełłowe,
Rękę wyciągnął. — Bracie mój! o bracie!
Przebacz! — zawołał. (Piérwszy to raz w życiu
Wyrzekł to słowo). — Czuję, śmierć przychodzi.
Przebacz, jak ja wam mój zgon chcę przebaczyć
Wyście zabili mnie — wy, Litwa, Korona. —
Słowa umarły, on upadł bezsilny.
:Jagiełło płakał, a Zbigniew surowo
Powstał, i żonę przywodząc Xiążęcą,
Królu! — rzekł — Witold opiekę nad wdową
Oddaje tobie. Bądź ojcem sierocie. —
I Witold rękę wyciągnął gorącą.
— Bracie mój! pomnij na dziecięce lata!
W tym samym zamku myśmy je przebyli,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f0z451sdupmlgegpcxxg1necfr6fmwu
Strona:Anafielas T. 3.djvu/376
100
1082784
3148857
3146462
2022-08-10T17:03:48Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|373}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=160%|przed=20px|po=20px|'''{{Roz*|Rauda.|0.6}}'''}}
<poem>
:{{kap|Głucho}}, spokojnie, nad Trockiém jeziorem,
Szumią gdzieś lasy z liści obnażone,
Czernieje ziemia, a chmury się szare
Ciągną z zachodu, biegąc kędyś spiesznie,
Z piersią deszczami i wiatrem nabrzękłą.
:W powietrzu jęki, jak gdyby się duchy
Ozwały razem z powietrza i ziemi,
Jakby żywioły, kłócąc, rozmawiały
Słowy smutnemi, głosy straszliwemi.
:Głucho, spokojnie, nad Trockiém jeziorem,
A wody jego w ciemnéj stoją szacie;
Gdzieniegdzie tylko fala podniesiona
Błyśnie, podbieży i u brzegu skona;
Rybitw, żałośnie śpiewając, podlata,
Białemi skrzydły jezioro zamiata,
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m5cx5k6khr48uqb28bltr83vhp2u9ob
Strona:Anafielas T. 3.djvu/374
100
1082785
3148856
3146463
2022-08-10T17:02:54Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|371}}</noinclude><poem>
::::::— Jam Pan nad Litwą,
::::::Jam Pan nad wami!
::::::Schylcie mi czoła,
::::::Pokłoń się, ziemio! —
::::A Litwa się cała
Przed Panem pokłania; i ludy jéj klękły
::Puszcze szumiały, rzeki zamruczały,
::Kwiaty w dolinach pochyliły głowy.
::::::Z morza do morza
::::::Zadrżała ziemia,
::::::Góry schyliły,
::::::Doliny wstrzęsły,
::::::Ojcowskie duchy
::::::W dłonie plasnęły.
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
r5owfeeert1s645rpsex8swyhjk58ah
Strona:Anafielas T. 3.djvu/368
100
1082791
3148852
3146469
2022-08-10T17:01:55Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|365}}
<br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|przed=20px|po=15px|XLIX.}}
<poem>
:{{kap|Malborskie}} wieże na niebie czerniały,
Słońce świeciło. Witold piersią całą
Odetchnął; spojrzał na zamkowe ściany.
— Bądź mi zdrów, Mistrzu! niewolo Zakonu!
Kłamstwo tak długie, upokorzeń tyle!
Przecież się z wami rozstanę na wieki,
I Litwa moja! jam na Wilnie Panem!
Krwią-m się dowalczył serca u Jagiełły.
O! gdyby prędzéj usiąść na stolicy,
I cieniém ojca położyć na grobie
Czapkę Xiążęcą i miecz mój skrwawiony! —
— Do Metemburga! — zawołał czeladzi. —
Wy jedźcie z Xiężną i posły Ruskiemi.
Moi zostaną. — Gdzie Witold prowadzi?
</poem><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n4ttswwlq0moyer1oa7zvvc9j3l1wpm
Strona:Anafielas T. 3.djvu/366
100
1082792
3148850
3146470
2022-08-10T17:00:13Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|363}}</noinclude><poem>
Ja na zamki moje jadę. —
— Jedźcie z Bogiem, jedźcie sami.
Mnie w Królewiec trzeba śpieszyć. —
— Cóż! dni kilka? — I dzień drogi. —
— Mamyż rozstać się tak prędko? —
— Prędko, prawda; nie na długo.
Powracajcie — czas nam w Litwę! —
— O! powrócę! jam gotowy!
Ludzi tylko więcéj zbiorę;
Algimunda ślę w Podlasie,
W Litwę wysyłam Maldrzyka;
Na Żmudzi matka żołnierzy
Kupi mi, wyśle tu do mnie.
Czekajcie mnie, Mistrza, zbrojno.
Wkrótce znów wyjdziemy w pole. —
</poem><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
su49go0a2zqnon7zyko02i7kud5unbr
Strona:Anafielas T. 3.djvu/392
100
1082794
3148859
3146474
2022-08-10T17:05:32Z
Anwar2
10102
/* Skorygowana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="3" user="Anwar2" />{{c|389}}</noinclude><poem>
W milczeniu smutnem kilka słów szemrało.
Dzwonek zadzwięczał, chory padł na łoże.
:Spokojniéj teraz oko mu błyskało,
Piersi powolniéj, lżéj powietrze brały.
— Odsłońcie okno — rzekł — niech świat zobaczę,
I Litwę moję, i Trockie jezioro,
Podnieście starca — niech raz jeszcze oko
Wzięci po górach, po lasach, po wodach,
Niech je pożegna, jak was pożegnało. —
:Spadła zasłona, i noc widać ciemną;
Na tle jéj chmurném gwiazdy rzadkie płoną,
Migają, gasną; a Trockie jezioro
Falami bije o milczące brzegi,
I krzyk Peledy w dali się rozlega.
:Wstał Witold, spojrzał, zadumał, i głowa
Schyliła, oczy zamknęły na wieki!
Gwiazda błyszcząca z niebios się zsunęła
I zgasła w dali na czarnych obłokach.
</poem><br><br>
{{c|KONIEC WITOLDOWYCH BOJÓW|po=10px}}
{{c|w=85%|'''{{Roz*|I ANAFIELAS.|0.5}}'''}}
<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
076x32nebhkbt349xkz1258u6jmp3ty
Wikiskryba:Draco flavus/brudnopis190
2
1082880
3149039
3147976
2022-08-10T21:26:42Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{CentrujStart2}}
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=7 to=7 onlysection="tyt1" />
<br><br>
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=7 to=7 onlysection="tyt3" />
<br><br>
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=8 to=8 onlysection="cenz1" />
{{CentrujKoniec2}}
{{JustowanieStart2}}
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=9 to=986 exclude="294-300,548-560,776-780" />
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=1001 to=1210 />
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=1215 to=1318 />
{{JustowanieStart2}}
55f5iio8nlc8t9kwayacu39vtf5f1cj
3149237
3149039
2022-08-11T10:09:12Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
{{CentrujStart2}}
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=7 to=7 onlysection="tyt1" />
<br><br>
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=7 to=7 onlysection="tyt3" />
<br><br>
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=8 to=8 onlysection="cenz1" />
{{CentrujKoniec2}}
{{JustowanieStart2}}
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=9 to=986 exclude="294-300,548-560,776-780" />
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=1001 to=1210 />
<pages index="PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu" from=1215 to=1364 />
{{JustowanieStart2}}
p7upcq5fp220wxg9vhz5deisx3ry9d3
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/142
100
1083629
3148686
2022-08-10T12:02:18Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>{{tab}}— Muriel Porter nie zna mnie — jęknęła Emilka. — Jak więc może mnie nienawidzieć?<br>
{{tab}}Jennie uśmiechnęła się z politowaniem.<br>
{{tab}}— I to ci powiem. Ona szaleje poprostu za Fredem Stuartem, a Fred wie o tem i sprzeciwia jej się, mówiąc, że ty jesteś najbardziej uroczem dziewczęciem w Czarnowodzie, że on się z tobą zaręczy, gdy podrośnie. Muriel zwarjowała z {{Korekta|zadrości|zazdrości}} i wpłynęła na Rhodę, żeby ciebie tam nie było. Jabym sobie z tego nic nie robiła, będąc na twojem miejscu. {{Korekta|Murrayów na|Murrayówna}} ze Srebrnego Nowiu może być ponad takiemi bagatelkami. A co do zdradzieckości Rhody, to też ci mówię z pewnością: ona ''jest'' zdrajczynią. Wiedz, że to jej myśl była włożyć węża do pudełka i nastraszyć cię, a potem wyparła się wszystkiego, twierdząc, że nie wiedziała, co ci podaje.<br>
{{tab}}Emilka była zdruzgotana. Nie mogła wymówić ani słowa. Rada była, gdy Jennie pożegnała ją niebawem, gdy znalazła się sama. Pobiegła do domu, gdyż bała się, że nie zdoła powstrzymać łez aż do powrotu. Rozczarowanie z powodu chybionej zabawy, upokorzenie z powodu zniewagi doznanej, wszystko to zeszło na drugi plan wobec oczywistej zdrady, wobec zawiedzionej ufności i wiary. Jej uczucie dla Rhody umarło, Emilka cierpiała w najtajniejszych zakątkach duszy, obolała od ciosu, który zabił tę przyjaźń. Była to tragedja dziecka, tembardziej gorzka, że niezrozumiała dla nikogo. Ciotka Elżbieta oznajmiła, że wszelkie przyjęcia urodzinowe są niedorzecznością i że Stuartowie nie są rodziną, z którą Murrayowie mogliby się wdać w zażyłe stosunki. Nawet ciotka Laura, chociaż pieściła i pocieszała Emilkę, nie rozumiała, jak<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|136}}</noinclude>
kt86bakl8uux7ztuqx3sm7yzjo9vfww
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/143
100
1083630
3148687
2022-08-10T12:04:41Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>głębokie było zmartwienie dziewczynki. A było one tak straszne, że nie mogła nawet napisać o tem ojcu, nie miała ujścia dla gwałtownego bólu, przepełniającego jej serduszko.<br>
{{tab}}Następnej niedzieli była Rhoda sama na kursach niedzielnych. Muriel Porter została nagle wezwana do miasta, bo jej ojciec ciężko zachorował. Rhoda spoglądała słodko w stronę Emilki. Ale Emilka przeszła obok niej z wysoko podniesioną głową, unikając jej wzroku. Nigdy już nie będzie miała nic wspólnego z Rhodą Stuart, nie mogłaby. Gardziła nią jeszcze bardziej za tę chęć zbliżenia się powtórnie do zdradzonej przyjaciółki, dlatego tylko, że ta mieszczka odjechała. Emilka nie opłakiwała utraty ''Rhody'', nie! Dusza jej zatuliła się w kiry po utracie ''przyjaźni''. Rhoda była miła i urocza powierzchownie i pozornie, ale Emilka przeżyła kilka tygodni szczęśliwych dzięki złudzeniu. Teraz złudzenie pierzchło, a ona już nigdy nie będzie mogła pokochać nikogo, nikomu zaufać. ''Tu'' był rdzeń nieszczęścia.<br>
{{tab}}To zatruwało jej całe życie. Emilka należała do natur, które nawet w dzieciństwie niełatwo odzyskują równowagę po takim ciosie. Błąkała się z kąta w kąt po Srebrnym Nowiu, straciła apetyt, zeszczuplała. Niecierpiała kursów niedzielnych, bo zdawało jej się, że inne dziewczynki drwią z jej upokorzenia, z jej zaślepienia. Może była iskierka prawdy w tem odczuwaniu, ale znacznie więcej było w niem przesady. Gdy tylko dwie dziewczynki szeptały, albo chichotały, już mniemała, że ona jest przedmiotem szyderstwa. Skoro jedna z koleżanek odprowadzała ją do domu, ona przypisywała to uczuciu litości dla opuszczonej, samotnej<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|137}}</noinclude>
am014dl6lkwy0dblof2vtslitgfwdza
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/144
100
1083631
3148688
2022-08-10T12:07:01Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>Emilki. Przez cały miesiąc była Emilka najnieszczęśliwszą istotą w Czarnowodzie.<br>
{{tab}}— Chyba urodziłam się przeklęta — myślała z rozpaczą.<br>
{{tab}}Ciotka Elżbieta prozaiczniej tłumaczyła sobie smutek Emilki i jej brak apetytu. Doszła do wniosku, że istotnie ciężkie i gęste włosy Emilki „zabierają całą siłę z organizmu”, że dziecko nabierze zdrowia i mocy fizycznej, skoro się je obetnie. Od myśli do czynu był zwykle jeden błysk u ciotki Elżbiety. Zrana oznajmiła Emilce chłodno, że obetnie jej włosy.<br>
{{tab}}Emilka uszom nie wierzyła. Teraz, kiedy ona nienawidzi Rhody i jej pomysłów!<br>
{{tab}}— Nie mówisz tego chyba poważnie, ciotko Elżbieto! — zawołała.<br>
{{tab}}— Owszem, bardzo poważnie — rzekła ciotka stanowczo. — Masz za wiele włosów, zwłaszcza przy takich upałach. Proszę nie płakać!<br>
{{tab}}Emilka nie mogła powstrzymać łez.<br>
{{tab}}— Nie obcinaj ich zupełnie, ciotko Elżbieto — prosiła. — Obetnij spory kawałek. Dużo dziewczynek nosi grzywkę nad czołem, ale po co obcinać wszystko?<br>
{{tab}}— Tutaj niema grzywek w tym domu i nie będzie — odrzekła surowo ciotka Elżbieta. — Obetnę ci włosy poprostu, gdyż doszłam do wniosku, że istotnie będzie ci zdrowiej i wygodniej bez tych długich warkoczy. Podziękujesz mi kiedyś.<br>
{{tab}}Emilka nie czuła najmniejszej wdzięczności.<br>
{{tab}}— To jest moja jedyna ozdoba — szlochała. — Rhoda umyślnie namawiała mnie do pozbycia się jej. Może i rzęsy mi poobcinasz?<br>
{{tab}}Ciotka Elżbieta nie lubiła istotnie tych długich,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|138}}</noinclude>
re2mxdlx1c1t7gl3rfoxemx4ju215tk
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/145
100
1083632
3148689
2022-08-10T12:09:52Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>zakręconych ku górze rzęs, odziedziczonych przez Emilkę po babce, matce ojca, rzęs bardzo nie-Murrayowskich; ale nie miała wrogich zamiarów w stosunku do nich. Włosy zaś muszą spaść pod jej nożyczkami, bo tu o zdrowie chodzi!<br>
{{tab}}Emilka czekała na katowskie nożyce w nastroju beznadziejności. Musi więc rozstać się ze swemi kochanemi włosami, z których ojciec był taki dumny! Może zczasem odrosną, o ile ciotka Elżbieta im pozwoli, ale to potrwa lata całe, a tymczasem ona będzie zeszpecona! Koleżanki się ucieszą, z tem uosobieniem fałszu na czele! Ciotka Laura i kuzyn Jimmy wyszli teraz z domu. Żadnej obrony! Spełni się ta okropność.<br>
{{tab}}Ciotka Elżbieta wracała z nożyczkami w ręku. Błyszczały, gdy je otwierała. Ten błysk zbudził coś nieopisanego w duszy Emilki. Odwróciła się znienacka i spojrzała ciotce w twarz. Czuła, że brwi jej ściągają się w sposób niezwykły, czuła, że jakaś nieznana energja budzi się w niej, energja, której nic i nikt oprzeć się nie zdoła.<br>
{{tab}}— Ciotko Elżbieto — rzekła, patrząc prosto w oczy damie z nożyczkami — ''nie obetniesz mi włosów''. Nie mówmy już o tem.<br>
{{tab}}Zdarzyło się coś zdumiewającego: ciotka Elżbieta pobladła, odłożyła nożyczki, patrzyła przez chwilę, jak na upiora, na to opętane dziecko, a potem, po raz pierwszy w życiu uciekła. Elżbieta Murray, dosłownie uciekła... do kuchni.<br>
{{tab}}— Co się stało, Elżbieto? — spytała Laura, wchodząc do domu.<br>
{{tab}}— Zobaczyłam... Ojca... patrzącego na mnie z jej oczu — wyjąkała Elżbieta, cała drżąca. — I {{pp|powie|działa}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|139}}</noinclude>
ek06kirxdnrf95v55ttibk0g2wiwqu3
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/146
100
1083633
3148690
2022-08-10T12:12:09Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>{{pk|powie|działa}}: „Nie mówmy już o tem” — zupełnie tak, jak on... jego słowami.<br>
{{tab}}Emilka usłyszała to zdanie i pobiegła do zwierciadła. Mówiąc do ciotki, doznała obcego sobie uczucia: miała wrażenie, że ktoś inny przyoblekł się w jej postać. Uczucie to minęło, ale Emilka pochwyciła jeszcze jeden rys w swej twarzy, który ją oświecił: miała Murrayowskie spojrzenie! Nic dziwnego, że przeraziła ciotkę Elżbietę, ją samą to przeraziło, cieszyła się, że ma to już za sobą. Drżała. Uciekła na strych, do swej kryjówki i płakała. Ale wiedziała, że włosy ocalały.<br>
{{tab}}Istotnie. Ciotka Elżbieta nie powracała już nigdy do tej sprawy. Ale przez długi szereg dni unikała wszelkiego kontaktu z Emilką.<br>
{{tab}}Zaszedł dziwny fakt: Emilka z tym dniem przestała martwić się o utraconą przyjaźń. Cała ta historja stała się w jej oczach mało ważna. Wydawało jej się, że to już tak dawno się zdarzyło! Pozostała tylko świadomość wrażenia, odczucie było stępione. Emilka szybko odzyskiwała apetyt i dobry humor, pisywała listy do ojca, znów uważała, że życie jest piękne. Dręczyło ją tylko przeczucie, że ciotka Elżbieta nie zapomni jej swej porażki i wcześniej czy później odpłaci jej gorzką nauczką.<br>
{{tab}}Ciotka Elżbieta „wzięła nad nią górę” niebawem. Emilka miała iść do sklepu po sprawunki. Był to upalny dzień, tak że zrana ciotki pozwoliły jej chodzić boso w obrębie domu. Teraz kazano jej włożyć buciki i pończochy. Emilka zbuntowała się: za gorąco było, {{Korekta|ża|za}} dużo kurzu, za ciężko jej będzie odbyć tak daleką drogę w zapinanych na guziki bucikach. Ciotka Elżbieta pozostała nieugięta. Nikt z Murrayów nie chodził<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|140}}</noinclude>
3tdv0z7loich73u5oyab2im4g1uukrt
Strona:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf/147
100
1083634
3148692
2022-08-10T12:15:12Z
Alnaling
32144
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Alnaling" /></noinclude>nigdy boso poza domem. Emilka ustąpiła, ale skoro tylko wyszła poza bramę, usiadła na trawie, zdjęła buciki i pończochy, postawiła je w rowie i pobiegła, wesoła, beztroska, przez pola.<br>
{{tab}}Załatwiła sprawunek i wracała ze spokojnem sumieniem. Jaki piękny był świat, jaki delikatny błękit nieba, jak cudną barwę miała Czarna Woda! Emilka przystanęła i zaczęła tworzyć poemacik na cześć otaczającej przyrody.<br>
{{tab}}Dwie strofki były już gotowe po pięciu minutach. Ale potrzebna była trzecia, któraby zakończyła utwór. Tymczasem iskra Boża pierzchła, zanim ta trzecia strofa była gotowa w umyśle dziewczynki. Rozmarzona, szła w kierunku domu i zanim doszła do Srebrnego Nowiu, skomponowała i te wiersze, które według niej były potrzebne do zaokrąglenia całości.<br>
{{tab}}Była bardzo zadowolona i dumna, gdyż uważała ten jeszcze nienapisany poemacik za najlepszy swój utwór dotychczasowy. A napisała już trzy wiersze ulotne. Musi pośpieszyć na strych i napisać te trzy strofki, żeby ich, broń Boże, nie zapomnieć. Ale na schodach zastąpiła jej drogę ciotka Elżbieta.<br>
{{tab}}— Emilko, gdzie zostawiłaś buciki i pończochy?<br>
{{tab}}— W rowie przy bramie — odrzekła Emilka, ściągnięta brutalnie z obłoku na ziemię.<br>
{{tab}}— Poszłaś do sklepu boso?<br>
{{tab}}— Tak.<br>
{{tab}}— Chociaż ci powiedziałam, że nie wolno?<br>
{{tab}}To pytanie wydało się Emilce zbędne, więc nic me odpowiedziała. Ale teraz nadeszła chwila rewanżu ciotki Elżbiety.<br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__
{{c|141}}</noinclude>
08f706s0chbvnyi4gr9ramwpuil7dmp
Emilka ze Srebrnego Nowiu/10
0
1083635
3148693
2022-08-10T12:17:24Z
Alnaling
32144
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu
|autor=Lucy Maud Montgomery
|tłumacz=Maria Rafałowicz-Radwanowa
|tytuł = [[{{ROOTPAGENAME}}|Emilka ze Srebrnego Nowiu]]
|tytuł oryginalny=''Emily of New Moon''
|wydawnictwo=Księgarnia Popularna
|rok wydania=1936
|miejsce wydania=Warszawa
|druk=Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
|źródło=[[c:File:Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf|Skany na commons]]
|strona indeksu=Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf
|poprzedni = {{PoprzedniU}}
|następny = {{NastępnyU}}
|inne = {{całość|{{ROOTPAGENAME}}/całość|epub=i}}
}}
{{JustowanieStart2}}
<pages index="Emilka ze Srebnego Nowiu.pdf" from=138 to=147 fromsection="10"/>
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|a1=Lucy Maud Montgomery|t1=Maria Rafałowicz-Radwanowa}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|E{{BieżącyU|2}}]]
d7khzsqaswall1gztzlw1sarfe2107m
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/246
100
1083636
3148695
2022-08-10T12:50:15Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{---}}
{{c|{{Rozstrzelony|NIEWOLNICY LAMPY}}|w=130%|przed=40px|po=15px}}
{{Dropinitial|T}}enże sam Dzieciuch, który Eustachemu Cleaverowi, powieściopisarzowi, opowiedział swego czasu historię ujęcia Boha Na Ghee<ref>„Konferencja potęg“ w zbiorze „Many Inventions“.</ref>, odziedziczywszy baronię z olbrzymimi dochodami, wystąpił z wojska i pędził życie bogatego ziemianina, podczas gdy matka jego czuwała, aby się ożenił jak należy. Ale Dzieciuch, nie orientując się jeszcze w nowych stosunkach, darował miejscowym ochotnikom na strzelnicę obszar długości dwu mil a leżący w samym środku jego majątku, skutkiem czego sąsiedzi, żyjący z dala od świata w krzakach, pałnych bażantów, uważali go za skończonego wariata. Huk strzałów karabinowych płoszył ptactwo, dlatego wykluczono Dzieciucha z towarzystwa sędziów pokoju i przyzwoitych ludzi do czasu, aż jakaś panna z okolicy nie nauczy go rozumu. Dzieciuch mścił się za to, zaludniając swój dom starannie dobieranymi starymi kolegami licealnymi, przyjeżdżającymi na urlop — rozkosznymi weteranami, na których panny z okolicy, jeżdżące na rowerach, mogły tylko z daleka rzucić okiem. Z zaproszeń Dzieciucha wiedziałem, skąd jaki transport wojskowy nadszedł. Czasami sprowadzał kolegów w równym z nami wieku, czasem młodych, czerwieniących się łatwo olbrzymów, w których poznawałem byłych mikrusów, znanych mi jeszcze z drugiej przygotowawczej. Tych Dzieciuch i inni starsi pouczali o obowiązkach żołnierza.<br>
{{tab}}— Ja musiałem z wojska wystąpić — mawiał Dzieciuch. — Z tego jednak nie wynika, aby {{pp|olbrzy|mie}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0p27ahuevmgfxuepc6ift3z99bie4vs
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/247
100
1083637
3148696
2022-08-10T12:54:37Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{pk|olbrzy|mie}} zasoby mych doświadczeń musiały być dla przyszłości stracone.<br>
{{tab}}Skończył właśnie trzydzieści lat i właśnie tegoż lata następująca depesza w rozkazującym tonie wezwała mnie na jego baronowski zamek:<br>
{{tab}}— Dostałem dobry transport z Tamary, przyjeżdżaj.<br>
{{tab}}Był to faktycznie nadzwyczaj dobry transport, dobrany wyłącznie dla mej osobistej przyjemności. Był tam łysawy, zniszczony kapitan piechoty hinduskiej, dygocący z febry poza swym olbrzymim, czerwonym nosem — a nazywał się kapitan Dickson. Był drugi kapitan, także z piechoty hinduskiej z jasnym wąsem; twarz miał porcelanowo białą a ręce wątłe, ale odpowiadał wesoło, gdy go wołano Tertius. Był tam też człowiek olbrzymi i wyglądający wytwornie, a który prawdopodobnie nie widział pola już od lat, starannie ogolony, cicho mówiący i mający w sobie coś kociego, zawsze ten sam stary Ebenezar, mimo iż był chlubą Indyjskiej Służby Politycznej; a dalej był tu też chudy Irlandczyk, o twarzy niebiesko-czarnej od opalenia pod różnymi słońcami Departamentu Telegraficznego. Na szczęście obite wojłokiem drzwi kawalerskiego skrzydła zamykały się szczelnie, bo my przebieraliśmy się kupą na korytarzach lub też w nie swoich {{Korekta|pokojach.|pokojach,}} rozmawiając, wołając, krzycząc, a czasami walcując do taktu piosenek układu samego Dicka IV.<br>
{{tab}}Mieliśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia od {{Korekta|czasu.|czasu}} kiedyśmy się ostatni raz spotkali w zmiennych losów kolejach w Indiach, na jakimś obiedzie, w obozie, na placu wyścigowym — w dak-bungalowie lub na dalekiej stacji kolejowej — ale nigdy nie traciliśmy się z oczu. Dzieciuch siedział na poręczy, słuchając nas nie bez pewnej zazdrości. Nie miał nic przeciw swej baronii, ale czasem żal mu było minionych dni.<br>
{{tab}}Była to wesoła wieża Babel, mieszanina spraw osobistych, prowincjonalnych i dotyczących całego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0n7fisy8resa3x77p56q4al4vwt9i4b
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/248
100
1083638
3148698
2022-08-10T13:32:26Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>Imperium, fragmenty starych list apelu, pomieszane z nowinkami politycznymi, aż wreszcie cały ten zgiełk przeciął od razu huk burmańskiego gongu i my wszyscy powędrowaliśmy z ćwierć mili schodów, aby powitać matkę Dzieciucha, która znała nas, kiedyśmy jeszcze chodzili do szkoły, a powitała, jak gdybyśmy się przed tygodniem rozstali. A przecie minęło już piętnaście lat od chwili, gdy płacząc ze śmiechu, pożyczyła mi szary szlafrok, niezbędny do pewnego amatorskiego przedstawienia.<br>
{{tab}}Obiad z „Tysiąca i Jednej Nocy“ podano nam w sali długiej na osiemdziesiąt stóp, pełnej portretów przodków, wazonów z kwitnącymi różami i — co jeszcze większe na nas zrobiło wrażenie — ogrzewanej kaloryferami. Kiedy uczta się skończyła i mamusia odeszła („Wy, chłopcy, chcecie sobie pewnie pogawędzić, więc ja wam powiem dobranoc!“), zebraliśmy się dokoła ognia z gałęzi jabłoni płonących na olbrzymim lśniącym ruszcie stalowym w kominku wysokim na dziesięć stóp, Dzieciuch zaś otoczył nas różnymi, dziwnymi likierami i tymi papierosami, jakie uczą najbardziej cenić swą własną fajeczkę.<br>
{{tab}}— Co za rozkosz! — mruknął Dick IV z sofy, na której leżał zawinięty w koc. — Od czasu jak przyjechałem do kraju, pierwszy raz jest mi ciepło.<br>
{{tab}}Wszyscy siedzieliśmy tuż przy ogniu, wyjąwszy Dzieciucha, który był już dość długo w domu, aby się przyzwyczaić do rozgrzewania się ruchem, kiedy mu było zimno. Jest to przykra rozrywka, do której zamiłowanie na naszej wyspie udają często Anglicy.<br>
{{tab}}— Jeśli powiesz choć słowo o zimnych tuszach i szybkim marszu, kości ci połamię, Dzieciuchu! — ciągnął powoli M’Turk. — Ja mam wątrobę, uważasz? Pamiętacie, jakeśmy to uważali za niesłychaną rozkosz zrywać się w niedzielę rano, kiedy w lecie było 57 stopni i kąpać się w morzu w Pebbleridge? Brrr!<br>
{{tab}}— Doprawdy nie rozumiem — odezwał się Tertius — jakeśmy mogli jako chłopcy złazić do {{pp|łazie|nek,}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mfd6xqi2opbp830trr1oj8z4lswcc3p
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/249
100
1083639
3148699
2022-08-10T13:35:04Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{pk|łazie|nek,}} gotować się aż do czerwoności, a potem z otwartymi porami wylatywać na śnieg i mróz! A mimo wszystko, o ile sobie przypominam, ani jeden chłopak z tego nie umarł.<br>
{{tab}}— ''A propos'' łazienek — zachichotał M’Turk — przypominasz sobie, Beetle, naszą kąpiel w łazience N. 5 tego wieczoru, kiedy to Króliczy Bobek zdemolował pracownię Kinga? Co bym dał za to, żeby móc zobaczyć starego Stalky’ego! On jeden z obu naszych pracowni nie przyjechał.<br>
{{tab}}— Stalky jest jednym z największych ludzi swego wieku! — wtrącił Dick IV.<br>
{{tab}}— Skąd wiesz? — zapytałem.<br>
{{tab}}— Skąd wiem? — odpowiedział Dick IV z pogardą. — Gdybyś był ze Stalky'm w takich opałach, jak ja, nie pytałbyś z pewnością.<br>
{{tab}}— Ja nie widziałem się z nim od czasu obozu pod Pindi w osiemdziesiątym siódmym! — zaznaczyłem. — Zrobił się z niego wówczas olbrzymi chłop — około siedmiu stóp wysoki i cztery stopy gruby.<br>
{{tab}}— Morowy chłop. Niesłychanie morowy chłop! — mówił Tertius kręcąc wąsa i wpatrując się w ogień.<br>
{{tab}}— Kiedy był w osiemdziesiątym czwartym w Egipcie — odezwał się Dzieciuch — mało brakowało, a byłby poszedł pod sąd wojenny. Jechałem z nim tym samym statkiem transportowym, taki sam nowicjusz jak i on, tylko że po mnie to było widać, a po Stalky’m nie.<br>
{{tab}}— A cóż tam takiego zmalował? — pytał M’Turk pochylając się machinalnie, aby mi poprawić przekrzywiony krawat.<br>
{{tab}}— Och, nie! Jego pułkownik pozwolił mu wziąć dwudziestu Tommies i pójść na tyły kąpać się, czesać wielbłądy czy coś w tym guście, a Stalky zaawanturował się z derwiszami na pięćdziesiąt mil w głąb kraju. Wykonał wspaniale odwrót i ośmiu derwiszów ukatrupił, Wiedział dobrze, że nie miał prawa zapuszczać się tak daleko, wobec czego postanowił<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m5jjl95l2c5lxfm62gusb2giqjce141
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/250
100
1083640
3148700
2022-08-10T13:37:50Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>uprzedzić grożący mu cios i napisał do swego pieniącego się tymczasem z wściekłości pułkownika list, w którym się skarżył na „niedostateczne poparcie, udzielone mu w jego operacjach“. Zupełnie, jakby jeden brygadier dał nosa drugiemu. Potem przeniósł się do sztabu generalnego.<br>
{{tab}}— To istotnie — cały — Stalky! — rzekł Ebenezar ze swego fotela.<br>
{{tab}}— Ty się może też z nim spotkałeś? — spytałem.<br>
{{tab}}— O, tak! — odpowiedział swym cichym głosem. — Brałem udział w finale tej — tej epopei. Znacie tę historię?<br>
{{tab}}Nie znaliśmy — ani Dzieciuch, ani M’Turk, ani ja — wobec czego bardzo grzecznie poprosiliśmy o informację.<br>
{{tab}}— To była nie lada przeprawa — rzekł Tertius. — Wpadliśmy przed paru laty w pułapkę w górach Khye-Kheen, a Stalky wyciągnął nas z biedy. Oto wszystko.<br>
{{tab}}M’Turk spojrzał na Tertiusa z całą pogardą Irlandczyka dla Saksona o przyrośniętym języku.<br>
{{tab}}— Boże! — jęknął. — I to ty i podobni do ciebie rządzą Irlandią. Tertius, czy cię nie wstyd?<br>
{{tab}}— Cóż zrobić, ja nie umiem blagować. Ja potrafię dodać tylko to, co sam wiem, jak drugi zacznie. Każcie jemu opowiadać.<br>
{{tab}}To mówiąc wskazał Dicka IV, którego nos świecił wzgardliwie po drugiej stronie kominka.<br>
{{tab}}— Wiedziałem, że nie potrafisz! — rzekł Dick IV. — Dajcie mi whisky z sodową wodą. Kiedy wy, łajdaki, kąpaliście się w szampanie, ja piłem limoniadę i zażywałem chininę z amoniakiem, a we łbie mi huczy jak w młynie.<br>
{{tab}}Obtarł zjeżone wąsy nad swą szklanką i dzwoniąc zębami zaczął:<br>
{{tab}}— Słyszeliście o wyprawie przeciw Khye-Kheen-Malotom kiedy to, nie śmiąc bić się z naszym korpusem ekspedycyjnym, to draństwo mało nie wyzdychało z samego strachu? Otóż oba plemiona — bo oni<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5y7dslfl4hz7zb4srcunnu70xrcvmlu
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/846
100
1083641
3148706
2022-08-10T13:58:22Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />to ogromne wywarł wpływy druk, w 1474 r. sprowadzony do Anglii przez kupca Williama Caxton, oraz szacunek, z jakim Henryk VII i Henryk VIII zaczęli znowu traktować uczonych, których ściągali do swego dworu. Za pośrednictwem kardynała Wolsey i Tomasza Morusa założono w uniwersytetach w Cambridge i w Oxford kilka nowych kollegijów, ale natomiast reformacyja kościelna zniesieniem klasztorów zmniejszyła ilość szkół, nic innego w ich miejsce nie stawiając, przez co pozbawiła naród najważniejszych środków wykształcenia. Wprowadzenie języka greckiego przez uczonych Hellenistów: Grocyna, Colleta i Williama Lilly, z powodu przeszkód jakie stawiali mu teologowie, postępowało tylko zwolna. Dopiero pod panowaniem Elżbiety, która sama odebrała wychowanie naukowe, wraz z literaturą narodową nauki także szybko postąpiły i mocną znalazły podporę w podwyższeniu dobrego bytu obywatelskiego za pomocą handlu i rzemiosł. Jakób I sam był biegły w niektórych gałęziach nauk i starał się nawet w nich odznaczyć się; nieszczęśliwy syn jego, Karol I, silnie popierał nauki i sztuki, tylko że przez swoją utopiję o boskiem pochodzeniu praw królewskich popadł w jednostronność, skutkiem czego zginał też w walce z republikanami. Czasy rzeczypospolitej dla fanatyzmu religijnego i politycznego naukom równie mało sprzyjały, jak poezyi; potajemnie jednak połączyło się kilku uczonych, w celu krzewienia gruntownej naukowości, niezależnie od wszelkich wpływów zewnętrznych, i w ten sposób z konferencyi naukowych Walisa, Wilkinsa, Goddarda, Forstera i Tomasza Hake (1645) powstało sławne w późniejszych czasach królewskie towarzystwo nauk, które zaraz po restauracyi w 1660 r., uprzywilejowaniem zostało przez Karola II. Sami królowie w tej epoce naukom ani nie byli pomocnemi, ani też nie stawali na przeszkodzie: faworyci i faworyty wyczerpywały kassy publiczne, gdy tymczasem kilku znakomitych poetów i uczonych umarło w nędzy. Dopiero Wilhelm III przez konstytucyję, którą nadać musiał narodowi, ugruntował polityczną i literacką wielkość Anglii. Pełno było w tym czasie zakładów wychowawczych; uniwersytety w Oxford i w Cambridge hojniej były uposażone, niż jakikolwiek podobny zakład w innych krajach, ale za to uporczywie trwały w zastarzałym scholastycyzmie i z nieprzyjaźnią występowały przeciw każdej nowacyi naukowej. Dopiero wraz z wstąpieniem na tron domu bruświckiego rozpoczyna się okres kwitnący nauk w Anglii; szlachetna we wszyslkiem cywilizacyja, gorący patryjotyzm ożywiły cały naród. Zasługi za-zaczęto poszukiwać, szanować, a nawet nagradzać, jeżeli nic u dworu, tedy u ogółu obywateli; wyznaczano nagrody publiczne za nowe odkrycia, nawet korporacyje kupieckie, jak np. kompanija wschodnio-indyjska i zatoki Hudsońskiej przyczyniały się do krzewienia nauk. Ludzie bogaci legatami, darowiznami przedmiotów sztuki i biblijotek zapobiegali potrzebom uczonych; liczne stowarzyszenia literackie starannie pielęgnowały wzrastający popęd do oświaty. Do nich należą towarzystwa: Geograficzne i Azyjatyckie, towarzystwo Starożytników, królewskie towarzystwo literackie (od r. 1821), British Association (od 1836 r.), Camden society od 1838 r.). Przekonawszy się następnie, że brak życia w dawnych uniwersytetach angielskich nietylko wzrost nauk nie popiera, lecz owszem częstokroć go tamuje, założono w 1828 r. nowy uniwersytet w Londynie, gdzie nauki, swobodne od wyłącznych wpływów Kościoła wykładane są na sposób innych uniwersytetów europejskich: najwięcej zaś do rozwoju literatury i nauki przykłada się w Anglii prassa, większa niż w którymkolwiek innym kraju, oraz prawo własności literackiej i artystycznej. Co się tyczy pojedynczych nauk, Filozofija pozbierana z Arystotelesa, Boecyjusza i z Arabów, zwyczajnie uprawiana w Europie w XI i XII stuleciu, w Anglii także<section end="Angielskie nauki i Literatura naukowa" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0roasov95amfw4kebvb5dyzab0pz0qj
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/847
100
1083642
3148711
2022-08-10T14:03:05Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />zwolna krzewiła się. ''Anzelm z Canterburg'' (um. 1109) wynalazł dowód antologiczny o istnieniu Boga; ''Jan z Salisburg'' (um. 1180), uczeń Abelarda, szerzył naukę realizmu, który wtenczas właściwie zwycięzką staczał walkę z nominalizmem; ''Jan Duns Scotus'' (um. 1308), naczelnik szkoły Skotistów, wystąpił przeciw metodzie uczenia tak zwanych Tomistów, a to z taką siłą dyjalektyki, która wszystkie dotychczasowe metody daleko zostawiała za sobą. ''Wilhelm z Occam'' (um. 1347) i uczeń jego, ''Jan Buridan'', więcej się znów zwrócili do nominalizmu. Uniwersytety długo jeszcze szły wydeptaną w len sposób drogą i albo hołdowały scholastyce, która siedzibę swoją miała w Oxford, albo lóż mistycznemu neoplatonizmowi, który do Cambridge wprowadzili Gale i Moore, aż nareszcie zupełnego przewrotu doznała Filozofija przez wielkiego ''Bakona z Verulamu'' (1605 r.), który studyjum natury zalecał jako jedyne i prawdziwe źródło mądrości. Bakon, Tomasz Hobbes (1647), szczęśliwy w swoich spekulacyjach o polityce i Newton, spowodowali systemat ''Locke’a'' (1690), polegający jedynie na doświadczeniu i przez to stworzyli ów empiryzm, chętnie przyjęty przez inne także narody, najbardziej zaś przez Francuzów. Dalej już po za taki systemat sięgał idealizmem Berkley, sceptycyzmem Hume, przeciw któremu występował Reid, znany twórca tak zwanej szkockiej metafizyki; zwalczał zaś ich wszystkich razem ''John Priestley'' (1774). W Psychologii ''Hartley'', tłómaczący w sposób mechaniczny wszystkie wrażenia duszy, ciągle jeszcze wielu posiada stronników. Większe postępy robili w filozofii moralnej ''Bolingbroke, Addison, Steele, Chesterfield, Hutchinson, Hunie, Mandeville'' i ''Search'', z których dwaj ostatni utworzyli swój systemat roztropności i własnej korzyści; przeciwko nim występując, ''Robert Price'' podniósł do godności ogólnego prawa to, co rozsądek uznał prawdziwem i słuszném. Wszakże i nowsi filozofowie moralni, jak Paley i Gisborne nie wychodzą z zakresu doświadczenia; nic dziwnego więc, że spekulatywna filozofia niemiecka w Anglii nie znalazła żadnych prawie zwolenników: dopiero w ostatnich czasach poznano w przekładzie Semple’a krytykę czystego rozsądku Kanta i Tennemanna, oraz Rittera Historyję Filozofii. — Teologija częstokroć zacięte staczała w Anglii boje z filozofija; od najdawniejszych też czasów otaczały ją nonsensa scholastyczne. Jan Wicleff (um. 1384), który nie chciał pozwolić na naukę o transubstancyjacyi i o odpustach, z trudnością tylko przy poparciu, jakiego lud mu udzielił, uszedł prześladowania swoich przeciwników. Reformacyja, najwyższą władzę kościelną złożywszy w ręse Henryka VIII, który sam był autorem w materyjach teologicznych, nie przyczyniła się bynajmniej do wzrostu tej nauki; większą atoli korzyść zapewniło im studyjum języków starożytnych i wschodnich. Fell wydał krytycznio Ojców Kościoła, ''Usher'' (1672), ''Beeeridge'' (1687) i ''Bringham'' badali starożytności kościelne. Przeciw religii pozytywnej występowali Hobbes i Cherbury, którzy krzewili czysty deizm; bronili jej z wielkiém natężeniem Stillingfleet, Parker i Nichols. Wydawcom tłómaczonej z rozkazu Jakóba I Biblii, zbywało na potrzebnych wiadomościach językowych. Nowsza epoka nie wiele była korzystniejszą dla badań filozoficznych w materyjach wiary; wielu próbowało exegezy, jak np. Patrik, Ciarke, Doddridge, Chandler, Lowth i inni, ale jeden tylko Mill wzniósł się na wyższe stanowisko, za co go Whitby i inni teologowie, którzy go nie rozumieli, mocno ganili. Walka, jaką staczają z panującym kościołem rozmaite stronnictwa religijne, mianowicie dyssydenci, powód swój ma w praktyce, i nietyle skierowaną jest przeciwko nauce, ile raczej przeciw wszechwładzy Anglikanów w rzeczach mianowicie wychowawczych. Za to znowu Anglija posiada środki wprowadzenia chrystyjanizmu w najodleglejsze zakątki<section end="Angielskie nauki i Literatura naukowa" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
t3rfeyhyn2qrlylzzfxezu8kfpgdlze
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/848
100
1083643
3148714
2022-08-10T14:08:10Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />ziemi (ob. ''Missyje''). Kościół narodowy szkocki wybornego ma mówcę Tomasza Chalmers, którego jednak wymowa nie ogranicza się na kazalnicy, lecz równie jak świetną w polemice i dyjalektyce religijno-kościelnej i politycznej. Komitet towarzystwa protestanckiego (for the protestation of religious liberty) wyznaczył nagrodę 100 gwinei za najlepsze odparcie opinii Chalmersa, że państwo powinno wspierać Kościół środkami pieniężnemu Żywą polemikę spowodowało potępiające protestantyzm niemiecki dzieło professora Rose, p. t.: ''The state of the protestant religion in Germany'': mianowicie też Pusey starał się jnż to sprostować, już też uzasadnić zdanie Rose’go, poczém ten ostatni dowiódł konieczności naukowych badań teologicznych. Samo się przez się rozumie, że opinije Straussa jak najusilniej zostały potępione przez Anglików, chociaż w sa-mćm nawet łonie Kościoła Anglikańskiego odzywał się niekiedy duch rewolucyjny, a dowcipne pamflety satyryka Sidney Smith dostatecznie wykazywały zaraźliwe choroby tegoż Kościoła. W taki sposób powstało powoli obok wysoko-kościelnego stronnictwo ewangelickie, z których tamto przedstawiało raczej żywioł katolicki Kościoła episkopalnego, ostatnie zaś protestancki, i które obadwa tylko jedyny ratunek uznały w zastosowanej do wymagań czasu reformie. Żywioł ten wzmogli jeszcze dwaj professorowie oxfordzcy Newman i Pusey, którzy ku wznowieniu prawdziwego katolicyzmu wyparli się protestantyzmu i przyjęli na nowo wszystkie dogmata katolickie, o ile te nie są w wyraźnej sprzeczności ze znanemi 39 rozdziałami reformacyi angielskiej. Z początku sprzyjało im stron-nnictwo wysokiego Kościoła, aż nakoniec występująca coraz otwarciej skłonność do katolicyzmu obudziła podejrzenia protestantów, skutkiem czego nawet biskupi tak zwany Puzeizm ogłosili szkodliwém kacerstwem. Głównemi organami wysokiego Kościoła są: ''Churchman’s Magazine'' pismo miesięczne i ''The church of England'', pismo kwartalne, najuczeńsza publikacyja teologiczna. ''The Methodic Magazine'', liczy obecnie do 18, 000, a ''Evangelical Magazine'' do 15, 000 prenumeratorów. Wyborne zbiory komitetyczne (Sermons) wydali, dawniejsi: Til lotson, Sherlock, Sekkeer, Jortin, Sterne, White i Blair; nowsi: Haverfield, Howel, Evans i Sewell. Pedagogika w ostatnich czasach znakomite w Anglii uczyniła postępy. Dobroczynną reformę szkół ludowych sprawił Brougham, który pierwszy zbudził wychowanie narodowe z letargu; skutecznie działały również liczne stowarzyszenia, mianowicie ''The National Society for education'' i ''British and foreign Society. Sedgewick'' w swoim ''Discourse on the studies of the university'', usiłował wznieść uczących się na wzgórze postępowe stanowisko, a przeciw niemu wystąpił Whewell w obronie urządzeń średniowiecznych uniwersytetów angielskich. Cechę zupełnie narodową od najdawniejszych czasów posiadała w Anglii nauka Prawa. Niewiele zajmowano się tu prawodawstwem rzymskiém, którego naukę sprowadził Tomasz Beckett (1144), już bowiem w owej epoce zajmowano się raczej prawami z wyczajowemi, które zebrano za panowania Edwarda I, z czego powstałe tak zwane prawo zwyczajne (Common law), po dziś dzień jeszcze istniejące w swej mocy, a złożone z pojedynczych urządzeń i statutów rozmaitych czasów, a nawet z niektórych wyimków z kodexu rzymskiego. Była to jedyna gałąź prawa, pielęgnowana przez długi czas przez nielicznych uczonych prawników: E. Littleton napisał Compendiam, a Coke, Instytucyje prawa angielskiego; pierwszy Selden zajął się prawem morskiém, Filmer i Hobbes polityczném ze stanowiska monarchicznego, Sidney, Locke i Milton z republikańskiego. W zeszłym wieku odznaczyli się pisarze prawni: Blackstone (Kommentarze do zwyczajnego prawa angielskiego), Woodson (Rzut oka na prawo angielskie), Burns (Podręcznik dla sędziów pokoju) i Rovers (Historyja<section end="Angielskie nauki i Literatura naukowa" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bb0o45pcs2mcxbwm64x1deqvp00deho
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/43
100
1083644
3148715
2022-08-10T14:09:39Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>{{tab}}— Zwracam twoją uwagę, — rzekł Otton spokojnie — że cię nie zapytałem o nazwisko. Szczęśliwej drogi!<br>
{{tab}}I uderzywszy konia, popędził galopem.<br>
{{tab}}Pomimo jednak tej pozornej pewności siebie i spokoju, rozmowa z traczem stała mu kością w gardle. Od człowieka, którym pogardzał, odebrał na początek przykrą lekcyę grzeczności, a wkońcu był pokonany na polu prostej logiki. I znowu wszystkie przykre i drażniące myśli odezwały się z całą goryczą.<br>
{{tab}}Około godziny trzeciej zdecydował się wreszcie zwrócić na boczną drogę, wiodącą do Backsteinu, aby zjeść obiad gdzie w skromnej oberży. Nic już gorszego spotkać go nie mogło nad to, czego doświadczył.<br>
{{tab}}W niewielkiej sali hotelowej w Backsteinie zauważył, wchodząc, siedzącego przy stole młodzieńca o twarzy inteligentnej, z książką w ręku. Otton kazał podać sobie nakrycie tuż obok, i przeprosiwszy grzecznie, zapytał sąsiada, co czyta.<br>
{{tab}}— Przeglądam ostatnią pracę doktora Hohenstockwitza, mego krewnego, a bibliotekarza księcia Grunewaldu — odparł swobodnie młodzieniec. — Człowiek to niepospolitej erudycyi i nie pozbawiony talentu.<br>
{{tab}}— Znam doktora Hohenstockwitza, — odparł Otton — ale nie czytałem jeszcze jego pracy.<br>
{{tab}}— Zazdroszczę panu zarówno pierwszego, jak drugiego; możesz korzystać z miłego stosunku i czeka cię przyjemność, która dla mnie będzie za chwilę przeszłością.<br>
{{tab}}— Sądzę, iż wiedza pańskiego krewnego cieszy się zasłużonem i powszechnem uznaniem?<br>
{{tab}}— W moich oczach stanowi to wymowny przykład potęgi intelektualnej wartości — rzekł młodzieniec. — Któż z inteligencyi troszczy się dzisiaj o jego chlebodawcę i wychowańca, nawet z nim spokrewnionego panującego księcia? A z drugiej strony, któż nie wie choćby ze słyszenia o do-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
h0un715ougq74rgoz11kwevsulf37g4
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/44
100
1083645
3148717
2022-08-10T14:16:43Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>ktorze Grottholdzie? Tylko wyższość umysłowa, jedyna z pomiędzy wszystkich, opiera się na naturalnych podstawach.<br>
{{tab}}— Widzę, że mam przyjemność mówić z filozofem, może z autorem? — grzecznie spytał książę.<br>
{{tab}}Twarz młodzieńca oblała się żywym rumieńcem.<br>
{{tab}}— Nie mylisz się pan, — odparł — mam prawo do tych obudwu tytułów. Oto mój bilet. Jestem licencyatem... Roederer, autor kilku dzieł politycznych.<br>
{{tab}}— Jestem rad podwójnie z trafu szczęśliwego, który pozwolił mi dziś spotkać pana, gdyż w całym Grunewaldzie mówią o blizkiej rewolucyi; a ponieważ pan specyalnie studyujesz tę kwestyę, pragnąłbym bardzo usłyszeć, co sądzisz o tym ruchu?<br>
{{tab}}— Z pytania tego wnosić mogę, że prace moje są panu nieznane — odparł dość sucho uczony polityk. — Jestem niewzruszonym stronnikiem monarchii i pod żadnym względem i w żadnych warunkach nie podzielam niedorzecznych rojeń i utopii empirystów, którzy bałamucą siebie i olśniewają ciemne masy. Epoka mrzonek takich już minęła, możesz mi pan wierzyć, albo skończy się lada chwila.<br>
{{tab}}— Kiedy jednakże spojrzę dokoła siebie... — zaczął Otton.<br>
{{tab}}— Kiedy spojrzysz pan wkoło siebie, — przerwał stanowczo licencyat — widzisz ciemnotę i głupców. Ale my, pracownicy myśli i twórcy opinii, przy blasku wszechwiedzącej nauki, zaczynamy powoli usuwać te błędy. My pragniemy powrotu do niezachwianych nigdy praw natury, co nazwałbym, używając terapeutycznego wyrażenia: metodą naturalną zastosowaną do nadużyć. Zechciej pan zrozumieć tylko rzeczywiste słów tych znaczenie — ciągnął dalej. — Weźmy przykład: kraj w warunkach Grunewaldu i książę, jak wasz Otton, stanowią położenie, jak się zdaje, bez wyjścia; zbutwiałe formy i przeżyci ludzie, wszystko nieodwołalnie skazane na śmierć lub przerodzenie. Zgadzasz się pan? Jednakże ja wskazuję środek ratunku, nie przez brutalny i gwałtowny przewrót, lecz przez oddanie dobrowolne władzy w ręce zdol-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
08c67ipesu6igmj2hi08mv56ett4qif
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/849
100
1083646
3148745
2022-08-10T14:42:35Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />prawa angielskiego); wyborne także są dzieła: ''Holta, Hitty’ego'' o prawie handlowém i morskiém, oraz Parka o ubezpieczeniach. Większość pism prawnych w Anglii wychodzących składa się albo ze zbiorów praw i akt parlamentarnych, albo z surowych kompilacyj z wyroków pojedynczych trybunatów lub sławnych prawników, jak np. ''Abingera, Denmana, Lyndhursta'' i ''Broughama''. Zaszczytny wyjątek stanowi dzieło Willa: ''On the rationale of circumstantial evidence''. Za to w naukach politycznych Anglicy są nauczycielami całej Europy; z szczególnie wielkim skutkiem opracowywali ekonomiję polityczną i gospodarstwo narodowe: Stewart, Adam Smith, Price, Sinclair, Thornton, Ricardo, Mili, Malthus, Say, Sadler i Mac Culloch. Historyję tych ważnych przedmiotów wyłożył Porter w nader jasném dziele p. t.: ''The progress of the nation''; popularnie, bo w powieściach obrobiła je miss Harriet Martineau. O historykach dostateczne uczyniliśmy wzmianki przy przeglądzie Literatury angielskiej w ogóle; o Geografii to tylko powiemy, że nauka ta ciągle jest wzbogacaną przez liczne podróże Anglików do wszystkich zakątków ziemi, o czém bardziej szczegółową wzmiankę znajdzie czytelnik pod pojedyńczemi krajami. Medycyna długi czas była w ręku cudzoziemców; założone w 1518 r. królewskie kollegijum lekarzy nie wywierało wielkich wpływów. Wprawdzio nauka medycyny w następnym wieku zrobiła postępy przez takich anatomów, jak: Wharton, Glisson i Bidloo, ale sami lekarze po większej części byli empirycznemi tylko szarlatanami; wyjątek stanowi jeden tylko Sydenham, który przywrócił metodę Hippokratesa, medycynę praktyczną oczyścił z wielu domysłów i sprowadził napowrót do sposobu leczenia antyflogistycznego. Do najsławniejszych lekarzy w nowszych czasach należą: Hunter, Cruikshank, Monro, Bell, Darwin, Jenner, wynalazca szczepienia ospy krowiej, Brown, Abercrombie i Goech, oraz chirurgowie: Abernethy, Cooper i Brodie. Homeopatyja w Anglii niewielu znalazła stronników; więcej za to magnetyzm zwierzęcy. Pomiędzy tegoczesnemi pisarzami medycznemi odznaczają się: Grant: Comparative Anatomy, Rostock, History of medicine; Clark, Treatise on pulmonary consumption; Copland, Dictionary of practical medicine; Scudamore, The gout: Combe, Physilogy of digestion; Johnson, Economy of health i inni; najbardziej wziętém zaś jest czasopismo lekarskie p. t.: The lancet, założone w 1833 r. przez chirurga Wackley. — Nauki przyrodzone zakwitnąć mogły dopiero wraz z czasem oświaty, stawały im bowiem na na przeszkodzie przesądy wieku, jakoż jedyném do nich, najczęściej źle zrozumianém źródłem były pisma Arystotelesa. Po Rogerze Bakonie, który robił doświadczenia, i za to ciągłych doznawał prześladowań, w botanice odznaczyli się Turner (1550) i Gerard (1597), Baco de Verulam zaś głębokim swoim poglądem na przyrodę mnogie wywołał odkrycia, jak np. Gilberta, Barlow’a i Halley’a o naturze magnesu, i Newtona o elektryczności. Królewskie towarzystwo w Londynie we wszystkich gałęziach nauk przyrodzonych ogromne wyświadczało przysługi. Newton swojemi zasadami o Filozofii natury, zupełnie nowy nadał kierunek fizyce; Woodward (1695) pierwszy odważył się na napisanie naturalnej historyi ziemi. Zoologiję uprawiali Charleton, Willoughby, Edwards, Peunant, Lutham (ornitologija), John Gould, Curti, (entomologija), Swainson; z nowszych Owen, Mac Leny, Parvell (Ryby), Gray, Westwood i wielu innych; botanikę Parkson, Johnson, twórca angielskiej terminologii botanicznej, Morison, Milliugton, Grew, Lindley, Miller, Sowerby, Don, Bentham i t. d. Odkrycia Gil o elektryczności szkła i innych ciał dalej ciągnęli Hawksbeo i Priestley; pierwszy Gray zaczął elektryzować ludzi, Watson odróżnił elektryczność dodatnią i ujemną, Hales wodę morską uczynił zdatną do picia i wynalazł wentylatory, Leslie {{p|rozwi|nął}}<section end="Angielskie nauki i Literatura naukowa" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
b330vrkawtno0yaxedfd7w4gonbd1f2
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/850
100
1083647
3148751
2022-08-10T14:47:39Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />{{pk|rozwi|nął}} prawa promieniowania cieplika, Herschel teoryję dźwięku i światła. Najgorliwiej traktowano chemię, dla samych już względów przemysłowych: Cavendish odkrył tlen, po nim Kirvan, Davy, Dalton i inni najważniejsze aż do ostatnich czasów poczynili wynalazki i odkrycia. Z tegoczesnych chemików angielskich najsławniejsi są: Faraday, Thomson (w Glasgowie), Daniel, Graham, Kone (w Dublinie), Ure i Hume. Mineralogiję i Geognozyję uprawiali najprzód Szkoci Hutton i Jarner.son, później Delabeche, Philipps, Sedgwick, Mac Culloch, Mackenzie, Murchison (geognosta Polski i Rossyi), Parkinson, Mantell i Backewell. Nauki matematyczne wcześnie już reprezentowali godnie Roger Bako i Wallingfort (1320), wynalazca zegara astronomicznego; później uprawiano je tylko o tyle, o ile koniecznie potrzebne były do żeglugi. Jeden Harriot około r. 1579 pisał już o równaniach algebraicznych. W siedmnastym wieku Neper ogłosił logarytmy. Walki rektyfikacyję linii krzywych, Newton i Wren zbogacili teoretyczną astro-nomiję, którą wnet na wyższe stanowisko podnieśli Hook i Halley; Barrow rozwinął pierwsze zasady analizy nieskończoności. Ten ostatni, wspólnie z Robertsonem, gruntownie zebrali podstawy architektury okrętów. Mechanikę do wysokiego stopnia doskonałości doprowadzili Robinson, Gregory i Babbage. W astronomii praktycznej oprócz wielu innych odznaczali i odznaczają się: Brandley, Brewster, Wollastone, Ferguson, Herschell, Biddel, Dunlop i Brinkley. Filologija klassyczna, którą z początku tak wysoko podniósł Jan z Salisbury, wkrótce znowu zaczęła upadać; dopiero tłómaczenia angielskie pisarzy łacińskich i greckich obudziły do nich zamiłowanie. Słownictwo atoli szybko się rozwinęło; najcelniejszemi były dykcyjonarze: łacińskie Elliota i Ćantalrigense, oraz greckie Crispina i Robestrona. Wyższą krytykę reprezentowali: sławny wydawca Horacego, Bentley, Taylor, Gaisford, Butler, Monk i inni; archeologiję: Marsh, Leake (Topografija Aten), Dodwell, Walpole i Hamilton. Starożytności anglosaxońskie uprawiali: Turner, Thorpe, Ellis, Madden i Bosworth (Słownik anglosaxoński). Ojcem nauki języków wschodnich był Pococke (1630), kapelan gminy angielskiej w Aleppo, wydawca Abulfaradża; po nim odznaczyli się: autor grammatyki perskiej Greaves, Spencer, Hyde, Huntigton, Walton, wydawca polyglotty, Lowth i Keunicott (hebr.); Beveridge (syr.), White, Calyle, Jones, Davy (arab.), Wilhins i Wojdę (kopt.), Marsden, Morrison (malaj.), Swinton (fenie.) i Whiston (armeń.). Językiem chińskim zajmowali się Morrison, Thoms i Staunton, tureckim Davids, Young hieroglifami, sanskryckim zaś, w którym Anglicy najwięcej mają zasług: Holfeld, Helwell, Colebrooke. Wilkins, Wilson i Rosen. Kompanija wschodnio-indyjska dla nauki języków wschodnich oddzielną szkołę założyła w Hertford, a towarzystwo uczonych w Kalkucie od r. 1799 wydaje swoje badania w Asiatic researches. Dziwnem jest w Anglii zaniedbanie nowożytnych języków europejskich, których uczą się prawie sami tylko kupcy i wojskowi.{{EO autorinfo|''F. H. L.''}}<section end="Angielskie nauki i Literatura naukowa" />
<section begin="Angielskie ogrody" />{{tab}}'''Angielskie ogrody,''' ob. ''Park''.<section end="Angielskie ogrody" />
<section begin="Angielskie panny" />{{tab}}'''Angielskie panny.''' Maryja Ward, pobożna Angielka, w 22 roku życia, po wielu prześladowaniach i przeszkodach, założyła około r. 1620 w Gravelines, w Niderlandach, klasztor dla młodych swych spółrodaczek, które musiały opuścić Angliję, jako katoliczki. Popierała jej przedsięwzięcie Eugenija, infantka hiszpańska; zgromadzenie przyjęło surową regułę świętej Klary i oddane było pod bezpośrednią władzę biskupa. Po Gravelines, miasto Saint-Omer pierwsze ujrzało zgromadzenie Panien Angielskich, poświęconych wychowaniu dziewcząt. Założycielka przez lat dziesięć prosiła o nadanie jej reguły Towarzystwa Jezusowego, ale nadaremno. Wreszcie, za wstawieniem się biskupa Saint-Omer<section end="Angielskie panny" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gkwxl5p0946jma3q4lk4by3nkq97mfd
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/851
100
1083648
3148756
2022-08-10T14:53:16Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie panny" />Paweł V papież, polecił kongregacji soboru Trydenckiego roztrząsnąć instytucyję panien angielskich; biskup Saint-Omer wziął je pod szczególną opiekę, i przyjmowały one do grona swego dziewice ze wszystkich krajów. Papież Grzegorz XV upoważnił Maryję Ward do zakładania w Rzymie i innych miastach włoskich, klasztorów swojej reguły. W roku 1627 założyła klasztor w Monachijum i powołała tu 12 panien z Kolonii. Gdy podniosła się wątpliwość co do czystości jej wiary, Urban VIII kazał wyexaminować Maryję Ward, a tymczasowo zamknąć jej klasztory. Examin nie wypadł dla niej niepomyślnie, wszelako jej zgromadzenie zostało zniesionym bullą Pustoralis Romani Pontificis, dnia 13 Stycznia 1630. Sprawa zdawała się przegraną ostatecznie, i Angielskie panny z pokorą poddały się wyrokowi. Ale Maxymilijan elektor Bawarski wstawił się za niemi i wyjednał u papieża pozwolenie dla nich na życie spólne w domach, pod pewnemi zastrzeżeniami. Maryja Ward sama wystarała się w Rzymie, że bullę z d. 13 Stycznia 1630 uważano jako uchyloną domyślnie; ale dopiero 15 Czerwca 1703 Klemens XI potwierdził na nowo zgromadzenie, które odtąd utrzymało się, zwłaszcza na Zachodzie, gdzie należy do niego pięćset osób. Przełożone wybierają się tylko ze szlacheckiego rodu; samo zgromadzenie dzieli się na trzy klassy: panien szlacheckich, panien stanu miejskiego i siostr konwersek: ale wszystkie trzy klassy mają jednostajny ubiór i ulegają jednostajnej regule. Nie są one właściwie zakonnicami, nie zostają pod klauzurą, nie wykonywają ślubów uroczystych; czynią tylko roczne, lub na trzy lata śluby proste czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.{{EO autorinfo|''L. R.''}}<section end="Angielskie panny" />
<section begin="Angielskie pismo" />{{tab}}'''Angielskie pismo,''' ob. ''Pismo''.<section end="Angielskie pismo" />
<section begin="Angielskie piwo" />{{tab}}'''Angielskie piwo,''' ob. ''Ale''.<section end="Angielskie piwo" />
<section begin="Angielskie prawa żeglugi" />{{tab}}'''Angielskie prawa żeglugi,''' ob. ''Brytannija Wielka''.<section end="Angielskie prawa żeglugi" />
<section begin="Angielskie prawodawstwo" />{{tab}}'''Angielskie prawodawstwo,''' ob. ''Brytannija Wielka''.<section end="Angielskie prawodawstwo" />
<section begin="Angielskie rolnictwo" />{{tab}}'''Angielskie rolnictwo.''' Od czasu kiedy Thaer pokazał istotny stopień udoskonalenia rolnictwa w Anglii, gospodarstwo wiejskie tamtejsze stało się wzorem dla innych i przewodnikiem na drodze postępu dla całego świata. Istotne cechy tego zajmującego, chociaż nie zawsze naśladowania godnego rolnictwa, dadzą się w następujących wyrazach wysłowić. W rolnictwie angielskiem panuje płodozmian, którego główną podstawą jest znany norfolkski płodozmian cztero-połowy, w którym jeżeli grunt pszenny, porządek jest następujący: 1) ugór z właściwą jemu uprawą, lub rośliny ugorowe, jak turneps, rzepak, kapusta, (na nawozie); 2) rośliny kłosowe, jak: pszenica, jęczmień, owies z roślinami pastewnemi; 3) rośliny pastewne na siano, lub do spaszenia: 4) rośliny zbożowe. Jeżeli zaś grunt jest lekki jęczmienny, w takim razie następujący układa się porządek: 1) turneps na nawozie: 2) jęczmień z roślinami pastewnemi; 3) rośliny pastewne na siano lub pastwisko; 4) owies. Jeżeli grunt jest bardzo tęgi, wilgotny, i niepewne bywają zbiory roślin ugorowych, natenczas w toku rotacyi czteropolowej, pozostawiają ugór dobrze uprawiony i nawóz. W okolicach w których trudno jest o nawóz po za obrębem nabywany, i gdzie wychów bydła zapewnia większe korzyści niż produkcyja ziarn zbożowych, tam ustanawiają płodozmian pięciopolowy, w którym grunt przeznacza się w 1 roku pod rośliny ugorowe, lub ugór i nawóz, w 2 roku pod rośliny kłosowe z trawami, w 3 roku trawy na siano: w 4 pastwisko; w 5 rośliny kłosowe najczęściej owies. Chcąc uprawiać prócz kłosowych inne jeszcze rośliny, zamiast czteropolowej wprowadzają kolej sześciopolową: np. pierwszy rok rośliny ugorowe, lub ugór i nawóz, drugi rośliny kłosowe stosownie do gruntu z trawami, trzeci rok trawy na siano lub pastwisko, czwarty rok kłosowe, najwłaściwiej owies,<section end="Angielskie rolnictwo" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kj6980l8a67nx2gbdi7wlndsj9lxvyo
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/852
100
1083649
3148761
2022-08-10T14:57:14Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie rolnictwo" />w piątym roku rośliny strączkowe na nawozie, w szóstym pszenica lub jęczmień. Skutki takiego gospodarowania są: zwiększona hodowla bydła, pomnożenie nawo sów, dokładne oczyszczenie zasiewów z chwastów, doskonały stan roli pod względem uprawy; te to okoliczności stawią rolnictwo angielskie przed wszyst-kiemi innemi. Główny dochód z roli osiąga się przez hodowlę bydła, a prawidło gospodarstwa angielskiego, da się tak wyrazić: należy zachować właściwy stosunek pomiędzy uprawą roślin pastewnych i uprawą produktów znajdujących pokup na targach. Rolnictwo angielskie osiąga znakomite korzyści, i przewagę w rzędzie gospodarstw innych krajów, przez ilość i zużycie nawozów, i pod tym względem żaden kraj Europy prócz Belgii, niemoże z Anglija współzawodniczyć. Szczególniej znakomitą ilość nawozów’ sztucznych, gospodarstwo angielskie zużywa. Guano, pudretta, fosforan wapna z kości i koprolilów, sole potażowe, saletra chilijska i t. p. zużywają się w równie znakomitej ilości, jak makuchy lniane, gips, wapno i wszelkie mieszaniny ziem. Uprawa roli uskutecznia się w Anglii z uznaną starannością, a narzędzia ku temu służące odznaczają się dokładnością w budowie i zgodą z przeznaczeniem. Narzędzia ręczne a mianowicie łopaty i motyki odznaczają się budową trwałą i odpowiednią celowi. Konstrukcyja pługów angielskich opiera się na zasadach matematycznych, zwykle budowane są z żelaza; do najcelniejszych należą pługi: Finlayson’a, Uley’a, Rassome, Hensmana i Howarda. Konstrukcyja bron, nie ustępuje pługom w dokładności; sławne są brony szkockie romboidalne i małe Essex-skie, ostatnie po 6 — 12 bywają z sobą łączone. Walce angielskie bywają zwykle z surowca, niekiedy kamienne, bywają pojedyncze, lub po dwa łączone z sobą, w kaźdém zaś gospodarstwie, znajdować się muszą walce rozmaitej średnicy, i różnego ciężaru, stosownie do celu jaki zamierzają sobie osiągnąć, tak np. walce ciężkie są przez to mianowicie użyteczne, że wytępiają robaki, w ziemi żyjące. Narzędziami służącemi już to do przygotowania i oczyszczenia roli, już też do usuwania chwastów przy uprawie rzędowej, a odznaczającemi rolnictwo angielskie są: grace konne, extyrpatory, skaryfikatory. Siew zbóż ręczny bardzo rzadko można napotkać, zwykle uskutecznia się za pomocą machin, zwanych siewnikami. Za pomocą siewników osiąga się to, że nasiona jednakowo w ziemi są zagłębione, jednostajnie rozdzielone, i rzędami ustawione, co do pielenia pozwala zastosować machiny, i tym sposobem zastąpić pracę ręczną. Uprawę rzędową stosuję nawet do roślin zbożowych, co stanowi także jedne z główniejszych cech, odznaczających rolnictwo angielskie. Siewniki są bardzo udoskonalone, a budowane przez pp. Coke i Bailey, tudzież p. Frost, który tém się mianowicie odznaczają, że ilość wysiewanego zboża, bez względu na położenie gruntu, zawsze jest jednakowe; w ostatnich czasach wynaleziono siewnik taczkowy, który obok prostoty w budowie, okazał się w praktyce bardzo dogodnym Sieją także przez sadzenie ziarn w dołki, które wygniatają prętami żelaznemi, zachowując pomiędzy niemi odległość, około i cali wynoszącą. Żęcie zboża uskuteczniają albo za pomocą sierpów, które mają ostrze gładkie lub nacinane, albo za pomocą kosy. Zebrane zboża przechowują w stodołach lub stertach, które stawiają na podstawach kamiennych, lub surowcowych. Ręczne młócenie zboża można policzyć do wspomnień; każde gospodarstwo angielskie posiada młocarnię, do której poruszania używają koni, wołów, wiatru, wody lub pary. Młocarnie bywają rozmaitej konstrukcyi, chociaż budowa wszystkich polega na dawnej zasadzie mechanika szkockiego Andrzeja Meikle’a. W każdém też gospodarstwie znajduje się maszyna do otłukiwania kłosów jęczmiennych, młynki do czyszczenia zboża, sieczkarnie do słomy i siana, maszyny do {{pp|kraja|nia}}<section end="Angielskie rolnictwo" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cnmmo1qbky9mupz6a99fc5ra7jrol2i
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/853
100
1083650
3148762
2022-08-10T14:59:08Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie rolnictow" />{{pk|kraja|nia}} buraków i innych płodów na paszę dla bydła, maszyny do gniecenia bobiku, grochu i owsa dla koni. W nowszych czasach machiny parowe do poruszania rozmaitych przyrządów w gospodarstwie, coraz bardziej upowszechniać się zaczęły, szczególniej używają machin parowych przenośnych. Nie lękają się Anglicy żadnych nakładów celem polepszenia gruntu, o czém przekonywa najlepiej upowszechniony systemat drenowania pól i nawodniania czyli irry-gacyi. Z wyliczenia machin używanych w gospodarstwach angielskich, przekonywamy się, że żadne gospodarstwa tyle w nie nie są zaopatrzone: każdy folwark angielski inusi posiadać zbiór arzędzi i machin rolniczych, rozmaite przeznaczenie mających. Główniejsze rośliny uprawiane w Anglii są następujące: pszenica i to jej odmiana zwana pszenicą angielską (triticum turgidum), jęczmień, owies, bobik, groch, wyka, ziemniaki w niewielkiej ilości, turnips, marchew, koniczyna czerwona, lucerna, esparcetta, rajgras angielski i włoski, rzepak, kanaryjska trawa, konopie, len, chmiel, kapusta głowiasta, gorczyca, buraki i kukurydza. Uprawa roślin pastewnych jest zupełnie sztuczna, łąki albowiem naturalne stosunkowo są w bardzo małej ilości. Angielskie rolnictwo odznacza się jeszcze i tém, że przerabianie płodów rolnych zupełnie z zatrudnień rolnika jest wyłączone, a zadanie jego polega jedynie w produkcyi surowych materyjałów. Zabudowania folwarków odznaczają się największą prostotą, ale zarazem wygodą, i zastosowane są najściślej do potrzeb miejscowych. Najświetniejszą stroną gospodarstwa rolnego w Anglii jest hodowla zwierząt domowych, która tutaj doprowadzoną została do bezwarunkowej doskonałości, i bezwarunkowo może służyć za wzór dla wszystkich krajów Europy. W hodowaniu zwierząt zakładają sobie pewien cel, do osiągnięcia którego zmierzają z największą konsekwencyją; ten cel bywa rozmaity, i tak zakładają sobie wychować zby-tkowe, albo też robocze, hodują leź w celu uzyskania wełny, tłuszczu lub mięsa, w ostatnim razie ściśle trzymając się zasady, przez Bekewell’a podanej, aby jak najrychlej wykształcić zwierzę na rzeź przeznaczone: a w każdym razie osiągają cel zamieszczony w najwyższym stopniu. Hodowla koni stoi tutaj na bardzo wysokim stopniu. Koń angielski pełnej krwi, najszlachetniejszy na świecie, przeznaczony do gonitw, powstał z mieszania koni perskich, arabskich, i hiszpańskich. Niżej od poprzedzającego stoją konie używane do polowania, a jeszcze niżej konie pociągowe i używane do pracy w roli (pół krwi), wszystkie przecież najdoskonalej odpowiadają swemu przeznaczeniu. Ciężki koń używany w browarach, tudzież do przewożenia węgli i innych ciężarów, częstokroć zdumiewający swoją siłą i ogromem, jest pochodzenia flamandzkiego, Bydło rogate angielskie odznacza się przed innemi gatunkami delikatną budową kości, łatwością tuczenia i mlekodajnością. Najgłówniejszą rasą bydła w Anglii jest Herefordska, albo Teeswaterska inaczej krótko-rogą (Short horn) zwana; najprzedniejsze rasy są Dewońska, Alderneyska (pochodząca pierwotnie z wysp kanału La Manche), Gallowayska, Westhighlandska i Collingska; mlekodajnością przed innemi odznaczają się krowy szkockie z Airshire, pomiędzy któremi nierzadko napotkać można krowę, dającą 1000 garn, mleka rocznie. Dochody z hodowli bydła dochodzą w Anglii do nadzwyczajności; nierzadko się zdarza, że za sztukę przeznaczoną na rozpłód płacą 1000 gwinei, a ilość bydła rogatego podają na 8 milijonów sztuk, z których 5 milijonów przypada na Angliję właściwą, 1 mil. na Szkocyję i 2 mil: na Irlandyję. Hodowlą owiec zajmują się w Anglii ze szczególném zamiłowaniem, starając się o osiągnięcie jak największej ilości mięsa, a mniej się troszcząc o wełnę. Z owiec mających wełnę krótką najbardziej upowszechnione są owce Southdownskie i Cheviotskie, z długowełniastych<section end="Angielskie rolnictwo" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
29ttbeajxjkeu33dexq2b7b5lki82dt
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/854
100
1083651
3148770
2022-08-10T15:02:40Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie rolnictwo" />zaś najsławniejsze są owce rasy Leicesterskiej, które są dobre na opas. Owce cały rok pozostają pod gołem niebem. Liczbę owiec w całej Wielkiej Brytanii podają na 35 milijonów, z których 4 mil. przypada na Szkocyję, 2 mil. na Irlandyję, reszta zaś na Wielką Brylaniję. W hodowli owiec Anglicy doszli do tego, że kiedy w sąsiedniej Francyi zaledwie w czwartym lub piątym roku owce są zdatne na rzeź, tutaj już w drugim roku dochodzą dostatecznego rozwinięcia. Pomiędzy owcami angielskiemi często można napotkać takie, które dają po 100 funt, mięsa. Merynosów w Anglii nie hodują, czego najgłówniejszą przyczyną jest klimat. Hodowla nierogacizny stoi w Anglii także na wysokim stopniu; najsławniejsze rasy są Yorkska, Hampshirska i Essexska: przez krzyżowanie otrzymują ciągle coraz nowe odmiany; bardzo często zdarzają się świnie tuczone, ważące po 800 do 900 funtów. Hodowla drobiu nigdzie nie jest na wysoką skalę prowadzona, a ma niejakie znaczenie tylko w południowo-zachodniej Anglii. Kozy są w Szkocji; hodowla zaś królików nierzadko stanowi jedną z części składających zatrudnienie gospodarstwa wiejskiego. W szczególnych stosunkach w Anglii znajduje się własność ziemska. Właścicieli ziemi stosunkowo jest nie wielu, a i ci rzadko zajmują się rolnictwem, lecz grunta swoje zwykle wydzierżawiają. Dobra ziemskie w Anglii nie są obszerne i nie są małe, lecz podług pojęć krajowych, pierwszych znajduje się więcej jak drugich. Stan rolników angielskich dzieli się na dwie klassy: właścicieli i dzierżawców (Farmer). Administrowanie majątkami za pomocą tak zwanych rządców dóbr nigdzie niema miejsca; niema także w Anglii ściśle biorąc stanu włościańskiego, przypomina go tylko klassa osiadłych wyrobników rolnych (Cottagers). Dzierżawcy dzielą się na Gentlemen farmers i Tenants, dzierżawcy angielscy nie odznaczają się Wysokiem ukształceniem, tak zwani Gentlemen farmers są ludźmi czynnymi i posiadającymi wiadomości naukowe w ich zawodzie potrzebne, drudzy zaś t. j. Tenants, pod względem umysłowym równają się z naszymi kolonistami. Umowy o dzierżawy zawierają się trojakiego rodzaju: na czas dowolny (at will), na liczbę lat określoną (at leases) zwykle na 5 do 21 lat i nakoniec na przeciąg życia (at lifs) stron umowę zawierających. Pierwszego rodzaju umowy są najpospolitsze, lecz wywierają wpływ szkodliwy na pomyślność rolnictwa; nikt albowiem, nie będąc pewnym skutków swej pracy i nakładu, nie poświęci zachodu i kosztów około uprawy roli. Czynsze pobierane od dzierżawców zależą nietylko od gatunku ziemi, ale i od czasu, na który do uprawy zostały ustąpione, Łatwo się domyśleć, że im czas, na który umowa o dzierżawę zawartą została jest dłuższy, tém czynsz jest wyższy. Na wysokość czynszu wpływa także zamożność dzierżawcy, który posiadając kapitał, jest w stanie robić nakłady, wię-kszez roli ciągnąć zyski, a tém samém większą ich część ustępować właścicielowi ziemi. Wielką przewagę rolnicy angielscy zyskują nad innymi gorliwością, z jaką śledzą za wszelkiemi ulepszeniami i z nich korzystają, tudzież zupełnym brakiem u nich przesądów na niekorzyść nowości. Ztąd też pochodzi, że w żadnym kraju nauki przyrodzone, a szczególniej chemija, tak korzystnego nie wywarły wpływu na rolnictwo; wiele do tego przyczyniły się towarzystwa rolnicze które cały kraj obejmują, a na których czele stoi Towarzystwo Królewskie rolnicze w Londynie. Towarzystwa te opłacają chemików, których obowiązkiem dokonywać prace z rolnictwem w związku będące, zakładają zbiory narzędzi i płodów rolnych, a za pomocą wystaw rocznych bydła, machin i płodów rolnych, obudzają współzawodnictwo w ubieganiu się o podniesienie rolnictwa i zachęcają do coraz nowych ulepszeń. Nigdzie w świecie niema tyle fabryk nawozów sztucznych i fabryk machin rolniczych co w Anglii, wszystkie one {{pp|prze|cież}}<section end="Angielskie rolnictwo" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n4eeijb06rpj4y63z4owr371uexvya5
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/855
100
1083652
3148772
2022-08-10T15:30:57Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielskie rolnictwo" />{{pk|prze|cież}} cieszą się dobrem powodzeniem. Literatura rolnicza nie zaspokaja jeszcze potrzeb rolnika myślącego; są wprawdzie bardzo dobre pisma peryjodyczne, pomiędzy któremi Farmer s magasine wysokie miejsce zajmuje, jednakże nauka rolnictwa dla braku systematu ścisłego, w dziełach angielskich niedostatecznie bywa wykładaną. Najpomyślniej anglicy pracowali dotąd, w opisach gospodarstw rolnych, oczém przeświadczają dzieła Artura Young’a, tudzież wzorowe zdania sprawy (reports), zamieszczane w podporze rolnictwa (board of agricultu-re. Na dziełach encyklopedycznych rolniczych anglikom nie zbywa, najbardziej upowszechnione są Loudon’a i Rham’a. Wpływ rolnictwa angielskiego na nasze jest niezaprzeczony, chociaż może nie bezpośredni, a skutki jego coraz są widoczniejsze. Dzieła traktujące o rolnictwie angielskiem więcej znane są: Schweizer: Darstellung der Landwirthschaft Grossbritanniens, 2 t. Lipsk, 1838. Settegast: Landwirthschaftliche Reise in England, Wrocław 1851. John Sinclair: Kodex rolnictwa i zarazem uwagi dotyczące ogrodów, sadów, lasów i plantacyj, przekład z angielskiego, Warszawa, t. I 1849, t. II 1856. Leonce de Lavergne: Essai sur l’economie rurale de l’Angleterre, de l’Ecosse et de l’Irlande, Paryż 1855, z którego wyjątki w przekładzie, były zamieszczane w Rocznikach Gospodarstwa Krajowego, a które wkrótce ma wyjść w przekładzie polskim zupełnym.<section end="Angielskie rolnictwo" />
<section begin="Angielskie siodło" />{{tab}}'''Angielskie siodło,''' z wysokiemi przodkami, nizkie z tyłu (ob. ''Siodło'').<section end="Angielskie siodło" />
<section begin="Angielskie strzemię" />{{tab}}'''Angielskie strzemię,''' odznacza się podeszwą czyli spodem czworograniastym, niekiedy złożonym z pojedyńczych ogniw.<section end="Angielskie strzemię" />
<section begin="Angielskie Towarzystwo Handlowe" />{{tab}}'''Angielskie Towarzystwo Handlowe,''' ob. ''Handlowe Towarzystwa''.<section end="Angielskie Towarzystwo Handlowe" />
<section begin="Angielskie Wyspy Towarzyskie" />{{tab}}'''Angielskie Wyspy Towarzyskie,''' gruppa wysp w pobliżu Arnheimsland, z których największe są: Pobassu, Kotton, Mallison i Wigram.<section end="Angielskie Wyspy Towarzyskie" />
<section begin="Angielskie ziele" />{{tab}}'''Angielskie''' ziele, pieprz albo korzeń (''Myrlus Pimenta L''.). Gatunek ten mirtu dziś przez De Candolla do rodzaju Eugenia jest włączony; należy do rodziny Mirtowych (Myrtaceae). Rośnie w Antyllach, jest drzewem mającém liście podłużne do lauru czyli wawrzynu podobne; kwiaty w grona z pomiędzy liści wyrastające zebrane. Jagody dojrzałe są czarne, gładkie, lśniące po dwa ziarna zawierają; jagody niedojrzałe zbierają się, suszą i jako przyprawa kuchenna, do Europy sprowadzają; w tym stanie są one zmarszczone, wielkości grochu; okrągłe, brunatne i korzenne. Smak ich jest podobny do goździków, cynamonu i pieprzu. Anglicy sprowadzają najwięcej tego aromatu z Jamaiki i u-żywają zamiast pieprzu, ztąd też w wielu językach angielskim korzeniem się nazywa. Z jagód sproszkowanych otrzymuje się przez dystyllacyję olejek lotny do goździkowego podobny.{{EO autorinfo|''S. P.''}}<section end="Angielskie ziele" />
<section begin="Angielsko-niemiecka legija" />{{tab}}'''Angielsko-niemiecka legija,''' właściwie: ''Królewska legija niemiecka'', korpus niemiecki w służbie angielskiej w latach 1803 — 1817, powstał z armii hannowerskiej, pobitej w 1803 r. przez Francuzów, z któremi wówczas głównodowodzący, feldmarszałek hannowerski Wallmoden, zawarł w Artlenburgu konwencyję, mocą której oficerowie i żołnierze zobowiązali się, że w wojnie tej przeciw Francyi już bić się nie będą. Wielu atoli nie uważając się za związanych tym układem, wbrew ich woli zawartym, udało się do Anglii, gdzie przyjęto ich z ochotą; poczem podpułkownik Decken otrzymał zlecenie zawerbowania w Niemczech całej legii ośmiotysięcznej, którą wnet, z powodu wielkiego natłoku, powiększono do 12, 000 żołnierza. Legija ta w 1805 roku brała udział w wyprawie lorda Catheart do Bremy, później służyła częścią w Gibraltarze, częścią w Irlandyi; w Maju 1807 r. wysłano z niej 8, 000 ludzi w pomoc królowi szwedzkiemu do Rugii i Stralsundu, następnie do Zelandyi, gdzie uczestniczyła<section end="Angielsko-niemiecka legija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
oql9hqunmceh5y1hc0cllmudr5306b8
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/856
100
1083653
3148773
2022-08-10T15:47:27Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angielsko-niemiecka legija" />w bombardowaniu Kopenhagi, oraz do Sycylii, gdzie użyto jej na obronę brzegów od wylądowania Francuzów. Od 1808 r. legija ta służyła na półwyspie Pirenejskim pod generałami Moore i Wellington, gdzie pozostała do Kwietnia 1814 r., później w Niderlandach i we Francyi. W Grudniu 1815 r. rozwiązano ją zupełnie, poczém znaczna część legii wstąpiła do armii hannowerskiej.<section end="Angielsko-niemiecka legija" />
<section begin="Angiełłowicz" />{{tab}}'''Angiełłowicz''' (Antoni), arcybiskup metropolita lwowski obrządku ruskiego. Urodził się w r. 1756 w Hryniowie na Rusi czerwonej, niedaleko od Brzeżan. Uczył się naprzód u Jezuitów lwowskich, którzy tam dla młodzi ruskiej utrzymywali akademije, potém w konwikcie szlacheckim, aż do czasu kiedy biskup ruski lwowski Leon Szeptycki wziął go do swojej przybocznej kancellaryi. Wtedy po-kassacie Jezuitów, Maryja Teressa wzniosła seminaryjum generalne wiedeńskie u ś. Barbary, dokąd był Angiełłowicz posłany z kleru świeckiego i kończył tam teologiję i filozofiję. Kiedy seminaryjum to przeniesiono do Lwowa w roku 1780, przeszedł z niém Angiełłowicz jako professor i już 1783 r. w czasie pobytu Józefa II we Lwowie, był rektorem seminaryjum, przez co stał niejako na czele całego duchowieństwa świeckiego w Węgrzech, Galicyi i Siedmiogrodzie. Następnie kanonik katedralny lwowski, asessor konsystorza, professor publiczny teologii w akademii lwowskiej, konsylijarz cesarsko-królewski w radzie gubernijalnej, w r. 1784 z powodu zaprowadzenia komissyi likwidacyjnej po zniesieniu klasztorów w Galicyi, reprezentant zgromadzenia teologicznego w cesarsko-królewskim kongressie nadwornym naukowym, w r. 1789, kiedy zaprowadzał się nowy plan edukacyi w szkołach. Człowiek uczony, został wreszcie biskupem przemyślskim w roku 1796 po śmierci zacnego Maxymilijana Ryłły. Poświęcony w katedrze lwowskiej ruskiej 14 Lutego 1796 r. przez Bielańskiego biskupa lwowskiego, którego w tym celu delegował metropolita Rostocki: assystowali obrzędowi arcybiskup ormijański lwowski Tumanowicz i Ważyński biskup chełmski. Na tym obrzędzie miał kazanie kanonik metropolitalny i proboszcz ś. Mikołaja Idzełło-wicz. Insygnia biskupie nieśli sami Niemcy, lubo było na obrzędzie mnóstwo szlachty polskiej. Podejmowała z tego powodu gości u siebie sławna Kossakowska kasztelanowa kamieńska. Po śmierci księdza Ważyńskiego w r. 1804, wziął Angiełłowicz adininistracyję biskupstwa chełmskiego i rządził niem przez lat kilka. Gdy umarł drugi biskup ruski w Galicyi ksiądz Skorodyński w 1805 roku, rząd austryjacki postanowił wznowić upadłą od wieków metropoliję ruską we Lwowie, ile że w Galicyi było kilka biskupstw tego obrządku i potrzeba się gwałtowna ukazywała nowego urządzenia hierarchii. Kiedy stolica apostolska na to się zgodziła, rząd powołał na metropoliję ruską w r. 1806 Angiełłowicza, który takim sposobem był pierwszym metropolitą i arcybiskupem lwowskim w naszych czasach. Installowany 25 Września 1808 roku, rządził kilkoma dy-jecezyjami ten metropolita, aż w roku 1809 utracił chełmską, która przeszła pod panowanie księcia warszawskiego, i wreszcie przemyślskę, która poszła, później już, pod zarząd swojego własnego biskupa. Był to biskup gorliwy i zabiegły. Urządził na nowo dwie dyjecezyje galicyjskie: lwowską i przemyślską, tak jak są dzisiaj i opisał ich granice, zapisał 8, 000 tomów dla biblijoteki kapituły lwowskiej, kościołowi metropolitalnemu podarował insygnia arcybiskupie wartości 30, 000 zł. austr. które za własne pieniądze kupił, toż samo starostwo lwowskie które nabył za 96, 000 zł. nadał metropolii. Ze zaś całkowitej summy niespłacił rządowi przed śmiercią, cesarz Franciszek umorzył pozostałość przez wzgląd na zasługi arcybiskupa, nadto matce jego 400 zł. pensyi rocznej naznaczył; Zostawił tylko jedno ulotne pisemko po polsku pod tytułem; Kto jest zaczepną stroną, Austryja czy Francyja? Jest to tłómaczenie, wyszło<section end="Angiełłowicz" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4myc7wjdi54kycp4zukub6d30ktr7dw
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/857
100
1083654
3148774
2022-08-10T15:52:20Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angiełłowicz" />i druku 1809 r. Przesiedziawszy lat ośm na metropolii, umarł dnia 9 Sierpnia 1814 r. Biskupem był przez lat 18. Następcą po sobie miał innych zupełnie widoków i usposobień człowieka księdza Lewickiego, co później został kardynałem.{{EO autorinfo|''Jul. B.''}}<section end="Angiełłowicz" />
<section begin="Angilbert" />{{tab}}'''Angilbert''' albo '''Engelbert''' (święty), pospolicie zwany Inglewert, znakomitego rodu Franków, w IX wieku, wychowywał się na dworze Karola W., pod przewodnictwem Alkuina, a później zaślubił Bertę, córkę monarchy, był jego poufnym ministrem, sekretarzem, i pokilkakroć posłem w sprawach wielkiej wagi do Rzymu. Ale zniechęciwszy się do świata, wstąpił do zakonu, za zgodą żony i teścta, 790 roku, i został opatem klasztoru Benedyktynów w Centulle, który odbudował i wznowił w nim ścisłe zachowanie reguły ś. Benedykta Um. d. 18 Lut. 814 r. Angilbert lubił nauki, a zwłaszcza poezyję, i dla tego ho spółczesnych zyskał przezwisko Homera. Pozostał po nim poemat elegijny do Pepina, króla Włoch, tudzież inne, jako to zamieszczony pod liczbą 177 w zbiorze Alkuina. Z królowej Berty miał dwóch synów, Harnida i historyka Nitarda.<section end="Angilbert" />
<section begin="Angilram" />{{tab}}'''Angilram''' albo '''Ingelram,''' biskup Metz, następca Chrodeganga od r. 790, był jednym z najprzeważniejszych mężów za Karola Wielkiego. Umarł 791 roku. Hinkmar z Reims, powiada, że on przywiózł z Rzymu r. 785, zbiór dekretalijów (Capitula Angilramni), dany mu przez papieża Adryjana I; wszelako zbiór ten późniejszym jest od Angilrama, i pochodzi z wieku IX, a układał go zapewne ten sam co Dekretalija fałszywego Izydora. Ten, przed ukończeniem Dekretalijów, ułożył jak się zdaje, (Capitula Angilramni). Ztąd pochodzi, że wiele ułamków kapitulów zgadza się zupełnie z Dekretalijami pseudo-Izydora; inne zaś ustępy Kapitulów wyrzucone zostały z wielkiego zbioru pseudo-Izydora, który jest późniejszym. Wasserschleben w dziele ''Beiträge zur Geschichte der falschen Decretalie'', 1844 r., uronił przeciwnego zdania i uważał Angilrama za prawdziwego redaktora Kapitulów, twierdząc że są dawniejszemi od fałszywego Izydora, i czerpane były, bona fide, ze źródeł starożytniejszych. Zresztą, Wasserschleben uznaje, że Kapituła zawierają w sobie materyjały pseudo-Izydora; ale sądzi że dopiero później zamieszczone w nich zostały.{{EO autorinfo|''L. R.''}}<section end="Angilram" />
<section begin="Angina" />{{tab}}'''Angina''' (z łacińskiego: ''angere'' dusić), zapalenie gardła. Pod tą ogólną na zwą zestawion obardzo wiele chorób różnych przyczyną, objawami i przebiegiem. Wszystkie zapalenia tylnej części jamy, ust, gardzielą, krtani i tchawicy, nazwa no Anginą. Choroby te jednak posiadają i inne nazwiska. Można je podzielić na dwa główno rodzaje: na zapalenia, zajmujące części należące do organów trawienia, charakteryzujące się głównie przeszkodą w połykaniu, i na zapalenia części należących do organów oddychania, których główną cechą jest mniejsza lub większa trudność w oddychaniu. Pierwszy rodzaj znanym jesi pod nazwiskiem (angina gutturalis) zapalenie gardfa; stanowi zapalenie błony śluzowej paszczy (isthmus faucium), podniebienia, migdałów i języka. Jego poddziały stosownie do miejsc, które choroba zajmuje w szczególności, i tak bywa: angina tonsillaris zapalenie migdałów i podniebienia, angina pharyngea zapalenia ograniczające się na błonie śluzowej gardzielą i angina oesophagea zapalenie przełyku, objawiające się bólem w miejscu odpowiadającem przebiegowi tego organu. Drugi rodzaj dzieli się znowu na: angina laryngea i tracheahs stosownie do tego czy błona śluzowa krtani lub tchawicy jest w stanie zapalnym. Istnieją jeszcze podziały co do jakości choroby, i tak: angina membranacea, polyposa, stridulosa, (ob. ''Krup''). Angina laryngea ödematosa, odema glottidis, opuchnięcie błony śluzowej wyściełającej górny otwór krtani, choroba ta jest bardzo niebezpieczną. Angina maligna gangraenosa, diphteritis, zapalenie poczynające się w paszczy z późniejszym {{pp|wy|dzielaniem}}<section end="Angina" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0s0noqbciirl0ek3hpvru2r32e00q0a
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/858
100
1083655
3148775
2022-08-10T15:56:59Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angina" />{{pk|wy|dzielaniem}} błon szarawych w mniejszej lub większej ilości (ob. ''Diphteritis''). Obok tego wśród innych chorób powstają czasami zapalenia gardła, ztąd nazwiska: Angina catarrhalis, zapalenie gardła katarowe, Angina rheumatica, reumatyczne, Angina siphilitica, weneryczne. Jedna z chorób nerwowych napadająca paroxyzmami, objawiającemi się uciśnieniem bolesnem piersi, niespokojnością, trudnością oddechu bez przyśpieszonego bicia serca, bólem gwałtownym idącym od środka piersi do jednego z ramion, otrzymała także nazwisko angina pectoris.{{EO autorinfo|''Dr. K. K.''}}<section end="Angina" />
<section begin="Angioleuncitis" />{{tab}}'''Angioleuncitis''' (z greckiego: ''aggeion'' naczynie, ''leukos'', biały). Zapalenie naczyń limfatycznych. Cechą tej choroby jest powiększenie objętości naczyń lirnfa-tycznych, ich wypukłość, nierówność, czerwoność przebijająca w postaci dość cienkich pasów przez skórę, jeżeli naczynia te leżą powierzchownie. Ich ściany i zawartość ulegają także rozmaitym zmianom, w skutek wypocin (exsudatio, ob.), jakie częstokroć w tej chorobie powstają. Ściany te grubieją, kruszeją, a jeżeli wypociny były plastyczne, całe naczynie zamienia się na sznurek mniej więcej gruby. Wszystko to następuje po kontuzyjach, ranach, a szczególniej po zanieczyszczeniu już istniejącej rany, lub dotknięciu do skóry obnażonej z naskórka, tak nazwanej złej ropy, posoki trupiej i innych jadowitych materyj.{{EO autorinfo|''Dr. K. K.''}}<section end="Angioleuncitis" />
<section begin="Angiologija" />{{tab}}'''Angiologija''' (z greckiego: ''aggeion'' naczynie, ''logeia'' nauka). Część anatomii mająca za przedmiot naukę o naczyniach płynonośnych w ciele ludzkiem i zwierzęcym. Płyny odżywcze ciała: krew, limfa, chylus krążą nieustannie, w systemacie jakby skórzanych rur nazwanych naczyniami, albo żyłami (vasa). Żyły te przebiegają całe ciało, dochodzą do każdej nieomal jego cząstki, z wyjątkiem tkuni rogowych (paznogcie, włosy, kopyta, rogi i t. p), które naczyń zupełnie nie posiadają. Za pośrednictwem serca anastomozy (ob. ''Anastomosis''), wszystkie naczynia łączą się w jedną nierozerwaną całość, t. j.t systemat naczyń, który składa się z 3 głównych działów: tętnic (arteryj), żył, i naczyń limfatycznych, czyli chłonie. Z lewej komórki serca wychodzi wielka tętnica nazwana aortą; rozprowadza ona krew po całém ciele, rozdziela się bowiem na coraz mniejsze gałązki, które do wszystkich części organizmu dochodzą. Rodział ten naczyń na gałęzie i gałązki zupełnie jest podobnym do takiego samego rozdziału w drzewach. Pień drzewa można porównać do aorty, a jego gałęzie i gałązki do rozmaitych tętnic z niej wychodzących. Tętnice po każdym rozdziale stają się coraz cieńszemi, nareszcie przechodzą w naczynia włoskowate. Z tych ostatnich tworzą się znowu naczynia coraz grubsze, zbiegając się także w gałązki i gałęzie przebiegające również cały organizm i zakończające się w 2 wielkie pnie, które przyjmuje prawa przedkomórka serca. Mamy więc dotąd dwa systemata naczyń; jeden zaczyna aorta, a kończą naczywa włoskowate i ten nosi nazwisko systematu tętnicznego; drugi przeciwnie, zaczynają naczynia włoskowate a kończą dwie wielkie żyły, nazwane próżnemi, i ten nazwany jest systematem żylnym. Dwa te systemata wyglądają zupełnie jak dwa drzewa, których wierzchołki łączą się z sobą ku powierzchni, a pnie w sercu. Krew wyszła z serca przez aortę za pośrednictwem tętnic, później naczyń włoskowatych, a nakoniec żył, przebiega całe ciało i wraca napowrót do serca przez dwie żyły próżne. Serce więc jest środkowym organem obiegu krwi w ciele. Trzeci systemat naczyń limfatycznych bierze początek także w bardzo drobniutkich naczyniach, które przez połączenia dochodzą do większych gałęzi, zbiegających się w końcu w dwa wielkie naczynia (truncus limpliaticus, dexter i sinister) wpadające bezpośrednio do żył. Drobnostkowy opis tych trzech systematów naczyń, przebieg każdej ważniejszej gałązki, noszącej zwykle osobne nazwisko, ich położenie względem innych {{pp|czę|ści}}<section end="Angiologija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
86j8nasijmopzy3fj8uf7rm53d4yd6o
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/859
100
1083656
3148781
2022-08-10T16:05:22Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angiologija" />{{pk|czę|ści}} ciała jest przedmiotem angiologii, złożonej z trzech nauk: 1) arterjologii, nauki o tętnicach; 2) phlebologii, nauki o żyłach; i 3) angiohydrologii, nauki o naczyniach limfatycznych.{{EO autorinfo|''Dr. K. K.''}}<section end="Angiologija" />
<section begin="Anglaryt" />{{tab}}'''Anglaryt.''' Anglaryt od Angler, miejscowości w departamencie Haute Vienne we Francyi, jest tylko synonimem Wiwianitu, zwanego inaczej Blaueiten-eri, Blaueisenspath lub Mullicitem. Jest to niebieski fosforan żelaza. C. g. 2,661, twardość = 2,0, w kryształach słupowych lub igiełkowatych, często powleczonych ochrą żelazistą, rzadko w gruppy połączonych, częściej w postaci bezkształtnej. Barwa jego niebieska w różnych odcieniach, aż do czarno-zielo-nawej. Wedle Rammelsberga jest to fosforan żelaza, w którym z każdych 8 równoważników, dwa wymieniły połowę swej wody na 3 równoważniki tlenu; wzór jego podaje następujący: 6(PO<sub>5</sub> . 3Feo + 8HO + (2PO<sub>3</sub> . 3Fe<sub>2</sub>O<sub>3</sub> + 8HO). W kolbie daje wiele wody, wzdyma się i przybiera szarą i czerwonawą barwę; pod dmuchawką się topi i barwi promień na niebiesko-zielony kolor. W kwasie solnym i azotanym łatwo rozpuszczalny. Piękne jego okaz y krystaliczne znajdują się w Kornwallis i Bodenmais w Bawaryi. W Kerczu wyścieła często wnętrza muszli kopalnych. W niektórych miejscowościach używają go jako niebieskiej barwy.{{EO autorinfo|''K. J.''}}<section end="Anglaryt" />
<section begin="Anglès (Karol Grzegorz)" />{{tab}}'''Anglès''' (Karol Grzegórz), ur. 1736 r., członek parlamentu w Grenobli, wielki przeciwnik pierwszej rewolucyi francuzkiej, za jej wybuchem uciekł do Sabaudyi. Za powrotem do Francyi, upadkowi tylko Robespierra zawdzięczał ocalenie od śmierci. Pod Napoleonem I był członkiem izby deputowanych i tu stale należał do stronnictwa konserwatystów.<section end="Anglès (Karol Grzegorz" /> — <section begin="Anglès (Julijusz)" />'''Anglès''' (Julijusz), syn poprzedzającego, ur. 1780 r. w Grenobli, ożeniwszy się z córką admirała Morard, ogromny odziedziczył majątek, przez co doszedł do znacznych urzędów w czasach pierwszego cesarstwa; za powrotem jednak Bourbonów z zapałem stanął po ich stronie, w 1814 r. został ministrem policyi i nawet ułożył plan zamordowania Napoleona. Za Stu Dni zmuszony uciec do Gandawy, po powrocie został prefektem policyi w Paryżu i smutnego dostąpił rozgłosu prześladowaniem Bonapartystów i republikanów, z których wielu, za jego przyczynieniem się, śmierć na rusztowaniu poniosło. W 1821 roku w skutek ogólnego przeciwko niemu oburzenia, otrzymał uwolnienie i umarł przez wszystkich wzgardzony w 1828 r. w swoich dobrach Cornillon.<section end="Anglès (Julijusz)" />
<section begin="Anglesey" />{{tab}}'''Anglesey''' albo '''Anglesea,''' hrabstwo i wyspa na morzu Irlandzkiem, przy północno-zachodnim brzegu Walii, oddzielona od lądu stałego cieśniną Meual i licząca przeszło 50,000 mieszkańców. Już w r. 61 po Chr. wylądował tu wódz rzymski Suetonius Paulinus i zburzył święte gaje Druidów. W IX wieku owładnął wyspę Anglesey Saxończyk Egbert, któremu wkrótce wydarli ją książęta północnej Walii. Edward I przyłączył ją do korony angielskiej. Pod Karolem I Anglesy była przez czas krótki mieszkaniem tego króla, walczącego z przewagą parlamentu. Klimat wyspy łagodniejszy jest niż na sąsiedniém pobrzeżu; kraj w ogólności płaski, skąpo tylko wydaje płody rolnicze, lecz obfituje za to w najpiękniejsze pastwiska. Farmery angielskie zapędzają tu corocznie ogromne trzody bydła, owiec i nierogacizny. Kopalnie miedzi w Mona i Parys na brzegu północnowschodnim, odkryte r. 1762, bogaty dziś plon wydają. Przemysł, oprócz wyrobu grubego sukna i kołder wełnianych na potrzebę miejscową, zupełnie jest uśpiony. Znaczniejszemi miastami są: Beaumaris (2,303 mieszkańców) i Holyhead (3,800). Pomiędzy Holyhead i Chester na brzegu angielskim, prowadzi od lat kilku przez cieśninę słynny most rurowy, zbudowany przez młodszego Stephensona.<section end="Anglesey" />
<section begin="Anglesey (Henryk)" />{{tab}}'''Anglesey''' (Henryk, William Paget, hrabia d’Uxbridge, margrabia d’), {{pp|urodzo|ny}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tqkmy0oqco4p9olob79k46fgz6a0cxi
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/102
100
1083657
3148782
2022-08-10T16:09:16Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>krokodyl może pęknąć, a Iwan Maciejowicz zachorować i umrzeć i t. d. i t. d.<br>
{{tab}}Niemiec zamyślił się.<br>
{{tab}}— Ja bendzie jemu krople z apteka dawał, — rzekł po namyśle, — i pański przyjaciel nie bendzie umrzeć.<br>
{{tab}}— Krople kroplami, — rzekłem, — ale niech pan uwzględni i to, że i proces sądowy grozi. Żona Iwana Maciejowicza może w drodze ustawowej zażądać swojego prawowitego małżonka. Pan pragnie się wzbogacić, a czy zamierza pan wyznaczyć bodaj jaką taką pensję Helenie Iwanównie?<br>
{{tab}}— Nie, ja nie zamierza! — stanowczo i surowo odpowiedział Niemiec.<br>
{{tab}}— Nie, my nie zamierza! — potwierdziła wprost ze złością ''mutter''.<br>
{{tab}}— A więc, czy nie lepiejby było panu wziąć zaraz teraz, bodaj cokolwiek razem, może i umiarkowaną sumę, ale pewną i solidną, niż liczyć na niepewne? Uważam za swój obowiązek dodać, że zapytuję ze samej tylko głupiej ciekawości.<br>
{{tab}}Niemiec wziął mutter i oddalił się z nią, celem nara dzenia się, w kąt, gdzie stała klatka z największą i najwstrętniejszą małpą z całej kolekcji.<br>
{{tab}}— Zobaczysz, co ci — odpowie! — rzekł do mnie Iwan Maciejowicz.<br>
{{tab}}Co się mnie tyczy, to w tej chwili pałałem żądzą przedewszystkiem zbicia dotkliwie Niemca, powtóre zbicia jeszcze bardziej jego mutter, a po trzecie zbicia najbardziej i najdotkliwiej samego Iwana Maciejowicza za bezgraniczne jego samolubstwo. Ale wszystko to nic nie znaczyło w porównaniu z odpowiedzią chciwego Niemca.<br>
{{tab}}Po naradzie ze swą mutter, zażądał on za swego krokodyla pięćdziesiąt tysięcy rubli w biletach ostatniej pożyczki wewnętrznej z loterją, kamienicy w ulicy Goro<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
of9blcth9xdybi6mdtgvxthwc8f8mx3
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/103
100
1083658
3148783
2022-08-10T16:10:12Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>chowej i w niej własnej apteki i w dodatku stanowiska rosyjskiego pułkownika.<br>
{{tab}}— Widzisz, — trjumfująco zawołał Iwan Maciejowicz, — ja ci mówiłem! Z wyjątkiem ostatniego niedorzecznego żądania, by go zrobić pułkownikiem — ma zupełną słuszność, bo doskonale pojmuje obecną wartość pokazywanego przez siebie potwora. Ekonomiczna zasada przedewszystkiem!<br>
{{tab}}— Zlituj się pan! — krzyknąłem wściekły do Niemca — i za cóż pan żąda „pagonów“ pułkownika? JaKiegoż to pan czynu bohaterskiego dokonałeś, czem zasłużyłeś się pan, jaką wojenną sławą się okryłeś? No, czy nie zwarjował pan z tem wszystkiem?<br>
{{tab}}— Zwarjowal! — krzyknął Niemiec obrażony. — Nie, ja szlowiek bardzo mądra, a pan durna! Ja zasluszyl pułkownik, bo pokazał krokodyl, a w nim szywy hofrat siedział, a Moskal nie może pokazał krokodyl, coby w nim szywy hofrat siedział! Ja czerezwyczajnie mądra szlowiek i bardzo chcem być pułkownik!<br>
{{tab}}— A więc żegnaj, Iwanie Maciejowiczu! — zawołałem, trzęsąc się z wściekłości, i pędem prawie wybiegłem ze sali.<br>
{{tab}}Czułem, że jeszcze minuta i nie mógłbym już odpowiadać za siebie. Nieuzasadnione nadzieje tych dwóch bałwanów były nieznośne. Zimne powietrze, orzeźwiwszy mię trochę, uspokoiło moje nerwy. Wkońcu, splunąwszy energicznie z piętnaście razy w obie strony, wziąłem dorożkę, przyjechałem do domu, rozebrałem się i rzuciłem się na łóżko. Najbardziej złościło mnie to, że zostałem jego sekretarzem. Konaj tam teraz ze znudzenia co wieczora, spełniając obowiązek prawdziwego przyjaciela! Gotów byłem sprać samego siebie za to, i rzeczywiście, już zgasiwszy świecę i nakrywszy się kołdrą, uderzyłem siebie kilka razy kułakiem po głowie i po innych czę<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6r287ehw6kuv186kxxc6y1bqnr48i9l
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/104
100
1083659
3148784
2022-08-10T16:11:06Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>ściach ciała. To trochę mi ulżyło i wkońcu zasnąłem nawet bardzo mocno, bo bardzo się zmęczyłem. Przez całą noc śniły mi się same tylko małpy, ale nad ranem przyśniła mi się Helena Iwanówna...<br><br><br>
{{Centruj|IV}}<br>
{{tab}}Małpy, jak się domyślam, przyśniły mi się dlatego, bo były zamknięte w klatkach u Niemca; Helena Iwanówna zaś tworzyła osobny rozdział.<br>
{{tab}}Powiem zawczasu: ja tę niewiastę kochałem; ale pośpieszam — i to pośpieszam kurjerem — wyjaśnić: kochałem ją jak ojciec, ni mniej ni więcej. A wnoszę tak z tego, że wielokrotnie opanowywała mnie’ nieprzezwyciężona żądza, by ją pocałować w główkę lub w rumianą twarzyczkę. I chociaż nigdy nie doprowadzałem do urzeczywistnienia tego, lecz wyznaję ze skruchą, że nie broniłbym się nawet przed pocałowaniem jej i w gębusię.
1 nie tylko w gębusię, ale nawet i w ząbki, które zawsze tak kusząco się wystawiały, zupełnie jak nizanka przecudnych, wybornych perełek, ilekroć się zaśmiała. A ona ’ śmiała się dziwnie często. Iwan Maciejowicz nazywał ją w wypadkach pieszczotliwych swem „miłem głupstewkiem“ — miano w najwyższym stopniu usprawiedliwione i charakterystyczne. Była to niewiasta-cukierek i tyle. To też zupełnie nie pojmuję, dlaczego właściwie obecnie temu samemu Iwanowi Maciejowiczowi ubrdało się przefasonować swą żonę na rosyjską Eugenję Tours? W każdym razie sen mój, jeśli nie brać pod uwagę małp, wywarł na mnie najrozkoszniejsze wrażenie i porządkując sobie w głowie podczas porannej herbaty wszystkie zdarzenia dnia wczorajszego, postanowiłem natychmiast pójść do Heleny Iwanówny po drodze do biura, do czego zresztą byłem obowiązany w charakterze przyjaciela domu.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
74m36thhkyrioxmxqkltxt0h3pn4azb
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/105
100
1083660
3148786
2022-08-10T16:12:46Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>W małym pokoiku przed sypialnią, w tak zwanym u nich małym salonie, chociaż wielki ich salon także był mały, na małej, wytwornej otomanie, przy małym stoliku do herbaty, w jakiejś nawpół z powietrza utkanej porannej matince, siedziała Helena Iwanówna i z maleńkiej filiżanki, w której maczała maluśki cukiereczek, piła kawę.Była kusząco piękna. Zdawało mi się jednak, że także jakaś niby zamyślona.<br>
{{tab}}— Ach, to pan, urwisie! — powitała mnie z uśmiechem roztargnienia. — Siadajże, sowizdrzale jeden, i pij kawę! No, cóżeś pan wczoraj wyrabiał? Byłeś na balu maskowym?<br>
{{tab}}— A pani była?... Przecie ja po balach nie jeżdżę, a nadto musiałem wczoraj odwiedzić naszćgo więźnia...<br>
{{tab}}Westchnąłem i, popijając kawę, zrobiłem pobożną minę.<br>
{{tab}}— Kogo?... Jakiego więźnia?... Ach, tak!... Biedaczek. No, cóż on — nudzi mu się? A wie pan... chciałam pana zapytać... Przecie ja mogę teraz starać się o rozwód?<br>
{{tab}}— O rozwód! — zawołałem niemile dotknięty, — i omal że nie rozlałem kawy. — „To ten brunecik!“ pomyślałem wściekły.<br>
{{tab}}Istniał pewien brunecik z wąsikami, który służył w odbudowie, a zbyt często odwiedzał ich i nadzwyczajnie umiał bawić Helenę Iwanównę. Przyznaję się, że go nienawidziłem i nie ulegało wątpliwości, że on to wczoraj zdołał już zobaczyć się z Heleną Iwanówną bądź na maskaradzie, bądź też, przepraszam, nawet tutaj i nagadał jej wszelakich bzdurstw!<br>
{{tab}}— No, cóż, — rzekła śpiesznie Helena Iwanówna, zupełnie jakby wyuczona, — cóż, on będzie tam siedział w krokodylu, proszę pana, i całe życie nie przyjdzie, a ja tutaj mam czekać i czekać! Mąż powinien siedzieć w domu, a nie w krokodylu...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f671ynsx0u5l31lra1vd50w6o682lho
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/106
100
1083661
3148787
2022-08-10T16:13:32Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{tab}}— Ależ to zdarzył się zupełnie nieprzewidziany wypadek, — zacząłem jej perswadować w zupełnie zrozumiałem zdenerwowaniu.<br>
{{tab}}— Ach, nie, nie mów pan tego, nie chcę, nie chcę! — zawołała nagle zupełnie rozgniewana. — Wiecznie mi się pan sprzeciwiasz, jesteś pan nieznośny! Z panem nie do wytrzymania! Nigdy mi pan nie poradzi! Obcy nawet mi to mówią, że dostanę rozwód, bo Iwan Maciejowicz nie będzie już teraz pobierał swej pensji.<br>
{{tab}}— Heleno Iwanówno! Czy to ja pani słowa słyszę!? — zawołałem z patosem. — Co za łotr mógł to pani wmówić! Przecie rozwodu z takiego nieuzasadnionego powodu, jak pensja, dostać absolutnie nie można. A biedny, biedny Iwan Maciejowicz dla pani, że tak powiem, cały płonie miłością, nawet w brzuchu potwora. Co więcej-taję z miłości jak kawałeczek cukru. Świeżo jeszcze, wczoraj wieczorem, gdy pani tańczyła na balu maskowym, wspominał mi, że w ostatecznym razie może zdecyduje się zamówić panią w charakterze prawowitej mał żonki do siebie we wnętrzności krokodyla tem bardziej, że krokodyl okazał się dość przestronnym i doskonale pomieści nie tylko dwie, ale nawet i trzy osoby...<br>
{{tab}}I w tem miejscu natychmiast jej opowiedziałem całą tę zajmującą część mojej wczorajszej rozmowy z Iwanem Maciejowiczem.<br>
{{tab}}— Co, co! — krzyknęła zdumiona. — Pan chcesz, bym i ja także polazła tam, do Iwana Maciejowicza? Cóż to za wymysły! 1 jakże ja tam polezę? Może jeszcze w czerwonej czapeczce i w żółtej krynolinie? Boże, cóż to za głupota! I jakież to widoki będą, gdy ja będę tam lazła, a na mnie jeszcze ktoś, proszę, będzie patrzył... Śmiech doprawdy! I co ja tam będę jadła?... I... i jak ia tam będę, jeśli mi się... ach, Boże, co oni obaj wymyślili!... I jakież tam są rozrywki?... Powiada pan, że pachnie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
t7cbusb5ixdp3hardgkje4tncfp4nvz
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/107
100
1083662
3148788
2022-08-10T16:14:20Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>tam gumelastyką? I jakże ja — jeśli my się tam naprzykład pokłócimy — będę mimo to leżała obok niego? Fe, jakie to wstrętne!<br>
{{tab}}— Zgoda, zgoda na wszystko, najdroższa Heleno Iwanówno, — przerwałem, dążąc do wypowiedzenia się z tą zrozumiałą satysfakcją, którą zawsze człowiek odczuwa, gdy czuje, że słuszność jest po jego stronie, — ale pani jednej rzeczy we wszystkiem tem nie oceniła należycie, nie oceniła pani tego, że on widocznie żyć bez pani nie może, skoro wzywa panią tam do siebie; to znaczy, że kieruje nim miłość, miłość namiętna, wierna, pełna tęsknoty... nie oceniła pani miłości, droga ’ Heleno Iwanówno, miłości!<br>
{{tab}}— Nie chcę, nie chcę, ani słyszeć o niczem nie chcę! —.opędzała się swą maleńką, śliczną rączką, na której błyszczały dopiero co wymyte i skóreczką wypolerowane, różowe paznokietki. — Brzydki człowiecze, pan mię doprowadzi do łez. Poleź pan sam, jeśli to panu wydaje się przyjemnem. Przecie pan jest jego przyjacielem, no niechże ’ pan położy się tam obok niego z przyjaźni i dyskutujcie sobie całe życie o jakichś swych nudnych naukach...<br>
{{tab}}— Daremnie się pani wyśmiewa i szydzi z tej propozycji, — poważnie wstrzymałem lekkomyślną kobietę, — Iwan Maciejowicz i bez tego wzywał mię do siebie. Oczywiście panią woła tam obowiązek, mnie zaś tylko wielkoduszność; lecz opowiadając mi wczoraj o niezwykłej rozciągliwości krokodyla. Iwan Maciejowicz napomknął bardzo wyraźnie, że nie tylko państwo oboje, ale nawet i ja, w charakterze przyjaciela domu, mógłbym się tam razem z wami pomieścić, we trójkę, zwłaszcza, jeślibym tego zapragnął, i dlatego...<br>
{{tab}}— Jakże to we trójkę! — zawołała Helena Iwanówna, patrząc na mnie zdumiona. — Więc jakże my... tak wszyscy troje będziemy mogii... tam razem? Cha-cha-cha!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q3amnmlq4i9l4b81hjco3jvy785ip6i
3148789
3148788
2022-08-10T16:14:47Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>tam gumelastyką? I jakże ja — jeśli my się tam naprzykład pokłócimy — będę mimo to leżała obok niego? Fe, jakie to wstrętne!<br>
{{tab}}— Zgoda, zgoda na wszystko, najdroższa Heleno Iwanówno, — przerwałem, dążąc do wypowiedzenia się z tą zrozumiałą satysfakcją, którą zawsze człowiek odczuwa, gdy czuje, że słuszność jest po jego stronie, — ale pani jednej rzeczy we wszystkiem tem nie oceniła należycie, nie oceniła pani tego, że on widocznie żyć bez pani nie może, skoro wzywa panią tam do siebie; to znaczy, że kieruje nim miłość, miłość namiętna, wierna, pełna tęsknoty... nie oceniła pani miłości, droga ’ Heleno Iwanówno, miłości!<br>
{{tab}}— Nie chcę, nie chcę, ani słyszeć o niczem nie chcę! —.opędzała się swą maleńką, śliczną rączką, na której błyszczały dopiero co wymyte i skóreczką wypolerowane, różowe paznokietki. — Brzydki człowiecze, pan mię doprowadzi do łez. Poleź pan sam, jeśli to panu wydaje się przyjemnem. Przecie pan jest jego przyjacielem, no niechże ’ pan położy się tam obok niego z przyjaźni i dyskutujcie sobie całe życie o jakichś swych nudnych naukach...<br>
{{tab}}— Daremnie się pani wyśmiewa i szydzi z tej propozycji, — poważnie wstrzymałem lekkomyślną kobietę, — Iwan Maciejowicz i bez tego wzywał mię do siebie. Oczywiście panią woła tam obowiązek, mnie zaś tylko wielkoduszność; lecz opowiadając mi wczoraj o niezwykłej rozciągliwości krokodyla. Iwan Maciejowicz napomknął bardzo wyraźnie, że nie tylko państwo oboje, ale nawet i ja, w charakterze przyjaciela domu, mógłbym się tam razem z wami pomieścić, we trójkę, zwłaszcza, jeślibym tego zapragnął, i dlatego...<br>
{{tab}}— Jakże to we trójkę! — zawołała Helena Iwanówna, patrząc na mnie zdumiona. — Więc jakże my... tak wszyscy troje będziemy mogii... tam razem? Cha-cha-cha!<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
b1303wsp1yoxzuig3h6669kntwxq8m5
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/108
100
1083663
3148791
2022-08-10T16:16:20Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>Jacy wyście obaj głupi, cha-cha-cha! Jabym tam pana ciągle szczypała, brzydalu jeden, cha-cha-cha! Chacha-cha!<br>
{{tab}}I padłszy na otomanę, rozchichotała się do łez. Wszystko to, i łzy i śmiech, razem było do tego stopnia urocze, że nie wytrzymałem i gorliwie rzuciłem się z pocałunkami ku jej rączce, czemu ona się nie sprzeciwiała, chociaż i wytargała mnie lekko, na znak pojednania, za uszy.<br>
{{tab}}Następnie oboje wpadliśmy w dobry humor i ja szczegółowo opowiedziałem jej wszystkie wczorajsze plany Iwana Maciejowicza. Myśl o przyjęciach wieczornych i o otwartym salonie bardzo się jej podobała.<br>
{{tab}}— Ale potrzeba będzie mnóstwa nowych tualet, — za uważyła, — i dlatego trzeba, by Iwan Maciejowicz przysyłał możliwie najprędzej i możliwie najwięcej pieniędzy * ze swej pensji... Tylko... jakże to — dodała w zamyśleniu, — jakże to będą go przynosili do mnie w naczyniu? Śmieszne to jest bardzo. Ja nie chcę, by męża mego nosili w naczyniu. Byłoby mi bardzo wstyd wobec gości... Ja nie chcę, nie, ja tego nie chcę...<br>
{{tab}}— A propos, żebym sobie nie zapomniał, czy był u pani wczoraj wieczorem Timofjej Siemionycz?<br>
{{tab}}— Ach, był; przyjechał, by mię pocieszyć i pomyśl pan sobie, graliśmy z nim długo w karty. On stawiał cukry, a ile razy ja przegrałam — to on wycałowywał mi rączki. Taki niegodziwiec, i wyobraź pan sobie, omal nie pojechał ze mną na bal maskowy. Doprawdy!<br>
{{tab}}— Oczarowała go pani! — wtrąciłem, — bo i kogoż pani nie potrafi oczarować, uwodzicielko!<br>
{{tab}}— No, już pan znowu zaczynasz z pańskiemi komplc mentami! Czekajże pan, ja uszczypnę pana na drogę. Okropnie dobrze wyuczyłam się teraz szczypać. No co, jak? Ale czy mówi pan prawdę, że Iwan Maciejowicz często o mnie wczoraj wspominał?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
lmat1t07lqn9rt2wxx1pvzp1e9e212a
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/109
100
1083664
3148793
2022-08-10T16:17:45Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{tab}}— Nie, tak żeby często, to nie... Przyznaję się pani, że myśli on raczej obecnie o losach całej ludzkości i chce...<br>
{{tab}}— Zostaw go pan w spokoju, niech tam! Nie potrzebuje pan dopowiadać do końca! Nuda jest straszna, to prawda. Ja go jakoś odwiedzę. Z pewnością jutro pojadę. Tylko nie dziś: głowa mnie boli, a do tego będzie tam tak dużo publiczności... Powiedzą: to żona jego, będę się musiała wstydzić... Żegnaj pan. Wieczorem będzie pan... tam?<br>
{{tab}}— U niego, u niego. Kazał mi przyjechać i przywieźć sobie gazety.<br>
{{tab}}— No to dobrze. Pójdźże pan do niego i przeczytaj mu gazety. A do mnie dziś już * proszę nie przyjeżdżać. Jestem niezdrowa, a może pojadę z wizytą. No, żegnaj, szalona głowo.<br>
{{tab}}„To brunecik będzie u niej wieczorem“, pomyślałem w duchu.<br>
{{tab}}W biurze, rozumie się, nie dałem nawet poznać po sobie, że mam tak okropne kłopoty i zmartwienia. Rychło jednak zauważyłem, że niektóre z naszych postępowych dzienników jakoś szczególnie szybko podawali sobie z rak do rąk moi biurowi koledzy”, a zwłaszcza koleżanki, i że każdy czytał je z nadzwyczaj poważnym w> razem twarzy. Najpierw dostał mi się w ręce — „Listok“, dzienniczek bez wyraźnego kierunku, w rodzaju „ogólno-ludzkich“, — za co głównie nie lubiano go u nas, chociaż i czytano. Nie bez zdziwienia przeczytałem w nim, co następuje:<br>
{{tab}}„Wczoraj w wielkiej i posiadającej wspaniałe budowle stolicy naszej rozeszły się bardzo dziwne pogłoski. Niejaki N., znany gastronom z wyższego towarzystwa, zdaje się, sprzykrzywszy sobie kuchnię w jadłodajni Borela i obiady w „Klubie sportowców“, wszedł w pasażu do tej sali, gdzie pewien przedsiębiorca pokazuje ogrom<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9xpjg9sh66u0n62asjxxkqrnwjdos64
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/110
100
1083665
3148794
2022-08-10T16:18:08Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>nego, świeżo do stolicy przywiezionego krokodyla, i zażądał, by mu go podano na obiad. Ugodziwszy się z gospodarzem co do zapłaty, wziął się natychmiast na miejscu do pożerania go (t. j. nie gospodarza, bardzo spokojnego i skłonnego do punktualności Niemca, tylko jego krokodyla) — żywcem jeszcze, odrzynając z niego soczyste kawałki scyzorykiem i połykając je z nadzwyczajnym pośpiechem. Stopniowo cały krokodyl znikł w jego dobrze odżywionym brzuchu, tak, że zabierał się on z kolei do ichneumona, stale towarzyszącego krokodylowi w podróży, prawdopodobnie w przypuszczeniu, że ichneumon też będzie równie smaczny. Nie jesteśmy przeciwni temu nowemu produktowi spożywczemu, dawno już dobrze znanemu gastronomom zagranicznym. Myśmy to już nawet przedtem przepowiadali. Angielscy lordowie i podróżnicy zazwyczaj łapią w Egipcie krokodyle całemi partjami i używają grzbietu potworów w postaci bifsztyka z musztardą, cebulą i ziemniakami. Francuzi, zwłaszcza ci z ekspedycji Lessepce’a, wyżej sobie cenią odnóża, pieczone, w gorącym popiele, co zresztą czynią na złość Anglikom, którzy sobie z nich podrwiwają. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, znajdzie u nas uznanie i jedno i drugie. My ze swej strony, chętnie witamy tę nową gałąź przemysłu, któregoj przeważnie brak jest naszej silnej, różnoplemiennej ojczyźnie. W ślad za tym pierwszym krokodylem. który znikł we wnętrznościach petersburskiego smakosza, prawdopodobnie rok nawet nie minie, a przywiozą do nas drogą importu całe ich setki. Dlaczego właściwie nie mielibyśmy zaaklimatyzować krokodyla u nas w Rosji? O ile woda w Newie jest za zimna dla tych zajmujących mieszkańców obcych kra jów, to w stolicy posiadamy dosyć stawów, a poza jej obrębem rzeczki i jeziora. Czyż nie możnaby hodowli<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
dw65yqyuzf433noapz6gqdxj12jdlup
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/111
100
1083666
3148795
2022-08-10T16:18:49Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>ich założyć naprzykład w Pargołowie lub w Pawłowsku, lub w Moskwie w Prjesneńskich stawach i w Samocieku? Dostarczając przyjemnej i zdrowej strawy naszym wydelikaconym gastronomom, mogłyby one równocześnie wzbudzać wesołość łódkujących się na tych stawach pań i służyć jako żywe okazy do nauki poglądowej dla kształcącej się w naukach przyrodniczych młodzieży szkolnej. Ze skóry krokodylej możnaby wyrabiać futerały, walizki, papierośnice i teki, i może niejedna rosyjska kupiecka tysiączka w postaci zatłuszczonego biletu kredytowego, przeważnie poszukiwanego przez kupców, uleżałaby się w egzotycznym portfelu ze skóry krokodylej. Mamy nadzieję, że niejednokrotnie jeszcze powrócimy do tego zajmującego tematu“.<br>
{{tab}}Co do mnie, to jakkolwiek przeczuwałem coś w tym rodzaju, niemniej jednak skonsternowała mnie wywrotowość tego artykułu. Nie mając z kim podzielić się wra żeniami, zwróciłem się do siedzącego naprzeciw mnie Prochora Sawicza i spostrzegłem, że ten dawno już bacznie mnie śledził oczami, a w ręku trzymał „Gołos“, jakby przygotowując się, by mi go podać. W milczeniu wziął odemnie „Listok“ i podając mi swój,,Gołos“, mocno zakreślił paznokciem artykuł, na który chciał widocznie zwrócić moją uwagę. Ten Prochor Sawicz był w naszem biurze człowiekiem bardzo dziwnym: milczek, stary ka waler, z nikim z nas nie utrzymywał żadnych stosunków, prawie z nikim w biurze nie mówił, zawsze i o wszystkiem miał swe własne zdanie, ale nie znosił tego, by się niem z kimkolwiek podzielić. Żył jak samotnik. W domu u niego prawie nikt nigdy z nas nie był.<br>
{{tab}}Oto co wyczytałem we wskazanem miejscu w „Gołosie“:<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9mcj4jk0pocm4zgd1soni1vir2pn7ut
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/112
100
1083667
3148796
2022-08-10T16:19:06Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{tab}}„Wiadomo powszechnie, że jesteśmy postępowi i humanitarni i chcemy w tem prześcignąć Europę. Nie bacząc jednak na wszystkie nasze starania i wszystkie wysiłki pisma naszego, jesteśmy jeszcze zbyt niedojrzali, jak o tem świadczy dowodnie oburzający fakt, który miał miejsce wczoraj w pasażu, i który myśmy przedtem jeszcze przepowiadali. Przyjeżdża oto do stolicy cudzoziemiec, pomysłowy przedsiębiorca, i przywozi ze sobą krokodyla, którego wystawia na widok publiczny w pasażu. Myśmy pierwsi natychmiast pośpieszyli powitać tę nową gałąź pożytecznego przemysłu, którego przeważnie brak naszej silnej i różnoplemiennei ojczyźnie. Gdy nagle wczoraj, o wpół do piątej popołudniu, w lokalu cudzoziemca właściciela zjawia się pewien jegomość, niezwykle gruby i w stanie nietrzeźwym, płaci za wstęp i natychmiast, bez najmniejszego uprzedzenia kogokolwiek o swym zamiarze, lezie w paszczę krokodyla, który, naturalnie, był zmuszony go połknąć, choćby tylko wiedziony instynktem samozachowawczym, by się nie udławić. Wwaliwszy się do wnętrza krokodyla, nieznajomy natychmiast zasypia. Ani krzyk samego cudzoziemca-właściciela, ani też jęki i płacze jego przerażonej rodziny, ani wreszcie groźby, że się wezwie interwencji policji, nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Z wnętrza krokodyla słychać tylko rehot i szydercze pogróżki, na temat policzenia się rózgami (sic!), a biedny ssawiec, którego zmuszono do przełknięcia takiej masy, napróżno leje swe łzy. Gość nieproszony gorszy jest od tatarskiej dziczy, powiada przysłowie, ale nie bacząc nawet na przysłowie, natręt nie myśli wyjść.
Wprost brak słów, by napiętnować, jak należy, fakty podobnego barbarzyństwa, świadczące o naszej niedojrzałości kulturalnej i socjalnej i wystawiające nam bar’ dzo smutne świadectwo w oczach cudzoziemców. Roz<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0o6hhqh7w1dzwu5rb2dcztb1ngt8h1d
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/113
100
1083668
3148797
2022-08-10T16:20:18Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>mach szerokiej rosyjskiej natury znalazł tu istotnie godne siebie zastosowanie. Pytamy, czego właściwie szukał ten nieproszony gość? Ciepłego i wygodnego pomieszkania z komfortem? Ależ w stolicy istnieje jeszcze dosyć wspaniałych domów i pomieszkań z wodociągami i z gazowem oświetleniem nawet na schodach. Zwracamy wreszcie uwagę naszych czytelników i na sam barbarzyński sposób obchodzenia się z domowemi zwierzętami: przejezdnemu krokodylowi, rzecz jasna, trudno jest teraz strawić taką masę odrazu i obecnie leży on, wzdęty jak góra, i w okropnych mękach oczekuje śmierci. W Europie dawno już ściga się sądownie tych, którzy się znęcają nad zwierzętami domowemi.
Pomimo jednak całe europejskie oświecenie, europejskie trotuary, europejski wygląd naszych domów, nowo zbudowanych, dużo jeszcze wody upłynie, zanim się pozbędziemy naszych odwiecznych przesądów. Domy są nowe, ale przesądy stare.“<br>
{{tab}}— Co to jest? — rzekłem, patrząc na Prochora Sawicza i nie pojmując dobrze, — cóż to takiego?<br>
{{tab}}— A co?<br>
{{tab}}— No, proszę, zamiast użalić się nad Iwanem Maciejowiczem, rozwodzą swe żale nad krokodylem.<br>
{{tab}}— Cóż? Zwierzęcia nawet, ssawca, żałują. Może nie Europa u nas? Tam także bardzo żałują krokodyli. Chichi-chi!<br>
{{tab}}Rzekłszy to, dziwak Prochor Sawicz zagłębił się w swych aktach i nie odezwał się więcej ani słowem.<br>
{{tab}}„Gołos“ i „Listok“ schowałem do kieszeni, prócz tego uzbierałem dla Iwana Maciejowicza na wieczór stare „Izwiestja“ i „Gołosy“, ile tylko mogłem, i chociaż do wieczora było daleko jeszcze, tym razem jednak wcześniej wyśliznąłem się z biura, by pójść do’ pasażu i zdaleka bodaj popatrzyć, co się tam dzieje, podsłuchać<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7wooos8k3cy29k5bajgyfcvje1wpxki
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/114
100
1083669
3148798
2022-08-10T16:20:31Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>różne zdania i przekonania. Przeczuwałem, że będzie tam cały tłum, więc na każdy wypadek podniosłem kołnierz płaszcza do góry i starannie ukryłem w nim swą twarz, bo czemuś było mi trochę wstyd, do tego stopnia nie jesteśmy przyzwyczajeni do publiczności. Czuję jednak, że nie mam prawa opisywać swe własne, prozaiczne uczucia wobec tak znamienitego i oryginalnego zdarzenia.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
57rmonf7j6p2dxjkgcgilsemq137pv6
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/117
100
1083670
3148799
2022-08-10T16:22:24Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude><br>
<br>
<br>{{Centruj|I}}<br>
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}
{{tab}} Szanowny Panie i nieoceniony druhu mój, Iwanie Piotrowiczu!<br>
{{tab}}Trzeci dzień już mija, od kiedy, że tak powiem, uganiam za panem, nieoceniony mój druhu, aby pomówić z panem o bardzo ważnej sprawie, i nigdzie nie mogę pana złapać. Żona moja wczoraj, gdyśmy byli w odwiedzinach u Siemiona Aleksandrowicza, bardzo trafnie wyraziła się żartem o panu, mówiąc, że z pana i Tacjany Piotrówny jest sobie taka parka, która nigdzie miejsca nie zagrzeje. Niema jeszcze trzech miesięcy, jak się pan ożenił, a już zaniedbuje pan swe domowe penaty. Wszyscyśmy się śmiali, — rozumie się, pełni szczerej naszej życzliwości dla was, — lecz, bez żartu, nieoceniony mój, sprawił mi pan kłopot. Powiada mi Siemion Aleksandrowicz, że pan musi być w klubie Zjednoczonych Towarzystw na balu. Zostawiam żonę u małżonki Siemiona Aleksandrowicza, a sam pędzę do klubu Zjednoczonych Towarzystw. Śmiech i wstyd! Przedstaw pan sobie moje położenie: ja na bal — i to sam, bez żony! Iwan Andrzejowicz, spotkawszy się ze mną w garderobie, i widząc mnie samego, natychmiast posądził mnie (hultaj!) o niezwykłą namiętność do wieczorków z tańcami i, ująwszy mnie pod ramię, chciał już gwałtem uprowadzić do pewnego variete, mówiąc, że w klubie Zjednoczonych To<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qgc57bvhqx3nemjw6cjshp1afi1wwi8
3148808
3148799
2022-08-10T16:29:12Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude><br>
<br>
<br>{{Centruj|I}}
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}
{{tab}} Szanowny Panie i nieoceniony druhu mój, Iwanie Piotrowiczu!<br>
{{tab}}Trzeci dzień już mija, od kiedy, że tak powiem, uganiam za panem, nieoceniony mój druhu, aby pomówić z panem o bardzo ważnej sprawie, i nigdzie nie mogę pana złapać. Żona moja wczoraj, gdyśmy byli w odwiedzinach u Siemiona Aleksandrowicza, bardzo trafnie wyraziła się żartem o panu, mówiąc, że z pana i Tacjany Piotrówny jest sobie taka parka, która nigdzie miejsca nie zagrzeje. Niema jeszcze trzech miesięcy, jak się pan ożenił, a już zaniedbuje pan swe domowe penaty. Wszyscyśmy się śmiali, — rozumie się, pełni szczerej naszej życzliwości dla was, — lecz, bez żartu, nieoceniony mój, sprawił mi pan kłopot. Powiada mi Siemion Aleksandrowicz, że pan musi być w klubie Zjednoczonych Towarzystw na balu. Zostawiam żonę u małżonki Siemiona Aleksandrowicza, a sam pędzę do klubu Zjednoczonych Towarzystw. Śmiech i wstyd! Przedstaw pan sobie moje położenie: ja na bal — i to sam, bez żony! Iwan Andrzejowicz, spotkawszy się ze mną w garderobie, i widząc mnie samego, natychmiast posądził mnie (hultaj!) o niezwykłą namiętność do wieczorków z tańcami i, ująwszy mnie pod ramię, chciał już gwałtem uprowadzić do pewnego variete, mówiąc, że w klubie Zjednoczonych To<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5lwb1lyrftraye0lujwn10x031lmby9
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/118
100
1083671
3148800
2022-08-10T16:23:03Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>warzystw jest mu zbyt ciasno, że jego młodzieńcza dusza nie ma się tam gdzie rozprzestrzenić i że go już głowa boli od tej paczuli z rezedą. Nie znajduję ani pana, ani Tacjany Piotrówny. Iwan Andrzejowicz zapewnia mnie i przysięga się, że pan z pewnością poszedł na „Nieszczęście z rozumu" do Aleksandrowskiego teatru.<br>
{{tab}}Lecę do Aleksandrowskiego teatru: tam pana także niema. Dziś rano spodziewałem się pana znaleźć u Czystoganowa, — ale gdzie tam. Czystoganow posyła do Perepałkinów — znowu napróżno. Krótko mówiąc, zmęczyłem się okropnie; sam pan widzi, ile straciłem energji! Teraz używam drogi listownej do’ pana (bo co mam począć?) Sprawa moja wcale nie jest natury literackiej (pan mnie rozumie); byłoby lepiej załatwić ją w cztery oczy, koniecznie musimy pewne rzeczy wyjaśnić i to możliwie najprędzej, i dlatego proszę pana wraz z Tacjaną Piotrówną dzisiaj do siebie na herbatę i na wieczorną rozmowę. Moja Anka bardzo się ucieszy waszą wizytą. Doprawdy, jak to mówią, dozgonnie będziemy wam wdzięczni. A propos, nieoceniony przyjacielu, — jeśli sprawa doszła już do listu, to mówmy wyraźnie, — widzę się zmuszonym już teraz wytoczyć panu po części proces i nawet uczynić panu wyrzut, szanowny przyjacielu, ’za pewną, pozornie bardzo niewinną, sprawkę, którą pan zupełnie niewcześnie zażartowałeś sobie ze mnie...
Jesteś pan gałganem i człowiekiem niesumiennym! W połowie ubiegłego miesiąca wprowadza pan do mego domu jednego ze swych znajomych, a mianowicie Eugenjusza Mikołajewicza, ręczy pan za niego swą przyjacielską i dla mnie, rozumie się, świętą rekomendacją; jestem ucieszony ze spotkania, przyjmuję młodego człowieka z otwartemi ramionami i równocześnie, jak się pokazuje, kręcę sam stryczek na siebie. Stryczek nie stryczek, ale wynikła ładna historja, niema co mówić. Nie czas teraz<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
18icb46b8y67i0sp7et6mev9226sf98
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/119
100
1083672
3148801
2022-08-10T16:24:27Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>na bliższe wyjaśnienia, zresztą w liście niebardzo to i wygodnie, mam jednak pokorną prośbę do pana, złośliwy druhu i przyjacielu: czy nie możnaby jakimś sposobem, delikatnie, nawiasem, na ucho, cichuteńko, szepnąć pańskiemu młodemu człowiekowi, że jest przecie w stolicy dużo domów oprócz naszego? Brak mi już cierpliwości, ojczaszku! Padamdonóg, jak mawia nasz wspólny przyjaciel Szymoniewicz. Skoro się zobaczymy, opowiem panu wszystko dokładnie. Nie w tem znaczeniu mówię, jakoby młody człowiek nie podobał mi się naprzykład z fasonu lub z zalet duchowych, albo zawiódł w czemśkolwiek tam innem. Przeciwnie, jest to chłopak wcale, wcale miły i ugrzeczniony; bądź pan jednak cierpliwy aż do osobistego widzenia się; a tymczasem, jeśli go pan spotka, to niechże mu pan, łaskawco, szepnie to na ucho, zaklinam na Boga. Jabym to i sam uczynił, ale wie pan, jaką mam naturę: nie mogę i basta. Przecie to pan mi go poleciłeś. Zresztą wieczorem, w każdym razie, wyjaśnimy szczegółowo wszystko. A teraz do widzenia! Łączę wy razy, i t. d.<br>
{{tab}}P. S. Mój mały już tydzień cały niedomaga, i z każdym dniem jest mu gorzej. Cierpi na ząbki, które mu się wykłuwają. Żona nie spuszcza go z rąk i martwi się biedaczka. Proszę przyjechać. Naprawdę sprawi nam pan wielką radość, nieoceniony druhu.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|II}} <br>
{{Centruj|'''(Od Iwana Piotrowicza do Piotra lwanowicza)'''}}<br>
{{tab}} Szanowny Panie, Piotrze Iwanowiczu! Otrzymałem wczoraj list pański, czytam i nie pojmuję. Szuka mnie pan, Bóg wie po jakich miejscach, a ja poprostu byłem w domu. Do godziny 10-tej oczekiwałem<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
oh6js8t2cf09gylb4hoqtfevrws1rrt
3148802
3148801
2022-08-10T16:24:45Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>na bliższe wyjaśnienia, zresztą w liście niebardzo to i wygodnie, mam jednak pokorną prośbę do pana, złośliwy druhu i przyjacielu: czy nie możnaby jakimś sposobem, delikatnie, nawiasem, na ucho, cichuteńko, szepnąć pańskiemu młodemu człowiekowi, że jest przecie w stolicy dużo domów oprócz naszego? Brak mi już cierpliwości, ojczaszku! Padamdonóg, jak mawia nasz wspólny przyjaciel Szymoniewicz. Skoro się zobaczymy, opowiem panu wszystko dokładnie. Nie w tem znaczeniu mówię, jakoby młody człowiek nie podobał mi się naprzykład z fasonu lub z zalet duchowych, albo zawiódł w czemśkolwiek tam innem. Przeciwnie, jest to chłopak wcale, wcale miły i ugrzeczniony; bądź pan jednak cierpliwy aż do osobistego widzenia się; a tymczasem, jeśli go pan spotka, to niechże mu pan, łaskawco, szepnie to na ucho, zaklinam na Boga. Jabym to i sam uczynił, ale wie pan, jaką mam naturę: nie mogę i basta. Przecie to pan mi go poleciłeś. Zresztą wieczorem, w każdym razie, wyjaśnimy szczegółowo wszystko. A teraz do widzenia! Łączę wy razy, i t. d.<br>
{{tab}}P. S. Mój mały już tydzień cały niedomaga, i z każdym dniem jest mu gorzej. Cierpi na ząbki, które mu się wykłuwają. Żona nie spuszcza go z rąk i martwi się biedaczka. Proszę przyjechać. Naprawdę sprawi nam pan wielką radość, nieoceniony druhu.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|II}} <br>
{{Centruj|'''(Od Iwana Piotrowicza do Piotra lwanowicza)'''}}<br>
{{tab}}Szanowny Panie, Piotrze Iwanowiczu!<br>
{{tab}}Otrzymałem wczoraj list pański, czytam i nie pojmuję. Szuka mnie pan, Bóg wie po jakich miejscach, a ja poprostu byłem w domu. Do godziny 10-tej oczekiwałem<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m53ivvcy78iunsg90tuo6f64xt2bys2
3148807
3148802
2022-08-10T16:28:57Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>na bliższe wyjaśnienia, zresztą w liście niebardzo to i wygodnie, mam jednak pokorną prośbę do pana, złośliwy druhu i przyjacielu: czy nie możnaby jakimś sposobem, delikatnie, nawiasem, na ucho, cichuteńko, szepnąć pańskiemu młodemu człowiekowi, że jest przecie w stolicy dużo domów oprócz naszego? Brak mi już cierpliwości, ojczaszku! Padamdonóg, jak mawia nasz wspólny przyjaciel Szymoniewicz. Skoro się zobaczymy, opowiem panu wszystko dokładnie. Nie w tem znaczeniu mówię, jakoby młody człowiek nie podobał mi się naprzykład z fasonu lub z zalet duchowych, albo zawiódł w czemśkolwiek tam innem. Przeciwnie, jest to chłopak wcale, wcale miły i ugrzeczniony; bądź pan jednak cierpliwy aż do osobistego widzenia się; a tymczasem, jeśli go pan spotka, to niechże mu pan, łaskawco, szepnie to na ucho, zaklinam na Boga. Jabym to i sam uczynił, ale wie pan, jaką mam naturę: nie mogę i basta. Przecie to pan mi go poleciłeś. Zresztą wieczorem, w każdym razie, wyjaśnimy szczegółowo wszystko. A teraz do widzenia! Łączę wy razy, i t. d.<br>
{{tab}}P. S. Mój mały już tydzień cały niedomaga, i z każdym dniem jest mu gorzej. Cierpi na ząbki, które mu się wykłuwają. Żona nie spuszcza go z rąk i martwi się biedaczka. Proszę przyjechać. Naprawdę sprawi nam pan wielką radość, nieoceniony druhu.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|II}}
{{Centruj|'''(Od Iwana Piotrowicza do Piotra lwanowicza)'''}}<br>
{{tab}}Szanowny Panie, Piotrze Iwanowiczu!<br>
{{tab}}Otrzymałem wczoraj list pański, czytam i nie pojmuję. Szuka mnie pan, Bóg wie po jakich miejscach, a ja poprostu byłem w domu. Do godziny 10-tej oczekiwałem<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2pih2khdznkcqxdu52h8ei1nf4l6vqw
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/120
100
1083673
3148803
2022-08-10T16:25:38Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>Iwana Iwanowicza Tałakonowa. Natychmiast biorę żonę, najmuję fiakra, robię sobie wydatki i przyjeżdżam do pana około pół do siódmej. Pana niema w domu, przyj muje nas żona pańska. Czekam na pana do wpół do jedenastej; dłużej czekać nie można. Zabieram żonę, rujnuję się, bo najmuję fiakra, odwożę ją do domu, a sam udaję się do Perepałkinów, sądząc, że może tam pana spotkam, lecz znowu zawodzą mnie moje rachuby. Przyjeżdżam do domu, całą noc nie śpię, pełen niepokoju, rano jadę do pana za trzema nawrotami o godzinie 9-tej, 10-tej i 11-tej, trzykrotnie narażam się na wydatek, płacę fiakry, i znowu zostawia mnie pan z długim nosem.<br>
{{tab}}Czytając zaś list pański, byłem zdziwiony. Pisze pan o Eugenjuszu Mikołajewiczu, prosi pan, by mu szepnąć na ucho, nie wspominając zupełnie, dlaczego. Chwalebna jest ostrożność pańska, ale papier papierowi nie równy, ja zaś papierów potrzebnych nigdy nie daję żonie na papiloty. Nie pojmuję wkońcu, w jakiem znaczeniu raczyłeś pan wszystko to mi napisać. Zresztą, jeśli o to idzie, to pocóż mnie mięszać w tę sprawę? Nie mam zwyczaju pchać nosa do cudzego trzosa. Wymówić sobie dalsze bywanie mógł pan i sam; widzę tylko, że wszelkie wyjaśnienia między nami należy załatwić krócej, bardziej stanowczo, a przytem i czas uchodzi. Ja zaś jestem skrępowany, i nie wiem, co wypadnie mi uczynić, jeśli pan będzie sobie lekceważył nasze umowy. Przedemną droga, każda podróż kosztuje, a tu mi jeszcze żona mózg świdruje: „spraw mi jedwabny płaszczyk na drogę, taki modny". Co się zaś tyczy Eugenjusza Mikołajewicza, pośpieszam panu donieść: nie tracąc czasu, zasięgnąłem wczoraj ostatecznych informacyj o nim, podczas swej bytności u Pawła Siemionycza Perepałkina. Ma on swoich 500 dusz chłopskich w jarosławskiej gubernji, i w dodatku zanosi się na to, że od swojej babci otrzyma wio<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jmejvr7t7gfd0mbwvp0my6dd8u6dxjx
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/121
100
1083674
3148804
2022-08-10T16:27:16Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>skę pod samą Moskwą, a w niej jeszcze dusz 300. Jaką gotówkę posiada, nie wiem, sądzę jednak, że pan będzie to wiedział lepiej odemnie. Proszę mi definitywnie oznaczyć miejsce widzenia. Spotkał pan wczoraj Iwana Andrzejowicza i pisze pan, że uwiadomił on pana, jakobym był wraz z żoną w Aleksandrowskim teatrze. Ja zaś zaznaczam tu pisemnie, że on łże, i że nie należy mu tembardziej wierzyć na przyszłość, bo nie dawniej jak przedwczoraj, naciągnął on swoją poczciwą babkę na osiemset rubli w gotowiżnie. Mam zaszczyt polecić się łaskawej pamięci.<br>
{{tab}}P. S. Żona moja zaszła w ciążę; na dobitek jest ona z natury skłonna do — przestrachu i w owym czasie jest w melancholijnym nastroju ducha. A do teatralnych widowisk niekiedy wprowadzane bywają strzały i sztucznie wywołane grzmoty. I dlatego, obawiając się, by się żona nie przestraszyła, nie włóczę jej po teatrach. Sam zaś także nie mam wielkiej ochoty uczęszczać na przedstawienia.<br>
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|III}}<br>
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}<br>
{{tab}}Nieoceniony druhu mój, Iwanie Piotrowiczu!.<br>
{{tab}}Moja wina, moja wina, moja to wielka wina, śpieszę jednak z usprawiedliwieniem: Wczoraj między 5-ą a 6-ą, właśnie w tym samym czasie, gdyśmy z niekłamaną serdecznością rozmawiali o panu, zjawił się umyślny posłaniec od wujaszka Stefana Aleksandrowicza — z wiadomością, że z ciotką źle. Nie chcąc żony przerazić, nie mówię jej ani słowa i pod pretekstem konieczności załatwienia ważnej sprawy postronnej jadę do domu ciotki. Zastaję ją ledwie żywą. Punktualnie o godzinie 5-ej miała atak<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ok15w23i5z4cqdvwz3jyt52t0sggujf
3148806
3148804
2022-08-10T16:28:40Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>skę pod samą Moskwą, a w niej jeszcze dusz 300. Jaką gotówkę posiada, nie wiem, sądzę jednak, że pan będzie to wiedział lepiej odemnie. Proszę mi definitywnie oznaczyć miejsce widzenia. Spotkał pan wczoraj Iwana Andrzejowicza i pisze pan, że uwiadomił on pana, jakobym był wraz z żoną w Aleksandrowskim teatrze. Ja zaś zaznaczam tu pisemnie, że on łże, i że nie należy mu tembardziej wierzyć na przyszłość, bo nie dawniej jak przedwczoraj, naciągnął on swoją poczciwą babkę na osiemset rubli w gotowiżnie. Mam zaszczyt polecić się łaskawej pamięci.<br>
{{tab}}P. S. Żona moja zaszła w ciążę; na dobitek jest ona z natury skłonna do — przestrachu i w owym czasie jest w melancholijnym nastroju ducha. A do teatralnych widowisk niekiedy wprowadzane bywają strzały i sztucznie wywołane grzmoty. I dlatego, obawiając się, by się żona nie przestraszyła, nie włóczę jej po teatrach. Sam zaś także nie mam wielkiej ochoty uczęszczać na przedstawienia.<br>
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|III}}
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}<br>
{{tab}}Nieoceniony druhu mój, Iwanie Piotrowiczu!.<br>
{{tab}}Moja wina, moja wina, moja to wielka wina, śpieszę jednak z usprawiedliwieniem: Wczoraj między 5-ą a 6-ą, właśnie w tym samym czasie, gdyśmy z niekłamaną serdecznością rozmawiali o panu, zjawił się umyślny posłaniec od wujaszka Stefana Aleksandrowicza — z wiadomością, że z ciotką źle. Nie chcąc żony przerazić, nie mówię jej ani słowa i pod pretekstem konieczności załatwienia ważnej sprawy postronnej jadę do domu ciotki. Zastaję ją ledwie żywą. Punktualnie o godzinie 5-ej miała atak<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
eyxuwet8yimlq52bjdntbuofvik4gy8
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/122
100
1083675
3148805
2022-08-10T16:28:27Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>apoplektyczny, już trzeci z rzędu w ciągu dwóch lat, Karol Teodorowicz, ich lekarz domowy, skonstatował, że ciotka może nawet nie dożyje do rana. Przedstaw pan sobie moje położenie, przyjacielu drogi. Całą noc czuwałem, pełen trosk i zmartwień! Dopiero rano, z wycieńczenia sił i zgnębiony niemocą zarówno ciała jak ducha, położyłem się u nich na otomanie, zapomniałem powiedzieć, by mnie obudzono na czas i ocknąłem się dopiero o wpół do 12-ej. Cioteczka ma się lepiej. Jadę do żony; ona, biedna, aż schudła, czekając na mnie.
Przekąsiłem coś naprędce, popieściłem malca, wyperswadowałem żonie urojenia i wybrałem się do pana.
Niema pana w domu. Zastaję jednak u pana — Eugenjusza Mikołajewicza. Wracam do domu, biorę atrament i pióro, i oto piszę do pana. Nie utyskuj pan i nie sierdź się na mnie, serdeczny mój. Zbij mnie pan, urwij mi głowę, jeśli zawiniła, lecz nie pozbawiaj mnie pan na przyszłość swej życzliwości. Od żony pańskiej dowiedziałem się, że będzie pan wieczorem u Sławianowów. Przyjdę więc tam napewno. Z ogromną niecierpliwością czekam pana.
Ą tymczasem pozostaję i t. d.<br>
{{tab}}P. S. Malec nasz przyprawia nas o prawdziwą rozpacz. Karol Teodorowicz zapisał mu rumbarbarum. Jęczy, wczoraj nikogo nie poznawał. Dziś oprzytomniał, już poznaje i ciągle świegoce tia-tia, ma-ma, bu-bu... Żona płacze całe rano.<br>
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|IV}}
{{Centruj|'''(Od Iwana Piotrowicza do Piotra Iwanowicza)'''}}<br>
{{tab}}Szanowny mój panie, Piotrze Iwanowiczu!<br>
{{tab}}Piszę do pana w pańskim pokoju, na pańskiem biurku; przedtem zaś, nim wziąłem za pióro, naczekałem się na<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
c3m8c8nr10dg2atdym8crnjln7j0yg8
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/860
100
1083676
3148809
2022-08-10T16:29:24Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglesey (Henryk)" />{{pk|urodzo|ny}} w 1768 roku, jest najstarszym synem pułkownika hrabiego d’Uxbridge, znanego jeszcze z czasów wojny amerykańskiej. Wychowany w Oxford. Anglesey wstąpił do wojska podczas pierwszych wojen z rzecząpospolitą francuzką. odbył na czele sformowanego przez siebie pułku kampaniję flamandzką od 1793 — 1794 roku, szczególniej zaś odznaczył się w Hiszpanii, gdzie mu się udało wzięć do niewoli generała francuzkiego Lefebvre-Desnouettes; po śmierci ojca swego, Anglesey przyjął tytuł hrabiego d’Uxbridge i mianowany został dowódzcą kawaleryi w bitwie pod Waterloo w której stracił nogę. Parlament angielski, po skończonej wojnie, nadał mu jednomyślnie tytuł margrabiego d’Anglesey. W następnych latach był on członkiem gabinetu Caninga, w r. zas 1828 przyjął obowiązki wice-króla Irlandyi i pełnił je aż do 1832 r. W r. 1842, powołany został do objęcia dowództwa nad pułkiem grenadyjerów konnych gwardyi (horse guards). a w 1846 r. udzielono mu godność feldmarszałka.<section end="Anglesey (Henryk)" />
<section begin="Anglez" />{{tab}}'''Anglez''' (po francuzku ''Anglaise'', po angielsku Country-dance), jest taniec charakteru żywego, o lekkich i zwinnych ruchach w {{ułamek|2|4}} takcie (rzadko w {{ułamek|2|4}}) pochodzić od francuzkiego rigaudon (ob.) z czasem jednak uprościł się tak, że dziś ogranicza się tylko na czterech turach (kołach). Sztuka taneczna francuzka utworzyła także z cech narodowo-angielskich taniec pod tąż nazwą, wykonywany zwykle przez jedego tancerza w ubraniu majtka ze szpicrutą w ręku, którą na rozmaity sposób wywija; kroki taneczne są w {{ułamek|2|4}} takcie, marsowe i mocno odznaczone (ob. ''Matelot'').<section end="Anglez" />
<section begin="Anglezyt" />{{tab}}'''Anglezyt,''' tak nazwał Beudant siarczan ołowiu, znaleziony po raz pierwszy w kryształach przez doktora Wilheringa na wyspie Anglesea. Niemieccy mineralogowie zowią go Bleivitriol, Fitriolbleierz lub Bleisulphat. Znaleziono go następnie w bardzo wielu miejscowościach, a najpiękniejszy w Wolfach i Baden-wedler. Zwykle znajduje się w kryształach i massach zbitych lub naciekowych. Jest on mocno przeświecający, biały, z rozmaitemi jasnemi odcieniami; połysk szklisto-dyjamentowy; łatwo rysuje się paznokciem, twardość 2, 6. W kwasie saletrzanym się nie rozpuszcza, w zewnętrznym płomieniu dmuchawki daje perłę mleczną. W błękitnym płomieniu redukuje się natychmiast na ołów metaliczny. C. g. 6, 2 — 6, 5. Oprócz wyżej wspomnianych miejscowości znajduje się w Syberyi w Berezowie i Nerczyńsku, gdzie w znacznych massach występuje, używają go jako rudy do wytapiania ołowiu.{{EO autorinfo|''K. J.''}}<section end="Anglezyt" />
<section begin="Anglija" />{{tab}}'''Anglija''' (po angielsku: ''England''), tak nazwana od Anglów (ob.), którzy wespół z Salonami i Julami zdobyli kraj ten w V wieku po J. Chr. Anglija właściwa stanowi najważniejszą, a pod względem politycznym i administracyjnym niemal odosobnioną część połączonego królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandyi, i stanowi część południową największej w Europie wyspy brytańskiej, obejmującej prócz niej jeszcze Walliję i Szkocyję. Stolica Anglii, Londyn, jest zarazem stolicą całego państwa, a język angielski panującym we wszystkich trzech połączonych królestwach i w Stanach Zjednoczonych. '''Geografija fizyczna:''' Anglija na północ graniczy z Szkocyją, na wschód z morzem Północném, na południe z kanałem Kaletańskim, na wschód z Oceanem Atlantyckim i z morzem Irlandzkiém, czyli kanałem ś. Jerzego. Do Anglii właściwej należą wyspy Wight i księstwo Wallii z wyspami Anglesea i Man, wyspy Scilly i tak zwane normandzkie, położone bliżej brzegów Francyi, jako to: Jersey, Guernsey, Alderney (po francuzku: Aurigny), Serk, Herm i Jethon. Powierzchnia całego królestwa angielskiego wynosi 2, 735 mil □, z których 2, 370 przypada na Angliję właściwą, 350 na Walliję, 10 na Man. a 5 na wyspy normandzkie. Grunt w południowej stronie Anglii jest prawie równy, na północ i na zachód bardziej górzysty; główne tu<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gq4d12yrcnisayytffmci7ja528c701
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/123
100
1083677
3148810
2022-08-10T16:29:38Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>pana przeszło dwie i pół godziny. Pozwól mi pan teraz, Piotrze Iwanowiczu, powiedzieć sobie wprost i otwarcie, co sądzę o tej szkaradnej okoliczności. Z pańskiego ostatniego listu wnoszę, że pana oczekują u Sławianowów, wzywa mnie pan do nich, ja się stawiłem, siedzę pięć godzin, a pana jak nie było, tak niema. Cóż, czy ja jestem na to, by sobie kpić ze mnie, czy jak pan uważa? Za pozwoleniem, panie szanowny... Przychodzę rano, w nadziei, że pana zastanę i wcale nie naśladując takim manewrem pewnych stale zwodzących osób, mających zwyczaj poszukiwania ludzi, Bóg wie gdzie i po jakich spelunkach, skoro można ich zastać w domu o każdej, przyzwoicie wybranej porze. W domu nie było nawet pańskiego ducha. Nie wiem, co mnie hamuje, by nie powiedzieć panu całej nagiej, i ostrej prawdy. Powiem panu tyle tylko, że, jak widzę, pan się cofa z platformy naszych z góry ułożonych warunków. I teraz dopiero, zastanawiając się nad tą całą sprawą, nie mogę nie przyznać, że stanowczo dziwi mnie chytry kierunek pańskiej umysłowości. Widzę teraz jasno jak na dłoni, że nieprzyjemne swe — zamiary żywiłeś pan już oddawna. Na dowód zaś, że przypuszczenie moje jest słuszne, mogę przytoczyć to, że pan jeszcze w ubiegłym tygodniu, wcale niedopuszczalnym sposobem, zabrałeś to swoje pismo, do mnie adresowane, w którem pan sam ustaliłeś, jakkolwiek dość niejasno i bez związku, nasze warunki, co się tyczy wiadomej panu okoliczności. Boi się pan dokumentów, niszczy je pan, i robi pan ze’ mnie durnia. Ale ja durnia z siebie robić nie pozwolę, bo dotychczas nikt mnie za takiego nie uważał, i wszyscy, jeśli o to idzie, odnosili się do mnie pod tym względem zupełnie poprawnie. Otwierają mi się oczy. Zbija mnie pan z tropu, tumani mnie pan Eugenjuszem Mikołajewiczem, a gdy ja, z niezrozumiałym dotychczas listem pańskim z daty siódmego b. m.,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a5i4j5yb1x2d94trq40l5tlfesyqmdz
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/124
100
1083678
3148811
2022-08-10T16:30:18Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>szukam sposobności, by wyjaśnić między nami, co potrzeba, pan naznaczasz mi fałszywe widzenia, a sam się ukrywasz. Czy nie myśli’ pan czasem, panie szanowny, że ja się na tem wszystkiem absolutnie nie połapię? Przyrzeka pan, że mnie pan wynagrodzi za moje, bardzo dobrze wiadome panu usługi w materji polecania panu różnych osobistości, a tymczasem, niewiadomo w jaki, sposób, urządza się pan tak, że sam pan bierze moje pieniądze bez pokwitowania, i to w znacznych sumach, co się zdarzyło nie dawniej, jak w ubiegłym tygodniu..
Obecnie zaś, wziąwszy pieniądze, ukrywa się pan, i jeszcze wypiera się pan usług, wyświadczonych panu przezemnie odnośnie do Eugenjusza Mikołajewicza. Liczy pan może na mój rychły odjazd do Symbirska i sądzi pan, że nie zdążymy z panem związać swych końców. Lecz ja oświadczam panu uroczyście i pod uczciwem słowem honoru, że jeśli o to idzie, to gotów jestem umyśl nie jeszcze całe dwa miesiące mieszkać w Petersburgu, a swego dopnę, cel osiągnę i pana odszukam. My także czasami potrafimy działać na przekór. W konkluzji oświadczam panu, że jeśli pan dzisiaj jeszcze nie da mi zadowalających wyjaśnień, najpierw listownie, następnie zaś osobiście, oko w oko, i nie ustali pan w swym liście nanowo wszystkich głównych warunków, jakie istniały między nami, i nie wyjaśni mi pan ostatecznie, co właściwie myśli pan o Eugenjuszu Mikołajewiczu, to będę zmuszony przedsięwziąć środki bardzo dla pana.nieprzyjemne,, i nawet mnie samemu niesympatyczne.<br>
{{tab}}Kreślę się i t. d.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jvuixke5l0yoi3zetre27cssmakg8iq
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/125
100
1083679
3148814
2022-08-10T16:33:53Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude><br>
<br>
<br>
{{Centruj|V}}
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}<br>
{{f|11 listopada.|align=right}}
{{tab}}Drogi, zacny druhu mój, iwanie Piotrowiczu!<br>
{{tab}}Do głębi duszy swej byłem rozgoryczony pańskim listem. Czy nie wstyd panu było, mój drogi, lecz niesprawiedliwy druhu, postępować tak z kimś, kto panu przecie tak dobrze życzy. Zbytnio się pośpieszyć, nie wyjaśnić całej sprawy i wkońcu skrzywdzić mnie takiemi obrażającemi podejrzeniami? — Śpieszę jednak z odpowiedzią na pańskie oskarżenia. — Nie zastałeś mnie pan wczoraj dlatego, bo znowu mnie, i to zupełnie niespodzianie, wezwano do łoża umierającej. Cioteczka Eutymja Mikołajówna oddała Bogu ducha wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej po północy. Jednogłośnie, z wyboru krewnych, zostałem mistrzem całej tej bolesnej i smutnej ceremonji. Miałem tyle do załatwienia, że dziś rano nie zdołałem się z panem zobaczyć, ani nawet nie mogłem pana uwiadomić o niczem, chociażby tylko w kilku słowach. Z całej duszy ubolewam nad nieporozumieniem, wynikłem między nami. Słowa moje o Eugenjuszu Mikołajewiczu, wypowiedziane przezemnie żartem i mimochodem, wziął pan zupełnie opacznie, nadając całej sprawie głęboko obrażające mnie znaczenie. Wspomina pan o pieniądzach i daje pan wyraz swemu o nie niepokojowi.
Ależ ja, zupełnie bez wykrętów, gotów jestem zadość uczynić wszelkim pańskim życzeniom i żądaniom, jakkolwiek tu. mimochodem, nie mogę panu nie przypomnieć, że pieniądze, 350 rubli w srebrze, wziąłem u pana w ubiegłym tygodniu na wiadomych warunkach, nie zaś jako pożyczkę. W ostatnim bowiem wypadku z pewnością rozporządzałby pan pokwitowaniem. Nie będę się zniżał do wyjaśnień co do wszystkich innych punktów,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
iz9c7qb4hj3wydnzadj0isfiuwgh7br
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/126
100
1083680
3148817
2022-08-10T16:35:47Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>zaznaczonych w pańskim liście. Widzę, że jest to nieporozumienie, dopatruję się w tem zwykłej u pana gorączkowości, nierozwagi i otwartości. Wiem, że dobroduszność i otwarty charakter pański nie pozwolą, by w sercu pańskiem nadal gnieździło się zwątpienie i że pan sam wkońcu wyciągnie do mnie pierwszy dłoń do zgody. Pomyliłeś się pan, Iwanie Piotrowiczu, krańcowo się pan pomyliłeś! Nie bacząc na to, że list pański głęboko mnie dotknął, gotów byłbym pierwszy, i to zaraz dzisiaj, zjawić się u pana z przyznaniem się do winy, znajduję się jednak w takich kłopotach od wczoraj, że jestem formalnie zabity i ledwie się trzymam na nogach. Na domiar moich nieszczęść, żona położyła mi się do łóżka; obawiam się poważnej choroby. Co się zaś tyczy mego malca, to jest mu, chwała Bogu, lepiej. Ale rzucam już pióro... Odwołują mnie sprawy, a jest ich ogromna masa. Racz pan, nieoceniony druhu mój, przyjąć, i t. d.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|VI|}}
{{Centruj|'''(Od Iwana Piotrowicza do Piotra Iwanowicza)'''}}<br>
{{f|14 listopada.|align=right}}
{{tab}}Szanowny mój panie, Piotrze Iwanowiczu!<br>
{{tab}}Przeczekałem trzy dni; starałem się spędzić je pożytecznie, — a równocześnie, odczuwając, że uprzejmość i przyzwoitość są największą każdego człowieka ozdobą od ostatniego listu pańskiego z dnia 10 bm. nie przypominałem się panu ni słowem, ani też czynem, po części dlatego, by dać panu możność spełnienia bez przeszkody chrześcijańskiej powinności wobec pańskiej cioteczki, po części zaś dlatego, bo potrzebowałem czasu dla zasiągnięcia pewnych informacyj i przeprowadzenia badań we wiadomej<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f8jkqtocu5qbzc49qk2oqsevxydrc4r
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/127
100
1083681
3148818
2022-08-10T16:36:12Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>sprawie. Obecnie zaś śpieszę, by między nami wyjaśnić, co potrzeba, ostatecznie i stanowczo.<br>
{{tab}}Przyznaję się panu szczerze, że czytając pierwsze dwa listy pańskie, naprawdę myślałem, że pan nie rozumie, czego ja chcę; oto dlaczego najbardziej szukałem widzenia z panem i rozmowy oko w oko, bałem się pióra i zarzucałem sobie niejasność stylu i wyrażania swych myśli na papierze. Wiadomo panu, że brak mi wychowania i dobrych manier, a zbędnej wytworności się wystrzegam, bo gorzkie doświadczenie nauczyło mnie wkońcu, jak dalece kłamliwy bywa niekiedy wygląd zewnętrzny i że pod kwieciem często czai się żmija. Pan mnie jednak dobrze rozumiałeś; a nie odpowiedział mi pan tak, jak należy, dlatego, bo we wiarołomności duszy swej zawczasu postanowiłeś pan złamać swe słowo honoru i dopuścić się zdrady istniejących między nami, przyjacielskich stosunków. Najzupełniej dowiódł pan tego swem haniebnem zachowaniem się wobec mnie w ostatnich dniach, zachowaniem wysoce szkodliwem dla mych interesów, czego wcale nie oczekiwałem i w co wprost wierzyć nie chciałem do ostatniej chwili, bo wprowadzony w błąd na samym początku naszej znajomości pańskiemi mądremi manierami, subtelnością pańskiego zachowania się, znajomością spraw i korzyścią, wynikającą dla mnie z obcowania z panem, przypuszczałem, że znalazłem prawdziwego druha, przyjaciela i człowieka prawdziwie mi przychylnego. Obecnie zaś jasno poznałem, że jest, niestety, wiele ludzi, ukrywających pod wejrzeniem mamiącem i przyzwoitem truciznę w swem sercu, używających swego rozumnego sprytu do urządzania kawałów swoim bliźnim i do niedozwolonych oszustw, i dlatego lękających się pióra i papieru, a równocześnie używających stylu swego nie na pożytek bliźniego i ojczyzny, lecz celem uśpienia i zatumanienia rozsądku tych, którzy<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
j8czqkft8w8jsn7r5aann6d5o1cg1a9
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/128
100
1083682
3148819
2022-08-10T16:36:30Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>weszli z nimi w rozmaite interesa i stosunki. Wiarołomstwo zaś pańskie, mój panie szanowny, wobec mnie, można poznać wyraźnie z tego, co następuje.
Przedewszystkiem, gdy w jasnych i niedwuznacznych wyrażeniach listu swego przedstawiałem panu swe położenie, a równocześnie zapytywałem — pana w pierwszem swem piśmie, co pan chce rozumieć pod niektóremi wyrażeniami i zamiarami pańskiemi, zwłaszcza wobec Eugenjusza Mikołajewicza, to pan po większej części starał się milczeć i zaniepokoiwszy mnie raz podejrzeniami i wątpliwościami, spokojnie uchylił się od wyjaśnień. Następnie, dopuściwszy się w stosunku do mnie różności, których nawet nazwać przyzwoicie nie można,. zaczął pan pisać, że czuje pan żal do mnie. Jak to nazwać, mój panie? Później, gdy każda chwila była dla mnie droga i gdy zmusił mnie pan do uganiania się za panem po całym obszarze stolicy, pisał mi pan pod pozorem przyjaźni listy, w których z rozmysłem przemilczając samą sprawę, rozwodził się pan o rzeczach całkowicie postronnych; a mianowicie o chorobach swej żony, którą, w każdym razie, poważam, i o tem, że pańskiemu malcowi zaordynowano rumbarbarum, i że dostał on pierwszy ząbek, O wszystkiem tem wspominał pan w każdym swoim liście z systematycznością wstrętną i wprost mnie obrażającą. Naturalnie mogę się zgodzić z tein, że cierpienia rodzonego dziecka krwawią duszę ojca, pocóż jednak wspominać o tem wtedy, gdy potrzeba było zupełnie czegoś innego, bardziej koniecznego i zajmującego. Długo milczałem i cierpiałem, teraz zaś, gdy przeszła właściwa pora, uważam za swój obowiązek jasno się rozmówić.
Wkońcu, kilkakrotnie, w swej wiarołomności, wywiódłszy mnie w pole fałszywem oznaczaniem widzeń, kazał mi pan, widocznie, grać rolę pańskiego błazna i pocieszyciela, do której nigdy nie miałem najmniejszej ochoty.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sssmnswyilxf6uc5zjj62ec2yr08ip8
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/129
100
1083683
3148820
2022-08-10T16:37:02Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>Wreszcie, znowu uprzednio wezwawszy mnie do siebie, i oszukawszy jak zwykle, uwiadamia mnie pan, że odwołano pana do cierpiącej ciotki, która dostała ataku apoplektycznego punktualnie o godzinie 5 ej, tłumacząc się w ten sposób znowu ze skandaliczną punktualnością. Na moje szczęście, mój panie szanowny, w ciągu tych trzech dni zdołałem zasięgnąć informacyj i tą drogą ustaliłem, że ciotkę pańską trafiło to jeszcze dnia poprzedniego między 7-mą a 8-mą, na parę godzin przed północą. W tym wypadku widzę, że nadużyłeś pan świętości stosunków rodzinnych do oszukiwania ludzi zupełnie postronnych. Nakoniec, w ostatnim swym liście wspomina pan i o śmierci swej krewnej, rzekomo zmarłej właśnie 0 tej samej porze, w której ja miałem jawić się u pana na naradę dla załatwienia wiadomych panu interesów.
Tu jednak haniebność rachub i zmyśleń pańskich staje się wprost już nieprawdopodobną, bo wedle zupełniewiarygodnych informacyj, szczęśliwym trafem — znowu przypadkowo zasiągniętych i a propos i co do czasu, dowiedziałem się, że ciotka pańska pożegnała się z doczesnością równo o całą dobę później od bezbożnie oznaczonego w liście pańskim terminu jej skonu. Doprawdy, nigdy chyba nie skończyłbym, jeślibym chciał wyliczać wszystkie dowody pańskiej wiarołomności w stosunku domnie. Dla objektywnego badacza wystarczy już to samo, że w każdym swym liście mianuje mnie pan swym serdecznym przyjacielem i obsypuje mnie pan uprzejmemi tytułami, co czynił pan, sądzę, nie w innym celu, tylkodlatego, by uśpić moją czujność.<br>
{{tab}}Przystąpię obecnie do głównego pańskiego oszustwa i wiarołomstwa wobec mnie, tkwiących mianowicie: w milczeniu bez przerwy w ostatnim czasie o tem wszystkiem, co się tyczy naszego wspólnego interesu, o bezbożnem zeskamotowaniu pisma, w którem jakkolwiek<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sch2wripbjxj02ky0ivlmv7etlc5053
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/130
100
1083684
3148821
2022-08-10T16:37:31Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>niewyraźnie i nie bardzo dla mnie zrozumiale, sformułował pan nasze obopólne warunki i ugodę; w barbarzyńskiem, przymusowem pożyczeniu odemnie 350 rubli w srebrze, bez pokwitowania, zaciągniętem u mnie jako u pańskiego wspólnika; i w końcu, w haniebnem oszczerstwie, rzuconem na naszego wspólnego znajomego, pana Eugenjusza Mikołajewicza. ’ Widzę teraz jasno, że chciałeś pan dowieść mi, że z niego, — pozwoli pan, że się tak wyrażę, — jak z kozła, nie będzie ani mleka, ani sierści, i że sam on jest ni tem ni owem, nito rybą, nito mięsem, co też poczytuje mu pan za złe w liście swym z 6-go b. m. Ja zaś znam Eugenjusza Mikołajewicza jako młodzieńca skromnego i dobrze ułożonego, czem właśnie może on zawsze wywrzeć dobre wrażenie i zyskać i zasłużyć na szacunek świata. Wiadomo mi także, że pan każdego wieczora, w ciągu całych dwu tygodni, odkładał do swej sakiewki po kilkadziesiąt, a czasami nawet po kilkaset rubli w srebrze, zgrywając Eugenjusza Mikołajewicza w krótkiego i w nasze-wasze. Teraz zaś wypiera się pan tego wszystkiego i nie tylko nie zdradza pan najmniejszej ochoty do odszkodowania mnie za me cierpienia, ale nawet przywłaszczył pan sobie bezpowrotnie moje własne pieniądze, zwiódłszy mnie uprzednio awansowaniem na pańskiego wspólnika i rozłakomiwszy mnie rozmaitemi korzyściami, rzekomo na mnie przypadającemi. A przywłaszczywszy sobie obecnie sposobem bezprawnym pieniądze moje i Eugenjusza Mikołajewicza, uchyla się pan od wynagrodzenia mnie, używając w tym celu oszczerstwa, którem oczernił pan nierozważnie w mych oczach osobistość, którą ja wyłącznie własnemi staraniami i własnym wysiłkiem wprowadziłem do pańskiego domu. Ale sam pan, owszem, wedle relacji przyjaciół naszych, dotychczas omal nie całuje się z nim w pyski i przedstawia go pan całemu światu, jako swego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
itrcokrb8d8khu3hitps1j2ic6572n8
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/131
100
1083685
3148823
2022-08-10T16:39:15Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>najserdeczniejszego przyjaciela, nie bacząc na to, że w świecie nie znajdzie pan takiego durnia ostatniego, któryby od razu nie odgadł, do czego zdążają wszystkie pańskie przedsięwzięcia i co znaczy w gruncie rzeczy nawiązywanie przez pana przychylnych i przyjacielskich stosunków z ludźmi. Twierdzę, że oznaczają one oszustwo, wiarołomstwo, lekceważenie wszelkiej przyzwoitości i praw człowieka, a wszystko to grzeszne i wołające o pomstę do nieba. Siebie samego stawiam jako przykład na to i dowód. Czem ja pana skrzywdziłem i za co pan postąpił ze mną w taki bezbożny sposób? Kończę list. Rozmówiłem się. A teraz konkluzja: jeśli pan, panie szanowny, w najkrótszym czasie po otrzymaniu tego listu nie zwróci mi w całości: 1) wręczonej panu kwoty 350 rubli w srebrze i 2) wszystkich należ nych mi wedle pańskiego przyrzeczenia kwot, to zastosuję wszystkie możliwe środki, by pana zmusić do ich oddania nawet przy otwartem użyciu siły; powtóre, użyję ochrony ustawowej i wkońcu oświadczam panu, że dysponuję pewnemi dowodami pisemnemi, które, znajdując się w rękach pańskiego uniżonego sługi i wyznawcy, mogą pana zgubić i okryć hańbą nazwisko pańskie w oczach całego świata.<br>
{{tab}}Racz pan przyjąć i t. d.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|VII}}
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}<br>
{{f|15 listopada.|aglin=right}}
{{tab}}Iwanie Piotrowiczu!<br>
{{tab}}Otrzymawszy pańskie, z chłopska ordynarne, i równocześnie dziwne pismo, w pierwszej chwili chciałem je porwać na kawałki, — schowałem je jednak jako unikat.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2uw01bs70mv0vjy6ah7jqfy7npcxejk
3148825
3148823
2022-08-10T16:40:41Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>najserdeczniejszego przyjaciela, nie bacząc na to, że w świecie nie znajdzie pan takiego durnia ostatniego, któryby od razu nie odgadł, do czego zdążają wszystkie pańskie przedsięwzięcia i co znaczy w gruncie rzeczy nawiązywanie przez pana przychylnych i przyjacielskich stosunków z ludźmi. Twierdzę, że oznaczają one oszustwo, wiarołomstwo, lekceważenie wszelkiej przyzwoitości i praw człowieka, a wszystko to grzeszne i wołające o pomstę do nieba. Siebie samego stawiam jako przykład na to i dowód. Czem ja pana skrzywdziłem i za co pan postąpił ze mną w taki bezbożny sposób? Kończę list. Rozmówiłem się. A teraz konkluzja: jeśli pan, panie szanowny, w najkrótszym czasie po otrzymaniu tego listu nie zwróci mi w całości: 1) wręczonej panu kwoty 350 rubli w srebrze i 2) wszystkich należ nych mi wedle pańskiego przyrzeczenia kwot, to zastosuję wszystkie możliwe środki, by pana zmusić do ich oddania nawet przy otwartem użyciu siły; powtóre, użyję ochrony ustawowej i wkońcu oświadczam panu, że dysponuję pewnemi dowodami pisemnemi, które, znajdując się w rękach pańskiego uniżonego sługi i wyznawcy, mogą pana zgubić i okryć hańbą nazwisko pańskie w oczach całego świata.<br>
{{tab}}Racz pan przyjąć i t. d.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|VII}}
{{Centruj|'''(Od Piotra Iwanowicza do Iwana Piotrowicza)'''}}<br>
{{f|15 listopada.|align=right}}
{{tab}}Iwanie Piotrowiczu!<br>
{{tab}}Otrzymawszy pańskie, z chłopska ordynarne, i równocześnie dziwne pismo, w pierwszej chwili chciałem je porwać na kawałki, — schowałem je jednak jako unikat.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
svdz8kbv3i0spono2kp8id2kgfq87y1
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/132
100
1083686
3148828
2022-08-10T16:42:22Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>Zresztą, serdecznie żałuję, że między nami wynikły nieporozumienia i nieprzyjemności. Odpowiadać panu nie chciałem. Ale zmusza mnie do tego konieczność. A mianowicie muszę panu oświadczyć, że widzieć pana kiedykolwiek w moim domu będzie dla mnie wielką nieprzyjemnością, a także i mojej żonie: jest ona słabego zdrowia i zapach dziegciu jej szkodzi. Żona moja odsyła pańskiej małżonce jej książkę, zostawioną u nas — „Don Kichota de la Mancha“,. z podziękowaniem. A co się tyczy pańskich kaloszy, rzekomo zapomnianych przez pana w czasie ostatnich odwiedzin, to, niestety, zawiadamiam pana, że nigdzie ich nie znaleziono. Szuka się ich jeszcze ciągle, jeśli się jednak nie znajdą, kupię panu nowe.<br>
{{tab}}Zresztą, mam zaszczyt pozostać i t. d.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|VIII}}
{{tab}}''Dnial6-go listopada, Piotr Iwanowicz otrzymuje z poczty dwa listy pod swym adresem. Otworzywszy pierwszą kopertę, wyjmuje zapisek, szczególnie jakoś złożony, na bladoróżowym kartoniku. Pismo jego żony. Zaadresowany jest do Eugenjusza Mikołajewicza, nosi datę 2-go listopada. IV kopercie niczego więcej nie było. Piotr Iwanowicz czyta:''<br>
{{tab}}Drogi Geniu! Wczoraj absolutnie było niemożliwe.
Mąż był w domu cały wieczór. Jutro zaś przyjedź koniecznie, punktualnie o godzinie 11-ej. O pół do 11-ej mąż udaje się do Carskoje i wróci o północy. Wściekła byłam całą noc. Dziękuję ci za wiadomości i korespondencję. Co za masa papieru! Czy naprawdę wszystko to pisała ona? Zresztą, styl jest jej; dziękuję ci bardzo; widzę, że mnie kochasz. Nie gniewaj się za wczoraj i przyjdź jutro, zaklinam na Boga.
{{f|A.|align=right}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qjzh5yd6b7xyvfxbxs1jnnki06r54pk
3148830
3148828
2022-08-10T16:45:19Z
Emsmyk
30397
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>Zresztą, serdecznie żałuję, że między nami wynikły nieporozumienia i nieprzyjemności. Odpowiadać panu nie chciałem. Ale zmusza mnie do tego konieczność. A mianowicie muszę panu oświadczyć, że widzieć pana kiedykolwiek w moim domu będzie dla mnie wielką nieprzyjemnością, a także i mojej żonie: jest ona słabego zdrowia i zapach dziegciu jej szkodzi. Żona moja odsyła pańskiej małżonce jej książkę, zostawioną u nas — „Don Kichota de la Mancha“,. z podziękowaniem. A co się tyczy pańskich kaloszy, rzekomo zapomnianych przez pana w czasie ostatnich odwiedzin, to, niestety, zawiadamiam pana, że nigdzie ich nie znaleziono. Szuka się ich jeszcze ciągle, jeśli się jednak nie znajdą, kupię panu nowe.<br>
{{tab}}Zresztą, mam zaszczyt pozostać i t. d.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|VIII}}
{{tab}}''Dnial6-go listopada, Piotr Iwanowicz otrzymuje z poczty dwa listy pod swym adresem. Otworzywszy pierwszą kopertę, wyjmuje zapisek, szczególnie jakoś złożony, na bladoróżowym kartoniku. Pismo jego żony. Zaadresowany jest do Eugenjusza Mikołajewicza, nosi datę 2-go listopada. IV kopercie niczego więcej nie było. Piotr Iwanowicz czyta:''<br>
{{tab}}Drogi Geniu! Wczoraj absolutnie było niemożliwe.
Mąż był w domu cały wieczór. Jutro zaś przyjedź koniecznie, punktualnie o godzinie 11-ej. O pół do 11-ej mąż udaje się do Carskoje i wróci o północy. Wściekła byłam całą noc. Dziękuję ci za wiadomości i korespondencję. Co za masa papieru! Czy naprawdę wszystko to pisała ona? Zresztą, styl jest jej; dziękuję ci bardzo; widzę, że mnie kochasz. Nie gniewaj się za wczoraj i przyjdź jutro, zaklinam na Boga.
{{f|A.|align=right}}<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
etx6shobti9dbjmelnalsq1tbgqk232
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/133
100
1083687
3148829
2022-08-10T16:45:09Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{tab}}''Piotr Iwanowicz rozpieczętowuje drugie pismo.''<br>
<br>
{{tab}}Piotrze Iwanowiczu!<br>
{{tab}}Noga moja i bez tego nigdyby już nie stąpiła na próg pańskiego domu; bezpotrzebnie się pan trudził i psuł atrament i pióro.<br>
{{tab}}W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Symbirska, a przyjacielem i druhem nieocenionym i najdroższym zostanie dla pana Eugenjusz Mikołajewicz, życzę powodzenia, a o kalosze niech się pan nie troszczy.
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|IX}}
{{tab}}''Dnia 17-go listopada., Iwan Piotrowicz otrzymuje z poczty miejskiej dwa listy pod swoim adresem. Otworzywszy kopertę pierwszą, wyjmuje zapisek., niedbale i naprędce napisany.Pismo jego żony; zaadresowany jest do Eugenjusza Mikołajewicza, nosi datę 4. września. W kopercie niczego więcej nie było. Iwan Piotrowicz czyta:''<br>
{{tab}}Żegnaj, żegnaj mi, Eugenjuszu! Bóg zapłać ci i za to. Bądź szczęśliwy, ciężko mnie los doświadcza, okropnie! Pańską to było wolą. Gdyby nie cioteczka, nigdybym była panu tak nie zaufała. Jutro mój ślub.. Cioteczka zadowolona, że znalazł się dobry człowiek i bierze mnie bez posagu, Dziś po raz pierwszy spojrzałam na niego uważnie. Wydaje mi się tak dobrym. Nalegają na mnie. Żegnaj, żegnaj pan... Gołąbku mój!! Wspomnij pan bo daj czasami o mnie, bo ja pana nigdy nie zapomnę. Żegnaj mi! Ostatni ten list swój podpiszę tak, jak pierwszy... pamiętasz?<br>
{{f|Tacjana.|align=right}}<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1aapa35fijtnwv4j4dzfwzlboxz49zd
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/134
100
1083688
3148832
2022-08-10T16:47:40Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{tab}} ''W drugim liście było, co następuje:''<br><br>
{{tab}}Iwanie Piotrowiczu! Jutro otrzyma pan nowe kalosze, ja nie mam zwyczaju niczego wyciągać z cudzej kieszeni, a także nie lubię na ulicy szczątków wszelakiego śmiecia i nie zbieram ich.<br>
{{tab}}Eugenjusz Mikołajewicz w tych dniach wyjeżdża do Symbirska, w sprawie swego dziadka, i prosił mnie, bym mu się postarał o przewodnika: czy nie miałby pan ochoty?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
s4xyiugtmhuicx3bmcx44lq2ncxlk8d
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/135
100
1083689
3148836
2022-08-10T16:50:01Z
Emsmyk
30397
nie jestem pewny co do właściwego formatowania podtytułów, jeśli ktoś by wskazał drogę będę wdzięczny.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude><br>
<br>
<br>
{{Centruj|ZANIM KSIAŻKA ZAWARTA ZOSTANIE...}}
<br>
<br>
<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5pam230ym7xivm2tu9oer08481xv1ic
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/67
100
1083690
3148839
2022-08-10T16:51:49Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{f|''Ohe Lambert: Oii est Lambert?<br>As tli vu Lambert?''|align=right}}
{{Centruj|I.}}
{{tab}}Trzynastego stycznia, roku pańskiego sześćdziesiętego piątego, w stuleciu dziewiętnastem, o godzinie pół do pierwszej popołudniu, Helena Iwanówna, małżonka Iwana Maciejowicza, mego wysoce wykształconego przyjaciela, kolegi biurowego i po części dalekiego kuzyna, wyraziła życzenie zobaczenia krokodyla, którego pokazywano za uiszczeniem wstępu w znanym pasażu w Petersburgu. Mając już w kieszeni bilet kolejowy do wyjazdu za granicę (nie tyle z powodu choroby, ile w zamiarze zwiedzenia Europy), a wskutek tego uważając się już za korzystającego z urzędowego urlopu i oczywiście, czując się zupełnie wolnym tego rana, Iwan Maciejowicz nie tylko nie stawiał przeszkód nieprzezwyciężonemu zachceniu swej żony, ale nawet i sam zapałał wielką ciekawością. „Cudowna myśl, — rzekł zadowolony, — obejrzymy krokodyla! Wybierając się do Europy, nieźle będzie zaznajomić się jeszcze tu na miejscu z zamieszkującymi ją krajowcami“, — i z temi słowy, ująwszy żonę pod ramię, natychmiast wybrał się z nią do pasażu. Ja zaś, wedle swego zwyczaju, przyłączyłem się do nich — w charakterze przyjaciela domu. Nigdy jeszcze nie widziałem Iwana Maciejowicza w tak pogodnym nastroju duchowym, jak tego pamiętnego dla mnie rana, — dowód to, że nigdy nie wiemy naprzód, co nas czeka! Wszedłszy do pasażu, Iwan Maciejowicz zaczął się natychmiast zachwycać wspaniałością jego architektury, a zbliżywszy się do lokalu, w którym wystawiono na<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jnhaso3725vq2rytqwmnk7v50i5px8x
Strona:Fiodor Dostojewski - Cudza żona i mąż pod łóżkiem.pdf/8
100
1083691
3148842
2022-08-10T16:55:03Z
Emsmyk
30397
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Emsmyk" /></noinclude>{{Centruj|RYSUNEK TYTUŁOWY WYKONAŁ ZYGMUNT KURCZYŃSKl}}
<br>
<br>
<br>
{{Centruj|Z DRUKARNI LUDOWEGO SPÓŁDZIEL. TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WE LWOWIE, UL. LEONA SAPIEHY 77}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6szt3smuft7civvjxnhs3ezgb5cq7ae
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/861
100
1083692
3148849
2022-08-10T17:00:01Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />pasma gór są: Pennińskie, Kambryjskie, Kambryjskie i Dewońskie. Z tych pod względem geologicznym góry Kambryjskie, przerzynające hrabstwa czyli prowincyje zachodnie, a kończące się aż w Wallii, gdzie znajduje się góra Snowdon, najwyższy punkt całego kraju, wykazują formacyję pierwotną lub przechodową, i tak np. w hrabstwach Cornwallis i Cumberland istnieje granit, choć po większej części pokryty warstwami łupku. Natomiast strona wschodnia jest prawie cała formacyi pochodnej; rozciąga się raz w równinach piaszczystych, raz w skałach kredowych, podobnych do skał na przeciwnym brzegu Francyi Z takichże skał składa się i strona południowa aż do wyspy Wight, gdzie do samego przylądka Finisterre przeważa znowu granit. Pokłady mineralne Anglii, mają ważność niezmierną; na północo-zachód, a głównie w hrabstwie Durhan, najlepsze są kopalnie węgla; na północo-zachód znajduje się cyna, miedź i ołów: najobfitszym zaś pokładem jest ogromna żyła węgla kamiennego i żelaza, ciągnąca się od Wallii aż do Leeds przez wszystkie niemal hrabstwa środkowe. Oczywistą jest rzeczą, że podobne połączenie kruszcu i paliwa, niesłychanie korzystnie wpłynąć musiało na niezmierne postępy przemysłu angielskiego. Wód bieżących jest w Anglii bardzo wiele, ale mało tylko pomiędzy niemi istotnie ważnych. Wymienimy tu przedewszystkiém: Tamizę (Thames), do której oprócz innych wpadają rzeki: Colne, Charwell i Thome i która przepływa tylko przestrzeń 52 mil geograficznymi; dalej Severn, największą z rzek angielskich, przerzynającą równiny Montgomery, Coiebrook, Evesham i Glocester i wpadającą do morza Irlandzkiego; Hummer, powstały z połączenia dwóch rzek Ouse i Trent, a tworzący właściwie tylko ogromną zatokę, przyjmującą w siebie mnóstwo rzeczek pomniejszych, użyźniających środkowe i północne prowincyje Anglii; naostatek rzekę Mersey, z wpadającemi do niej Irwel i Weaver, której przebieg jest wprawdzie bardzo krótki, ale za to koryto, mianowicie przy ujściu, nadzwyczajnie szerokie. W żadnym kraju nie masz więcej wspaniałych kanałów, jak w Anglii. Cztery wielkie porty tego kraju, jako to: Londyn, Hull, Liverpool i Bristol, pomimo licznych gór, które je od siebie przedzielają, połączone są między sobą tym ważnym środkiem kommunikacyjnym. Kanały Anglii tworzą cztery główne systemata: Manchesterski, Liverpoolski, Londyński i Birminghamski. Anglija posiada również najrozleglejszą sieć kolei żelaznych; najznakomitszą z pomiędzy nich jest: Dover-Lancaster’ska, która od miast jakie przerzyna, w oddziałach swoich różne przybiera nazwy, jako to: Londyńsko-Birmingham’skiej, Londyńsko-Bristolskiej i t. d. Jezior w Anglii niewiele, a najwięcej w górach Kambryjskich; godne wspomnienia z nich są: Wiwander, Conniston i Derwent, ostatnie sławne zjawiskiem wyspy Lord-Island, która kolejno raz występuje nad powierzchnię jeziora, drugi raz pod nią się zanurza. Zachodnie nadbrzeża Anglii głęboko są powcinane przez zatoki ujścia rzek Mersey i Severn, tak samo jak wschodnie zatokami Tamizy i Humbru. Nadbrzeże południowe nie ma innej zatoki, prócz ujścia rzeki Exeter — Klimat w Anglii jest wilgotny i zmienny: rzadko tam o pogodne niebo, jednakże bynajmniej nie jest niezdrowym. Rzadko gdzie ludzie dochodzą takiej starości, ani też tak wysokiego bywają wzrostu, jak w Anglii. Upały i zimna bardzo tam są umiarkowane, a z:ma łagodniejszą bywa, aniżeli w innych krajach pod tą samą, a nawet pod niższą szerokością geograficzną. Mrozy rzadko kiedy w Anglii trwają całe 24 godzin, a śniegi w kilka dni po spadnięciu znikają. Najbardziej panują tam wiatry zachodnie i południowo-zachodnie. Dżdżystych dni w przecięciu bywa do 152, na niektórych jednak punktach nadbrzeży zachodnich deszcze bywają częstsze; wysokość spadającej wody wynosi mniej więcej 30 cali rocznie. Wilgoć powietrza angielskiego objawia się najbardziej w {{pp|cią|głych}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
23wknncyjsxjohzib6n8z56pqwloscv
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/862
100
1083693
3148855
2022-08-10T17:02:43Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|cią|głych}} mgłach, nieraz tak gęstych, że w biały dzień oświecać potrzeba warsztaty i sklepy, jak np. w Londynie, gdzie do roku liczą około trzydziestu kilku dni zupełnie mglistych. Grunt, z wyjątkiem bagien, puszcz i nieuprawnych okolic niezmiernie jest żyzny i wyobraża bogate w zieloność kobierce; płodem jego jest doskonałe bydło, piękniejsze i silniejsze, aniżeli w którymkolwiek innym kraju na ziemi, głównie zaś wyborne konie i owce, których runa zbliżone są do najpiękniejszej wełny hiszpańskiej. Są tam również liczne i w najlepszych gatunkach wieprze, psy niezmiernie silne i wielkie, mnóstwo drobiu, a szczególnie gęsi, ważących do trzydziestu funtów; wielka obfitość ryb, łososi, ostryg i raków morskich. Czworonożnych zwierząt drapieżnych wcale prawie tam nie ma, a ptaków bardzo mało. Niedźwiedzie i wilki od IX już stulecia zupełnie znikły z powierzchni Angli; lis dosyć jednak jeszcze zwyczajny, a daniele, jelenie i sarny przechowują się tylko w zamkniętych zwierzyńcach. Konie angielskie posiadają sławę powszechną; nie jest to jednak rassa czysto krajowa, gdyż udoskonalono je przez krzyżowanie z ogierami arabskiemi. Z roślin zbożowych najwięcej uprawiają pszenicy i wyborny gatunek jęczmienia, a mało żyta Rodzi się prócz tego w obfitości chmiel, szafran, rhabarbarum, len, jarzyny ogrodowe wyborne i owoce wielkie, ale zbyt wodniste. Zamiast wina, którego Anglicy mieć nie mogą dla wilgotnego klimatu i rzadko świecącego pogodnie słońca, wyrabiają oni wyborny napój z owoców, cydr czyli jabłecznik, a bardziej jeszcze sławne piwo Ale i porter. W ogóle jednak królestwo roślinne w Anglii nie posiada właściwych jej gatunków, chociaż klimat dziwne sprowadza stosunki wegetacyjne, gdyż pod wpływem łagodnego powietrza morskiego, mianowicie po nadbrzeżach południowych, kwitną rośliny południowo-europejskie, jak drzewa pomarańczowe, laurowe, cyprysy, mirty a nawet pod ochroną rogoży całą zimę mogą przetrwać na otwartém powietrzu; wszakże dla braku energicznego ciepła letniego zwykle nie wydają owoców, z wyjątkiem chyba latorośli winnej w częściach najbardziej południowych kraju. Udają się tam również brzoskwinie, figi, orzechy włoskie, morwy i kasztany. Dawniejsze ogromne przestrzenie leśne, z wyjątkiem lasów dębowych w hrabstwie Sussex, zupełnie już znikły z powierzchni Anglii; drzewa opalowego nigdzie tedy już nie ma, choć budulcu jeszcze gdzie niegdzie poddostatkiem. Mało jest krajów w Europie, któreby mogły przewyższyć Angliję w bogactwach królestwa kopalnego. Srebro, miedź, żelazo, ołów, grafit czyli ołówek czarny, cynk, arszenik, kobalt, glinka porcelanowa i garncarska, siarka, witryjol, ałun, kamień ciosowy, marmur, alabaster i porfir są produktami w wielkiej obfitości w tym kraju wydobywanemu Na brzegach południowo-zachodnich cyna, miedź i ołów rozciągają się znacznemi żyłami między granitem kornwalskim. Ale najważniejszemi płodami ziemi angielskiej są: cyna, jakiej żaden inny kraj europejski nie posiada, tak co do obfitości, jak pod względem dobroci gatunku i węgiel kamienny, którego niezliczone kopalnie są prawdziwie nieocenionym skarbem Anglii, bo dostarczają opału w niedostatku drzewa. Najlepszy gatunek węgla ziemnego dobywają na pobrzeża pótnocno-wschodniem koło Newcastle i w hrabstwie Durham; a najbogatsze kopalnie jego są w wielkim pokładzie węgla pomieszanego z żelazem, który się długą żyłą ciągnie z północnej Wallii ku Leeds i Nottingham. Kopalnie te wydają corocznie 25 milijonów tonnów (beczek), czyli 500 milijonów centnarów węgla i na długie wieki jeszcze wystarczą, chociażby nawet potrzeby były w kilkoro większe niż jdzisiaj. Wyborne żelazo najobfitsze jest w Stafford, Shrop, York, Derby, Monmouth i w Wallii, szczególnie w południowém hrabstwie Glamorgan, gdzie Merthyr Tydvil środkowym jest punktem exploatacyi żelaza, Policzymy nakoniec do bogactw kraju<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n2plcpz2cwqsjyyba5qh1867bwyf7pr
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/863
100
1083694
3148858
2022-08-10T17:04:34Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />liczne źródła mineralne, które tu i owdzie w pośród gór tyle kruszców w wnętrznościach swoich kryjących, napotkać można; najsławniejszemi z nich są: Bath, Brighton, Bristol, Cheltenhain (w Glowcester), Buxton i Matlock (w Derby), Malvern (w Worcester), Tunbridge (w Kent), Scarborough i Harrowgats (w Yorku). Pokłady soli kamiennej w Anglii wydajnością swoją należą do najznakomitszych w Europie; główne kopalnie soli znajdują się w zachodniém hrabstwie Chester, gdzie punktem środkowym jest Northwich. Produkcyję soli z tego jednego tylko hrabstwa liczą na 12 milijonów centnarów rocznie, z innych prowincyj Anglii na 3 milijony, tak iż z produkcyi soli w całej Europie, około 50 milijonów centnarów, na Angliję przypada przeszło 25%. Najsławniejsza warzelnia soli w Anglii jest w Droitwich, w hrabstwie Worcester. Ludność Anglii właściwej, która w r. 1801 dochodziła zaledwie półdziewięta milijona, podług ostatniego obliczenia z dnia 7 Czerwca 1851 r. przeszło się podwoiła, wynosiła bowiem 18, 066, 648 mieszkańców, z których 16, 733, 937 przypadało na Angliję, 1, 188, 821 na Walliję, a 143.916 na Man i wyspy Normandzkie. Anglicy są rassą ludzi piękną i silną; Wallijczycy są resztkami dawnych Bretonów, którzy prawie bez obcych domięszań dotrwali w Wallii i na wyspie Man, a różnią się od Anglików gościnnością, serdecznością i towarzyskością, lecz natomiast są ciemni, zabobonni i biedni. Język ich kymrycki jest właściwie tym samym, jakim mówią w Bretannii francuzkiej, zkąd wyszli Kytnrowie; ale wyspiarze w Man mieszają do niego wiele słów innego języka irlandzkiego (Erse). Anglicy, zajmujący środek kraju i brzegi wschodnie, są potomkami Saxonów i Skandynawów ze szczepu germańskiego; nakoniec mieszkańcy wysp normandzkich, Guernsey i Jersey, należą do szczepu romańskiego i mówią zepsutym językiem francuzkim. Wyznaniem panującém w Anglii jest wysoki kościół (High-Church) Anglikański, do którego należéć muszą rodzina królewska i główni dostojnicy państwa; wszakże od emancypacji Katolicy i Dyssydenci zasiadają w parlamencie równie jak Anglikanie. Zresztą wszystkie inne wyznania doznają w Anglii najzupełniejszej tolerancyi, jakoż znaleść tam można Katolików, Ewangelików Augsburgskich, Independentów, Armenijanów, Aryjanów, Socynijanów, Kwakrów, Metodystów, Mennonitów, Herrnhutów i Żydów. Większa połowa mieszkańców Anglii żyje z przemysłu fabrycznego. Handel kolonijalny, ogrom kapitałów nagromadzonych w klassie rękodzielniczej, a nadewszystko machiny, oszczędzające ludzką pracę, które zniżyły cenę produktów przemysłowych dla cudzoziemców, czego gdzieindziej niepodobna było dotąd dokazać; to wszystko razem wzniosło przemysł tego kraju do najwyższego stopnia pomyślności. Do najgłówniejszych tam wyrobów rękodzielnych należą przedewszystkiem wszystkie wyroby wełniane; miasto Leeds najbardziej słynie swemi fabrykami sukna, równie jak Manchester sławne jest z najlepszych wyrobów bawełnianych. Birmingham celuje fabrykami żelaza kutego i lanego, Sheffield wyrabianiem noży i wszelkich ostrych narzędzi stalowych. Najdoskonalsze z rękodzieł są wyroby stalowe i skóry, z któremi nic zrównać się nie może; wybornemi także są narzędzia matematyczne i chirurgiczne, porcellana Wedgwooda, szkła, a najbardziej zbylkowe kryształy, w czém sztuka wyrabiania doszła do najwyższego stopnia doskonałości. Kwitną nakoniec w Anglii: papiernie, fabryki piwa zadziwiające ogromem, gorzelnie, rafineryje cukru i warsztaty okrętowe. Do takiego rozwinięcia przemysłu służą liczne instytucyje handlowe różnego rodzaju, jak np. bank londyński i inne; sam Londyn prowadzi niemal, część całego handlu angielskiego; po nim zaś idą Liverpool, Bristol, Hull i t. d. Po bliższe szczegóły o przemyśle i handlu angielskim odsyłamy czytelnika do artykułów o Brytanii Wielkiej, tudzież o pojedyńczych zakładach,<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kprgpa6lrkklgod11gotfo3xsyd4940
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/864
100
1083695
3148861
2022-08-10T17:07:25Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />odnoszących się do tych dwóch wielkich dźwigni życia narodu. Najlepszemi dziełami pomocniczemi równie pod temi względami, jako też pod względem geograficzno-fizycznym, są następujące: Congbeare i Philipps, ''Outlines of the geology of England and Wales'' (Londyn, 1822 roku); — Skeidinger, ''England und Wales in geognostischer und hydrographischer Beziehung'' (Frankfurt, 1844 r.); — F. v. Raumer, ''England im Jahre'' 1835 (Lipsk, 1836 roku); — Kohl, ''Reisen in England und Wales'' (Lipsk, 1442 roku) i mnóstwo innych. Z polskich autorów wspominamy z tego przedmiotu: K. Lach Szyrma, ''Anglija''; Ludwik Pietrusiński, ''Przechadzki i Przejażdżki po Europie''. — '''Historyja: Okres I.''' Od szóstego wieku przed Chrystusem do r. 1066 po Chr. — Dawniejsze nazwisko Anglii było Pridain, zkąd jak się zdaje, Rzymianie nazwali tę wyspę Britannia. Podług starożytnych podań, zamieszkiwał ją lud myśliwy, nazywający się Gallami (Gaëls), który zamiast psów, lisy i koty dzikie układał do polowania. Około VI wieku przed naszą erą, cudzoziemcy ze wschodnich stron Europy, znani pod imieniem Kimris, czyli Cymbrów, naszli Gallów i odparłszy ich ku północnej stronie wyspy, to jest do Kaledonii, długo zwanej ziemią Albionu (Alben), sami osiedli w południowej. Od tej epoki, aż do wtargnięcia Rzymian, różne pokolenia Gallów przebywały cieśninę i mieszały się kolejno z Cymbrami. Na wiek jeden przed Chrystusem, cała ludność Brytannii dzieliła się na wiele niepodległych zjednoczeń, którym przewodzili wybrani naczelnicy. Znakomitsze między niemi były krainy: Icenów, Trynoban-tów, Sylanów, Ordowików i Belgów; każda zaś z nich podzielona była na powiaty, w których mieszkały osobne pokolenia. Tak Brytannowie jako i Gallowie wyznawali religiję Druidów. Na lat 51 przed Chrystusem, wtargnął do Brytannii Julijusz Cezar i zmusił jej mieszkańców do płacenia daniny. Ale straszniejszy był drugi najazd Rzymian za Klaudiusza, bo chociaż dzielnie się bronili napadnieni wyspiarze, męztwo ich jednak uledz musiało odważnym i ćwiczonym w bojach zastępom rzymskim, równie jak mądrym później rządom Agrykoli, zesłanego od Nerona w r. 78 po Ch. do Brytannii. Była ona wówczas podzieloną na trzy części, zwane: Pierwsza Brytannija, Druga Brytannija i Wielka Cezaryjeńska. Agrykola opanowawszy cały kraj na południu zatoki Solway leżący, chciał podbić Kaledoniję. Jakoż zwyciężył u podnóża gór Grampijanskich Galkaga, wodza ludów północnych: zawsze jednak Gallowie czyli Kaledończykowie, obwarowawszy się w puszczach, zdołali ocalić swoje niepodległość, i granica rzymskich zaborów umocniona twierdzami, nie rozciągała się nigdy za rzeki Forth i Clyde. Podobnież nie zdołali wtargnąć Rzymianie do Hibernii, dziś Irlandyją zwanej, w której mieszkali także ludy rodu Gallickiego. Aż do upadku Zachodniego Cesarstwa zostawali Brytannowie pod panowaniem Rzymskiém. W ciągu czterech wieków jego trwania, łatwo się odrodzili od pierwiastkowej prostoty i męztwa przodków, pod wpływem zepsutych obyczajów ich władców: tak dalece, że skoro legijony rzymskie opuściły wyspę, śpiesząc na ratunek Włochom, zagrożonym od barbarzyńców, Brytannowie nie mieli mocy oprzeć się innym najezdnikom. Wtenczas Kaledończykowie, zwani inaczej Piktami lub Szkotami, przebyli mur Agrykoli i zajęli kraj zamieszkany niegdyś od swych ojców. Razem prawie Saxonowie przypłynąwszy z za morza niemieckiego, zagrozili brzegom zachodnim wyspy. Nakoniec, chociaż Brytannija oddawna już przyjęła chrześcijańską wiarę, ale odszczepieństwo Peli smutne gnieździło na jej łonie rozterki. Niezdolni tylu razem niebezpieczeństwom stawić czoła, mieszkańcy tego kraju sami się poddali nowemu jarzmu cudzoziemców, wzywając Saxonów do obrony przeciw napadom Szkockim z północy. Saxonowie {{pp|wcią|gnieni}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
dqasb90dy01oh2iuitghea2c85crjer
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/865
100
1083696
3148862
2022-08-10T17:09:58Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|wcią|gnieni}} w powszechne poruszenie narodów Germańskich ku stronom południowym Europy, byli bitnemi, a jeszcze więcej od innych Germanów mieli srogości. Pogardzając rolnictwem, żyli z samego łupieztwa, naradzali się w polu i szli na wojnę za wodzami własnego wyboru. Zwyciężywszy Piktów i Szkotów, zwrócili broń na swoich nierozsądnych sprzymierzeńców. Niedość na tém, nowi napastnicy Anglowie, wylądowawszy połączyli się z Saxonami, i oba te ludy w ciągu 150 lat potrafiły usadowić się na wszystkich wschodnich i południowych brzegach wyspy. Brytannowie zatem, coraz więcej odpierani, zajęli siedliska wśród skał Gallii i na krawędzi Kornwallii; wielka jednak część zwyciężonych przebyła nawet morze, szukając schronienia w Armoryce, krainie francuzkiej, skąd powstało nowe jej nazwisko Bretannii: kiedy przeciwnie dawna właściwa Brytannija zarzuciła swe imię, przybierając miano Anglii. Siedm królestw anglo-saxońskich wzniosło się w zdobytym kraju, co nazwano Heptarchiją. Pięć z nich, to jest: Kent, Sussex, Wessex, Essex i Est-Anglija zajmowały południową stronę wyspy, a dwa inne królestwa: Mercyja i Northumberland, leżały ku północy. Dzieje tej epoki wystawiają nam długi szereg nieznajomych królów, których rządy zapełnione samemi zabójstwami, wojną i zamieszaniem, nie zasługują po większej części na żadną uwagę. Za Etelberta, króla panującego w Kent, ś. Augustyn w nich z Rzymu przybyły, nawrócił Saxonów do chrześcijaństwa. Offa, król Mercyi, ustanowił z każdego domu podatek, zwany Świeto-Pietrzem, czyli groszem Ś. Piotra, który był pobierany na rzecz skarbu papiezkiego. Tenże sam Offa prowadził wojnę z Piktami, przybierającemi nazwisko Szkotów. W r. 827 Eybert król Wessex, połączył całą Heptarchiją w jedno państwo i przybrał tytuł Króla Anglii. — Królowie Anylo-Saxońscy. — R. 827, wygnany z swej ojczyzny Egbert, młodym jeszcze będąc, udał się do Karola Wielkiego i tam się ćwiczył w sztuce wojskowej. Zdawało się, że Anglija za tego panowania, wzbiwszy się w groźną potęgę dla sąsiadów, będzie używać pokoju; ale jeszcze Północ nie wywarła była wszystkich swoich hord barbarzyńskich na Europę. Normandowie czyli Danowie, ludzie jednegoż rodu z Saxonami, ale zawzięci ich nieprzyjaciele, od chwili jak ci ostatni wyrzekli się religii Odina, boga Teutonów północnych, przybyli napastować z kolei pogromców Brytańskiego narodu. Pobił ich wprawdzie po dwakroć Egbert, ale to było napróżno; za jego bowiem następcy Etelwulfa (r. 838), wpłynęli Normandowie na Tamizę i spalili Londyn. Powrócili potém jeszcze kilka razy, roznosząc wszędzie wielkie spustoszenia, gdy tymczasem Etelwulf odbywał pielgrzymkę do Rzymu, a w kraju pozwalał duchowieństwu wybierać dziesięcinę. Zuchwałość i rozpusta tych korsarzy nie miała żadnych granic; pływając na lekkich i wątpliwych łodziach, gardzili burzami i kaźdém inném niebezpieczeństwem; tam gdzie ich wiodła nienasycona chęć łupu. Odparci z jednego miejsca, napadali na drugie, zawarłszy ugodę, zaraz ją łamali, zaczynając na nowo swoje rozboje. Pod Etelbaldem i Etelbertem, synami króla poprzedzającego (r. 857), nie ustawali ciągle roznosić mordów i pożogi po ziemi Angielskiej. Bratu ich, Etelredowi, powodziło się zrazu w walkach z Normandami, ale i ten musiał nakoniec uledz niepokonanej niczém wytrwałości nieprzyjaciół. Pięćdziesiąt tysięcy Duńczyków, spustoszywszy Northumberland, wpadło do Mercyi i Est-Anglii, i oparło się aż o granice Wessexu. Zjawienie się tylko biegłego wodza, mogło wydżwignąć Anglo-Saxonów z tak groźnego niebezpieczeństwa. Roku 871 Alfred piąty, syn Etelwulfa, zaledwo 25 lat liczył, kiedy jednogłośnym wyborem Tanów Saxońskich wezwany został na tron angielski. Młody ten król, jaśniejący prawdziwie bohaterskiemi cnotami, miał być zbawicielem<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
70qs35ix588i76gv4ujwo0di4eldgh6
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/866
100
1083697
3148863
2022-08-10T17:11:38Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />swego kraju. Nie sprzyjał mu zrazu pomyślny los na wojnie; broniąc bowiem siedm lat ciągle brzegów Tamizy, przeciw rosnącym nieustannie siłom Duńczyków, opuszczony był wreszcie od Saxonów, którzy tracili już odwagę, zmuszony był szukać schronienia u wieśniaka, gdzie przez lat sześć zostawał na usłudze. Zebrawszy jednak później małą gromadę zbrojnego ludu, obwarował się między bagniskami, zkąd usiłował napastować nieprzyjaciół. Wkrótce korzyści odniesione w walce z Duńczykami od jednego z dowódców angielskich, przywróciły Alfredowi straconą nadzieję. Długo ukrywając swój zamiar, dostaje się dnia jednego do obozu Duńskiego pod postacią grającego na flecie, tym sposobem uważa ich siły i poruszenia, poznaje zamiary; a wtenczas powróciwszy do swoich, i zgromadziwszy wiernych mu wojowników, uderza nagle na nieprzyjaciół i rozprasza wszystkich (880). Łaskawość Alfreda po zwycięztwie, tyle mu przyniosła zaszczytu, ile odwaga przedtem okazana w bojach. Nakłonił bowiem zwyciężonych do przyjęcia wiary Chrześcijańskiej i w wyludnionych krainach Northumberlandyi i Est-Anglii osadził, rozumiejąc że raz przywiązani do swych domów i posiadłości będą się opierać nowym najazdom swoich ziomków. Późniejsze jednak doświadczenie, zdaje się że zawiodło nadzieje Alfreda. Inni bowiem rabusie Duńscy, pod dowództwem bardzo wówczas głośnego korsarza Hastingsa, napadli na Angliję (r. 883); a wtenczas osiadli wewnątrz kraju Duńczycy, nie mogąc się powściągnąć od nałogu łupieztwa, powstali ku pomocy swoich współbraci. Zwyciężył ich jednak Alfred i zniszczywszy wojsko Hastingsa, kazał powiesić brańców: a postępek ten surowy zdołał przywrócić spokojność. Zwyciężca Alfred mógł się odtąd bezpiecznie zająć obowiązkami prawodawcy. Nędza okropna, w skutek ciągłych wojen, namnożyła wiele zbrodni w kraju; Alfred usiłował przywrócić porządek, starał się więc, żeby sprawiedliwość wszędzie była zachowaną, powściągnął rozboje, księgę praw ułożył, wojsko lepiej urządzone zapewniło bezpieczeństwo wewnętrzne, a 130 okrętów broniło kraju po wszystkich brzegach od napaści zewnętrznej. Król ten, któremu jego ustawy i mądre rządy zjednały imię Wielkiego, starał sie w czasie pokoju zaprowadzić cywilizacyję w kraju, upowszechniał sztuki, rolnictwo i handel, lubił literaturę, sam będąc autorem kilku dzieł w języku Saxońskim, a przygarnąwszy na swój dwor wielu uczonych ludzi, założył uniwersytet w Oxfordzie. Alfred umarł w 52 roku życia: gienijusz jednak tego wielkiego monarchy, nie zdołał zupełnie zwyciężyć barbarzyństwa owych ciemnych wieków, następne zaś najazdy i wojny, które zaczęły pustoszyć po nim Angliję, zatarły dobroczynne skutki wielu jego świetnych czynów (r. 901). Duńczykowie osadzeni w głębi kraju buntowali się bezustannie, a Edward I, syn Alfreda, poskramiał ich napady. Pod ''Atelstanem'' (r. 925) który był synem naturalnym i następcą Edwarda, niezmordowani napastnicy połączyli się z Szkotami, ale ciągłych klęsk doświadzali. Krainy, gdzie oni mieli swoje siedliska, mieczem i ogniem zniszczone zostały przez Edmunda brata Atelstana; ''Edred'' zaś wstrzymywał ich czas niejakiś przez mocne załogi. Właśnie za tego króla wzmogła się w Anglii potęga zakonna. Benedyktyni upowszechnieni we Włoszech i we Francji, zaprowadzili bezżenność księży. Obyczaj ten wkrótce przeszedł do Anglii i przyjęty został od mnichów, którzy prowadząc życie twarde, zasłużyli sobie na powszechne uwielbienie ludu i karcili rozpustne obyczaje świeckich księży. Dun-stan, śmiały i przebiegły opat, przybierając postać pobożnego i świętobliwego, potrafił sobie zjednać zupełną ufność Edrada, tak że nietylko za jego życia, ale i długo po nim, za panowania kilku jego następców, dumny ten człowiek rządził królestwem; wszystko się ugięło przed władzą zakonną wspieraną od Dunstana<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m1ijk42x67190kjfnbgtot9jmlcqst3
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/867
100
1083698
3148864
2022-08-10T17:13:25Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />(r. 955). ''Edwy'', następca Edreda, chciał się oprzeć ich przemożnemu znaczeniu i zaraz był złożony z tronu od przesądnego narodu. Przeciwnie brat jego Edgar, wzbogacał klasztory (r. 990), i pomimo nierządnych obyczajów, umarł poważany na tronie. Edward II. (r. 975) nazwany męczennikiem poddał się z kolei przemocy Dunstana, i w młodości jeszcze, po czteroletniem, panowaniu, zamordowany został od okrutnej macochy (r. 978). Pod Etelwedem II, niedołężnym i bojaźliwym królem, nowi przybylcy z Danii znowu się ukazali. Sweyn, król Duński i Olaf, król Norwegski, wiele zwycięztw odnieśli nad Anglikami, ale okupiono haniebnie odjazd ich złotem, i taki sposób obrony skłonił ich właśnie do powrotu. Etelwed chcąc znaleźć pomoc przeciwko tym najazdom, zaślubił sobie Emmę, córkę Ryszarda II, książęcia Normandów, od 60 już lat osiadłych we Francyi. Po każdym najeździe pozostawało bardzo wielu Duńczyków na wyspie; pewnego dnia Etelwed nakazał powszechne ich wymordowanie. Powrócił wtenczas Sweyn, szukać zemsty tak srogiego czynu: i zemsta była okropa, bo przez dziesięć lat ciągle cała Anglija broczyła się we krwi swoich mieszkańców, i podlegała zdobywcy aż do śmierci Sweyna, którego syn Kanut, podzielił się z razu królestwem z ''Edmundem II'', synem Etelweda, lecz po zgonie tegoż Edmunda, sam jeden ogłosił się królem Anglików. — Królowie Duńscy, r. 1016. Kanut umocnił się na tronie, zaślubiając wdowę Etelweda; Danija ciągle mu podlegała, a Norwegija, którą podbił sobie, zwiększyła jego potęgę. Jednak po zejściu tego władcy, kraje zdobyte jego orężem podzielone zostały między dwóch synów, Haralda, którego miał z pierwszej żony i Hardekanuta, syna Emmy (1035); ten przeżywszy brata, zajął całe państwo i obciążył Anglików podatkami, a tém samem powiększył ich wstręt do jarzma duńskiego. Czterej ostatni królowie Anylo-Saxońscy: Dwa te ludy, Saxonowie i Duńczykowie, które długo spierały się z sobą o posiadanie dawnej ojczyzny Bretonów, miały się wkrótce zmieszać pod jedném ujarzmieniem. Jak tylko Hardekanut umarł, jeden z książąt angielskich, zięć Kanuta, potężny Godwin (1041), kazał ogłosić królem ''Edwarda III'', ostatniego z synów Etelweda. Monarcha ten, którego pobożność zjednała mu imię świętego, uczyniwszy ślub bezżenności, został bezdzietnym i nierozważnie przyrzekł następstwo tronu swego Wilhelmowi, książęciu Normandyi, do którego schronił się był w młodości. Już dawno Normandowie, napełniając dwór królów angielskich, sami prawie osięgali dostojność i łaski. Szemrali na to Anglicy, zawistnem okiem poglądając, a Harold, syn Godwina, zręcznie umiał podniecać powszechną ich nienawiść przeciw zamorskim mataczom, tak, że po śmierci Edwarda objął tron hez żadnego oporu (1066). Napróżno Wilhelm zgłaszał się o koronę, polegając na przyrzeczeniach Edwarda: ale nie był słuchany, i wtenczas to pierwszy raz powziął zamiar opanowania Anglii. Tłumy chciwego rabunku żołnierstwa zbiegły się na jego wezwanie: z niemi więc, przezornie wprzód, wciągnąwszy Papieża do swych widoków, przebył cieśninę w dwieście okrętów, na czele wojska liczącego 60, 090 ludzi. Harald wtenczas właśnie zniósł ze szczętem hordy Norwegijan, plądrujących północną Angliję, a na odgłos nowego niebezpieczeństwa, spiesznie przybiegłszy z oddziałem zwycięzkich swych wojsk, stawił czoło Normandom pod wsią zwaną Hastings. Walzono długo i długo ważyło się z obu stron szczęście: nakoniec podstęp Wilhelma skłonił zwycięztwo na jego stronę. Widząc, że niepodobna było przełamać Anglików, u których niezachwiane męztwo nagradzało szczupłość sił, dał znak do odwrotu. Hufce Normandzkie, przywykłe do takich wybiegów, podają tył: a wojownicy Harolda ścigając ich idą w rozsypkę. Wtenczas Normandowie zwracają się na<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bakrzgy25uozfc0aed6z61e36uln94f
3148865
3148864
2022-08-10T17:14:47Z
Dzakuza21
10310
dr.
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />(r. 955). ''Edwy'', następca Edreda, chciał się oprzeć ich przemożnemu znaczeniu i zaraz był złożony z tronu od przesądnego narodu. Przeciwnie brat jego ''Edgar'', wzbogacał klasztory (r. 990), i pomimo nierządnych obyczajów, umarł poważany na tronie. ''Edward II''. (r. 975) nazwany męczennikiem poddał się z kolei przemocy Dunstana, i w młodości jeszcze, po czteroletniém, panowaniu, zamordowany został od okrutnej macochy (r. 978). Pod ''Etelwedem II'', niedołężnym i bojaźliwym królem, nowi przybylcy z Danii znowu się ukazali. Sweyn, król Duński i Olaf, król Norwegski, wiele zwycięztw odnieśli nad Anglikami, ale okupiono haniebnie odjazd ich złotem, i taki sposób obrony skłonił ich właśnie do powrotu. Etelwed chcąc znaleźć pomoc przeciwko tym najazdom, zaślubił sobie Emmę, córkę Ryszarda II, książęcia Normandów, od 60 już lat osiadłych we Francyi. Po każdym najeździe pozostawało bardzo wielu Duńczyków na wyspie; pewnego dnia Etelwed nakazał powszechne ich wymordowanie. Powrócił wtenczas Sweyn, szukać zemsty tak srogiego czynu: i zemsta była okropa, bo przez dziesięć lat ciągle cała Anglija broczyła się we krwi swoich mieszkańców, i podlegała zdobywcy aż do śmierci Sweyna, którego syn Kanut, podzielił się z razu królestwem z ''Edmundem II'', synem Etelweda, lecz po zgonie tegoż Edmunda, sam jeden ogłosił się królem Anglików. — ''Królowie Duńscy''; r. 1016. Kanut umocnił się na tronie, zaślubiając wdowę Etelweda; Danija ciągle mu podlegała, a Norwegija, którą podbił sobie, zwiększyła jego potęgę. Jednak po zejściu tego władcy, kraje zdobyte jego orężem podzielone zostały między dwóch synów, Haralda, którego miał z pierwszej żony i Hardekanuta, syna Emmy (1035); ten przeżywszy brata, zajął całe państwo i obciążył Anglików podatkami, a tém samem powiększył ich wstręt do jarzma duńskiego. Czterej ostatni królowie Anylo-Saxońscy: Dwa te ludy, Saxonowie i Duńczykowie, które długo spierały się z sobą o posiadanie dawnej ojczyzny Bretonów, miały się wkrótce zmieszać pod jedném ujarzmieniem. Jak tylko Hardekanut umarł, jeden z książąt angielskich, zięć Kanuta, potężny Godwin (1041), kazał ogłosić królem ''Edwarda III'', ostatniego z synów Etelweda. Monarcha ten, którego pobożność zjednała mu imię świętego, uczyniwszy ślub bezżenności, został bezdzietnym i nierozważnie przyrzekł następstwo tronu swego Wilhelmowi, książęciu Normandyi, do którego schronił się był w młodości. Już dawno Normandowie, napełniając dwór królów angielskich, sami prawie osięgali dostojność i łaski. Szemrali na to Anglicy, zawistnem okiem poglądając, a ''Harold'', syn Godwina, zręcznie umiał podniecać powszechną ich nienawiść przeciw zamorskim mataczom, tak, że po śmierci Edwarda objął tron hez żadnego oporu (1066). Napróżno Wilhelm zgłaszał się o koronę, polegając na przyrzeczeniach Edwarda: ale nie był słuchany, i wtenczas to pierwszy raz powziął zamiar opanowania Anglii. Tłumy chciwego rabunku żołnierstwa zbiegły się na jego wezwanie: z niemi więc, przezornie wprzód, wciągnąwszy Papieża do swych widoków, przebył cieśninę w dwieście okrętów, na czele wojska liczącego 60, 090 ludzi. Harald wtenczas właśnie zniósł ze szczętem hordy Norwegijan, plądrujących północną Angliję, a na odgłos nowego niebezpieczeństwa, spiesznie przybiegłszy z oddziałem zwycięzkich swych wojsk, stawił czoło Normandom pod wsią zwaną Hastings. Walzono długo i długo ważyło się z obu stron szczęście: nakoniec podstęp Wilhelma skłonił zwycięztwo na jego stronę. Widząc, że niepodobna było przełamać Anglików, u których niezachwiane męztwo nagradzało szczupłość sił, dał znak do odwrotu. Hufce Normandzkie, przywykłe do takich wybiegów, podają tył: a wojownicy Harolda ścigając ich idą w rozsypkę. Wtenczas Normandowie zwracają się {{pp|na|gie}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
dcsp4rthqbggbqrm1tco0z60aromsdi
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/421
100
1083699
3148888
2022-08-10T18:24:15Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Już moja pani o was pamiętać będzie... — rzekła głośno pokojówka, a z cicha dodała:<br>
{{tab}}— Ja tembardziej nie zapomnę... Teraz już mam moją panią... jest dowód...
{{***}}
{{tab}}Po wyznaniu, którego byliśmy świadkami, Armand Fangel i wicehrabia de Mornay wsiedli natychmiast do powozu i udali się na bulwar Hausmana.<br>
{{tab}}Armand był zrozpaczony.<br>
{{tab}}Wyrzucał sobie z goryczą fatalne następstwa zajścia, wywołanego umyślnie.<br>
{{tab}}Jedynym celem jego rycerskiego zamiaru było ukaranie potwarcy; otóż zamiast tego celu dopiąć, dostarczył sposobności swemu nikczemnemu przeciwnikowi wygłosić w obec stu osób nowe oszczerstwo, jeszcze potworniejsze od pierwszego.<br>
{{tab}}Zapewne zaraz nazajutrz dzienniki, chciwe faktów bieżących, opowiedzą scenę skandaliczną na balu w Operze, a te opowiadania, w których przejrzyste pierwsze litery zastąpią nazwisko, podadzą do wiadomości publicznej, jakiem błotem cisnął p. de Flamraaroche na nazwisko tak czyste dotąd i tak szanowane.<br>
{{tab}}Wściekłość ogarniała młodzieńca, gdy sobie przypominał słowa margrabiego.<br>
{{tab}}Ten nędznik śmiał krzyknąć, że on, Armand Fangel, jest kochankiem pani de Nathon!<br>
{{tab}}To było podle, niedorzecznie, ale najgłupsza potwarz jest jak kropla oliwy, której nic nie usunie, lecz jeszcze się bardziej rozszerza.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gq62ux2jvjvhfuf8rfzqkm1t8qql6tv
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/422
100
1083700
3148889
2022-08-10T18:26:03Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Honor hrabiny miał więc być stanowczo skompromitowany, a Armand miał zostać spólnikiem tego piętnowania. Znajdą się tacy łotrowscy idjoci, co powtarzać będą, a inni idjoci im uwierzą i „że p. Fangel miał pojedynek za swoją kochankę!“<br>
{{tab}}{{Korekta|Atmand|Armand}} łamał sobie ręce i powtarzał bezustannie:<br>
{{tab}}— Ja tego człowieka powinienem był zabić!.. zabić zaraz na miejscu... natychmiast... udusić go!.. udusić jak psa wściekłego!..<br>
{{tab}}P. de Mornay daremnie usiłował powściągnąć ten gniew, ukoić tę rozpacz, przywrócić trochę spokoju wzburzonemu przyjacielowi.<br>
{{tab}}Czego on jednak nie mógł uczynić, dokonały tego upływające godziny. Uniesienie gniewu samo się wyczerpało swoją gwałtownością.<br>
{{tab}}Armand otarł twarz, zwilgoconą palącemi łzami. Stał się zimnym w swej nienawiści ku nikczemnikowi i bardziej jeszcze gotów zabić lub umrzeć.<br>
{{tab}}Świt zaglądał już do pokoju i światła świec bladły.<br>
{{tab}}— Gorąco pragnę dzisiaj z tem skończyć — odezwał się Armand do wicehrabiego — który ani na chwilę nie chciał go samego zostawić. — Błagam cię, ażebyś zaraz pojechał do Jerzego de Bracy. Obudzisz go, opowiesz o co chodzi, jakiej przysługi spodziewam się po nim i razem udacie się do tego człowieka, którego oto bilet wizytowy, a którego nazwiska nie chcę nawet wymawiać. Człowiek ten, wskaże wam swoich sekundantów, z któremi się porozumiecie. Żadne zakończenie polubowne nie jest możebne. Przyjmuję z góry wszystkie warunki, jakie ci sekundanci posta-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9bkklh95oqn8cu9v4nj7flhyyk3pr85
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/423
100
1083701
3148890
2022-08-10T18:27:34Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>wią.. Oni wybiorą broń, miejsce, oznaczą godzinę. Ja boję się tylko jednej rzeczy: „czekania“. Pośpiesz się więc, a wszystko będzie dobrze.<br>
{{tab}}— Licz na mnie.. — odpowiedział Maksym.<br>
{{tab}}Było dopiero po godzinie ósmej zrana, kiedy wicehrabia de Mornay opuścił pawilon na bulwarze Hausmana.<br>
{{tab}}Wrócił przed jedenastą wraz z panem de Bracy.<br>
{{tab}}— Niecierpliwość twoja będzie uspokojoną, mój drogi Armandzie — rzekł. — Spotkanie nastąpi dziś jeszcze o drugiej w lasku bulońskim, w alei niedaleko od ogrodu aklimatyzacyjnego, gdzie teraz przy śniegu zupełne pustki.<br>
{{tab}}— Doskonale!.. — odrzekł Armand. — ]Jakąż broń wybrano?..<br>
{{tab}}— Pistolety... Przeciwnik twój był zdania, że za zimno ażeby się pojedynkować w koszuli. Zresztą ja i Jerzy, jesteśmy bardzo uszczęśliwieni tym wyborem, chociaż pistolet jest niebezpieczniejszą bronią od szpady... Ale w pojedynku na szpady, margrabia miałby nad tobą niewątpliwą przewagę, znając wszystkie sposoby i fortele szermierki... Teraz zaś, gdy chodzi tylko o pewność wzroku i zimną krew, szanse mogą być równe...<br>
{{tab}}— Masz słuszność — rzekł młodzieniec.<br>
{{tab}}— Warunki pojedynku są takie — podchwycił pan de Mornay. — Staniecie o trzydzieści kroków i wolno wam będzie, albo wystrzelić za trzeciem klaśnięciem w ręce, albo iść na przeciwnika, jeżeli ten już dał ognia. W razie, gdybyście chybili, lub tylko zlekka byli draśnięci, strzelacie się dalej, dopóki jeden z przeciwników nie będzie już zdolny do walki.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
o68jra4qf6c9l8lyx0y7ana9gve9z4m
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/424
100
1083702
3148892
2022-08-10T18:29:14Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Armand uścisnął wicehrabiego i pana de Bracy za ręce i zawołał:<br>
{{tab}}— Niepodobna było urządzić tego z większym rozsądkiem od was... Dziękuję wam z całego serca... — Bądźcie przekonani, że na miejscu spotkania okażę się godnym być waszym towarzyszem... Jeszcze słówko, gdzie się zejdziemy?..<br>
{{tab}}— U mnie, jeżeli chcecie.. — odpowiedział wicehrabia. — Zabierzesz mnie swoim powozem, a moim pojedzie Jerzy i jeden z lekarzy, mój przyjaciel. Wezmę z sobą pistolety. Sekundanci margrabiego zapewne tak samo uczynią, a wybór pistoletów zależeć będzie od losu.<br>
{{tab}}Ponieważ wszystko już było umówione, pp. de Mornay i de Bracy pożegnali się z Armandem, on zaś poszedł też wkrótce do pałacu na śniadanie w kółku domowem.<br>
{{tab}}Pragnął zasiąść u wspólnego stołu może po raz już ostatni w życiu, chciał raz jeszcze uścisnąć zacną dłoń hrabiego i przycisnąć do ust śliczną rękę hrabiny, dla której narażał życie. Raz jeszcze zobaczyć także chciał Herminię, to urocze dziecko, które kochał miłością brata dla siostry, chciał napoić duszę swą świeżą atmosferą, unoszącą się dokoła niej.<br>
{{tab}}Zdawało mu się, że czyste spojrzenie, niewinny uśmiech jej lat szesnastu, przyniosą mu szczęście.
{{---|60|przed=20px|po=20px}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9wx8d3nyg5sstvk575nfubt01zgdbwm
Dziecię nieszczęścia/Część druga/XIV
0
1083703
3148893
2022-08-10T18:30:06Z
Wydarty
17971
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=4016 to=424 fromsection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
nrrndub2q9wfwn704f7bhq1o0ryzf70
3148894
3148893
2022-08-10T18:30:17Z
Wydarty
17971
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=416 to=424 fromsection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
ltvtrmxndg9t2fzto0gg5x4o21fh9lf
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/425
100
1083704
3148896
2022-08-10T18:32:03Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{c|XV.|w=120%|po=12px}}
{{tab}}Idąc przez dziedziniec z pawilonu do pałacu, Armand uczuł nagle pewien niepokój. Wyobraził sobie, że może wieść o zajściu na balu w Operze, dobiegła już do pana de Nathon i zadawać mu będzie kłopotliwe pytania.<br>
{{tab}}Niepokój tak się w nim wzmagał, że młodzieniec już chciał się wrócić, ale zastanowił się prędko nad nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia. Hrabia widywał się tylko z osobami ze świata politycznego, z ludźmi poważnymi w całem znaczeniu tego wyrazu, zgoła nieświadomych wszystkiego, co się działo na balu w Operze. Zresztą, gdyby się zkądinąd dowiedział p. de Nathon, że Armand ma się bić, zarazby był przecie doń przybiegł i wypytał na osobności, bez wiedzy żony i córki.<br>
{{tab}}Kiedy Armand Fangel wszedł do salonu, zastał tu hrabiego, hrabinę i Herminię. Z obejścia pana de Nathon zaraz poznał, że nie wie on o niczem,<br>
{{tab}}Berta, chociaż tak cierpiąca, że ledwie utrzymać się mogła na nogach, nie chciała pozostać w swym pokoju. Pragnęła oczyma własnemi wybadać twarz młodzieńca, ażeby się upewnić, czy w nocy po jej odejciuś, nie złego nie zaszło.<br>
{{tab}}Przeświadczenie, iż żadna wiadomość przykra nie zamąciła spokoju hrabiego, tak uszczęśliwiła Armanda, że był prawie wesoły. Berta omyliła się na tej radości i sama uspokoiła się: zupełnie i nawet ożywiła.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nyv7n7st6tgq5fnpgqs3lkwrm7w7vu3
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/426
100
1083705
3148897
2022-08-10T18:33:18Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Przypadek zrządził, że podczas śniadania, z powodu zapust karnawałowych, p. de Nathon zaczął mówić o balu w Operze, gdzie noga jego nie postała przeszło od lat dwudziestu.<br>
{{tab}}— Niegdyś — rzekł — za czasów mojej młodości bal ten był prawdziwem miejscem rozrywki, bo spotykało się tam ludzi dystyngowanych, a nawet i kobiety z wyższego towarzystwa, które chciały popisać się swym iskrzącym dowcipem, maska i domino dodawały im większej werwy... Dziś — przynajmniej jak zapewniają — tego wszystkiego niema... Bal stał się przybytkiem bezecnych saturnalij i nikt szanujący siebie nie wejdzie tam bez wstrętu...<br>
{{tab}}— Mogę pana hrabiego objaśnić pod tym względem... — odpowiedział Armand Fangel.<br>
{{tab}}Berta drgnęła mimowolnie.<br>
{{tab}}— Ty, moje drogie dziecko? — zawołał z widocznem ździwieniem.<br>
{{tab}}— Tak, ją...<br>
{{tab}}— Jakto?<br>
{{tab}}— Byłem dziś w nocy na balu w Operze...<br>
{{tab}}— Wierzę, ponieważ mi mówisz, ale nie jesteś przecie z tych, dla których ma powab taka zabawa... Znam twoje upodobania i gust... Zdziwienie moje jest dla ciebie pochlebne... Co cię zaprowadziło w tę zgraję?... Cożeś tam robił?<br>
{{tab}}— Poszedłem przez ciekawość...<br>
{{tab}}— Nie dlaczego innego?<br>
{{tab}}— Nie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda, a wicehrabia de Mornay raczył być moim spólnikiem... Chciałem zobaczyć i zobaczyłem...<br>
{{tab}}— I cóż?<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
om0737mdf8cb9i1qzqe50hlqe9k3lb2
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/427
100
1083706
3148898
2022-08-10T18:35:30Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Wygląda to ohydniej, niż sobie wyobrażałem... Człowiek radby czemprędzej uciec... Byliśmy tam nie całą godzinę... wstrętne...<br>
{{tab}}— Wyobrażam sobie — odezwał się hrabia ze śmiechem — jak pani de Nathon była by przerażoną, gdyby za dotknięciem {{Korekta|róższczki|różdżki}} czarodziejskiej przeniesioną została nagle wśród tego szalonego zgiełku... Myślałaby, że ją trapi jakiś przykry nieznośny sen...<br>
{{tab}}Berta zbladła.<br>
{{tab}}— I — mówił dalej Henryk — kiedy ukochana moja żona znalazłaby się znów w domu swym tak spokojnym i czystym, u błogosławionego ogniska rodzinnego, nie mogłaby żadną miarą pojąć, iż ludzie obdarzeni duszą przez Boga, mogą oddać się takiemu szałowi i lubować się w tak potwornych skandalach!.. Tak! to szaleńcy są ci, których się spotyka w podobnych miejscach... Ach kobiety... Nie, tych istot upadłych, bez żadnej czci, ani bez jej poczucia, które tam chodzą, nie mogę nazywać kobietami.<br>
{{tab}}Pani de Nathon zachwiała się na krześle i zemdlała.<br>
{{tab}}Tyle cierpień, tyle wzruszeń, tyle boleści zamąciło jej myśli i rozgorączkowało wyobraźnię... Zdawało jej się, że to o niej mówi jej mąż i tego ostatniego ciosu nie zdołała przenieść.<br>
{{tab}}Hrabia, Herminia, i Armand Fangel zerwali się z miejsc jednocześnie.<br>
{{tab}}— Mój Boże!.. mój Boże... — zawołał pan de Nathon przerażony — co jej się stało?.. Miałem słuszność, mówiąc wczoraj, że ona musi być chorą!.. Nie chciała mnie zaniepokoić... Walczyła ze słabością, póki sił jej starczyło, aż uległa...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
t38ykx6mx7wd20a6c577ztardlc3joc
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/428
100
1083707
3148899
2022-08-10T18:36:51Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Herminia płakała, ściskając matkę w objęciach.<br>
{{tab}}Tylko Armand nie stracił zimnej krwi zupełnie, zwilżył wodą skronie hrabinie i dał jej do powąchania eteru.<br>
{{tab}}Po kilku sekundach Berta otworzyła oczy i widząc że ją pielęgnują wszyscy ci, których kocha, uśmiechnęła się mimowolnie i oprzytomniała.<br>
{{tab}}— To nic... — szepnęła głosem, ledwie dosłyszalnym — w oczach mi się zrobiło ciemno... Ale to już minęło...<br>
{{tab}}Jednakże myliła się; po zgnębieniu moralnem nastąpiło takie osłabienie fizyczne, że musiała się oprzeć na ramieniu hrabiego i Herminii, ażeby dojść do swego pokoju.<br>
{{tab}}Fanny, widząc panią w takim stanie, nie szczędziła ani łez, ani żalu, ale skoro tylko Berta przyłożyła głowę do poduszki, a p. de Nathon przy niej usiadł, pobiegła czemprędzej do pokoju służących i lokaja, który podawał śniadanie hrabiostwu, zaczęła wypytywać.<br>
{{tab}}— Byliście w pokoju, jak nasza hrabina pani zemdlała?<br>
{{tab}}— Byłem.<br>
{{tab}}— Cóż się tam stało?<br>
{{tab}}— Nic takiego...<br>
{{tab}}— Czy nie było jakiej sceny, jakiej sprzeczki?..<br>
{{tab}}— Żadnej...<br>
{{tab}}— A o czem rozmawiano, kiedy pani straciła przytomność?..<br>
{{tab}}— Pan hrabia mówił o balach w Operze.<br>
{{tab}}Fanny nie pytała już o więcej i odeszła bardzo zamyślona.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0fjgar8tro18z6vlogfyjp1exx0xon4
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/429
100
1083708
3148901
2022-08-10T18:39:02Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Czyżby więc dowiedział się już o awanturze nocnej? rzekła do siebie. Jeżeli tak, napróżno straciłam tyle czasu! Jak już niema tajemnicy, toć ja i nie mam pani w ręku! E! Ale to niemożebne! któż mógł tak prędko powiedzieć panu hrabiemu.. No, jeszcze będzie można coś pomówić o tym dorobionym kluczu. August przypuści mnie do spółki... weźmiemy się we dwoje do hrabiny, a potem się podzielimy.<br>
{{tab}}I godna pokojówka wróciła do swej pani.<br>
{{tab}}Armand czekał w salonie na wiadomość o zdrowiu pani de Nathon,<br>
{{tab}}Henryk w krótce przyszedł go uspokoić. Doktór wezwany natychmiast, zapewniał, że niema żadnych oznak poważniejszej choroby, że to tylko przejściowe osłabienie, w prawdzie mogące kilka dni potrwać.<br>
{{tab}}Armand uspokojony, opuścił pałac i udał się do wicehrabiego de Mornay, gdzie zastał Jerzego de Bracy i doktora, przywiezionego przez niego.<br>
{{tab}}Wsiedli we czterech do karety i pojechali do lasku bulońskiego.<br>
{{tab}}Powiedziedzieliśmy już, że śnieg spadł w nocy obfity. Mróz brał.<br>
{{tab}}Aleje w lasku, nie nawiedzane przez spacerujących, przedstawiały białą bez przerwy {{Korekta|płaszcyznę|płaszczyznę}}.<br>
{{tab}}— Będziemy pierwsi odezwał się Armand, wychylając się oknem karety i widząc, że na śniegu niema żadnego śladu kół.<br>
{{tab}}Zaledwie skończył mówić, {{Korekta|Słyszeć|słyszeć}} się dał odgłos dzwonków i prawie jednocześnie elegancki ekwipaż, zaprzężony w cztery rosłe i ładne konie wysunął Się naprzód i potoczył ku drodze gdzie odbyć się miało spotkanie.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
66jb5m4m7vt0cu3voad0ln08m3h679n
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/6
100
1083709
3148902
2022-08-10T18:39:25Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" /><br><br><br></noinclude>{{c|w=200%|h=normal|WSTĘP.|po=20px}}
{{c|w=85%|(Poglądy społeczne Kraszewskiego).|po=20px}}
{{---|40|po=20px}}
{{tab}}Ani studyami swemi, ani potrzebami życia codziennego, nie był Kraszewski przez czas długi zmuszonym do zajmowania się ekonomią polityczną, lub kwestyą ustroju społecznego. A i wówczas nawet, gdy wziąwszy udział w publicystyce czyto jako spółpracownik, czy też jako redaktor, zaczął się zagadnieniami tego rodzaju zajmować, robił to w sposób przygodny, nie systematyczny, zajęty będąc właściwym sobie rodzajem twórczości, w którym celował.<br>
{{tab}}Jak prawie każdy z nas, miał i Kraszewski, opuszczając szkoły, pewien zasób wyobrażeń i pojęć o społeczeństwie, pochodzących ze źródeł bardzo rozmaitych, nie jednakiéj wartości. Jedne wyniósł jeszcze z domu, inne przyjął od nauczycieli, inne wyczytał w książkach, inne posłyszał od kolegów, inne znów bez wiedzy niemal przyswoił sobie z otaczającéj atmosfery duchowéj. Pojęcia te były luźne, czasami sprzeczne z sobą, a w każdym razie nie związane żadną myślą jednolitą, nie wypływające z siebie konsekwentnie. A że umysł Kraszewskiego nie był filozoficznym, więc chociaż doświadczenie długoletnie wzbogacało jego skarbiec, nie zaprowadzało w nim wszakże systematycznego ładu, dozwalając, stosownie do okoliczności, przemagać téj lub owéj zasadzie {{Korekta|uporządkowanła|uporządkowania}} poglądów.<br>
{{tab}}Przytém, jeżeli weźmiemy pod uwagę nadzwyczajną wrażliwość Kraszewskiego na wpływy zewnętrzne, oraz mnogość i różnorodność tych wpływów w ciągu bardzo długiego zawodu pisarskiego, to nie zdziwi nas znaczna niejednolitość i chwiejność, jaką znajdujemy w opiniach wielkiego powieściopisarza, wypowiadanych w ciągu tego zawodu, zarówno o zasadniczych jak o podrzędnych sprawach i zagadnieniach społecznych. Kto bowiem nie dąży stale<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kktnw6xyki7iwpbnpk67x4djcl60ga3
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/7
100
1083710
3148903
2022-08-10T18:39:32Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron|VI|WSTĘP.}}</noinclude>do podciągnięcia wszystkich pojęć swoich pod pewne ogólne kategorye i kto zbyt łatwo daje się powodować chwilowym, przemijającym wrażeniom; ten zawsze musi być zależnym od atmosfery otaczającej i doraźnego usposobienia i nastroju.<br>
{{tab}}Wśród zmian atoli, jakim ulegały jego poglądy społeczne, Kraszewski zawsze jeden przymiot stale zachował, a tym była szczerość. Mógł ze względu na okoliczności i na brak wyrobienia w działalności praktycznéj, ze względu zresztą na pewną lękliwość w formułowaniu zdań ogólnych, przemilczéć nieraz to, co w duszy jego się odzywało, mógł nie wziąć udziału w walce obozów, gdzieby jego pośrednictwo miało doniosłe znaczenie; ale jeżeli się zdecydował wypowiedziéć, co mu na sercu leżało, to się wówczas nie oglądał na żadne interesa osobiste czy postronne, ale trzymał się sciśle tego, co w danéj chwili za prawdę poczytywał. Parokrotnie takiém śmiałém i bezwzględném wystąpieniem w kwestyach społecznych naraził sobie ludzi i stronnictwa; lecz go to nie powstrzymało od kroczenia obraną przez się drogą.<br>
{{tab}}Wiele szczegółów potwierdzających wywód powyższy złożyłem już dawniej we wstępach do II i III-go oddziału „Wyboru pism“ Kraszewskiego, mówiąc o jego poglądach na szlachtę i arystokraeyę, oraz o tendencyach przeprowadzanych w jego powieściach. Nie będę ich tutaj powtarzał; postaram się natomiast wskazać główniejsze punkty w rozwoju socyologicznych opinij naszego autora.<br>
<br><br>
{{c|I.|po=20px}}
{{tab}}Kraszewski był religijnym nie tylko w takiém rozległém znaczeniu, w jakiém się mówi o religijności Jana Jakóba Rousseau, lecz nawet w ściślejszém, pewną formą wyznaniową oznaczoném; był katolikiem i katolicyzm uważał za jednę z cech zasadniczych społeczeństwa naszego. Ale religijność jego nie była nigdy fanatyczną, ani doktrynerską, nie stawiała go ona w opozycyi z ruchem cywilizacyjnym, tylko nakazywała mu szukać ogniw pośrednich, łączących ducha religijnego z postępem. Rozumie się, że w różnych dobach życia swego, stosownie do wpływów przeważnych, jakim podlegał, Kraszewski odmiennie się zapatrywał na moc i znaczenie tych ogniw, a więc i na względny stosunek religii do cywilizacyi.<br>
{{tab}}Z początku umysł jego sarkastycznie patrzący na wszelkie objawy życia, trochę zapewne jeszcze pod wpływem idei krytycznych wieku oświeconego“, mało okazywał skłonności do wylewów serdecznych i tkliwych; więc téż długo pomijał w swoich utworach<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ipy6pc77zg1ipsk42manqv1q3g67x3h
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/8
100
1083711
3148904
2022-08-10T18:39:40Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron||WSTĘP.|VII}}</noinclude>uczucia religijne, a duchownych przedstawiał ze strony śmiesznéj lub ujemnéj, jak to mianowicie widzieć można w szkicu „Kotlety“ (1830) i w „Czterech weselach“ (1834), w fantazyi, „Było nas dwoje“ (1835) i t. p.<br>
{{tab}}Od czasu zbliżenia się z wybitnemi przedstawicielami opinij zachowawczych, Rzewuskim, Grabowskim, Hołowińskim (r. 1840) nabiera Kraszewski wstrętu do filozofii wieku XVIII, którą nazywa „zbutwiałą“, a natomiast garnie się do idei religijnych, pragnąc ich zjednoczenia z „prawdziwą“ filozofią. Wtedy uśmiech {{Korekta|negacyjn|negacyjny}} nazywa „szatańskim a głupim“ („Wspomnienia podróży do Odessy“, II, 571); wtedy rzewność i melancholia zaczynają wpływać coraz to szerszemi strugami do jego powieści. Zajęcie się wszakże filozofią niemiecką i dość silny prąd wolnomyślny, panujący wśród młodzieży, wreszcie poróżnienie się z obozem zachowanym sprawiają, że ten zwrot ku religijności, zrazu bardzo żywy, słabnie z czasem i dopiero w dobie reakcyi ogólno-europejskiéj od r. 1849 nanowo się formuje i wzmacnia. Najwybitniejszemi w téj mierze są pisane w tej porze utwory: „Tomko Prawdzic“, „Ostrożnie z ogniem“ i „Dziwadła“.<br>
{{tab}}Wówczas-to nie tylko duch, lecz i forma religijna nabrała wielkiego znaczenia w przekonaniu Kraszewskiego. Niech, co chcą, mówią nowsi filozofowie — pisał on wtenczas — wiara nie tylko jest potrzebą społeczeństwa, ale warunkiem żywota ludzkiego. Ona odpowiada koniecznéj ludzi tęsknocie za Bogiem i przyszłością. Społeczeństwo bez wiary w krótkim przeciągu czasu materyalizuje się przy największém wykształceniu; najpodlejsza cywilizacya nie wstrzyma go od zbestwienia i upadku. Filozofia nie zastępuje wiary. Człowiek bez wiary biedny jest i zgubiony; w nim duchowna część sparaliżowana, żyje ciałem tylko; starajmy się więc ''przykładem naszym także'' szczepić wiarę. Lud na nas patrzy i naśladuje... Niejeden, co w piątek jadł z mięsem, stał się powodem, że jego sługa został złodziejem lub zbójcą. Gdybyśmy w sercu nie mieli wiary, jeszczebyśmy powinni ją w drugich szanować. Tymczasem pospolicie mając wiarę, wstydzimy się jéj i popełniamy największą podłość, jakiej się człowiek dopuścić może“.<ref>„Dziwadła” wyd. z r. 1872, t. I, 126.</ref><br>
{{tab}}Pomimo jednak takich i tym podobnych wyznań, których jest pełno w powieściach, pisanych między r. 1850 a 1858, nie zdołał Kraszewski nawet wówczas pozyskać zupełnéj aprobaty ze strony zwolenników bezwzględnéj ortodoksyi. Zawsze mu się wymknęło z pod pióra jakieś wyrażenie, które strażnicy prawowierności pod-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6skcnkdjytqrvxrg212e47b0otz34k1
3148910
3148904
2022-08-10T18:43:01Z
Ankry
641
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron||WSTĘP.|VII}}</noinclude>uczucia religijne, a duchownych przedstawiał ze strony śmiesznéj lub ujemnéj, jak to mianowicie widzieć można w szkicu „Kotlety“ (1830) i w „Czterech weselach“ (1834), w fantazyi, „Było nas dwoje“ (1835) i t. p.<br>
{{tab}}Od czasu zbliżenia się z wybitnemi przedstawicielami opinij zachowawczych, Rzewuskim, Grabowskim, Hołowińskim (r. 1840) nabiera Kraszewski wstrętu do filozofii wieku XVIII, którą nazywa „zbutwiałą“, a natomiast garnie się do idei religijnych, pragnąc ich zjednoczenia z „prawdziwą“ filozofią. Wtedy uśmiech {{Korekta|negacyjn|negacyjny}} nazywa „szatańskim a głupim“ („Wspomnienia podróży do Odessy“, II, 571); wtedy rzewność i melancholia zaczynają wpływać coraz to szerszemi strugami do jego powieści. Zajęcie się wszakże filozofią niemiecką i dość silny prąd wolnomyślny, panujący wśród młodzieży, wreszcie poróżnienie się z obozem zachowanym sprawiają, że ten zwrot ku religijności, zrazu bardzo żywy, słabnie z czasem i dopiero w dobie reakcyi ogólno-europejskiéj od r. 1849 nanowo się formuje i wzmacnia. Najwybitniejszemi w téj mierze są pisane w tej porze utwory: „Tomko Prawdzic“, „Ostrożnie z ogniem“ i „Dziwadła“.<br>
{{tab}}Wówczas-to nie tylko duch, lecz i forma religijna nabrała wielkiego znaczenia w przekonaniu Kraszewskiego. Niech, co chcą, mówią nowsi filozofowie — pisał on wtenczas — wiara nie tylko jest potrzebą społeczeństwa, ale warunkiem żywota ludzkiego. Ona odpowiada koniecznéj ludzi tęsknocie za Bogiem i przyszłością. Społeczeństwo bez wiary w krótkim przeciągu czasu materyalizuje się przy największém wykształceniu; najpodlejsza cywilizacya nie wstrzyma go od zbestwienia i upadku. Filozofia nie zastępuje wiary. Człowiek bez wiary biedny jest i zgubiony; w nim duchowna część sparaliżowana, żyje ciałem tylko; starajmy się więc ''przykładem naszym także'' szczepić wiarę. Lud na nas patrzy i naśladuje... Niejeden, co w piątek jadł z mięsem, stał się powodem, że jego sługa został złodziejem lub zbójcą. Gdybyśmy w sercu nie mieli wiary, jeszczebyśmy powinni ją w drugich szanować. Tymczasem pospolicie mając wiarę, wstydzimy się jéj i popełniamy największą podłość, jakiej się człowiek dopuścić może“. <ref>„Dziwadła” wyd. z r. 1872, t. I, 126.</ref><br>
{{tab}}Pomimo jednak takich i tym podobnych wyznań, których jest pełno w powieściach, pisanych między r. 1850 a 1858, nie zdołał Kraszewski nawet wówczas pozyskać zupełnéj aprobaty ze strony zwolenników bezwzględnéj ortodoksyi. Zawsze mu się wymknęło z pod pióra jakieś wyrażenie, które strażnicy prawowierności pod-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0j4244v9svzblzrlr51jv1d3momwd4y
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/9
100
1083712
3148905
2022-08-10T18:39:46Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron|VIII|WSTĘP.}}</noinclude>chwytywali, przedstawiając powieściopisarza naszego jako nie ugruntowanego w wierze należycie. Szczególniéj „Przegląd Poznański“, redagowany przez braci Koźmianów, za złe miał Kraszewskiemu, iż zamiast odsyłać ludzi wprost do katechizmu, prawił o miłości ewangielicznéj. — To téż, gdy nasz autor w podróży swojéj po Włoszech r. 1858, bawiąc w Rzymie, miał posłuchanie u papieża, postarano się o to, ażeby Pius IX powiedział mu słowa upomnienia. Rozgoryczyło to Kraszewskiego i wraz z dokonywającym się zwrotem usposobień ogólnych, znowu go usposobiło nieprzychylnie względem hierarchii kościelnéj i pobudziło do wystąpień, które silniéj zaznaczyły odróżnianie interesów religii od interesów duchowieństwa.<br>
{{tab}}W „Gazecie Polskiej“ z r. 1861 jest kilka artykułów Kraszewskiego, wymierzonych przeciwko władzy świeckiéj papieża. Artykuły te znajdą czytelnicy przedrukowane w zbiorze obecnym. W powieści: „Kochajmy się“, pisanéj r. 1869, znajdujemy między innemi taki wymowny ustęp: „W kościele katolickim, zbudowanym na miłości, jaką nakazał Chrystus, z każdym dniem przykazanie miłości staje się rzadszém. Kościół walczy, gniewa się, wyklucza, przeklina, grozi, ale kochać nie nakazuje i nie umié. Gdzie spojrzysz, słyszysz o potędze i grozie, z kazalnic padają pioruny, duchowieństwo zbroi się w anatemata; a kto śmie mówić o przebaczeniu, zgodzie, tolerancyi, miłowaniu braci i równości braterskiej, tego odpychają jako kacerza“. Stronnictwo ultramontańskie w W. Ks. Poznańskiém piętnował bardzo dosadnie, porównywając je do konwencyi z czasów wielkiej rewolucyi francuskiéj: „Nie brak tu ani terroryzmu, ani pp. Fouquier-Tainville... ani denuncyacyi, ani grubiaństwa, ani podejrzanych, ani moralnéj gilotyny, którą zastępuje skutecznie groza pozbawienia probostwa, chleba i t. p... Religia ma być tym sznurkiem, który ich spęta; Chrystus dla nich jest pachołkiem, który oprawcom pomoże“ („Tydzień“ 1871 N. 4). Stronnictwu temu przypisywał sianie swarów i niezgody. „Od jakiegoż to czasu — wołał (tamże N. 21) — w łono społeczeństwa naszego wgryzła się ta zajadła namiętność, ta nietolerancya obrzydliwa, ten przymus zadawany sumieniom, te wywoływania i potępienia ludzi dla przekonań ich, te podżegania i rosterki? Od czasu, jak stronnictwu ultramontanów zdało się, że gwałtem a halasem uda siłę i pokaże potęgę. Na komenderówkę z góry poszli do ataku i ci, co walki chcieli, i ci, co jak barany Panurga idą za drugiemi, i uczciwi a słabi, i niepoczciwi a na wszystko dla panowania i zaspokojenia ambicyi gotowi.“<br>
{{tab}}Podczas soboru powszechnego 1869/70 r. Kraszewski stał wytrwale po stronie katolików liberalnych i sympatyzował z czaso-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5x60iw0v86jqxlx4qdcpfqngp4oc7wy
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/430
100
1083713
3148906
2022-08-10T18:40:56Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Margrabia de Flammaroche, we wspaniałe futro ubrany, powoził. Dwóch jakichś wychuchanych fircyków siedziało obok niego. Z tyłu umieściło się dwóch służących, również w futrach.<br>
{{tab}}— Dziwi mnie twój przeciwnik, zwłaszcza, że jest wytrawnym pojedynkowiczem... zawołał p. de {{Korekta|Mornay|Mornay.}} — Nowicyusz nie popełniłby tak grubego błędu, jak on teraz...<br>
{{tab}}— A cóż to takiego? — spytał Armand.<br>
{{tab}}— Przecież on sam powozi...<br>
{{tab}}— Więc cóż?<br>
{{tab}}— Konie są rącze i gorące, musi je dobrze trzymać, ażeby nie poniosły... Jakież następstwa? zesztywnieją mu palce, rozdrażni nerwy, zmęczy rękę, a to wszystko wcale nie pomaga do celności strzału... Wie on o tem dobrze, ani wątpić nie podobna, i sekundanci jego wiedzą, ale tak jest zarozumiały co do siebie, że myśli iż nic nie może przemódz jego wyższości... A tymczasem można dobrą szansę skutkiem tego zapisać na twój rachunek!<br>
{{tab}}Stangreci Armanda i wicehrabiego, widząc że ich wyprzedzono, popędzili konie i pojechali zblizka za szykownym ekwipażem, Stanęli też jednocześnie kiedy on się zatrzymał i wszyscy wysiedli w śnieg.<br>
{{tab}}Sekundanci skłonili się wzajemnie i podeszli ku sobie. Narada ich ledwie się zaczęła, gdy margrabia de Flammaroche zawołał głosem zuchwałym:<br>
{{tab}}— Nadewszystko tylko prędko, moi panowie... Za trzy minuty nogi mi zmarzną...<br>
{{tab}}Pan de Mornay wzruszył ramionami, a nawet sekundanci ledwie mogli zataić swe niezadowolenie.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
32tewrjt3wce3qdae0hajv5qn7i3vo0
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/10
100
1083714
3148907
2022-08-10T18:41:07Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron||WSTĘP.|IX}}</noinclude>pismem „Le Correspondant“, pomieszczając w redagowanym natenczas przez siebie „Omnibusie“ (z. VI, 19—22) streszczenie zaczerpniętego stamtąd artykułu ostrzegającego, aby rozprawy na soborze nie zostały powstrzymane lub uniesieniem stłumione; niepodobna bowiem przypuszczać (pisano tu), iżby zgromadzenie prawdziwie ekumeniczne tak być miało od Ducha św. opuszczone, ażeby dobrowolnie wyrzekło się władzy swéj na korzyść innéj; dogmat nieomylności papieża, w oczach nieprzyjaciół kościoła, podniósłby téż do dogmatu pretensye papiestwa do monarchii powszechnéj i pociągnąłby za sobą niechybnie zupełny rozbrat między katolicyzmem a społecznością nową; wyrażano wreszcie nadzieję, że na soborze „nie spotkamy się z plebiscytem zawartym w tak lub nie, na jaki ludowi niememu i oślepionemu głosować każą.“ A gdy na soborze przemogła tendencya przeciwna, ubolewał nad tém w „Tygodniu“ i pomieszczał tu głośne w swoim czasie listy soborowe, pisane wytworném i malowniczém piórem Władysława Kulczyckiego. Tych wystąpień nigdy mu nie zapomniała partya ultramontańska.<br>
{{tab}}Ultramontanom lubił przeciwstawić Kraszewski dawniejsze duchowieństwo. „Katolicyzm nasz — według niego — nigdy tym oślepłym niewolniczych form katolicyzmem nie był, jaki inne zupełnie stosunki wyrobiły na Zachodzie. Do takiego obcego nam ultrakatolicyzmu uciekli się, przetwarzając go na swój sposób, u nas wszyscy ludzie legalni. Jestto dziś więcéj polityczny przytułek, przylgły do religijnéj ściany, niż głębokie jakieś przekonanie“ <ref>„Hybrydy“ 67, str. 200.</ref>. „Wedle pojęć naszych starych, kapłaństwo było nadewszystko powołaniem miłosierdzia i miłości, władzą rozgrzeszającą i pocieszającą, szafarstwem balsamu dla Samarytanów tego świata... Ks. Otto de Bello pojmował je zupełnie inaczéj, jako straż księgi prawa, jako czuwanie nad tém, aby o niém nie zapominano, jako dzierżenie miecza i chłosty... Nie trafiło się nigdy, aby przy całéj swéj nauce i gorliwości ks. kanonik kogo nawrócił, ale wymieniano osoby, co surowością jego zrażone, odepchnięte, poszły się zrozpaczone błąkać na bezdroża. Nie był to zły człowiek, owszem litościwy i miłosierny, w spełnianiu obowiązków posuwający się do ofiar największych; lecz w tém, co czynił, nie było tego, czego żądał apostoł—miłości... Było-to chodzące prawo, nielitościwe, niedające się rozbroić, zimne i wszelkiemu uczuciu, słabości, zapomnieniu się nieprzyjazne. Nie niósł z sobą przebaczenia i pociechy, ale groźbę, postrach i wyroki żelazne“ <ref>„Ada“, 2-e wyd. I, 28.9.</ref>.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m70qa18qny4zzep0tmq1qz2gu5voecv
3148909
3148907
2022-08-10T18:42:14Z
Ankry
641
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron||WSTĘP.|IX}}</noinclude>pismem „Le Correspondant“, pomieszczając w redagowanym natenczas przez siebie „Omnibusie“ (z. VI, 19—22) streszczenie zaczerpniętego stamtąd artykułu ostrzegającego, aby rozprawy na soborze nie zostały powstrzymane lub uniesieniem stłumione; niepodobna bowiem przypuszczać (pisano tu), iżby zgromadzenie prawdziwie ekumeniczne tak być miało od Ducha św. opuszczone, ażeby dobrowolnie wyrzekło się władzy swéj na korzyść innéj; dogmat nieomylności papieża, w oczach nieprzyjaciół kościoła, podniósłby téż do dogmatu pretensye papiestwa do monarchii powszechnéj i pociągnąłby za sobą niechybnie zupełny rozbrat między katolicyzmem a społecznością nową; wyrażano wreszcie nadzieję, że na soborze „nie spotkamy się z plebiscytem zawartym w tak lub nie, na jaki ludowi niememu i oślepionemu głosować każą.“ A gdy na soborze przemogła tendencya przeciwna, ubolewał nad tém w „Tygodniu“ i pomieszczał tu głośne w swoim czasie listy soborowe, pisane wytworném i malowniczém piórem Władysława Kulczyckiego. Tych wystąpień nigdy mu nie zapomniała partya ultramontańska.<br>
{{tab}}Ultramontanom lubił przeciwstawić Kraszewski dawniejsze duchowieństwo. „Katolicyzm nasz — według niego — nigdy tym oślepłym niewolniczych form katolicyzmem nie był, jaki inne zupełnie stosunki wyrobiły na Zachodzie. Do takiego obcego nam ultrakatolicyzmu uciekli się, przetwarzając go na swój sposób, u nas wszyscy ludzie legalni. Jestto dziś więcéj polityczny przytułek, przylgły do religijnéj ściany, niż głębokie jakieś przekonanie“ <ref>„Hybrydy“ 67, str. 200.</ref>. „Wedle pojęć naszych starych, kapłaństwo było nadewszystko powołaniem miłosierdzia i miłości, władzą rozgrzeszającą i pocieszającą, szafarstwem balsamu dla Samarytanów tego świata... Ks. Otto de Bello pojmował je zupełnie inaczéj, jako straż księgi prawa, jako czuwanie nad tém, aby o niém nie zapominano, jako dzierżenie miecza i chłosty... Nie trafiło się nigdy, aby przy całéj swéj nauce i gorliwości ks. kanonik kogo nawrócił, ale wymieniano osoby, co surowością jego zrażone, odepchnięte, poszły się zrozpaczone błąkać na bezdroża. Nie był to zły człowiek, owszem litościwy i miłosierny, w spełnianiu obowiązków posuwający się do ofiar największych; lecz w tém, co czynił, nie było tego, czego żądał apostoł—miłości... Było-to chodzące prawo, nielitościwe, niedające się rozbroić, zimne i wszelkiemu uczuciu, słabości, zapomnieniu się nieprzyjazne. Nie niósł z sobą przebaczenia i pociechy, ale groźbę, postrach i wyroki żelazne“ <ref>„Ada“, 2-e wyd. I, 28.9.</ref>.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jtuk94inrnm15yxin8jgzesit3qcz7o
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/431
100
1083715
3148912
2022-08-10T18:43:57Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Wyrzucono w górę monetę, ażeby wybrać pistolety i los padł na broń margrabiego.<br>
{{tab}}Pozostawało więc tylko oznaczyć miejsca dla przeciwników i dać im znak.<br>
{{tab}}Odliczono trzydzieści kroków. Z nieba spływało blade światło. Nikt więc z {{Korekta|pojedykujących|pojedynkujących}} nie narażony był, ażeby mu słońce świeciło w oczy i tem przeszkadzało mu patrzeć.<br>
{{tab}}Zaprowadzono przeciwników na miejsce.<br>
{{tab}}Armand, stosownie do rady wicehrabiego de Mornay, bieglejszego odeń w sprawach pojedynkowych stanął tak, że tylko bok ciała wystawiał na pocisk kuli p.de Flammaroche, a trzymając pistolet wysoko i prosto, zasłaniał sobie w ten sposób część twarzy.<br>
{{tab}}Gdy już byli gotowi wszyscy, Jerzy de Bracy klasnął w ręce.<br>
{{tab}}— Raz! — zawołał.<br>
{{tab}}Armand i margrabia stali nieruchomo jakby dwa posągi.<br>
{{tab}}— Dwa! — zawołał sekundant.<br>
{{tab}}Flammaroche opuścił zwolna rękę uzbrojoną.<br>
{{tab}}Armand nie ruszył się.<br>
{{tab}}— Trzy! — ciągnął dalej Jerzy.<br>
{{tab}}— Ten człowiek uderzył mnie w twarz — wykrzyknął margrabia — a ja go teraz w głowę.<br>
{{tab}}I jednocześnie nacisnął cyngiel.<br>
{{tab}}Rozległ się strzał.<br>
{{tab}}Armand zachwiał się; myśleć możnaby że upadnie, a twarz zalała mu się krwią.<br>
{{tab}}Ale obtarł rękawem krew i poszedł naprzód.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
r8yoxl84dl9abqpdt08fabkzshynv0b
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/432
100
1083716
3148913
2022-08-10T18:45:31Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Minuta, jaka nastąpiła po strzale, była straszną, bo Armand chwiał się i dla tego posuwał się okropnie powoli.<br>
{{tab}}Nareszcie między nim a przeciwnikiem było już tylko dziesięć kroków.<br>
{{tab}}Wtedy zatrzymał się i dał ognia...<br>
{{tab}}Flammaroche runął, nawet nie westchnąwszy.<br>
{{tab}}— Czy zgodnie z przepisem, panowie — zapytał Armand słabym głosem.<br>
{{tab}}— Zgodnie! — zawołali równocześnie czterej sekundanci.<br>
{{tab}}Rzecz możnaby, iż młodzieniec czekał tylko na tą odpowiedź, bo usłyszawszy ją, wypuścił broń z ręki i padł bez przytomności.
{{---|60|przed=20px|po=20px}}<section begin="X" /><section end="X" />
{{c|XVI.|w=120%|po=12px}}
{{tab}}Rola walczących i sekundantów była już skończona.<br>
{{tab}}Teraz kolej następowała na lekarza.<br>
{{tab}}Doktór najprzód stwierdził natychmiastową śmierć pana de Flammaroche, kula zabiła go odrazu, przeszywszy serce.<br>
{{tab}}Armand żył, lecz ciężko był ranny.<br>
{{tab}}Kość czoła była nadwerężona bardzo poważnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, rana jego, mogła sprowadzić niebezpieczeństwo śmierci. Spodziewać się trzeba było raczej złego niż dobrego, lecz w każdym razie furtka pozostawała otwarta dla nadziei.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m41cgf936h1q6dmlckdv0ph4o7covcx
Dziecię nieszczęścia/Część druga/XV
0
1083717
3148914
2022-08-10T18:46:09Z
Wydarty
17971
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=425 to=432 tosection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
7g3tqzgn7lcbfdlmf092gejdmalyu98
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/23
100
1083718
3148915
2022-08-10T18:46:53Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" /><br><br><br><br></noinclude>{{c|w=300%|h=normal|ZARYSY SPOŁECZNE.|po=30px}}
<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
fio6i7tfdiwt18a1ld972rxn2vya2x6
Strona:PL Kraszewski - Wybór pism Tom IX.djvu/22
100
1083719
3148917
2022-08-10T18:49:27Z
Ankry
641
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Ankry" />{{Numeracja stron||WSTĘP.|XXI}}</noinclude>{{tab}}Z książkowych wydawnictw uwzględnić w tej książce mogłem zaledwie cząstkę „Wieczorów Wołyńskich“ (wydrukowanych roku 1859), oraz „Odczyty o cywilizacyi w Polsce“ ({{Korekta|r,|r.}} 1861).<br>
{{tab}}W każdym razie zdaje mi się, iż książka obecna może się nazwać prawie nowością w piśmiennictwie, jako złożona z rzeczy zamkniętych w dawnych wydawnictwach peryodycznych, do których zaglądają jedynie specyalni badacze. Stanowić ona może, mianowicie w drugiej swej połowie, zwierciadło usposobień i nastrojów zarówno w naszym kraju jak i w Europie, które Kraszewski tak delikatnie i wiernie umiał zawsze odczuwać i odtwarzać; przeniesie nas ona żywcem w czasy niezbyt chronologicznie odległe, a jednak pod wielu bardzo względami od obecnych różne. Niestrudzona praca znakomitego pisarza ukazuje się w niej naocznie.<br>
<br>
{{tab|40}}''31 maja 1891 r.''<br>
<br><br>
{{f|align=right|prawy=4em|'''Piotr Chmielowski.'''}}
<br><br>
{{---}}
<br><br><br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
sxn41rrj2xrpthddm4fb0tr22mc9ouc
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/45
100
1083720
3148928
2022-08-10T19:32:52Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>niejszego monarchy. Może to pana zajmie — mówił polityk z zapałem — i przypuszczam, że pana zainteresuję, przedstawiając mu mój ideał księcia. My, ludzie wiedzy, pracując w zamkniętym i cichym gabinecie, nie dążymy do życia czynu; dwa te rodzaje egzystencyi wykluczają się nawzajem, jest to rzecz dowiedziona. Ale filozof na tronie nie byłby też stosownym, chociaż potrzebnym jest gdzieś bardzo blizko, jako doradca w każdej ważnej chwili. Na księcia uważałbym za najodpowiedniejszego człowieka średniej inteligencyi, raczej żywego niż głębokiego, o przyjemnem obejściu, umiejącego podobać się i rozkazywać, przytem bystrego spostrzegacza, wesołego usposobienia, jednem słowem: sympatycznego. Od chwili, gdy pan wszedłeś, zwracam na ciebie uwagę, i oto mogę powiedzieć, że gdybym był Grunewaldczykiem, prosiłbym Boga o władcę podobnego do pana.<br>
{{tab}}Książę wybuchnął śmiechem.<br>
{{tab}}— Czyż doprawdy? Istotnie?<br>
{{tab}}Boederer śmiał się także z widocznem zadowoleniem.<br>
{{tab}}— Wiedziałem, że zadziwię pana — rzekł wesoło. — To nie są poglądy tłumu.<br>
{{tab}}— O, nie! Zapewniam pana.<br>
{{tab}}— A właściwie — poprawił się licencyat z powagą — to nie są ideały tłumu w dniu dzisiejszym; lecz wybije godzina, może niedaleka, kiedy zejdą i na ten poziom.<br>
{{tab}}— Wybaczy pan, że wątpię — rzekł uprzejmie Otton.<br>
{{tab}}— Skromność była i jest przymiotem godnym uwielbienia, zapewniam pana jednak, że mając do pomocy takiego doktora Gottholda np., byłbyś, podług mego zdania, zasadniczo przynajmniej, ideałem monarchy.<br>
{{tab}}Na podobnej rozmowie czas upływał szybko i przyjemnie dla księcia; na nieszczęście jednakże, uczony licencyat, który był także w drodze do Mittwalden, zbyt niewprawnym był jeżdźcem, aby jej dziś mógł dokończyć, przebywszy już połowę. Pozostał więc na noc w Backsteinie, a Otton, chcąc uwolnić się od własnych myśli, które najuciążliwszem były<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ddyskrk1yqz1qdatoct7en6v7lve4ca
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/46
100
1083721
3148930
2022-08-10T19:37:29Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>towarzystwem, przyłączył się do gromadki kupców, po większej części handlujących drzewem, którzy jechali także do stolicy i już od kilku godzin hałaśliwie pokrzepiali się w hotelowej sali. Byli to ludzie z różnych stron, poddani sąsiednich drobnych krajów, a to właśnie pożądanem było dla księcia: nie znali go osobiście, może i mniej o nim słyszeli.<br>
{{tab}}Noc już zapadła, kiedy wyruszyli w drogę. Kupcy byli podochoceni i bardzo hałaśliwi; śmieli się bezustannie, płatali sobie figle, śpiewali chórem albo pojedyńczo, zapominali o swym nowym towarzyszu i wyprzedzali go bez ceremonii, to znowu, przypomniawszy sobie, czekali na niego, żartowali, nawoływali. Lecz książę był zadowolony; mógł korzystać naprzemian z tej niezwykłej rozrywki, lub oddawać się samotności, słuchać ich niedorzecznego gadania, lub poważnej mowy lasów. Gwiaździste niebo, lekki powiew wiatru, jednostajny tętent kopyt po twardej drodze, wszystko to zlewało się w harmonijną całość z jego usposobieniem. Był więc w dobrym humorze i zupełnie spokojny, kiedy wjechali razem na szczyt wzgórza, panującego nad stolicą.<br>
{{tab}}W głębi leśnej doliny liczne światła miejskie tworzyły jakby błyszczące jeziorko, poprzecinane wyraźnie prostemi liniami ulic. Nieco z boku, na prawo, rezydencya księcia jaśniała, oświetlona jak fabryka.<br>
{{tab}}Jeden z kupców był Grunewaldczykiem, lecz nie znał swego władcy. Ten zatrzymał się, i spojrzawszy na dół, wyciągnął bat swój w kierunku tych świateł.<br>
{{tab}}— Oto pałac Jezabel! — zawołał grubym głosem, w którym brzmiało oburzenie i szyderstwo.<br>
{{tab}}— Jakto? Jak ją nazwałeś? — zapytali inni ze śmiechem.<br>
{{tab}}— Tak ją tu nazywamy, — odpowiedział kupiec — podług Pisma Świętego.<br>
{{tab}}Zaśmiał się grubo i zaintonował śpiewkę uliczną, którą towarzysze widocznie znali dobrze, bo natychmiast przyłączyli się do chóru. Jej książęca mość, najjaśniejsza Amelia<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
l5eog2ods7usuy38ncjdkvflpslym32
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/47
100
1083722
3148934
2022-08-10T19:42:04Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>Serafina, księżna Grunewaldu, była bohaterką, ballady, Gondremark jej bohaterem.<br>
{{tab}}Chór ten policzkiem hańby zabrzmiał w duszy księcia. Zatrzymał nagle konia i jak skamieniały stał na tem samem miejscu. Śpiewający bez niego zwolna zjeżdżali w dolinę.<br>
{{tab}}Nuta śpiewki, wesoła i szydercza razem, niedorzeczna i swobodna, długo i daleko płynęła w wilgotnem powietrzu, słowa oddawna stały się niezrozumiałe, a rytmiczne dźwięki, podnosząc się i opadając, dzwoniły w uszach księcia zniewagą.<br>
{{tab}}Spiął konia ostrogami, aby uciec od nich. Niedaleko na prawo oddzielała się boczna droga, wiodąca wprost do pałacu. Tu się skierował i przebiegał szybko cieniste i starannie utrzymane alee pięknego parku. Było to główne miejsce spacerowe dla mieszkańców stolicy, i w pogodne dni letnie dwór, arystokracya i wyższa burżuazya Mittwalden tu spotykały się i pozdrawiały. Lecz o tej porze park był pusty i samotny, ptaki tylko na gniazdach zaludniały go milczącą rzeszą; w gąszczu przebiegały trwożliwe zające; tu i owdzie wznosiła się biała statua, nieruchoma, z zastygłym gestem; tu i owdzie altanka lub fantastyczna świątynia odsyłały mu echo kroków jego konia.<br>
{{tab}}Po dziesięciu minutach takiej jazdy znalazł się w górnej części własnego ogrodu, połączonego z parkiem za pomocą mostu. Tu były dworskie stajnie. Na ratuszowej wieży zwolna wybiła dziesiąta, powtórzył ją natychmiast wielki zegar pałacowy, a za nim zegary miejskie w oddaleniu. W stajniach książęcych panowała cisza, przerywana jedynie kiedy niekiedy brzękiem łańcucha, albo niecierpliwem uderzeniem podkowy.<br>
{{tab}}Otton zsiadł z konia i wziął go za uzdę. Nagle przyszło mu na myśl dawno zapomniane opowiadanie o kradzieży owsa i dowcipnym masztalerzu, które przed laty jeszcze powtarzano sobie pośród pałacowych plotek. Nie zastanawiając się nad niem zbyt długo, przeprowadził konia przez<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a1ihwqemygmnz6qbpv5wtrfez1e71qr
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/48
100
1083723
3148948
2022-08-10T19:51:47Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>most i zapukał do okna oficyny siedm razy coraz ciszej. Pukając, nie mógł powstrzymać uśmiechu.<br>
{{tab}}Po chwili otworzyła się furtka przy bramie, i ukazała się w niej głowa ludzka. Przy blasku gwiazd można było poznać twarz stajennego.<br>
{{tab}}— Nic dziś — szepnął głos jakiś.<br>
{{tab}}— Latarni! — rozkazał książę.<br>
{{tab}}— Boże miłosierny!.. — zawołał człowiek. — Kto tam?<br>
{{tab}}— Ja, książę — odparł Otton. — Przynieś mi latarnię, zabierz konia i otwórz wejście do ogrodu.<br>
{{tab}}Człowiek pozostał jednak nieruchomy, milczący, z głową zawsze wysuniętą nazewnątrz furtki.<br>
{{tab}}— Jego Książęca Mość! — szepnął nakoniec. — Ale... dlaczego Wasza Książęca Mość w tak dziwny sposób zapukał do mego okna?<br>
{{tab}}— Przesąd — rzekł Otton. — Mówią w Grunewaldzie, że od tego tanieje owies.<br>
{{tab}}Człowiek wydał nagle krzyk podobny do łkania i uciekł.<br>
{{tab}}Kiedy ukazał się znowu, nawet przy blasku latarni wydawał się straszliwie bladym. {{Korekta|Ręcę|Ręce}} mu drżały, gdy brał cugle konia, i długo dzwonił kluczem, nim go wsunął w zamek.<br>
{{tab}}— Wasza Książęca Mość, — przemówił wreszcie — przez miłosierdzie Boskie...<br>
{{tab}}I umilkł przygnieciony ciężarem swej winy.<br>
{{tab}}— Przez miłosierdzie Boskie... i cóż dalej? — spytał Otton wesoło. — Przez miłosierdzie Boskie niechaj owies będzie tańszy? Słusznie mówisz. Dobranoc.<br>
{{tab}}I szybko wszedł do ogrodu, zostawiając stajennego w powtórnem przerażeniu.<br>
{{tab}}Z tej strony ogród stopniami tarasów obniżał się łagodnie do poziomu rzeki, aby po za nią wznosić się na nowo aż do stóp murów, uwieńczonych płaskimi dachami wśród śpiczastych wieżyczek. Nowożytna fasada pałacu z kolumnami, sala balowa, wielka biblioteka, prywatne pokoje książęce, cała część mieszkalna wreszcie obszernych tych<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1lcrw1cr85jnqtr6fhnb4b1zmerl9vx
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/49
100
1083724
3148956
2022-08-10T19:57:29Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>zabudowań zwróconą była ku miastu. Ta jaśniała potokiem świateł. Od strony ogrodu, wśród ciemności, rysowała się poważnie druga część gmachu, o wiele starsza, teraz ciemna i milcząca. W kilku oknach zaledwie, tu i owdzie, na różnych piętrach, błyszczały blade, spokojne światełka. W jednym rogu wysoka, kwadratowa wieża strzelała w niebo coraz węższemi piętrami, niby olbrzymi teleskop, a na niej zatknięty sztandar książęcy panował nad wszystkiem.<br>
{{tab}}Ogród tchnął wonią fijołków i chłodem, jasne ścieżki wyraźnie odznaczały się wśród trawników przy blasku gwiazd migotliwych, ciemne kontury klombów, drzew i krzewów fantastycznie rysowały się na tle nocy.<br>
{{tab}}Książę zbiegł szybko po szerokich schodach marmurowych, jakby chciał uciec przed własną swą myślą. Przed tym wrogiem jednakże niema na świecie schronienia. Dźwięk muzyki halowej uderzył go nagle: w pałacu tańczono. Były to oderwane, słabe tony w tem oddaleniu, lecz potrąciły drgającą w nim jeszcze strunę pamięci: w niejasnej melodyi słyszał piosnkę uliczną, szyderczą, wesołą, która powtarzała imię jego żony...<br>
{{tab}}I czarna noc rozpaczy spadła na książęcą duszę. Oto chwile powrotu: żona tańczy w otoczeniu... dworu... mąż płata figla lokajowi... a tymczasem poddani bawią się ich kosztem, układają o nich anegdoty.<br>
{{tab}}Takim człowiekiem, mężem, księciem panującym jest Otton!..<br>
{{tab}}I zaczął biedz znowu.<br>
{{tab}}O kilka stopni niżej zatrzymany został przez placówkę, — nieco dalej przez drugą, — na moście koło sadzawki po raz trzeci zaczepił go oficer, prowadzący patrol. Podobna czujność nieznaną była w Grunewaldzie, ale nie obudziła ciekawości księcia. Gniewała go jedynie.<br>
{{tab}}Odźwierny przy drzwiach prywatnych otworzył mu i cofnął się nagle z przestrachem na widok zmienionej<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mi36byxc5xm6heo1v8lcchlnjb95z3x
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/50
100
1083725
3148960
2022-08-10T20:02:27Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>twarzy swego pana. Otton wbiegł na schody, szybko minął korytarze i nakoniec szczęśliwie, nie spotkawszy nikogo, wpadł do swojej sypialni. W ciemności zdarł z siebie suknie i rzucił się na łóżko.<br>
{{tab}}Wesołe takty balowej muzyki dochodziły aż tutaj kiedy niekiedy, a skoczne tony w duszy nieszczęsnego księcia łączyły się z szyderczym chórem grubych głosów i melodyą ulicznej śpiewki.<br>
{{---|przed=20px|po=50px}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
45a3s6ysrrn8407fb3ybel3fshrs8yd
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/52
100
1083726
3148963
2022-08-10T20:09:28Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>{{c|ROZDZIAŁ I.|w=120%|przed=30px|po=10px}}
{{c|'''Co zaszło w bibliotece.'''|w=120%}}
{{tab}}Nazajutrz z rana, o trzy kwadranse na szóstą, doktor Gotthold siedział już przy swojem biurku w bibliotece.<br>
{{tab}}Przy nim stała niewielka filiżanka czarnej kawy, a uczony, przeglądając z uwagą wczorajszą swą pracę, kiedy niekiedy podnosił wzrok w górę i błądził nim w zadumie po freskach sufitu, białych posągach, ustawionych wkoło na wielkich szafach, i długich szeregach książek w różnobarwnej oprawie. Był to człowiek, mający lat koło czterdziestu, jasny blondyn, o rysach twarzy delikatnych, trochę zmęczonych i błyszczących oczach, chociaż nieco przygasłych. Na rozbawionym dworze prowadził życie proste i spokojne; kładł się wcześnie, wstawał rano i kochał dwie rzeczy: naukę i reńskie wino.<br>
{{tab}}Pomiędzy nim a księciem istniała z lat dawnych przyjaźń stara i szczera, lecz tak mało znana i tak nie zwracająca na siebie uwagi, że nie mówiły o niej nawet plotki dworskie. Przyjaciele widywali się niezmiernie rzadko, ale za każdym razem podejmowali bez trudu wątek przerwanych zwierzeń i wymiany myśli. Gotthold, czysty i wierny<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7x77qgq4gdvllxe7050kdd1t3ra7vgy
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/53
100
1083727
3148967
2022-08-10T20:15:50Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>kapłan wiedzy, raz tylko w życiu zazdrościł książęcemu swemu kuzynowi: było to w dniu jego małżeństwa. Tronu i władzy nie zazdrościł mu nigdy.<br>
{{tab}}Czytanie nie należało na grunewaldzkim dworze do wybranych i ulubionych przyjemności, to też piękna, słoneczna sala, pełna książek, cennych rzeźb i dzieł sztuki, była w rzeczywistości prywatnym gabinetem pracy uczonego doktora.<br>
{{tab}}Tej środy jednak zaledwie rozpoczął zwykłe zajęcie, zasiadłszy przy biurku, drzwi otworzyły się niespodziewanie, i książę Otton wszedł do biblioteki. Gotthold skierował na niego spojrzenie, zdziwione nieco, i śledził uważnie zbliżającą się postać, którą każde okno oblewało kolejno ciepłym potokiem światła. Otton wyglądał dzisiaj tak wesoło, szedł tak swobodnie, strojny, ogolony, ufryzowany, modny, elegancki, że w sercu pracowitego pustelnika odezwał się przeciw niemu głos niechęci.<br>
{{tab}}— Dzień dobry, Gottholdzie — uprzejmie rzekł książę, siadając na blizkiem krześle.<br>
{{tab}}— Dzień dobry ci, Ottonie. Wcześnie dzisiaj wstałeś. Przypadkiem, czy zamierzasz rozpocząć reformę?<br>
{{tab}}— Czas byłby, zdaje mi się — odpowiedział książę.<br>
{{tab}}— Zdaje ci się — powtórzył z ironią uczony. — Mnie nigdy się nie zdaje, nie mam złudzeń; na kaznodzieję jestem za sceptyczny, a w dobre postanowienia wierzyłem, będąc młodszym. Piękne to barwy, które tworzą jasną tęczę nadziei, ale ja nie widziałem ich już dawno.<br>
{{tab}}— W gruncie rzeczy — rzekł Otton — nie mogę się nazwać monarchą popularnym?<br>
{{tab}}Mówił to w zamyśleniu, jak gdyby do siebie, lecz akcent pytający nadawał odmienne znaczenie tym wyrazom.<br>
{{tab}}— Popularnym? Hm, nad tem możnaby pomyśleć, rozgatunkować, że tak powiem, to pojęcie — zaczął uczony, opierając się na swojem krześle i uważnie łącząc z sobą końce palców. — Popularność bywa bardzo rozmaitą; jest np.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jyt5g22um58pd80sgwj5wq4szmguhqu
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/54
100
1083728
3148971
2022-08-10T20:25:31Z
Piotr433
11344
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Piotr433" /></noinclude>popularność uczonego... rzecz zupełnie nieosobista, urojona, znikoma, jak samo widziadło. Jest popularność polityczna... bardzo, bardzo różna; wartość — względna. Jest dalej taki gatunek, jak twoja, najbardziej osobowa ze wszystkich: kobiety cię kochają, a służba ubóstwia. Przywiązać się do ciebie jest rzeczą tak naturalną i konieczną, jak pieścić psa. Gdybyś był tylko skromnym traczem leśnym, byłbyś najpopularniejszym mieszkańcem Grunewaldu; jako książę... ba! chybiłeś w wyborze powołania. Lepiej zresztą może, iż sam to uznajesz.<br>
{{tab}}— Może lepiej? — powtórzył Otton.<br>
{{tab}}— Zapewne; nie chcę twierdzić dogmatycznie.<br>
{{tab}}— Zapewne lepiej, rozsądniej, uczciwiej.<br>
{{tab}}— Zamierzasz być rozsądnym? — spytał, śmiejąc się, uczony.<br>
{{tab}}Otton przysunął krzesło, i oparłszy łokcie na biurku, spojrzał prosto w oczy swemu kuzynowi.<br>
{{tab}}— Jasno i krótko: czy to nie po męsku? — zapytał.<br>
{{tab}}Gottbold zawahał się na jedną sekundę.<br>
{{tab}}— Nie — odparł; — jeśli mam powiedzieć prawdę, to nie po męsku.<br>
{{tab}}Roześmiał się głośno i dodał, zacierając ręce:<br>
{{tab}}— Nie wyobrażam sobie, żebyś chciał pozować na męskość. Brak pozy to właśnie jeden z tych rysów w tobie, które jestem gotów uwielbiać. Imię cnoty wywiera na każdego z nas pewien urok, i dlatego pragnęlibyśmy przyznać sobie wszystkie, bez względu nawet na to, czy je z sobą pogodzić można. Każdy z nas gotów wierzyć jednocześnie, że jest zuchwały i pełen rozsądku, dumny ze swojej dumy i po chrześcijańsku pokorny, — eh, któżby to wyliczył. Ale z tobą co innego. Ty się nie dostrajasz do niczego, jesteś zawsze poprostu sobą, i to mi rozkosz sprawia. Zawsze mówię: niema na świecie człowieka tak obojętnego na wrażenie, jakie sprawia, jak książę Otton. Nigdy żadnej pozy!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
295wwoq9o23bg85eco8g2pibrq53x71
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1295
100
1083729
3148993
2022-08-10T21:03:12Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>zwyczajnéj i ubłogosławienia, to znowu oko błyskało, warga się trzęsła, i zdawał się przebranym w suknię nie swoją, szatanem, znajdującym pociechę w utrapieniu ludzi. Mięszały się też może i w téj zgniecionéj duszy różne uczucia, a przy chęci popisania się ze szlachetnością, grała zazdrość szczęścia i pragnienie rzucenia weń kropli jadu. Lepiéj to jeszcze okazały następne wyrazy kapitana, który odetchnąwszy mówił dalej:<br>
{{tab}}— Przynoszę tu także niewiele warte błogosławieństwo moje dla szanownéj pary gołębi. Wiem dobrze o tein, że ono wcale niewielkiéj jest wartości, ale nadanie mu jéj nie odemnie zależy.... Czem chata bogata tém rada. Uczynię tu tylko uwagę, że zkądkolwiek pochodzi błogosławieństwo, zawsze to dobra rzecz: w puszczach Ameryki na zgniłych pniach drzew, kwitną cudowne Orchidee.... otóż i na zgniłym kapitanie może piękne urosnąć błogosławieństwo.... hę? niezłe porównanie? prawda?<br>
{{tab}}Serjo panie Feliksie, — dodał przybierając minę rozczuloną, — ująłeś mnie waćpan swém<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
affd85musli32nmhulcytfqjy6o4zww
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1296
100
1083730
3148995
2022-08-10T21:03:51Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>postępowaniem i możesz wcale się nieobawiać na przyszłość, i ty także szlachetna dziewico, która spuszczasz oczy, i ty godny młodzieńcze, który kręcisz nosem. Pluta dla was nie ma żądła i jadu, ani mieć może! Wyjął mu je pan Feliks uczciwem swém obejściem się z tą nieszczęśliwą istotą, która jakkolwiek djabła warta, ma jeszcze jakąś cząstkę niezgangrenowaną...<br>
{{tab}}— Co za szkoda, — po chwili znów dorzucił kapitan, zasiadając bez ceremonji na krzesełku i ocierając pot z czoła, — że tu w tém schronieniu niewinności, nic pewnie prócz wody do umywania i wódki kolońskiéj nie znajdę dla pokrzepienia się, a nie odmówiłbym. Ba! trzeba się umieć stosować do okoliczności<br>
{{tab}}— Widzę, — dodał po chwili podrażniony nieco milczeniem upartém przytomnych, — że mimo moich usposobień pokojowych, państwo zawsze koso na mnie patrzycie i radzibyście się mnie pozbyć co prędzéj.... ale ja nie odejdę, póki posłannictwa z którém przybyłem nie spełnię. Choćbyście mnie jak owego śpie-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ja0rt75eom5nywtl65exrgdit4k2qng
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1297
100
1083731
3148996
2022-08-10T21:04:53Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>waka w chórze Kapucynów, który umyślnie fałszywie nuci, aby muzyka nie była zbyt harmonijną, i zowie się ''turbator chori'', jak najgorzéj przyjąć mieli, ja swoje zrobię, — ja swoje zrobię.<br>
{{tab}}Obrócił się do Mani.<br>
{{tab}}— Z położenia waszego, szanowne gołębię, domyślam się, zgaduję, a trochę i podsłuchałem, bom dosyć długo do drzwi stukał napróżno, że — płomień czystéj, zobopólnéj miłości dwojga niewinnych istot, ma zostać uwieńczony. Jest to wyrażenie niewłaściwe, wiem o tém, bo na płomień trudno jest włożyć wieniec, któryby się zaraz w popiół i węgiel nie obrócił, ale zkądże wziąć inną formę, kiedy tę wiekowy zwyczaj uświęcił? I jest w niéj filozofja mimowolna, bo najczęściéj to co się zdaje wieńcem, staje się węglem i sadzą.... Nie przy mawiając! nie przymawiając! Wiedząc tedy o małżeństwie, błogosławieństwie i niebezpieczeństwie wszelkich tajemnic, przychodzę tu namawiać pana Feliksa, abyśmy unikając dla téj pary w przyszłości niespodzianek, jakie im grożą w listach bezimiennych, pod-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
l288g5i4kvevdqit1r8km3mj7kakxu0
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1298
100
1083732
3148997
2022-08-10T21:05:32Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>szeptach i plotkach — szczerze i otwarcie objawili, co się tyczy przeszłości panny Jordanów néj.<br>
{{tab}}Narębski był w takim nastroju ducha, że się ani mógł gniewać, ani rozumiał nawet dobrze, czy Pluta istotnie przyszedł tu przyjacielsko się wywnętrzać, czy z nich sobie żartować. Z człowiekiem tym zresztą trudno było od razu trafić do końca. Teoś milczał. Mania przestraszona tuliła się za niego.<br>
{{tab}}— Nie posądzajcie bliźniego o złe intencje, — mówił kapitan, — w téj chwili bronię się od nich jak mogę, staczam zwycięzką walkę z własną naturą. Trochę impetycznie tu wpadłem i trochę dziwną robię propozycją, ale wierzcie mi, staremu, wypróbowanemu wydze, że tak będzie lepiéj, choć może niezbyt przyjemnie. Karty na stół, grajmy na odkryte.... Nie bój się Narębski, ja ci krzywdy nie zrobię, jakem zły to wściekły, ale jak dobry to jak baranek, jak ciele. Prędzejbym skłamał niż ci szkodę wyrządził, przykrość muszę, ale to będzie zbawienna pigułka! Słowo honoru!<br>
{{tab}}Nie można było wiedzieć do czego to<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
p5jrzfebpa9yfqdq8nep2o0fiwkw2a2
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1299
100
1083733
3148999
2022-08-10T21:06:20Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>wszystko zmierzało. Kapitan widocznie bawił się niepewnością, w jakiéj trzymał słuchaczów.<br>
{{tab}}— Narębski, — dodał, — spuść się na mnie! będziesz mi poczekawszy dziękował! A ty, szanowna panienko, — rzekł zwracając się do Mani, — słuchaj i wierz mi. Nazywałaś dotąd ojcem pana Feliksa, nie wiedząc, że do tego większe w istocie niż sądziłaś, masz prawo. Przed dzisiejszém swém ożenieniem, pan Narębski kochał matkę twoją, tajemnym był z nią połączony ślubem.... jesteś jego córką.<br>
{{tab}}— Ja! — zawołała Mania rzucając się ku niemu, — a! czułam to!<br>
{{tab}}Narębski nie miał siły rzec słowa, drżał aby kapitan w oczach dziecka nie splamił matki, i wejrzeniem pełném błagania i przestrachu mierzył kapitana, tuląc swe dziecko do piersi..<br>
{{tab}}— Ażebyś była uzbrojoną przeciw wszystkiemu co cię spotkać może, moja panno, — mówił daléj Pluta, — potrzeba ci wiedzieć także, iż matka twa, rozwiedziona, późniéj drugi raz poszła za mąż.... i żyje dotąd....<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4qojlfd1gxyaoigazeypew4wsiiud0x
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1300
100
1083734
3149001
2022-08-10T21:07:02Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Mania porwała się z krzykiem z objęć ojca, wołając:<br>
{{tab}}— Ojcze drogi! jestli to prawda? żyje matka moja? gdzież ona jest? Ja mam ojca, ja mam matkę! Ach! prawdaż to? prawda? mów ty, powiedz mi wszystko.<br>
{{tab}}Narębski nie mógł zrazu nic wyrzec, tak był wzruszony, ale zebrawszy się na męztwo, odezwał wreszcie:<br>
{{tab}}— Tak jest, ona żyje — ale ty, ani ja widzieć jéj nie możemy....<br>
{{tab}}Teoś w niemém osłupieniu patrzał na tę scenę, tém dziwniejszą, że kapitan grał w niéj tak niewłaściwą rolę, dotąd jeszcze wielce dwuznaczną.<br>
{{tab}}Mania, twarz rękami zakrywała.<br>
{{tab}}— Nie żałuj pani tego bardzo, — przerwał Pluta, — iż widzieć nie możesz matki. Mamy to z doświadczenia, iż to czego nie znamy, wyobrażamy sobie w barwach świetnych i ułudnych, — a może twojemu sercu dziecięcia, nie odpowiedziałaby rzeczywistość? Matki swéj, jak słusznie mówi Narębski, znać nie możesz, ale za to mogę ci dać babkę rodzoną,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n33q9lfof4zt4fyt6h53gohyrhxidum
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1301
100
1083735
3149002
2022-08-10T21:07:36Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>pod wielkim sekretem, — rzekł krzywiąc się szydersko Pluta, — nie jest ona także bardzo idealną, ale zawsze to będzie jakaś krewna. Dla osoby pozbawionéj familji, lepszy rydz niż nic, lepsza nadpsuta babunia niż sieroctwo. Los, który często ludziom figle płata, wpędził waćpannę właśnie do domu, w którym żyje staruszka, o któréj mowa. Matką twéj matki jest, niestety! stara Byczkowa, podobno na nieszczęście warjatka.<br>
{{tab}}Narębski się nachmurzył.<br>
{{tab}}— No! no! to darmo, co prawda to nie grzech, tak to ono jest, — zawołał kapitan — mówię wszystko, bo jestem tego zdania, choć całe życie posługiwałem się łgarstwem, że gdy nie ma gwałtownéj potrzeby kłamać, lepiéj jest zawsze mówić prawdę.... Mógłbym jeszcze waćpannie dać dwóch wujaszków rodzonych, ale jeden wcale nie ciekawy, choć mój przyjaciel osobisty, a drugi buty szyje, i z tego względu że waćpanna w trzewikach chodzisz, na niewieleby się jéj przydał. Człowiek zacny zresztą, ale nie w moim guście. Mało kto o tém wie, co ja tu odkrywam wspaniałomyśl-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pbvv7cx8woeytoifrmscx4xfszvtycb
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1302
100
1083736
3149003
2022-08-10T21:08:30Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>nie, nie trzeba tego wygadywać, bo mogłoby matce waćpanny być nieprzyjemném, ale trzeba żebyś wiedziała, że po ojcu z wielkiéj parentelli pochodząc, po matce nie wielką masz nadzieję spokrewnienia z domem Sabaudzkim.<br>
{{tab}}Tu Pluta odetchnął, wargi mu drżały szyderstwem.<br>
{{tab}}— Że nie kłamię, — dodał, — ręczy za to najlepiéj, że nie mam w tém żadnego interessu.<br>
{{tab}}— Więc pan Byczek jest bratem mojéj matki? — przerwała Mania.<br>
{{tab}}— Ale o tém nie wie wcale podobno, — rzekł Pluta, — i mówić mu tego nie ma potrzeby. Jest jéj bratem przyrodnym, bo pani Byczkowa parę razy była zamężna. Powiadam to waćpannie dla jéj wiadomości, ale głosić nie życzę. Ślady tych pokrewieństw pozacierane i umyślnie i przypadkiem, mało ktoby tego mógł dojść i na niewiele się to przyda, bo spadku się nie spodziewać. Otóż jest com chciał powiedzieć, — rzekł wstając, — nastraszyć trochę poczciwego Narębskiego i przekonać go dowodnie, że kapitan Pluta jest jego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2vdsj19lw0x5h2zjz48d00mdx7uwr6y
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1303
100
1083737
3149004
2022-08-10T21:09:14Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>szczerym przyjacielem! Ha? widzicie nie tak straszny djabeł jak go malują? Ponieważ zaś inne pilne sprawy powołują mnie ztąd, z żalem wielkim ciche to ustronie opuścić muszę i mam honor zostawać waszym sługą i podnóżkiem. ''Adio!'' upadam do nóg!!<br>
{{tab}}Wychodząc przymrużył jedno oko, posłał od ust pocałunek Narębskiemu i na dłoni lewéj prawą ręką zrobił ruch jakby pieniądze liczył.... poczem szybko nałożył kapelusz i zniknął.<br>
{{tab}}Jeszcze się wszyscy po téj scenie, w któréj Pluta odegrał rolę Deus ex machina nie opamiętali, a Mania drżąca i przestraszona płakała, gdy już drzwi się za nim zatrzasły i ten epizod zdawał się jakby przykrą snu zmorą.<br>
{{tab}}Nastąpiła chwila przykrego, długiego milczenia, Narębski chodził po pokoju zadumany, a Teoś starał się utulić Manię, która pytać nie śmiała, choć wargi jéj drżały, wstrzymując naciskające się na nie wyrazy.<br>
{{tab}}— Nie wiem, — odezwał się w końcu Narębski, siadając znużony i zesłabły, — po co tu wszedł ten człowiek, dla czego wygadał<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ft8g2kh743xikfu5g4seqdu0kdrcnv6
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1304
100
1083738
3149006
2022-08-10T21:10:09Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>tyle i rozerwał nam jedną z chwil życia najuroczystszych, fałszywą nutą ironji i szyderstwa. Ale stało się, do mnie należy reszta.... kochana Maniu, winienem tobie i Teosiowi prawdę szczerą.... Tak! ty jesteś dzieckiem mojém, dziecięciem kobiety, którą pierwszy raz i najgoręcéj ukochałem w życiu, od któréj mnie surowa wola matki méj oddzieliła gwałtownie... Tak jest, matka twoja żyje, ale przecierpiała wiele i mnie i ciebie się zaparła, tyś sierota, jam dla niéj obcym i nienawistnym człowiekiem.... więcéj nie pytaj mnie o nią. Świat o tém nie wie i wiedzieć nie powinien, nie dla mnie, Maniu, ale dla niéj.... Dziś miłość moja cała przeniosła się na ciebie, dziecię kochane.... choć przyznać się me mogłem do niéj i do imienia ojca. Było to strapieniem i męczarnią całego mojego życia, dziś mi lżéj, gdy cię nic tając do serca przycisnąć mogę... Wyście oboje dziećmi mojemi.... Teosiu!.... bądź jéj opiekunem, bądź jéj mężem, bratem... wszystkiém, gdy mnie wam zabraknie. Nad ciebie nie ma ona nikogo.<br>
{{tab}}— A teraz, — dodał wzdychając, — rzuć-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2roachud5tltl61dlu4jei69b82ziyt
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1305
100
1083739
3149007
2022-08-10T21:11:11Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>my ten smutny przedmiot, mówmy o tem, czego najgoręcéj pragnę.... kiedy się pobierzecie? chciałbym by to nastąpiło jak najprędzéj, nie rozumiem i nie widzę przeszkód... W święcie form i przyzwoitości, jest wiele do spełnienia nim się do ołtarza przystąpi.... ale wy, szczęściem nie należąc do niego, nie macie nic coby wam do niego tamowało drogę.... Jutro zaraz potrzeba rozpocząć starania.<br>
{{tab}}— Ojcze mój! ojcze! ale czyż choć błogosławieństwa mieć nie będę od matki? czyż choć raz, choć ten raz jeden ją nie zobaczę?.... zawołała Mania rzucając się na szyję Narębskiemu.<br>
{{tab}}— Dziecko moje, — wy bąknął pan Feliks wzruszony, — nie żądaj tego, aby ci serce, jak moje, krwią nie zaszło.... nie mów, nie proś.... to niepodobieństwo.... Módl się za nią jak gdyby umarła, i myśl że nie masz matki.<br>
{{tab}}— Ale to nie może być! to być nie może! ty się mylisz ojcze.... Tyś bolał, cierpiał i może niesprawiedliwym jesteś dla niéj.... A! pozwól mi raz.... tylko raz uścisnąć jéj kolana<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2cn2lqwm14xybagn3c1z66diaz56y89
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1306
100
1083740
3149010
2022-08-10T21:12:26Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>i prosić ją o błogosławieństwo.... raz ją tylko zobaczyć.<br>
{{tab}}— Aby cię odepchnęła? — gorzko rzekł Narębski, — nie! nie, nie myśl o tém... a zresztą, zostaw to mnie! zobaczymy... Nie jestem dla niéj niesprawiedliwym.... przebaczam jéj wszystko.... ale nie spodziewam się nic dobrego. — Teoś niech od jutra rozpocznie starania, radbym was widziéć połączonemi co najprędzéj, wielkie brzemię spadnie mi z piersi....<br>
{{tab}}— Ale drogi panie, ja sam pragnę {{korekta|pzyspieszyć|przyspieszyć}}, — przerwał Muszyński, — cóż, kiedy nie mam ani zajęcia, ani kątka gdziebym mój skarb umieścił....<br>
{{tab}}— A cóż ci przeszkadza szukać zajęcia późniéj, i co trudnego znaleźć ów kątek? Potrzebaż i wam do waszego szczęścia złoconych ramek koniecznie, mieszkania, przyborów, ozdób, drobnostek, w które my naszą biedę stroimy?<br>
{{tab}}— Ale nie, nam nic, nic nie trzeba! — zawołała Mania.<br>
{{tab}}— O! zmiłujcież się, nie upokarzajcie mnie! począł Muszyński, — ale ja muszę moją dro-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gtxvlpxbz30ywl3fweggeplxdkvhrbz
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1307
100
1083741
3149011
2022-08-10T21:13:06Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>gą otulić, osłonić, upieścić choć trochę i w ciepłém i w ładném posadzić gniazdeczku; a pierwszy wspólnego chicha kawałek przynieść jéj własną zdobyty pracą.... Dziś, a! ja jeszcze nic nie mam.... ja nie mogę żyć jałmużną, to mi zadławi szczęście moje!<br>
{{tab}}— Dziwak nudny! — zawołał Narębski, — doprawdy, chce mi się gniewać! Mania ma przecie coś swego, ona z rozkoszą podzieli tę odrobinę z tobą, nim ty swój trud z nią rozłamiesz.<br>
{{tab}}— A! wszystko! wszystko, mój ojcze! — podając obie ręce Teosiowi odezwała się Mania.<br>
{{tab}}Muszyński cierpiał widocznie, ale w milczeniu musiał się już zgodzić na wszystko.<br>
{{tab}}Pan Feliks uspokojony zamyślał odejść wreszcie, bał się by znowu Teoś jakiego nie znalazł zarzutu, ale żal mu było porzucić tak Manię, rozstać się z Muszyńskim, i powrócić samemu do swojego świata chłodnego, aby być pojonym narzekaniami bez końca.<br>
{{tab}}— Ot wiesz co? — rzeki biorąc za kapelusz, — jedź Maniu do nas?.... powiemy im<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qywv0h3elnnbwtl7zabvejbouckd250
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1308
100
1083742
3149012
2022-08-10T21:13:59Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>uroczyście, że za mąż wychodzisz.... będę dłużéj z tobą; a Teoś może tymczasem....<br>
{{tab}}— O! ja lecę myśleć choćby o trochę szerszém dla nas mieszkaniu, — przerwał Muszyński, nie chcąc się przyznać, że do Narębskich wcale mu nie było spieszno.<br>
{{tab}}Feliks też go nie namawiał. Mania podała mu rączkę i szeptem cichym pożegnali się oboje. Teoś ledwie wierzył oczom i uszom, potrzebując przypominać sobie, że ta, którą tak ukochał, już była jego narzeczoną.<br>
{{tab}}— Czekaj, — rzekł żywo w chwili gdy się rozchodzić mieli, — chwilę jeszcze Maniu droga, tak rozstać się nam nie godzi. Jest zwyczajem, aby narzeczonych, jak połączonych już przed Bogiem, widomy węzeł łączył, aby im przypominał że należą już do siebie... Oto jest, — dodał zdejmując z palca pierścionek, — uboga, srebrna, wytarta przy poczciwéj pracy, obrączka ślubna matki mojéj, jedyna po niéj spuścizna, najdroższa pamiątka po istocie tak świętéj, tak dobréj jak ty.... Od dziś niech należy do ciebie, oddaję ci ją, najdroższy skarb, jako znak, żem ci wiarę i miłość po-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9cksglhxl7s8m24p5i201o11yscgzxr
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1309
100
1083743
3149014
2022-08-10T21:14:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>przysiągł na zawsze. Nie wstydzę się, że ten dar tak jest ubogi.... jabym go nie oddał za krocie. Niech z sobą niesie do ciebie ten spokój, wiarę w Opatrzność i miłość, którą matka moja droga zachowała do śmierci dla ludzi, choć świat jéj nie odpłacił niczém... niech nas połączy na zawsze....<br>
{{tab}}I łzy rzuciły mu się z oczów, a Mania przyjmując ten dar biedny, rozpłakała się także, niosąc go do ust z poszanowaniem.<br>
{{tab}}— A! drogi mój, — rzekła, — będę się starać abym go była godną.... ale cóż ja ci dam w zamian? ja nie mam innego nad ten pierścionka.... który mi ojciec dał kiedyś na imieniny.... Pozwolisz ojcze? nieprawdaż?<br>
{{tab}}— Nie, — rzekł Narębski, zdejmując z palca złoty cieniuchny pierścionek, — oddaj mu ten od siebie, jest to także pamiątka, któréj się zrzekam dla was.... Przeszłość zamknięta na zawsze.... niech lepsze zejdzie nam słońce.<br>
{{tab}}Jeszcze raz żywy, milczący uścisk połączył ich dłonie. Zeszli razem, a p. Feliks pociągnął smutny za niemi, ale w duszy spokojny. Znalazłszy, przejeżdżającego dorożkarza siedli za-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
11mriiz7fajm47i98tupz1oxgq5lhb3
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1310
100
1083744
3149017
2022-08-10T21:15:57Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>raz, a Muszyński poszedł zwolna upojony swém szczęściem, i mamyż dodać? walcząc z sobą by się nie uląc przyszłości. Mania tak mu była drogą, tak wiele dla niéj pragnął! A przed nim stał ten mur czarny nieodgadnionego jutra, którego sercem i przeczuciem nawet przebić nie było podobna.... W naturze jego było, więcéj się trapić niem, niż dzisiejszém cieszyć weselem.<br>
{{tab}}Narębski tymczasem wziął Manię do domu, myśląc też trochę jak tam zostanie przyjęty, i jak żona i córka powitają dawną wychowankę, teraz zwłaszcza, gdy im miał zwiastować, że o losie jéj postanowił, jakby na przekór Elwirze, która swojego napróżno dotąd szukała.<br>
{{tab}}Na dworze mrok padać zaczynał, ale jeszcze nie zupełnie było ściemniało, zdziwił się nie — pomału Narębski, widząc okna swego salonu rzęsisto oświecone, gdyż od czasu jak Adolf im uciekł, panie zwykle siadywały samotne i nikogo prawie nie przyjmowały.<br>
{{tab}}Elwira mówiła, że się potrzebowała wypłakać, a służąca jéj szeptała, że się chciała wyzłościć. Jedno nie sprzeciwia się wszakże dru-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8pmoqtqqcj7lru1lgtkvsizsklnu0zq
3149018
3149017
2022-08-10T21:16:15Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>raz, a Muszyński poszedł zwolna upojony swém szczęściem, i mamyż dodać? walcząc z sobą by się nie uląc przyszłości. Mania tak mu była drogą, tak wiele dla niéj pragnął! A przed nim stał ten mur czarny nieodgadnionego jutra, którego sercem i przeczuciem nawet przebić nie było podobna.... W naturze jego było, więcéj się trapić niem, niż dzisiejszém cieszyć weselem.<br>
{{tab}}Narębski tymczasem wziął Manię do domu, myśląc też trochę jak tam zostanie przyjęty, i jak żona i córka powitają dawną wychowankę, teraz zwłaszcza, gdy im miał zwiastować, że o losie jéj postanowił, jakby na przekór Elwirze, która swojego napróżno dotąd szukała.<br>
{{tab}}Na dworze mrok padać zaczynał, ale jeszcze nie zupełnie było ściemniało, zdziwił się niepomału Narębski, widząc okna swego salonu rzęsisto oświecone, gdyż od czasu jak Adolf im uciekł, panie zwykle siadywały samotne i nikogo prawie nie przyjmowały.<br>
{{tab}}Elwira mówiła, że się potrzebowała wypłakać, a służąca jéj szeptała, że się chciała wyzłościć. Jedno nie sprzeciwia się wszakże dru-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qyinguwm475a6p313ts5swmdeysz0xc
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1311
100
1083745
3149019
2022-08-10T21:17:09Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>giemu, gdyż piękna panna zwykle z gniewu zalewała się łzami i w tym tylko jednym przypadku nu płacz się jéj zbierało.<br>
{{tab}}— A! a jeżeli kogo tam zastaniemy? — zawołała Mania, — pozwól mi, kochany ojcze, pójść sobie w kątek i poczekać dopóki goście nie odjadą.... Nie mogłabym doprawdy pokazać się teraz obcym ludziom, oczy mam zapłakane i usta mi się trzęsą... wciąż jeszcze ze szczęścia i wzruszenia płaczę.<br>
{{tab}}— O! o! nikt nie postrzeże tego, — rzekł Narębski, — ręczę ci, że to być musi jakaś tylko tych pań fantazja, bo pewnie nie ma nikogo.<br>
{{tab}}Ale podszedłszy aż pod drzwi salonu, gdzie się żaden ze sług nie znalazł, Narębski usłyszał z podziwieniem śmiechy wewnątrz bardzo wesołe. Głosu jednak rozmawiających poznać nie było można.<br>
{{tab}}— To chyba szanowna Cypcunia! — rzekł do Mani, — wchodźmy.<br>
{{tab}}Nie chcąc się sprzeciwiać, biedny Kopciuszek wszedł posłuszny i stanął zmięszany, postrzegłszy w rzęsisto oświeconym salonie pa-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6vp7vytruordxol47l5763hakakvbjj
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1312
100
1083746
3149020
2022-08-10T21:17:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>na barona, poufale przy Elwirze rozrzuconego na kanapie. Innego wyrazu użyć trudno, gdyż ręce jego i nogi jak najszerzéj rozprzestrzenione, czyniły go podobnym do tłustego pająka.<br>
{{tab}}Narębski zdziwił się niemniéj i przystanął, a baron, który nie miał dobrego wzroku, choć szkiełkiem był uzbrojony, posłyszawszy wchodzących, nachylił się aby ich rozpoznać.<br>
{{tab}}Wnętrze salonu pani Samueli przedstawiło obrazek rodzajowy wcale zajmujący. Ona sama naprzód w czarnéj sukni siedząca w fotelu przy stole, na którym leżał świeżo widać zrzucony kapelusz, — znękana, odpoczywająca, wzruszona jeszcze przejażdżką i przechadzką, wśród któréj udało się jéj pochwycić barona, z lokami w tył odrzuconemi i przymrużonemu oczyma, zamyślona głęboko.<br>
{{tab}}Naprzeciw panna Elwira wesoła, roztrzpiotana, różowa, śmiejąca się i widocznie usiłująca rozbudzić starego Satyra, któremu już oczy się świeciły na ten wdzięk młodości rozkwitłéj, zjakim się popisywała przed nim zalotna dziewczyna. Oboje siedzieli na kanapie, a ba-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9dwq8kjgeae9ip0srxr8jb4zx0v7xb5
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1313
100
1083747
3149022
2022-08-10T21:18:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>ron był niezmiernie rozochocony, rozdowcipowany, wymłodzony i zdawał się tak Elwirą zajęty, jak gdyby od pół roku przynajmniéj miłość w nim grała na temat jéj oczów symfonją odrodzenia.<br>
{{tab}}Matka, pod pozorem znużenia i osłabienia, nie przeszkadzała wcale rozrywce córki, która potrzebowała przecie czémś i kimś się zabawić. Znajdowała zresztą, że gdyby nawet baron chciał serjo zająć się Elwirą, — nicby przeciwko temu miéć nie można.<br>
{{tab}}Najbardziéj zdziwiony był Narębski, któremu na myśl nie przyszło, żeby go tu mógł zastać, a najkwaśniejsza stała się Elwira, bo jéj przeszkodzono w chwili stanowczéj, gdy kilką jeszcze pociskami spodziewała się barona u stóp swoich położyć.... Trafiło ci się może, szanowny czytelniku, na polowaniu, gdyś wystawszy darmo cały dzień na przesmyku, celował do przelatującéj sarny, że cię sąsiad pociągnął za ramię prosząc o tabakę? — w równie przykrém i drażliwém położeniu była panna Elwira. Nie mamy co taić, że szlachetną powodowana ambicją, na siwiejące adoni-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
mnfuuz8ml44hsaf6c0fozz1hbuga83h
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1314
100
1083748
3149023
2022-08-10T21:19:43Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>sa nie zważając włosy, znajdowała go bardzo przyzwoitym na męża.... Myśl ta przyszła jéj niewiedzieć zkąd, i powiedziała sobie z tą roztropnością, która cechuje wyższe umysły:<br>
{{tab}}— Gdyby na kochanka to co innego, ale na męża! jest jeszcze bardzo dobrze — któż mi, mając starego męża, kochać się zabroni? Na takiego powszedniego szanownego małżonka wcale znośny, a bogaty i przecież taki baron.... bo jest niezawodnie baronem. ''Madame la Baronne! cela sonne concenablement!''<br>
{{tab}}Prawie tak samo rozumowała pani Samuela, choć się z sobą nie namawiały — ona dodawała tylko w duchu:<br>
{{tab}}— Tem lepiéj im się stary więcéj zapali i mocniéj do niéj przywiąże, starzy zawsze kochają trwaléj, goręcéj od młodych, a nie myślą o pokątnych miłostkach.... Elwira, kochane dziecko, zadziwia mnie rozsądkiem.... Wreszcie gdyby się jéj sprzykrzył nawet, gdyby potrzebowała dystrakcji.... o mój Boże!!!<br>
{{tab}}Nie dokończyła pani Narębska, ale koniec monologu jest zbyt do odgadnienia łatwy,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
o5whj6ryuubpmm4y4oc1dd5czyqkf7x
3149026
3149023
2022-08-10T21:20:09Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>sa nie zważając włosy, znajdowała go bardzo przyzwoitym na męża.... Myśl ta przyszła jéj niewiedzieć zkąd, i powiedziała sobie z tą roztropnością, która cechuje wyższe umysły:<br>
{{tab}}— Gdyby na kochanka to co innego, ale na męża! jest jeszcze bardzo dobrze — któż mi, mając starego męża, kochać się zabroni? Na takiego powszedniego szanownego małżonka wcale znośny, a bogaty i przecież taki baron.... bo jest niezawodnie baronem. ''Madame la Baronne! cela sonne concenablement!''<br>
{{tab}}Prawie tak samo rozumowała pani Samuela, choć się z sobą nie namawiały — ona dodawała tylko w duchu:<br>
{{tab}}— Tém lepiéj im się stary więcéj zapali i mocniéj do niéj przywiąże, starzy zawsze kochają trwaléj, goręcéj od młodych, a nie myślą o pokątnych miłostkach.... Elwira, kochane dziecko, zadziwia mnie rozsądkiem.... Wreszcie gdyby się jéj sprzykrzył nawet, gdyby potrzebowała dystrakcji.... o mój Boże!!!<br>
{{tab}}Nie dokończyła pani Narębska, ale koniec monologu jest zbyt do odgadnienia łatwy,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
06dxr9lje5jc9ocr0wfe30b5jzsmh81
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1315
100
1083749
3149027
2022-08-10T21:21:22Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>byśmy potrzebowali łamać sobie głowę nad dopełnieniem jego.<br>
{{tab}}Gdy Narębski wszedł z Manią, panie obie przymrużyły oczy, aby poznać kto mu towarzyszył i przypatrywały się tém dłużéj, im mniéj sobie gościa życzyły.<br>
{{tab}}— A! a! a.... ten kochany Narębski! — zakrzyczał baron zbierając ręce i nogi porozrzucane w nieładzie, aby wstać z kanapy, — przecież cię oglądam! Musiałem aż sam tu przybyć, aby ci twoją dla mnie obojętność wymówić.... ''Ma foi! c’est impardonable!''<br>
{{tab}}— A! to pan Feliks! — zawołała chłodno pani Samuela, jakby mówiła: — Jakże nie w porę!<br>
{{tab}}— To papa! — szepnęła gryząc usta Elwira, — a! i Mania.... gość niespodziewany. Czy?... wszakże? z papą?<br>
{{tab}}— Tak jest! — cicho szepnęło dziewczę.<br>
{{tab}}Baron się ogromnie zmięszał, zobaczywszy i poznawszy nareszcie Manię, ale ją przywitał z nadzwyczajną, nadskakującą grzecznością, a gdy szedł ku niéj, rzekłbyś, że się na łyżwach ślizga, tak mu się nogi wyciągały.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jfqoa1k4oly48e4408jacicmow505wp
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1316
100
1083750
3149029
2022-08-10T21:22:08Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Kwaśno jakoś zrobiło się Narębskiemu, ale już nie mógł uniknąć spotkania z baronem, i zebrał się na grzeczność, jakiéj dom wymaga po gospodarzu.<br>
{{tab}}— Ale cóż to Manię do nas sprowadza? — zapytała Elwira z przekąsem, — tak dawno, dawno, a dawno nie widziałyśmy się?<br>
{{tab}}— Jaja sprowadzam, — rzekł głośno i umyślnie Narębski, — chciałem aby się co najprędzéj podzieliła z wami wiadomością o ważnéj zmianie, jaka zachodzi w jéj losie.<br>
{{tab}}— Aa! — wykrzyknęła podnosząc się nieco z fotelu pani Narębska.<br>
{{tab}}Baron zmieszany strasznie tarł siwowatą czuprynę i począł udawać, że nie słyszy. Elwira uśmiechnęła się jak po kwaśném jabłku.<br>
{{tab}}— Mania wychodzi za mąż, — dodał Narębski, — i przybyła prosić cię, kochana Samuelko, ciebie, coś dla niéj była tak długo matką i opiekunką, o błogosławieństwo....<br>
{{tab}}— O! o! papo! proszę już nie mówić nawet za kogo, ja zgadnę, — ze złośliwą intencją zawołała Elwira, — ja zgadnę.<br>
{{tab}}— I ja! — przerwała Samuela, — to tak łatwo.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kusbpyxxyblaxru0oa96i0gueiogfv4
3149030
3149029
2022-08-10T21:22:25Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Kwaśno jakoś zrobiło się Narębskiemu, ale już nie mógł uniknąć spotkania z baronem, i zebrał się na grzeczność, jakiéj dom wymaga po gospodarzu.<br>
{{tab}}— Ale cóż to Manię do nas sprowadza? — zapytała Elwira z przekąsem, — tak dawno, dawno, a dawno nie widziałyśmy się?<br>
{{tab}}— Ja ją sprowadzam, — rzekł głośno i umyślnie Narębski, — chciałem aby się co najprędzéj podzieliła z wami wiadomością o ważnéj zmianie, jaka zachodzi w jéj losie.<br>
{{tab}}— Aa! — wykrzyknęła podnosząc się nieco z fotelu pani Narębska.<br>
{{tab}}Baron zmieszany strasznie tarł siwowatą czuprynę i począł udawać, że nie słyszy. Elwira uśmiechnęła się jak po kwaśném jabłku.<br>
{{tab}}— Mania wychodzi za mąż, — dodał Narębski, — i przybyła prosić cię, kochana Samuelko, ciebie, coś dla niéj była tak długo matką i opiekunką, o błogosławieństwo....<br>
{{tab}}— O! o! papo! proszę już nie mówić nawet za kogo, ja zgadnę, — ze złośliwą intencją zawołała Elwira, — ja zgadnę.<br>
{{tab}}— I ja! — przerwała Samuela, — to tak łatwo.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n34n06l0rzog6h96kh939o8dvkfuc93
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1317
100
1083751
3149034
2022-08-10T21:23:41Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— No, to i ja! — dodał dowcipnie baron — a pozwólcie mi państwo, abym, choć obcy, pierwszy złożył u stóp panny Marji moje powinszowania i życzenia — ''mes souhaits les plus sincères''.<br>
{{tab}}Mania poczerwieniała jak wisienka, ale nie zlękniona lekceważącym głosem otaczających, podbiegła i rzuciła się do nóg pani Samueli, a z oczów jéj znowu łzy płynęły.<br>
{{tab}}Elwira tuląc chustką twarz, okrutnie się śmiała poglądając na barona. Baron krzywił się dla harmonji i niby także uśmiechał szydersko. Tymczasem pani Samuela poczuwszy potrzebę rozczulenia, schyliła się całując w głowę dziecię i poniosła batystowo-koronkową chusteczkę, ślicznie haftowaną, do zupełnie suchych oczów.<br>
{{tab}}— Więc tedy, — tupiąc nóżką szeptała Elwira, — pan Teoś Muszyński, pani Teosiowa Muszyńska! — W głosie jéj była ironja i trochę przekąsu. — Wiec już po przyrzeczeniu i zaręczynach, a kiedyż ślub? ''c’est parfait!''<br>
{{tab}}I jakby najlepszym dowodem wielkiego tonu było szyderstwo, panna Narębska wciąż<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5f8rkl3k5fl36bkx6d2397mk52zi1dw
3149035
3149034
2022-08-10T21:24:09Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— No, to i ja! — dodał dowcipnie baron — a pozwólcie mi państwo, abym, choć obcy, pierwszy złożył u stóp panny Marji moje powinszowania i życzenia — ''mes souhaits les plus sincères''.<br>
{{tab}}Mania poczerwieniała jak wisienka, ale nie zlękniona lekceważącym głosem otaczających, podbiegła i rzuciła się do nóg pani Samueli, a z oczów jéj znowu łzy płynęły.<br>
{{tab}}Elwira tuląc chustką twarz, okrutnie się śmiała poglądając na barona. Baron krzywił się dla harmonji i niby także uśmiechał szydersko. Tymczasem pani Samuela poczuwszy potrzebę rozczulenia, schyliła się całując w głowę dziecię i poniosła batystowo-koronkową chusteczkę, ślicznie haftowaną, do zupełnie suchych oczów.<br>
{{tab}}— Więc tedy, — tupiąc nóżką szeptała Elwira, — pan Teoś Muszyński, pani Teosiowa Muszyńska! — W głosie jéj była ironja i trochę przekąsu. — Więc już po przyrzeczeniu i zaręczynach, a kiedyż ślub? ''c’est parfait!''<br>
{{tab}}I jakby najlepszym dowodem wielkiego tonu było szyderstwo, panna Narębska wciąż<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
e3hbg48sy2sqk79o01h3702yxx9q8jq
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1318
100
1083752
3149036
2022-08-10T21:25:02Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>śmiała się patrząc na Kopciuszka.... sarna pani miała także pół uśmiechu na ustach, a baron choćby był wołał inną przybrać minę, musiał wtórować ironją lekką, aby nie pozostać w tyle od towarzystwa, tak dystyngowanie umiejącego szydzić z łez biednéj sieroty, z jéj nadziei, z jéj szczęścia — nawet w tak uroczystéj chwili.<br>
{{tab}}Nie dziwujcie się kochani czytelnicy téj ironji wielkich ludzi, na widok takiego małego szczęścia. Jest ona bardzo naturalną. Tak nieraz w czasie dożynków na wsi, gdy dla głodnéj gromady zastawiają wieczerzę, a państwo odchodzą na sutą kolacją do dworu — śmieją się niejedne śliczne usta z kwaśnych ogórków i razowego chleba, przygotowanych dla czeladzi.... Szczęście, bez karety, bez lokajów, bez pałacu, bez koronek, takie sobie płócienkowe i piechotą chodzące, musi się śmieszném wydawać tym, którzy więcéj dbają o fizjognomją szczęśliwości, niżeli o nią samą.<br>
{{tab}}Trzeba też przyznać, że to jest szczęście powszednie, razowe nie pytlowane, — może ono zadowolnić dusze ciche i skromne, ale ta-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
d1wlgfr9wjgidzkrhkr58noipfafl1e
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1319
100
1083753
3149037
2022-08-10T21:25:50Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>kich umysłów wzniosłych, jak Elwiry i pani Samueli, nigdy!<br>
{{tab}}Mania wstawszy nie miała co z sobą robić, bo jéj nawet nie poproszono siedzieć, ale baron, któremu już tu wytrwać było ciężko między dwoma ogniami, szepnął na ucho Narębskiemu, prosząc go, czyby nie mogli pójść na cygaro.<br>
{{tab}}— A chętnie, — rzekł pan Feliks, i wynieśli się z salonu, ale w progu dogonił ich głos Samuelki.<br>
{{tab}}— Proszę barona nie zapominać, że czekamy go z herbatą.<br>
{{tab}}— ''O! Madame!'' — odparł przyciskając kapelusz do serca Dunder.<br>
{{tab}}Elwira ubodła go i przeszyła wzrokiem pełnym najsłodszych obietnic — zwodnica!<br>
{{tab}}W pokoju Narębskiego, baron rozrzucił się znowu wedle obyczaju swojego, jedna noga na fotelu, druga na kanapie, ręka za kamizelką u góry, druga we włosach.<br>
{{tab}}— O! jakże miłą i śliczną jest twoja panna Elwira! — rzekł z westchnieniem puszczając kłąb dymu do góry.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
svncxnkmnpnm2rw1bdluiw1fjn28oq7
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1320
100
1083754
3149040
2022-08-10T21:26:55Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— A? znajdujesz? — rozśmiał się Narębski, — nie można ci wierzyć nieszczęściem, boś bardzo łatwy dla kobiet i gusta masz widzę, zmienne. Dawnoż to ci się Mania tak podobała?<br>
{{tab}}— ''Ma foi!'' podoba mi się dziś jeszcze, nie przeczę ładna laleczka, ale panna Elwira, to wcale co innego, jaka powaga i dystynkcja! To kamień czystéj wody i wcale innéj wartości.<br>
{{tab}}— Dziękuję, — rzekł uchylając głowę Narębski, — jeżeli to dla uspokojenia sumienia mówisz, aby moje ojcowskie serce pogłaskać, nie forsuj się proszę.... Baronie, to mi zupełnie wszystko jedno.<br>
{{tab}}— ''Farçeur!'' — zaczął się śmiać stary, rozrzucając jeszcze bardziéj tak, że zdawało się, iż chce sobą jednym cały pokój napełnić, — ''va!'' Cóż chcesz żebym mówił? Jestem kobieciarz i wdowiec na wydaniu, bylebym zobaczył istotę piękną, miłą, dowcipną, głowa mi się zawraca.<br>
{{tab}}— Szczęśliwy! — rzekł Narębski wzdychając, — ty jeszcze jesteś na wydaniu! Nie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
26s7rc9zihoyinpqk4t6s1l40ggz3dy
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1321
100
1083755
3149041
2022-08-10T21:27:56Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>żartujże proszę, i nie udawaj przedemną, ja cię nie zdradzę. Gdyby o tém panny wiedziały, obiegłyby cię i schrypłbyś do tygodnia śmiejąc się i motyskując z niemi, a wiem że masz reumatyzm i początki sciatyki....<br>
{{tab}}— Kto? ja? — z oburzeniem zgarniając rozrzucone członki i schwytując się krzyknął Dunder, — ja? Człowiecze! zdrowszego na świecie nie ma nademnie! Codzień się gimnastykuję i sto funtów podnoszę jedną ręką, nigdy w życiu lepiéj się nie miałem, czuję w sobie siły na sto lat! Któż ci powiedział o reumatyzmie i sciatyce?....<br>
{{tab}}— Nie wiem doprawdy! — odparł pan Feliks ruszając ramionami, — zdaje mi się, że to moje panie zkądś wzięły, bo od nich to słyszałem....<br>
{{tab}}Dunder pobladły padł na kanapkę, ale z oznaką smutku, bo zgarnięty cały i maleńki, jak nigdy nie bywał.<br>
{{tab}}Milczenie, które potém nastąpiło, przerwał śmiech Narębskiego nagły, dający znać, że sobie żartował z barona. Rozjaśniło się znowu oblicze Dundera i przejednany w wielkiéj<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jqi7w572qm4r1xx6ejmbkikes60tubu
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1322
100
1083756
3149042
2022-08-10T21:28:23Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>przyjaźni wysunął się na herbatę, zabierając jak najgoręcéj smalić cholewki przy pannie Elwirze.<br>
{{tab}}Sądzimy wszakże, że wizerunku tych jesiennych miłostek mniéj mogą być ciekawi czytelnicy nasi i wolemy pójść za Teosiem, który w duszy się modląc i poglądając w niebo, biegł wprost do swojego nowego mieszkania, aby się w samotności szczęściem swém cieszyć i tkać przyszłość szczęśliwą.<br>
{{tab}}Rozkosz wewnętrzna, jakiéj doznawał, zmieszaną była wszakże z tęsknotą rzewną i niepokojem dusznym. Wszedłszy do swéj izdebki, nad któréj łóżeczkiem wisiał portret matki, przez biednego jakiegoś artystę odmalowany dla jéj dziecka przez wdzięczność, Teoś padł przed nim na kolana zalany łzami. Złożył ręce i wlepiwszy weń oczy, myślą przeniósł się w dni swojego dzieciństwa, w te chwile, gdy rozpaloną jego głową tuliły macierzyńskie dłonie. Zapomniawszy o całym świecie, jął w duszy mówić do cienia matki:<br>
{{tab}}— To tyś mi moje szczęście wymodliła, bo czyżem ja na nie zasłużył? Cóżem ja uczynił,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4sxv65ieeyp3if7nhcx9qrk523nnxz8
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1323
100
1083757
3149043
2022-08-10T21:29:03Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>aby mi się tak niebiesko uśmiechnęło życie?... a! to zasługi twoje i twoje modlitwy, święta matko moja! Bodajże mi rękę z niebios, opiekunko moja, abym nie upadł i nie oszalał od szczęścia. Ból ścierpieć, to może łatwiéj, nie dać się obłąkać pomyślności, trudniéj.... prowadź mnie swoim przykładem i wymódl opiekę. Biorę na moje ramiona los tego dziecięcia.... a! czy podołam obowiązkom, czy nie u — padnę wśród drogi... matko moja, matko moja!<br>
{{tab}}Cały tak wieczór spędził patrząc na ten obrazek, na którym poczciwa kobiecina wystawioną była, przez początkującego znać artystę, z całą niewprawą i naiwnością talentu przebudzającego się zaledwie i usiłującego wiele, bo nieznającego miary sił własnych. Stała na tym kawałku płótna w bieli cała, tak jak bywała najczęściéj przy pracy, w białym czepeczku, z twarzą spokojną, uśmiechnioną, a tak rozczuloną, że zgadłbyś, iż gdy ją malowano patrzała na syna, myślała o dziecięciu.... Na jasnych bieliznach nie prócz dwóch szkaplerzy nie było widać, i na ręku miała tę {{korekta|srebną|srebrną}} wytartą obrączkę, którą Teoś<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hm7m4s2himpha9tdzwgx8mzng9s7mhb
3149046
3149043
2022-08-10T21:29:21Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>aby mi się tak niebiesko uśmiechnęło życie?... a! to zasługi twoje i twoje modlitwy, święta matko moja! Bodajże mi rękę z niebios, opiekunko moja, abym nie upadł i nie oszalał od szczęścia. Ból ścierpieć, to może łatwiéj, nie dać się obłąkać pomyślności, trudniéj.... prowadź mnie swoim przykładem i wymódl opiekę. Biorę na moje ramiona los tego dziecięcia.... a! czy podołam obowiązkom, czy nie upadnę wśród drogi... matko moja, matko moja!<br>
{{tab}}Cały tak wieczór spędził patrząc na ten obrazek, na którym poczciwa kobiecina wystawioną była, przez początkującego znać artystę, z całą niewprawą i naiwnością talentu przebudzającego się zaledwie i usiłującego wiele, bo nieznającego miary sił własnych. Stała na tym kawałku płótna w bieli cała, tak jak bywała najczęściéj przy pracy, w białym czepeczku, z twarzą spokojną, uśmiechnioną, a tak rozczuloną, że zgadłbyś, iż gdy ją malowano patrzała na syna, myślała o dziecięciu.... Na jasnych bieliznach nie prócz dwóch szkaplerzy nie było widać, i na ręku miała tę {{korekta|srebną|srebrną}} wytartą obrączkę, którą Teoś<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pzavshaadko0posnazl1ifvii1swlay
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1324
100
1083758
3149047
2022-08-10T21:29:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>tego dnia oddał swéj narzeczonéj.... Długo patrzał syn, dumał, aż znużony wreszcie rzucił się po krótkiéj modlitwie na łóżko i w błogich usnął marzeniach.<br>
{{tab}}Najdziwniejsze postacie przesuwały mu się po głowie, i sen był dalszym ciągiem dnia, który go tylu napoił wrażeniami. Ale dziwnym skutkiem uczucia z jakiem zamknął oczy, same tylko czyste i wdzięczne widział przed sobą obrazy.... Manię w wianeczku ślubnym, Narębskiego błogosławiącego ich i jakieś nieznajome, święte, poważne oblicza, których tłum w końcu go otoczył do koła. Teoś znalazł się wpośród białych obłoków, piętrzących się jakby olbrzymie wschody ku niezgłębionéj wyżynie niebios, od których wielka biła jasność. Świata tego nie widział nigdy, ale czuł, że powinien był, stanąwszy na pierwszym białym obłoku, iść daléj a daléj ku górze. Siła jakaś ciągnęła go tam gwałtownie, chociaż czuł się niegodnym, wstydził, jakby był nagi, i tulił ręce drżące do piersi. Powieki wzbierały mu się łzami, serce biło gwałtownie.... Po obu stronach wschodów z chmur,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9h0z8i9h097hphhoy7b88i21g554hwr
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1325
100
1083759
3149048
2022-08-10T21:31:17Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>stały nieruchome, wielkie, jasne postacie owe nieznane, z któremi Teoś wszedł, sam niewiedząc jak w te strefy górne.... Ziemia mu znikła z oczów... Mleczna białość oblekała wszystko. Starcy z siwemi brodami w szatach śnieżystych, z założonemi na piersiach rękami, szeregiem otaczali wschody i widać było tysiące ich, malejących, ale wyraźnych, ginące aż gdzieś w niedoścignioném oddaleni blasku...<br>
{{tab}}Jedni z nich na białych powiewnych sukniach mieli krwawe znaki na sercu, inni krwawe przepaski na głowie, na rękach stygmata, na ustach piętna boleści.... tu i owdzie zza szeregów powiewała palma blada zielona, gdzie indziéj szeleściały cicho skrzydła anielskie.... Świat to był bezbarwny, prawie cały ze złota i bieli, ale w promieniach oblewających go, chwilami migały smugi jakby rzuconych świateł od drogich kamieni, różowe, zielone, niebieskie, fioletowe.... Cisza głęboka panowała dokoła, ale wśród niéj było jakby drganie fal od dalekiéj niepochwyconéj muzyki, wszystko ziemskie, rozpromienione, uduchowione, zlewało się tu w jakąś dziwnie har-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0j9jwze4swechlzggjuseqj6peneduu
Strona:PL Biblia Krolowej Zofii.djvu/183
100
1083760
3149049
2022-08-10T21:31:28Z
Fallaner
12005
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Fallaner" /></noinclude>mi przewisokimi {{roz|y wyerzeyami y zaworam}}i, kromye myast przes liczbi, ktores nye myaly murow. Y zagladzillissmi ge, iakosmi ucinili byly Seonovi krolovi Ezebonskemu, zatracziwszi wszitki myasta, m{{ø}}ze y mlodźonki<ref>Młodzianki! ''(parvulos).''</ref> y zóni*. Ale dobitek y plon mye{{f*|''(s)''|w=85%}}czki rostargn{{ø}}lissmi. Y oddalismi<ref>Wulg. ''tulimus.''</ref> w tem czase zemy z r{{ø}}ku dwu krolu Amorreyskich, ktorasta bila za Iordanem, od potoka Arnon az do gori Ermon, ktor{{ø}}sz Sydoniczczi Sarion wziway{{ø}}, a Amorreysci Sanyr. wszelka myasta, gesto s{{ø}} ustawyona na rowni, y wszitka zemy{{ø}} Galaadska y Bazanska az do Selchi a Edray, myast krola w Bazan. Bo kroi Bazanski ieden byl ostal z korzenya obrzimowego, y ukazowano iest loze gego zelaszne, ktoresto iest w Rabath synow Amonskych, dzewy{{ø}}cz lokyet may{{ø}}cze na dluz{{ø}}, a cztirzi na syrz{{ø}}, myari lokyetney m{{ø}}skey r{{ø}}ki. Y wladalismi w tem czasze zemy{{ø}} gego od Aroer, ktores iest na {{roz|brzedz}}e potoka Arnon, az do posrzedney strony gory Galaadskey. Y myasta onego dalem Rubenuvi a Gadovi. Ale gyn{{ø}} czascz* Galaadsk{{ø}} y wszitk{{ø}} zemy{{ø}} Bazansk{{ø}} krolewstwa Og oddalem pol pokolenyu Manassovu, y wszitki krage Argob. Wszitka Bazan wezwana zemy{{ø}}* obrzimska. Iair, syn Manassow, dzerzal wszistek kray Argob az do zemye Gessury y Matatovich. Y weszwana z gimvenya swego<ref>Jego!</ref> Bazan: Avotyayr, wyeś* to iest Iair az do nineyszego dnya. Ale Machirowi dalem Galaad. A poko{{f*|''(le)''|w=85%}}nyu Rubenowu y Gadowu dalem zemy{{ø}} Galaadsk{{ø}} az do potoka Arnon, a* pol potoka, y krayow az do potoka Geboc, ktoris iest myedza synow Amonskich, y sirokoscz pusczey, y Iordan, y myedze Cenereth az do morza puscznego, ktores iest przeslone, s korzenya gori Falga ku zachodu<ref>''Oriente''m (Wulg.) Całe to zdanie zwikłał ten, co je przekładał.</ref> slunecznemu. Y przekazalem wam w ten czasz a rzekl: Pan bog wasz dal wam zemy{{ø}} t{{ø}}to k dzedzicztwu. wyprawrcze sy{{ø}} przed sw{{ø}} bracz{{ø}}, {{roz|gidzicz}}e przed synmi Israelskimi wszitczi m{{ø}}zowye moczni, przes zon, y przes mlodzonkow, y przes dobitka. Bo uznalem, ze macze wy{{ø}}czey baranow. Ty w myesczech ostan{{ø}}, ktores oddalem wam, dok{{ø}}dze {{roz|odpoczin{{ø}}cz}}i nye da pan braczi waszey, iakos iest wam dal, aby om takyesz o-dzerzeli zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sz dal iest gim za Iordanem. Tedi sy{{ø}} nawroczi geden, iako drugy, na swe gymyenye, ktorczem wam oddal. A w ten czasz...<math>||</math><br>
{{c|Tu braknie 10 kart wydartych.|w=85%}}
{{c|(XVII, 16).<ref name="K77" group="lower-alpha">Karta kodeksu nr 77</ref>}}
...ktoriszto czini zle w vidzenyu pana boga twego, przest{{ø}}puy{{ø}}cz gego przikazanye, a gid{{ø}}czi sluzicz czudzim bogom, gim sy{{ø}} klanyayéczy, tocz iest slunczu y myesz{{ø}}czu y vrszemu sposobyenyu nyebyeskemu, gesto nye iest przikazano. Y biloby to tobye zwyastowano, y usliszalby, y pytalby na to pilnye, a gdiszby nalasl prawd{{ø}}, ze ganyebnoscz taka stala sy{{ø}} v Israelu:<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a969gbkppo7i36z0a7l411rpxzzpzc5
3149051
3149049
2022-08-10T21:31:55Z
Fallaner
12005
drobne techniczne
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Fallaner" /></noinclude>mi przewisokimi {{roz|y wyerzeyami y zaworam}}i, kromye myast przes liczbi, ktores nye myaly murow. Y zagladzillissmi ge, iakosmi ucinili byly Seonovi krolovi Ezebonskemu, zatracziwszi wszitki myasta, m{{ø}}ze y mlodźonki<ref>Młodzianki! ''(parvulos).''</ref> y zóni*. Ale dobitek y plon mye{{f*|''(s)''|w=85%}}czki rostargn{{ø}}lissmi. Y oddalismi<ref>Wulg. ''tulimus.''</ref> w tem czase zemy z r{{ø}}ku dwu krolu Amorreyskich, ktorasta bila za Iordanem, od potoka Arnon az do gori Ermon, ktor{{ø}}sz Sydoniczczi Sarion wziway{{ø}}, a Amorreysci Sanyr. wszelka myasta, gesto s{{ø}} ustawyona na rowni, y wszitka zemy{{ø}} Galaadska y Bazanska az do Selchi a Edray, myast krola w Bazan. Bo kroi Bazanski ieden byl ostal z korzenya obrzimowego, y ukazowano iest loze gego zelaszne, ktoresto iest w Rabath synow Amonskych, dzewy{{ø}}cz lokyet may{{ø}}cze na dluz{{ø}}, a cztirzi na syrz{{ø}}, myari lokyetney m{{ø}}skey r{{ø}}ki. Y wladalismi w tem czasze zemy{{ø}} gego od Aroer, ktores iest na {{roz|brzedz}}e potoka Arnon, az do posrzedney strony gory Galaadskey. Y myasta onego dalem Rubenuvi a Gadovi. Ale gyn{{ø}} czascz* Galaadsk{{ø}} y wszitk{{ø}} zemy{{ø}} Bazansk{{ø}} krolewstwa Og oddalem pol pokolenyu Manassovu, y wszitki krage Argob. Wszitka Bazan wezwana zemy{{ø}}* obrzimska. Iair, syn Manassow, dzerzal wszistek kray Argob az do zemye Gessury y Matatovich. Y weszwana z gimvenya swego<ref>Jego!</ref> Bazan: Avotyayr, wyeś* to iest Iair az do nineyszego dnya. Ale Machirowi dalem Galaad. A poko{{f*|''(le)''|w=85%}}nyu Rubenowu y Gadowu dalem zemy{{ø}} Galaadsk{{ø}} az do potoka Arnon, a* pol potoka, y krayow az do potoka Geboc, ktoris iest myedza synow Amonskich, y sirokoscz pusczey, y Iordan, y myedze Cenereth az do morza puscznego, ktores iest przeslone, s korzenya gori Falga ku zachodu<ref>''Oriente''m (Wulg.) Całe to zdanie zwikłał ten, co je przekładał.</ref> slunecznemu. Y przekazalem wam w ten czasz a rzekl: Pan bog wasz dal wam zemy{{ø}} t{{ø}}to k dzedzicztwu. wyprawrcze sy{{ø}} przed sw{{ø}} bracz{{ø}}, {{roz|gidzicz}}e przed synmi Israelskimi wszitczi m{{ø}}zowye moczni, przes zon, y przes mlodzonkow, y przes dobitka. Bo uznalem, ze macze wy{{ø}}czey baranow. Ty w myesczech ostan{{ø}}, ktores oddalem wam, dok{{ø}}dze {{roz|odpoczin{{ø}}cz}}i nye da pan braczi waszey, iakos iest wam dal, aby om takyesz o-dzerzeli zemy{{ø}}, ktor{{ø}}sz dal iest gim za Iordanem. Tedi sy{{ø}} nawroczi geden, iako drugy, na swe gymyenye, ktorczem wam oddal. A w ten czasz...<math>||</math><br>
{{c|Tu braknie 10 kart wydartych.|w=85%}}
{{c|(XVII, 16).<ref name="K77" group="lower-alpha">Karta kodeksu nr 77</ref>}}
...ktoriszto czini zle w vidzenyu pana boga twego, przest{{ø}}puy{{ø}}cz gego przikazanye, a gid{{ø}}czi sluzicz czudzim bogom, gim sy{{ø}} klanyayéczy, tocz iest slunczu y myesz{{ø}}czu y vrszemu sposobyenyu nyebyeskemu, gesto nye iest przikazano. Y biloby to tobye zwyastowano, y usliszalby, y pytalby na to pilnye, a gdiszby nalasl prawd{{ø}}, ze ganyebnoscz taka stala sy{{ø}} v Israelu:<noinclude><div class="reflist" style="list-style-type: lower-alpha;">
<references group="lower-alpha"/>
</div>
<references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
l4vhk8oha89r5klb8un5qrfmln3bd1h
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1326
100
1083761
3149050
2022-08-10T21:31:48Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>monijną całość. Muzyka zdawała się barwą, kolory przechodziły w tony.... złocista jasność spowijała wszystko i pochłaniała w sobie. Teoś szedł i czuł się lekkim, tak lekkim, że ogromne przelatywał przestrzenie, po chmurach, które z nim razem lecieć się zdawały, i chwiały się stojące po bokach szeregi starców i niewiast, i wszystko wirowało razem z obłokami ku górze....<br>
{{tab}}Coraz gorętsze ciepło dawało się czuć zewsząd, ale nie piekło w piersi, owszem rozgrzewało i wlewało siły. Nagle naprzeciwko idącemu młodzieńcowi, zdała od góry ukazała się spływająca postać biała, poznał w niéj matkę i upadł na kolana, aż się chmury pod nim zachwiały, a z chmurami całe zastępy duchów w bieli. W jednéj chwili ona stanęła przed nim. Tak, to ona była, matka, poznał ją, a jednak jakże niepodobna do tego obrazka i do tych wspomnień, jak majestatyczna, jak cudownie piękna i jak błogo spokojna..... Taż sama twarz ale ubłogosławiona, ta sama postać, ale ją niebo odmłodziło i opromieniło. Przyszła ku niemu i pochwyciła klęczącego<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
03g4snlq6hqox7kvzy69c7p3rz4axlw
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1327
100
1083762
3149054
2022-08-10T21:32:27Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>za głowę, i poczęła całować w czoło.... błogosławiąc,... ale usta jéj poruszały się, a Teoś słów słyszeć nie mógł, jakby jego ziemskie ucho dźwięków tamtego świata pochwycić nie było godne.... spostrzegł tylko przy sobie Manię klęczącą obok, w zasłonie przejrzystéj, z pochyloną główką, z rozpuszczonemi włosami.... Matka dwie ręce rozdzieliła na dwa czoła i dwa na nich zrobiła krzyżyki. Potem zdjęła z palca pierścionek srebrny i oddała Mani.... zwróciła się ku Teosiowi, wzięła jego dłoń i połączyła ich ręce.... Ale w téj chwili z jasnéj złotéj postaci, poczęła się stawać przejrzystą, coraz bladszą, coraz bardziéj niepochwyconą i powiew wiatru uniósł ją od nich.<br>
{{tab}}Mania znikła. Teoś uczuł coś w ręku z tą myślą, że mu to matka oddała... ale rozpoznać nie mógł co trzyma, ściskał tylko w dłoni, a patrzał w górę.... Ale widzenie znikało całe, chmury zsuwały się w dół, coraz ciemniejsze, szafirowe, szare, sine, ciężkie i rozstąpiła się ostatnia, a chłopiec pod stopą uczuł twardą ziemię.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ndzjsyvcdvja9sce9cw81wx3ozv6rk3
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1328
100
1083763
3149055
2022-08-10T21:33:09Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Trzymał jednak ciągle tajemniczy matki podarek.... i gdy się z krzykiem obudził, przeląkł się widząc, że ma w dłoni.... tylko ten lichy bilet loteryjny, który mu Drzemlik narzucił. Sen tak był piękny, że jeszcze nim oddychając, Teoś odrzucił zmięty kawałek papieru i co prędzéj zamknął oczy, aby przywrócić marzenie.... ale i sen i widzenie uciekły... i już nie usnął do rana....<br>
<br>{{---}}<br>
{{tab}}Zapomnieliśmy dotąd powiedzieć, że list który szanowny nasz znajomy pan kapitan Pluta napisał w chwili wyrzeczenia się świata i jego nieprawości, w godzinie upadku ducha, do dawnéj swéj przyjaciółki, pani jenerałowéj Palmer, — żadnéj dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Pluta zrazu czekał na nią cierpliwie i z dobrą fantazją, potem coraz smutniejąc, ale wytrzymując stoicznie, choć go już dobrze złości brały, że został zbyty tak pogardliwém milczeniem, naostatek oburzył się i powiedział sobie, że nie można było zostawić rzeczy w takiéj niepewności i zawieszeniu.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
e9sdsikvzl9vgwgd2b57cje0rcaubdj
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1329
100
1083764
3149056
2022-08-10T21:34:33Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— O! to tak znowu być nie może! Więc już mnie nawet szanowna Julka nie ma za godnego strachu i poszanowania nieprzyjaciela; traktuje mnie za bajbardzo.... To za wiele! Kapitanie! kapitanie! na co zszedłeś? na czém kończysz? ''Nec locus ubi Troja fuit!'' Bądź co bądź, tak rzeczy rzucić nie można, — dodał w duchu monologując z sobą, — ''fait ce que doit, advienne que pourra!'' Zyszczę co czy nie, ale przynajmniéj nagryzę niegodziwą Julkę.<br>
{{tab}}Skutkiem tego bodźca, jakiego mu dodała nienawiść i pragnienie choćby jałowéj zemsty, kapitan odzyskał trochę ruchawości dawniejszéj, wyszukał zaraz schronienie Mani, i wdarłszy się do niego, widzieliśmy jak się tu znalazł, piekąc swoją grzankę, a drugą przysposobiając dla nieprzyjaciółki.<br>
{{tab}}Wyszedłszy z domu Byczków, stanął na ulicy, uśmiechnął się do siebie, a słowa któremi się pochwalił, najlepiéj nam wytłumaczą cel tego kroku.<br>
{{tab}}Otóż to jest co się zowie ślicznie, — rzekł powoli, — obgadałeś się sam przed sobą i ludźmi, Pluto, kochanie moje, jeszcze ty<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
iaj307nkyue6xwpec736ynoemtunzgz
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/78
100
1083765
3149057
2022-08-10T21:34:52Z
Fluokid
21907
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Fluokid" /></noinclude>{{tab}}— Czyż panowie nie wiecie, że tutaj winien panować spokój i cisza? Cóż to znaczy? Przechodzę właśnie koło tych drzwi i słyszę tumult, jakby... Zazieram przez dziurkę od klucza... Niesłychane! Zabraniam scen podobnych! Proszę przebaczyć me gwałtowne słowa.<br>
{{tab}}To rzekłszy odszedł.<br>
{{tab}}Jason spojrzał po wszystkich pytająco, obrócił się i opuścił pokój coprędzej. Tosamo uczynił amanuent, kryjąc daremnie strach pod maską nagłej powagi. Natomiast uczony zasiadł z powrotem do pracy, a Hans jął porządkować przyniesione książki.<br>
{{tab}}Tymczasem wieść o tem, co zaszło, śmignęła, niby wiatr przez bibljoteczne sale. Dotarłszy do dozorcy przyległych sal muzealnych, otrzymała już mnóstwo najdwuznaczniejszych objaśnień i dodatków. W końcu jednej z nieskończenie długich galerji stali naprzeciw siebie dwaj uśmiechnięci niezmiennie dostojnicy, rozmawiając i ściskając się serdecznie za ręce. Jeden zapraszał drugiego w odwiedziny tegoż samego dnia, zaraz po nieszporach. Nie wymieniali godziny, gdyż czas nie istniał w tym pałacu, gdzie dni mijają bezgłośnie i spokojnie, jak chmury po niebie. W ciągu rozmowy pochwycili z ust przechodzących kapucynów fragment historji i ponieśli to, niby zarazek choroby dalej, w inne części gmachu. Służący, zajęci w podwórzu stajennem czyszczeniem olbrzymich, złoconych grubo karet galowych, z czasów wielkości papiestwa, opowiadali sobie to na drugi dopiero dzień, ale rzecz przybrała kształty tak skandaliczne, że ci poczciwcy zaręczali, iż w życiu nie usłyszeli równego szkaradzieństwa.<br>
{{tab}}Niebawem wieść dotarła do ogrodów, gdzie papież zażywał w południowej porze zwykłej przejażdżki<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8b9qt2wutw1pxtoxxcpiuerti1mx893
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1330
100
1083766
3149058
2022-08-10T21:35:22Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>tak bardzo nie upadłeś jak ci się w pierwszéj chwili zdawało; paralitykiem nie jesteś, krok dzisiejszy tego dowodzi. Jest dyplomatyczny, jest co się zowie zręczny! Zrobiłeś sobie parę przyjaciół, któremi nigdy gardzić nie należy, a jenerałowéj bolesnego figla. Bo juściż, — dodał ciszéj mrużąc oko, — córka w tym gatunku płaczliwym i uczuciowym, jak ta Mania, spragniona macierzyństwa i serca, nie wytrwa żeby matki nie odszukała, nie zobaczyła i nie przyczepiła się do niéj, żeby jéj choć o błogosławieństwo prosić nie poszła, a ojciec tego rodzaju co p. Feliks, nie potrafi się oprzeć jéj zachceniu i musi ją tam poprowadzić, albo tamtę tu przywieść, jenerałowa będzie miała przyjemną, do przebycia chwilę, to — ''ut sic''.<br>
{{tab}}W istocie rachuba była niezgorsza wcale, ale kapitan nadto się przechwalał, napadała go energja chwilami i odchodziła po chwili, nie wyszedł był ze swego charakteru, ale siły do działania przebierały się i czuł ich niedostatek. Myślał znowu długo i wahał się nim postanowił, niezadowolniony tą zemstą, dla<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
c2719kw8m4hk5w7iw2lusb6f8n76vm1
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1331
100
1083767
3149059
2022-08-10T21:36:17Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>niego bezkorzystną, obmyśléć inne środki dla siebie i nalegać przez Pobrackiego na jenerałowę. Dziwny, szczęśliwy traf dozwolił mu się domyśleć, że jenerałowa i pan mecenas byli z sobą w bliższych stosunkach, niżeli światu zdawać się mogło. Ta drogocenna dla niego wiadomość, przyszła mu niespodzianie przez Kirkucia, który zawsze po staremu niepomiernie bawara używał i niepoprawiony chodził pod Gwiazdę lub pod Kotwicę, do ogródka Piastowego lub Tivoli.<br>
{{tab}}Jednego wieczora p. Mateusz wzdychając właśnie nad marnościami świata, które mu piana piwa przypominała, popijał ów nektar odurzający do reszty słabą jego głowę, gdy ujrzał nieopodal człowieka, którego fizjognomja jakoś mu się wydała nie obcą i jakby już gdzieś dawniéj widzianą. Nie mógł sobie tylko przypomnieć zrazu, kiedy i gdzie ją spotykał.<br>
{{tab}}Był to {{korekta|gentlemann|gentleman}} dosyć przyzwoity, lecz widocznie świeżo wystrychnięty na swobodnego człowieka, pana siebie, bo zachował ruchy i obyczaj służebniczy, niedawno jeszcze z li-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qcepare5a2nahtia632nr2y7oawjzrd
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1332
100
1083768
3149061
2022-08-10T21:37:00Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>berją z pleców zrzucony. Jego surdut tabaczkowy, widocznie prany i odświeżony, rękawiczki jelonkowe, kapelusz na bakier, kolorowa chustka od nosa, dosyć starannie z tandety wybrane, leżały na nim i przy nim tak, że niedawnego w nie przystrojenia łatwo domyśleć się było można. Człowiek w nich jeszcze nie chodził, ale z nim chodziły. Oglądał się téż razwraz czy na niego patrzą i spozierał ciekawie ku zwierciadłom, które mu obraz metamorfozowany postaci jego wracały. Kirkuć po długich wysiłkach pamięci, która opieszale dosyć swą służbę odbywała w jego głowie, bo ją bawar odciągał i pasma jéj plątał, doszedł nareszcie, że próżne odbywając placówki w przedpokoju siostry, widział go tam właśnie w pasiastéj liberji i kawowych kamaszach.<br>
{{tab}}W istocie był to świeżo przez nią odprawiony lokaj, który się z Bzurskim pokłócił i przez niego został z miejsca wysadzony, gdyż kamerdyner zagroził, że sam ustąpi, jeśli zuchwałego chłystka, który mu chybił, nie odprawią.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ot38hz0plgmeqpnx4zqy2q14pc3f14f
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1333
100
1083769
3149062
2022-08-10T21:37:33Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Lokaj też przypomniał sobie Kirkucia i po lekkim propedeutycznym ukłonie, poczęła się łatwo rozmowa, od któréj wcale się nie uchylał nowo emancypowany sługus, rad że sobie zrobi znajomość między ludźmi swobodnemi, a mocno podrażnion świeżą jeszcze przygodą, która go burzyła przeciwko jenerałowéj i Bzurskiemu. Chętnie więc zaczął pleść o nich, co Kirkuciowi w smak poszło. Postawił mu nawet butelkę przysiadłszy się do niego, bo nie był wcale dumny gdy mu o skórę chodziło, a czuł, że tu się czegoś pożytecznego będzie mógł dowiedzieć. Nauki Pluty w las nie poszły, Kirkuć głęboko niemi przejęty, postanowił, bądź co bądź, wybadać człowieka, którego mu los tak szczęśliwie nastręczył.<br>
{{tab}}— Oj to dom! — rzekł po chwili z goryczą lokaj, — oj! to dom.... nie ma co mówić.... jest się tam czego napatrzyć kto ma oczy, i nasłuchać kto ma uszy. A i ja tam dosyć widziałem, choć nie wszystko mówić się godzi.<br>
{{tab}}— No! no! ale tak.... między nami, — rzekł Kirkuć.<br>
{{tab}}— Dobre oni też mają uszy, a ręce długie,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pfqppgsjdo71y1vk9qmtxsd8fine043
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1334
100
1083770
3149063
2022-08-10T21:38:41Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>rzekł wzdychając lokaj, — straszno i teraz choć się człek z tych szpon wydostał. Sama pani, to kobieta.... to takiéj drugiéj nie ma na świecie, jéj ''minisztrem'' być — albo co. Cały świat ma ją za świętą.... ale co się wie to się wie!....<br>
{{tab}}— Na miły Bóg! cóż takiego? — spytał przysuwając się i dolewając piwa Kirkuć.<br>
{{tab}}— Bo dla czego, proszę ja kogo? ten famfaron, a chłopski syn Bzurski (bo to pewna rzecz, że jego ojciec był chłopem i matka prosta chłopka), dla czego, pytam ja się kogo, on tam tak znowu króluje? I cóż to za matedora? Dla czego on tam taki pan? bo milczy i nie widzi co nie potrzeba? Pani na to patrzy przez szpary, że on sobie romansuje z panną Adelajdą, a choćby i z kawiarką, że wino spija przy obiedzie i rejestra pisze jak mu się spodoba.... a on za to, proszę ja pana, milczy i od niego się nikt nie dowie co się w domu święci.... A myślą, że to już drudzy sobie oczów nie mają, albo tacy głupi, żeby się nic nie dowąchali. Czy to ja téż podedrzwiami<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i2flcp7uekh6lo47c7qknugpg1era19
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1335
100
1083771
3149064
2022-08-10T21:39:29Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>jak on słuchać nie umiem, albo i przez dziurkę patrzeć, proszę ja kogo?<br>
{{tab}}— Ale cóż tam zobaczyć i podsłuchać, kiedy to kobieta z kamienia, — rzekł Kirkuć.<br>
{{tab}}— O! tak, z kamienia jak potrzeba, a z żywego ciała jak zechce i kiedy ludzie nie patrzą,. Umie ona taką, być, proszę ja kogo, jak jéj potrzeba, a tak sobie delikatnie romansuje, z tym adwokatem choćby, jak p. Adelajda z Bzurskim. Co się wie, to się wie! tylko że człowiek gadać nie chce.<br>
{{tab}}— Z adwokatem? z Pobrackim? — spytał gorąco chwytając go za rękę podziwienia pełen Kirkuć, — ależ on wygląda jak oskrobana głowa kapusty?<br>
{{tab}}— No! to już jak komu do gustu!<br>
{{tab}}Otóż jakim dziwnym sposobem Kirkuć doszedł wielkiéj tajemnicy i mnóstwa szczegółów pomniejszych z nią będących w związku, i tegoż wieczora, gdy mu język mocno świerzbią!, poleciał zaraz zwierzyć się Plucie, który go dobrze wybadał, rozważył, wąsa pokręcił i rzekł tylko enigmatycznie:<br>
{{tab}}— Jesteśmy na dobréj drodze.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3uvdm5fw17kk2m6axwy0qlcvs92phc0
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1336
100
1083772
3149066
2022-08-10T21:40:22Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Nazajutrz zaraz kroczył do Pobrackiego z osnutym w ciemnościach nocy planem i tak dobrze a cierpliwie do drzwi jego kołatał, że choć go kilka dni wodzili, odkładając posłuchanie od rana do wieczora a od wieczora do rana, w końcu został dopuszczony do przybytku.<br>
{{tab}}W parę dni po owéj bytności u Byczków, dostąpił szczęśliwie oglądania oblicza, które nie łatwo się komu ukazywać raczyło. Zastał wielkiego legistę jak zawsze, po Napoleońsku stojącego przy biórku, dla tego aby przybyłych nie był zmuszony prosić siedzieć; z ręką założoną za {{korekta|surtut|surdut}} szczelnie i surowo zapięty, z drugą opartą na stosie papierów, w postaci wyraźnie zdającéj się mówić że nie ma czasu, i dającéj do zrozumienia, aby przybyły spieszył się z interesem i odchodził.<br>
{{tab}}Ujrzawszy Plutę, Pobracki skrzywił się znacząco — kapitan na opak był słodki i miły jak lukrecja, kłaniał się nizko, stąpał z pokorą, dusił kapelusz w obu rękach, jakby siebie i wszystko co jego było, chciał zmniejszyć w obliczu tak wielkiego człowieka.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
aftfsdvb5qu18ya7iw9bld66r1c6fgb
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1337
100
1083773
3149067
2022-08-10T21:40:53Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Pan dobrodziéj może mnie sobie nie przypominasz? — zapytał kapitan.<br>
{{tab}}— Owszem! — sucho odparł mecenas.<br>
{{tab}}— Miałem honor widzieć się z nim w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, z powodu przykréj sprawy brata pani jenerałowéj Palmer, a mojego nieszczęśliwego przyjaciela, pana Mateusza Kirkucia, fizycznie i moralnie po trosze ułomnego, ale przytém najlepszego w świecie człowieka.<br>
{{tab}}— Pan masz jaki interes? — zapytał surowo przerywając Pobracki.<br>
{{tab}}— Krótki, drobny i mało znaczący, — odparł kapitan pokornie się przełamując na wpół. — Wiadomo zapewne panu dobrodziejowi, że mnie niegdyś łączyły z p. jenerałową bliższe stosunki.... nie pokrewieństwa jak Kirkucia, ale tak niemal ścisłe jak one, nieszczęściem mniéj trwałe. Czas i okoliczności je zerwały. Miałem wówczas zręczność nieraz pani Palmer, a ówczesnéj jeszcze tylko pięknéj Julji, być użytecznym i po trosze miałbym prawo odezwać się wzajem do jéj serca, gdy fortuna postawiła ją dziś na wyższym, a mnie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3xg44u2muc37e3syuhio78mv6d0xm5y
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1338
100
1083774
3149068
2022-08-10T21:41:28Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>na jednym z ostatnich szczeblów drabiny społecznej; co nie przeszkadza bym jeszcze się kiedy wyżéj nie dodrapał.... Otóż pisałem do Palmer, prosząc ją, aby mi teraz wzajem dopomogła, a dotąd nie odebrałem żadnéj odpowiedzi.<br>
{{tab}}— Ja o tém nic nie wiem! — rzekł sucho Pobracki.<br>
{{tab}}— Ja właśnie przychodzę prosić pana dobrodzieja, abyś był łaskaw o to się dowiedzieć, bo ja się sam nie chcę jenerałowéj naprzykrzać.... i dokładam byś raczył się za mną wstawić.<br>
{{tab}}— Tak!.... ale ja tych spraw nie znam.... to rzecz prywatna.... nic zresztą nie mogę, pani jenerałowa ma swoją wolę.<br>
{{tab}}— Tak! ależ pan dobrodziéj, — wykrzyknął Pluta mrugając wąsem i okiem, — pan jest nietylko jéj doradzca, ale przyjaciel najlepszy, najbliższy, pan, w którym ona całe swe złożyła zaufanie.<br>
{{tab}}— Ale proszę pana! ja jestem doradzca prawnym tylko.<br>
{{tab}}Pluta zamilkł, przygryzł wargi i umyślnie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
akbcsln8o8ton7874kliukng0pqpk7x
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1339
100
1083775
3149069
2022-08-10T21:42:29Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>dla wypróbowania Pobrackiego począł się uśmiechać szydersko.<br>
{{tab}}Pan Oktaw był najpewniejszym, że tajemnica jego bliższych z jenerałową stosunków nikomu znaną być nie może, trochę się zmięszał mimo woli, ale opamiętał zaraz.<br>
{{tab}}Pluta jednak pochwycił to drgnienie muskułów twarzy i nabrał pewności.<br>
{{tab}}— Czyż tylko doradzcą, a nie przyjacielem od serca jesteś pan dobrodziej? o nie! temu nie wierzę! — przerwał kapitan.<br>
{{tab}}— Mam szczęście dosyć dobrze i łaskawie być widzianym przez jenerałowę, ale, — szepnął pan Oktaw, — ale w sprawy, które do mnie nie należą, mieszać się nie mogę.<br>
{{tab}}— To tylko skromność wrodzona panu dobrodziejowi, nie dozwala mu przyznać jak w istocie jest, o czém ludzie, choć nie wszyscy, doskonale wiedzą, że pan więcéj jesteś niż doradzcą życzliwym.<br>
{{tab}}I powtarzając po dwakroć z naciskiem te słowa, Pluta wywołał wreszcie rumieniec na bladą twarz i małe, ale widoczne zniecierpliwienie.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0vmc42lbjtxo1jc05358ehffuy8y2m4
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1340
100
1083776
3149071
2022-08-10T21:43:11Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Racz pan mnie wysłuchać, — rzekł Pluta poufaléj, widząc że lekarstwo skutkuje, — nie zapieraj się, bo świat wszystko wie i dowiaduje się wszystkiego, wszystkiego powiadam panu, sam tego doświadczyłem na sobie. Raz, ja który to panu mówię, człowiek ułomny, miałem taki wypadek, żem w najniewinniejszéj myśli, o mroku, pocałował w czoło żonę mojego przyjaciela. Byliśmy sam na sam, żywéj duszy, cisza w koło, trochę ciemno w salonie, nikomum się z tera nie chwalił, bo nie było z czego, tak dużo mąki na wargach mi zostało. Cóż WPan dobrodziéj powiesz na to? w tydzień czy dwa, całe miasto o tém szeptało. Nie powiadam, żebyś WPan dobrodziéj miał w czoło panią jerierałowę Palmer całować, nie twierdzę, daleką jest ta myśl zuchwała odemnie, ale to pewna, że gdyby tam między państwem cokolwiek ściślejsza zawiązała się przyjaźń, jednera ręki ściśnieniem objawiona, wkrótce o tém będzie wiedziało miasto całe. Tymczasem twierdzą ogólnie, iż bliskie i serdeczne stosunki łączą państwa z sobą — na cóż się tego zapierać? Wznieca się<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
j0se8m6jhewmgldoz6me4ksq22dcqzu
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1341
100
1083777
3149072
2022-08-10T21:43:55Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>zaraz podejrzenie, iż tam coś ukrywać potrzeba. Czy ta przyjaźń ciepła, gorąca, zimna, blada czy różowa, nie śmiem robić przypuszczeń, ale że ona jest, to się wié. Każdy zresztą wykłada to po swojemu, ja się wstrzymuję od komentarzów, a to wiem, że jeśli nie ma nic, to się pan nie obawiając podejrzeń, wahać nie będziesz uczynić coś dla mnie. Zresztą gadać nie lubię, jestem dyskretny, i mam nadzieję, że moje umiarkowanie życzliwością od — płaconem mi będzie.<br>
{{tab}}Skończył Pluta i spojrzał na Pobrackiego, który bladł, czerwieniał, trząsł się, ale stał jak posąg i nie dawał po sobie poznać ile cierpiał; udawał że nie rozumie.<br>
{{tab}}— Darujesz mi pan, — rzekł, — ale tych alluzji nie pojmuję, pani Palmer jest mi dosyć życzliwą, miałem może zręczność zasłużyć na jéj zaufanie, zresztą nie wiem nawet coś mi pan chciał dać do zrozumienia.<br>
{{tab}}— Obszerniéj i jaśniéj na dziś tłumaczyć się nie chcę, — rzekł Pluta, — ''sapienti sat'', ale mam nadzieję, że sprawa, którą łaskawéj jego opiece powierzam, pójdzie dobrze. Pani<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8e39y91o1jwbyw1x353164nmwt5ynwm
3149073
3149072
2022-08-10T21:44:13Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>zaraz podejrzenie, iż tam coś ukrywać potrzeba. Czy ta przyjaźń ciepła, gorąca, zimna, blada czy różowa, nie śmiem robić przypuszczeń, ale że ona jest, to się wié. Każdy zresztą wykłada to po swojemu, ja się wstrzymuję od komentarzów, a to wiem, że jeśli nie ma nic, to się pan nie obawiając podejrzeń, wahać nie będziesz uczynić coś dla mnie. Zresztą gadać nie lubię, jestem dyskretny, i mam nadzieję, że moje umiarkowanie życzliwością odpłaconém mi będzie.<br>
{{tab}}Skończył Pluta i spojrzał na Pobrackiego, który bladł, czerwieniał, trząsł się, ale stał jak posąg i nie dawał po sobie poznać ile cierpiał; udawał że nie rozumie.<br>
{{tab}}— Darujesz mi pan, — rzekł, — ale tych alluzji nie pojmuję, pani Palmer jest mi dosyć życzliwą, miałem może zręczność zasłużyć na jéj zaufanie, zresztą nie wiem nawet coś mi pan chciał dać do zrozumienia.<br>
{{tab}}— Obszerniéj i jaśniéj na dziś tłumaczyć się nie chcę, — rzekł Pluta, — ''sapienti sat'', ale mam nadzieję, że sprawa, którą łaskawéj jego opiece powierzam, pójdzie dobrze. Pani<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i5mqrid631xezhtzcoxds7pzrzgvf58
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1342
100
1083778
3149074
2022-08-10T21:44:51Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>jenerałowa pozbędzie się mnie, gdyż wyjadę i mam mocne postanowienie oddalić się z Warszawy, która się na mnie, jak na wielu innych znakomitościach, poznać nie umiała.... ''Ingrata patria! non habebis ossa mea!'' Ale stara to prawda, że nikt prorokiem u siebie.... Do nóg upadam.... i proszę raz jeszcze.... nie zapominać o pokornym słudze....<br>
{{tab}}— Ja za nic nie ręczę, — rzekł zmięszany Pobracki, — ale starać się nie omieszkam....<br>
{{tab}}— Już bylebyś pan się starał, jestem spokojny, — odparł kapitan, — a na to słowo honoru daję, że natychmiast wyjeżdżam i stanowczo żegnam kraj i państwa wszystkich.<br>
{{tab}}Skłonili się sobie grzecznie i na tém się skończyło.<br>
{{tab}}Kapitan odchodząc, szyderskim wzrokiem bazyliszka przeszył do głębi prawnika.<br>
{{tab}}Po wyjściu Pluty Pobracki wybiegł zapowiedzieć aby nikogo nie wpuszczano, a sam padł na krzesło, przerażony jakby ukazaniem się szatana. On, który życie całe pracował na pozyskanie sobie nieposzlakowanéj sławy, ów wzór surowości obyczajów i prawości, wysta-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hu0w5epmlbwjlwvl05annkobot6uaa9
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1343
100
1083779
3149076
2022-08-10T21:45:38Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>wiony nagle na szyderstwo ludzi, na zwycięzkie uśmiechy tych, których gromił dotąd z wysokości cnoty!.... Było się czego ulęknąć, zaprawdę! Poty zimne nań uderzyły, powiódł ręką po czole i postanowił, z niezwykłą sobie żywością, jechać natychmiast do pani Palmer, aby się z nią rozmówić stanowczo. Miał ku temu i inną przyczynę, od dni bowiem kilkunastu i wprowadzenia do jéj domu Abla Huntera, jakoś coraz mniéj był rad z fizjognomji, którą stosunek cioci do siostrzeńca przybierał. Ale ile razy wspomniał o tém ostrożnie, jenerałowa się uśmiechała i białą podając mu rączkę, odpowiadała:<br>
{{tab}}— Cóż ci się śni? zazdrość!.... to dzieciak.....<br>
{{tab}}Wszakże ten dzieciak coraz się lepiéj rozgaszczał w domu, coraz w nim częściéj przesiadywał, Pobracki schodził go wieczorami w salonie sam na sam z panią Palmer i z mowy młodego trzpiota mógł miarkować, że coraz byli bliżéj z sobą. Nie przypuszczał on lekkości zbyt daleko posuniętéj w kobiecie tak poważnéj i tak bardzo starszéj od hr. Abla, że matką jego byćby mogła, ale go to jednak<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1vk0yump2h6wm7rre9t74em8vs4924u
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1344
100
1083780
3149077
2022-08-10T21:46:14Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>mimowoli niepokoiło. Kuzynostwo i interesa nie dosyć mu to tłumaczyły, obawa o proces i chęć zapobieżenia mu, zdały mu się za daleko posunięte.<br>
{{tab}}Pragnął więc stanowczo się rozmówić tą rażą i parę razy już odprawiony ode drzwi W sposób dosyć podejrzany przez Bzurskiego, pod pozorem że pani w domu nie było, choć czuł, że nie mogła wyjechać i paltot p. Abla niby przypadkiem w przedpokoju zapomniany, różne myśli nastręczał: — poczynał się trochę niecierpliwić.<br>
{{tab}}— Ale to być nie może! — mówił sobie w duchu, — niesłusznie ją podejrzewam! to się nie godzi!<br>
{{tab}}Wybrał się więc natychmiast do jenerałowéj, gdy niespodzianie sprawa wielkiéj wagi stanęła na przeszkodzie i zabrała mu resztę poranku, potem musiał spocząć i przeczekać obiadową porę, tak, że dopiero o zmroku stanął u drzwi pani Palmer nie bez bicia serca, bo mu jeszcze szyderskie słowa Pluty w uszach brzmiały.<br>
{{tab}}W przedpokoju zastał Bzurskiego, który<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ccxksnt8p30x6oumlj5r4ah1polm7ft
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1345
100
1083781
3149078
2022-08-10T21:47:23Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>z rękami na żołądku założonemi, w postawie ubłogosławionego, drzemał spokojnie po obiedzie i z widocznym złym humorem podniósł się widząc przybywającego natręta, który mu przerywał drzemkę, spojrzał nań ziewając, a na zapytanie:<br>
{{tab}}— Czy pani w domu? — z jakiémś wahaniem złowrogiém mruknął:<br>
{{tab}}— Tylko co wróciłem, nie wiem dobrze, trzebaby się dowiedzieć.<br>
{{tab}}Pobracki, który dawniéj bez oznajmienia przygotowawczego wchodził i wstęp miał zawsze otwarty, surowem odpowiedziawszy wejrzeniem, nie powtarzając już zapytania, wszedł nie opowiadając się do salonu.<br>
{{tab}}Jenerałowéj nie było tu w istocie, ale z drugiego pokoju dochodziły dwa głosy, z których jeden wesoły i śmiejący się, łatwo było poznać jako Abla Huntera, drugi cichy i melancholijny, widocznie należał do jenerałowéj. Pobracki mocno zmieszany, cicho począł kroczyć ku drzwiom, bo go jakaś zazdrość ubodła, ale wprędce pomiarkowawszy się, odkaszl-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0alcd7yh87vfs73ozwpaj7eyn1z6iha
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1346
100
1083782
3149079
2022-08-10T21:47:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>nął i dał o sobie znać głośnym chodem po salonie.<br>
{{tab}}Posłyszawszy go jenerałowa, wyszła zaraz szybko z gabinetu nieco pomięszana, lecz ochłonęła prędko i podała mu rękę, wskazując mrugnieniem oczów, że nie była sama i niby z niechęcią dając mu poznać, że ją naprzykrzony kuzynek nudził....<br>
{{tab}}Za nią zaraz wyjrzał poufale hr. Hunter, a zobaczywszy Pobrackiego, począł się śmiać głośno i witać go jakby we własnym domu.<br>
{{tab}}Pobracki był poważny i milczący, ukłon oddal zimno i kilka słów szepnął o pilnym interesie.<br>
{{tab}}— A! jeżeli interessa są, — przerwał Hunter żywo z za ramienia gospodyni, — to ja państwa opuszczę i pójdę sobie gdzie na cygaro.<br>
{{tab}}— Nie mamy nic pilnego, — odparła zwracając się ku niemu pani Palmer, młodemu chłopcu dając oczyma do zrozumienia, że te interesa wcale nie w porę przyszły ją nękać.<br>
{{tab}}Mimo to nieme zapewnienie, Hunter wziął za kapelusz, odwiódł ją na chwilkę do gabi-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3c36xmizgy79ktnql7ews4q8vm521dq
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1347
100
1083783
3149080
2022-08-10T21:48:32Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>netu, szepnął coś po cichu i śmiejąc się wybiegi do salonu. Tu podał rękę Pobrackiemu, który milczał jak posąg oczekiwania i wyszedł, przede drzwiami włożywszy kapelusz bez ceremonji.<br>
{{tab}}Sposób jego obejścia się z jenerałowa i rozgoszczenie poufałe w tym domu, nie uszły wprawnego oka p. Oktawa, który się smutnie namarszczył.<br>
{{tab}}P. Palmer jak gdyby ciężar jaki spadł z ramion, gdy wyszedł nareszcie Hunter i zlekka wzdychając zasiadła na kanapie, oczekując aby prawnik rzecz, z którą przyszedł zagaił. Zwykle pogodne jéj czoło, jakaś marszczka frasunku sfałdowała.<br>
{{tab}}P. Oktaw też milczał długo nim przyszedł do słowa, i nie rychło odezwał się zwolna:<br>
{{tab}}— Nie śmiałbym nigdy występować z takiém pytaniem, — rzekł, — gdyby nie obowiązki, jakie na mnie szczera dla niéj przyjaźń wkłada, ale, droga pani...<br>
{{tab}}— Mówże śmiało! co tam tak strasznego? spytała chłodno jenerałowa.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9tmpxisjhy3ekfhgaqq7fjmmjeisggy
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1348
100
1083784
3149082
2022-08-10T21:49:16Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Doprawdy, ciężko mi to jakoś powiedzieć przychodzi....<br>
{{tab}}— Ciężko? mnie? staréj i dobréj znajomej? jakże mnie pan krzywdzisz!.... Mówże śmiało, proszę....<br>
{{tab}}— Powiem otwarcie.... Zaczynam być niespokojny o Abla Huntera.<br>
{{tab}}— Jakto? cóż to? dla czego? nierozumiem.<br>
{{tab}}— Pani go oczarowała! on sobie doprawdy nadto u niéj pozwala.<br>
{{tab}}— O! zlituj się! krewny! Zresztą, wszak zgodziliśmy się na to, że tak było potrzeba.... dla sprawy....<br>
{{tab}}— Tak, do pewnego stopnia.... ale....<br>
{{tab}}— To też, jest to do pewnego stopnia, — rozśmiała się chłodno kobieta, rzucając nań ukradkiem badające spojrzenie.<br>
{{tab}}— Ale, czy nie zawiele już tego? czy nie byłoby już dosyć tych czarów, bo młokos może przebrać miarę, może mu się uroić....<br>
{{tab}}Pani Palmer poczęła się uśmiechać dobrodusznie.<br>
{{tab}}— O! o! byłżebyś pan o tego dzieciaka zazdrosnym? — odezwała się powoli.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i5yvuo775l3pyn8loz43ck4nzw42k65
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1349
100
1083785
3149083
2022-08-10T21:49:50Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Ja? ule jakież mam prawo? — — wybąknął smutno Pobracki, — chyba to, jakie mi daje wielka i gorąca przyjaźń dla niéj. Boję się ludzi, oczów i języka świata.<br>
{{tab}}— A! a! dajże pokój! to troskliwość zbyteczna, któż mnie o niego posądzać może?<br>
{{tab}}— No! ja pierwszy.<br>
{{tab}}— To mi sobie wytłumaczyć łatwo z pewnego względu, choć zkądinąd dziwię się, że mnie pan masz za tak lekką... To dzieciństwo.<br>
{{tab}}Zamilkli, bo jenerałowa przybrała dumną postawę kobiety nieco obrażonéj, i poczęła niecierpliwie rwać koniec swéj chustki.<br>
{{tab}}— Zobaczysz, — rzekła, — jak mi to pomoże do processu; już hr. Abel po raz drugi pisał do familji nalegając o układy, skończe — my niechybnie zgodą....<br>
{{tab}}— A potem? — zapytał Pobracki.<br>
{{tab}}— No! a potém! dam mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — przerwała kobieta po cichu, — nie mówmy o tém, bo doprawdy nie ma o czém....<br>
{{tab}}Pobracki zamilkł, mimo to jednak widać<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ibah9ia9ew4ovhz48wtxh6on6iczjys
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1350
100
1083786
3149084
2022-08-10T21:50:48Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>po nim było, że wcale go tłumaczenie nie uspokoiło.<br>
{{tab}}— Jeszcze jedno, — rzekł, — kapitan Pluta.... męczy mnie....<br>
{{tab}}— A! znowu ten nieznośny awanturnik, — zawołała pani Palmer, — prawda! przypominam sobie, pisał do mnie, nie odpowiedziałam mu nic, sama nie wiem co z nim począć — nadużywa mojéj cierpliwości.<br>
{{tab}}— Trzebaby go zagodzić, dać mu co odczepnego, — odparł Pobracki, — wszak ma wyjechać.<br>
{{tab}}— A potém? — spytała jenerałowa trochę szydersko.<br>
{{tab}}— Da się mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — odpowiedział w tenże sposób Pobracki.<br>
{{tab}}— Gdyby kiedykolwiek dotrzymał słowa i zrobił co obiecuje!<br>
{{tab}}— Więc lepiéj dopuścić zemstę i skandal?<br>
{{tab}}— Ale {{korekta|nie.|nie,}} — zawołała niecierpliwiąc się kobieta i pocierając czoło jak gdyby ją głowa boleć zaczęła, — sama prawdziwie nie wiem<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1dqwpivb5q8ds5wmf2yw3421inhtgff
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1351
100
1083787
3149086
2022-08-10T21:51:38Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>co z nim zrobić, trzeba mu coś obiecać, zwlekać, targować się.<br>
{{tab}}— A potem? — przerwał Pobracki znowu.<br>
{{tab}}— No! to radźże mi pan, ja już nic nie wiem, — odparła nagle wybuchając kobieta, — będę posłuszną.<br>
{{tab}}Widocznie jakoś dziś się zrozumieć nie mogli i oboje poglądali na siebie niedowierzająco.<br>
{{tab}}— Gdybym rzeczywiście miał radzić, — odezwał się powoli prawnik, — życzyłbym korzystać z dobrych usposobień tego łotra, z jego potrzeby i niedostatku, opisać go jak węża, opłacić i pozbyć się raz na zawsze....<br>
{{tab}}— Sądzisz, że się takich ludzi kiedykolwiek pozbywa? — zapytała jenerałowa szydersko, — o! znam ich! myślisz, że dotrzyma słowa! że pojedzie, że jutro go znów na mojéj drodze nie spotkam z groźbą lub wymaganiem? A! doświadczyłam tego człowieka i wiem ile na jego słowa rachować można.<br>
{{tab}}— Jakto? więc pani nie chcesz nic uczynić dla niego? trzebażby przecie coś postanowić? rzekł prawnik.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
d0gm8otxzipdott6vezt9seabkkftc9
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1352
100
1083788
3149088
2022-08-10T21:52:24Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Ale WPan mnie nie rozumiesz doprawdy, — kwaśno odezwała się kobieta, — takim ludziom trzeba tą monetą płacić, jaką oni innym dają, trzeba zwlekać, uwodzić, nie drażnić, zbywać, zwłóczyć, nudzić....<br>
{{tab}}— Więc cóż mu odpowiedzieć? — spytał Pobracki.<br>
{{tab}}— Że chętniebym mu ofiarowała pomoc, ale teraz nie jestem w stanie — niech poczeka.<br>
{{tab}}— Ależ on czekać nie może!<br>
{{tab}}— Będzie musiał; czekając doczekamy się czegokolwiek.... pan wiesz bajkę o ośle, którego obowiązano się nauczyć mówić?<br>
{{tab}}Pobracki zamilkł, jenerałowa sucho i dziwnie śmiać się zaczęła.<br>
{{tab}}— Nie poznaję pani {{korekta|dobrawdy|doprawdy}}, — rzekł, — z takim człowiekiem jak kapitan nic się nie zyskuje na zwłoce, nędza go przyprowadzi do ostateczności.<br>
{{tab}}— A! to niech sobie robi co chce! — odezwała się jenerałowa dosyć obojętnie, — to mi wszystko jedno!....<br>
{{tab}}Pobracki spojrzał zdziwiony.<br>
{{tab}}— Albo nie! — dodała, — przyślij mi go<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
af2i96s172k1x78hvky183bc8me1geu
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1353
100
1083789
3149089
2022-08-10T21:53:06Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>pan tu, choć się nim brzydzę jak gadem, sama się z nim rozmówię.<br>
{{tab}}Kończąc te słowa z nerwowym wymówione pośpiechem, szarpnęła chustką jakby rozedrzeć ją chciała, zacięła usta nagle, łza gniewu zakręciła się w jéj oku.<br>
{{tab}}Prawnik zamilkł i rzekł tylko spokojnie:<br>
{{tab}}— Zapewne tak będzie najlepiéj, jednak nie życzę go drażnić.<br>
{{tab}}Jenerałowa ruszyła ramionami tylko.<br>
{{tab}}— Zostaw mi to pan, — zawołała, — nie troszcz się wcale, potrafię go uchodzić.<br>
{{tab}}Pobracki powinien był odejść, zawahał się wszakże, tkwił mu w sercu Hunter, miał jakieś bolesne przeczucia, obawiał się wspomnieć o nim. Pani Palmer wydawała mu się nad wyraz i nadzwyczaj zimną, sztywną, zobojętniałą nagle dla niego. Szukał jéj wejrzenia i spotykał wzrok, który go widocznie unikał, wyzywał czulszego wyrazu, odpowiadano mu znużeniem i prawie niecierpliwością nie tajoną.<br>
{{tab}}— Nicże mi pani więcéj nie ma do rozkazania? — spytał wreszcie zabierając się odejść,<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
22swu23a6270rfn6afnowkpyn7wyj1x
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1354
100
1083790
3149091
2022-08-10T21:54:05Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>nic do powiedzenia? — dodał ciszéj z wyrazem smutku.<br>
{{tab}}— Nic, mój drogi panie Oktawie, — wycedziła z wysileniem kobieta, — proszę cię tylko bądź spokojniejszy o Huntera, to {{korekta|śmiesność|śmieszność}}, za którą miałabym się prawo obrazić, widzę z twego humoru, z postawy odgaduję, że jesteś o niego niespokojny. Czyż się to godzi?<br>
{{tab}}— Ale nie! — przerwał rumieniąc się Pobracki, — zdało mi się, czuję, widzę żeś pani dla mnie się zmieniła — naturalnie, różne myśli przyjść mi musiały do głowy.<br>
{{tab}}— Panie Oktawie! — odezwała się z cichą wymówką jenerałowa, — po tylu dowodach życzliwości, wątpić o mnie — a! to nie do darowania!<br>
{{tab}}I podała mu rękę, którą Pobracki ucałował z uczuciem, pochyliła czoło białe, na którém złożył pocałunek, a potem jakby jéj było pilno, ścisnęła go za rękę i pożegnała prędzéj niż się spodziewał. Pobracki był ukołysany, odszedł zupełnie spokojny, marząc znowu o<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
93zlg9nli942lvghbwwpklxjgearhyh
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1355
100
1083791
3149093
2022-08-10T21:55:42Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>przyszłości — ona wybiegła jakby jéj było pilno się go pozbyć.<br>
{{tab}}Ale jeszcze nie miała czasu się zamknąć w gabinecie, gdy Bzurski nadbiegł z biletem w ręku, oznajmując natrętną wizytę.<br>
{{tab}}— Ten pan, — rzekł podając kartę, — prosi aby choć na chwilę mógł się widzieć, prosi bardzo.<br>
{{tab}}Jenerałowa spojrzała na nazwisko, wyczytała nazwisko Narębskiego i niecierpliwa zatrzymała się chwilę.<br>
{{tab}}— Mówiłeś że jestem w domu?<br>
{{tab}}— Spotkał wychodzącego pana mecenasa.<br>
{{tab}}— Prosić do salonu.<br>
{{tab}}Machinalnie poprawiła loki, obciągnęła chustkę czarną, przybrała postawę surową i powolnie wyszła.<br>
{{tab}}Pan Feliks stał zmięszany, z kapeluszem w ręku, w pośrodku tego smutnego pokoju, który się zwał salonem, i spoglądał na portret p. jenerała w zamyśleniu bezmyślném, ale posłyszawszy szelest sukni i postrzegłszy jenerałowę, która go przywitała z daleka, aby uniknąć bliższego powitania, cofnął się parę<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6f5b9nfgyhwr3txe9tk2hbhgb4jnp6v
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1356
100
1083792
3149094
2022-08-10T21:56:20Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>kroków, jakby pierwszą myślą jego było uciekać. P. Palmer nie zwracając na ten ruch uwagi, zajęła miejsce na kanapie i wskazała mu fotel.<br>
{{tab}}— Darujesz mi pani, — rzekł Narębski, — ale tą rażą nie winienem, że się jéj naprzykrzam, nie byłbym nawet w wypadku, który mnie tu sprowadza nachodził ją z prośbą, gdyby nie konieczność. Biedna sierota, domyślisz się pani o kim mówię, skutkiem wygadania się kapitana Pluty, wie, że ma matkę, błaga i prosi, aby raz ją widzieć mogła, tylko raz nim przystąpi do ołtarza.<br>
{{tab}}— A! idzie za mąż? — spytała zimno matka.<br>
{{tab}}— Tak jest pani, za ubogiego ale poczciwego chłopaka.<br>
{{tab}}— Pan ich ztąd zapewne wyprawiasz?<br>
{{tab}}— Ja, nie wiem co z sobą poczną. — Raz, tylko raz, chce upaść do nóg nieznanéj matce i prosić ją o błogosławieństwo....<br>
{{tab}}— A! i pan mnie wystawiasz w obec niéj na takie położenie, a w przyszłości dajesz jéj prawo wiecznego znęcania się nademną! — zawołała pani Palmer. — Godziż się to? nie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
093fofs90ciijxiqgapepu9qxik8yv9
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1357
100
1083793
3149095
2022-08-10T21:56:54Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>dosyć że się téj przeszłości pozbyć nie mogę... tego niegodziwca.... ciebie panie Narębski.... jeszcze chcecie rzucić mi ją, na ramiona, abym ciężar nie mojego grzechu, tak jest nie mojego, — powtórzyła, — dźwigała na zawsze! A! to się nie godzi! to okrucieństwo!<br>
{{tab}}Narębski był przybity.<br>
{{tab}}— A! pani, — rzekł zimno, — możeż się to nazywać ciężarem?<br>
{{tab}}— Ale nim jest.... ale ja jéj nie znam, ja tego wszystkiego nie chcę, wyrzekłam się, nie mogę.... To dziecko! jest to dla mnie narzędzie okrutnego męczeństwa.... to rzecz niegodziwa!<br>
{{tab}}— Pani, przyciśnij ją do piersi raz, pobłogosław, a więcéj ci się nie pokaże.... tego matka przynajmniéj odmówić jéj nie powinna.<br>
{{tab}}Jenerałowa uśmiechnęła się z goryczą, pokiwała głowa.<br>
{{tab}}— Tak.... znam to... Wiec czegóż chcecie? — zawołała żywo, — abym wam oddała ostatek tego co mam, ostatek mienia, spokoju, godzin pokuty i ciszy? Chcecie mi wydrzeć wszystko, zmusić bym cierpiała? mówcie otwarcie... zniosę... com powinna... karzcie mnie i smagajcie...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
aboscs9u3sne8jve1owtq0xtxkk1mdn
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1358
100
1083794
3149096
2022-08-10T21:57:33Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Wyrzekła to z taką goryczą, ale razem z tak gwałtownym gniewu wybuchem, że Narębski stanął osłupiały i przybity.<br>
{{tab}}— Ja nic nie chcę, — rzekł z godnością, — ale dla dziecka błogosławieństwa, jeśli nie serca to formy, wymagam, żądam go i nie odstąpię. Nie winienem temu że wie o matce, bom przed nią taił jéj życie, woląc by się sądziła sierotą. Stało się to mimo woli mojéj, na łzy dziecka patrzeć nie mogę. Żadnych ofiar nie przyjmie ona, ani ja, ale krzyża na czole w drogę życia, nie możesz jéj odmówić... a potém... bądź zdrowa na wieki — nikt, ona ani ja nie staniemy na drodze twych tryumfów.... Idź szczęśliwa! idź! bogdajbyś u wrót innego świata nie wyciągnęła próżno z łoża boleści rąk do twojego dziecięcia!<br>
{{tab}}Jenerałowa wysłuchała tych słów wymówionych z uniesieniem, zimno i niecierpliwie, czuła się tylko podrażnioną.<br>
{{tab}}— Nie chcę żebyś pan tu z nią przyjeżdżał, — rzekła, — dokąd mam przybyć i kiedy, aby spełnić jego wolę?<br>
{{tab}}Narębski się zastanowił.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jianarzhezcmhx1gj6kna21omg2qtjq
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1359
100
1083795
3149097
2022-08-10T21:58:37Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Zbądźmy to, — rzekł, — bo mi się serce drze i krwawi; jutro przyjadę po panią, po — jedziesz ze mną o mroku.... więcéj nie żądam.<br>
{{tab}}Jenerałowa się udobruchała nieco.<br>
{{tab}}— Gotowa jestem, — dodała, — uczynić coś dla niéj, co będę mogła, niewiele....<br>
{{tab}}— Nic! nic! — zakrzyczał Narębski, — udawaj tylko matkę, kłam że masz serce, daj łzę choć sfałszowaną.... to będzie dosyć, — dodał z dumą, — więcéj, gdyby ona z głodu konała a ja z rozpaczy, od ciebie byśmy nie przyjęli — nic!<br>
{{tab}}Rzucił ręką i nie żegnając się wyszedł.<br>
{{tab}}— Cóż to za scena tragiczna? — zawołał z tyłu hr. Hunter, który na ostatnie wyrazy wszedłszy przez drzwi od głębi, wsuwał się do salonu właśnie gdy Narębski zamykał za sobą z trzaskiem podwoje.<br>
{{tab}}Pani Palmer jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, zebrała przytomność i podeszła ku niemu śmiejąc się z przymusem.<br>
{{tab}}— A! to te nieszczęśliwe interessa! {{korekta|rzekła.|— rzekła.}}<br>
{{tab}}— Ależ to jakiś patetyczny processowicz! — zawołał Abel, który wszystko w śmiech<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nd1pdq7qszrqmdh7mfdo6obup1yp5fw
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1360
100
1083796
3149098
2022-08-10T21:59:16Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>obracał. — Ciociu królowo! jakże on nudzić cię musi!<br>
{{tab}}— Śmiertelnie! dziecko moje, — odparła padając na fotel Palmerowa, — dziś bo dzień nudów i przykrości.<br>
{{tab}}Twarz jéj malowała w istocie doznane przykre wrażenia, Hunter wziął to za assumpt do pocieszania i nieopierającą mu się rękę pochwycił w obie dłonie.<br>
{{tab}}— Ciociu królowo! — rzekł, — nie trzeba tak brać ludzkich głupstw do serca, jak ciebie kocham! zapomnieć zresztą, że jest więcéj na świecie ludzi nad nas dwoje.<br>
{{tab}}— Gdyby można! — szepnęła przychodząc do siebie jenerałowa i poglądając na niego zalotnie....<br>
{{tab}}Z tonu już postrzedz łatwo, że od pierwszego wieczora do dnia tego, ciocia i siostrzeniec dość spory kawałek drogi ubiegli.<br>
{{tab}}— Jakto nie można? ciociu królowo! — zawołał młodzik, — miłość każę zapomnieć o wszystkiém co nią nie jest.<br>
{{tab}}— Miłość! miłość! — powtórzyła smutnie kobieta, — alboż ty wiesz co miłość?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q4exbiue0y87w81zkjqlj6xlz9pbdur
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1361
100
1083797
3149099
2022-08-10T21:59:56Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— A! już znowu niewiara! Ciociu królowo! czy to się godzi?... ja u nóg twoich, a ty... szydzisz.... z niewolnika?<br>
{{tab}}— Bo ci nie wierzę...<br>
{{tab}}— Doprawdy?<br>
{{tab}}— O! nikomu! nikomu! miłość to dziki zwierz, który szarpie i ciśnie póki się nie nasyci krwią, naszą, a potem kości krukom zostawia....<br>
{{tab}}— Poezja! poezja! Ciociu królowo! śliczna poezja! ale jesteś smutna, ja tego nie lubię, mówmy o czém inném, chodźmy do gabinetu, pozwól mi zapalić cygaro i będziemy się śmiali....<br>
{{tab}}— Po papiery, — dodał, — posłałem, do stolicy listy wyprawione, processu się zrzeką, jestem pewny, ale ja nie mogę czekać, ciociu królowo! i patrzeć ci w oczy.... dajmy tymczasem na zapowiedzi.<br>
{{tab}}Jenerałowa wstrzęsła się, jakby ją przebiegły dreszcze.<br>
{{tab}}— Wszakże wiesz, — rzekła, — że ślubu jeszcze wziąć nie możemy, umówiliśmy się przecie, kilka dni czasu cierpliwości, a po-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pq14xh0az1rjut3p48i63fr5quqs6na
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1362
100
1083798
3149101
2022-08-10T22:00:52Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>tém.... będę twoją.... Spieszysz się teraz, — dodała po chwili, — bogdajbyś mi kiedyś nie wyrzucał tego, nie sprzykrzył sobie staréj kobiety, która czuje że popełnia szaleństwo....<br>
{{tab}}— Otóż znowu te tragiczne monologi. Ciociu królowo! ale dajże im pokój! Jesteś młoda, śliczna, ja cię kocham, jestem szczęśliwy, o resztę nie pytajmy! Będą ludzie krzyczeć, niech ich słota porwie, co mi tam! będą się śmiać z ciebie, ze mnie, z nas, a co to nam szkodzi? Zresztą pojedziemy sobie ztąd, ciociu królowo! prawda? do Włoch! albo do Hiszpanji, i — dorzucił z żywym ruchem młodzieńczym, — nie myślmy o reszcie....<br>
{{tab}}— Tak! ty — ale ja?<br>
{{tab}}— Ciociu! warto bym ci dał burę.... I pocałował ją gorąco, porywając za rękę. — Do twego pokoju! chodźmy!<br>
{{tab}}Zadzwonił jak pan domu.<br>
{{tab}}— Bzurski, — rzekł do wchodzącego. — pani nie ma.... wyjechała, podawać herbatę.....<br>
{{tab}}Rozporządzał się już zupełnie, jak gdyby był u siebie.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f2t49ykt8exg6itwubt12x2gnffx0p2
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1363
100
1083799
3149102
2022-08-10T22:01:44Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}— Pani słaba na głowę, — dorzucił odchodzącemu kamerdynerowi.<br>
{{tab}}Posłuszna poszła za nim jak niewolnica pani Palmer, ale we drzwiach do gabinetu spojrzała z pod chmurnéj powieki na oszalałego młokosa, jakby z gniewem stłumionym, oko jéj zapaliło się dziko, usta zadrgały, rzekłbyś że już zemstę jakąś układała na jutro choć tak była łagodna!<br>
{{tab}}— Mnie doprawdy głowa boli! — rzekła rzucając się na fotel, — tyle dziś miałam przykrości... i ty... ty nawet tak jesteś nieuważny... Pobracki mógł się domyśléć....<br>
{{tab}}— A cóż mi tam jakiś Pobracki! — zawołał Abel, — niech się sobie dorozumiewa kiedy chcę!<br>
{{tab}}— Przed czasem! a! ty wartogłowie!<br>
{{tab}}— Ciociu królowo! ja cię tak kocham, że kłamać nie umiem.... daruj....<br>
{{tab}}I pocałował ją w rękę, a potem zapaliwszy cygaro, rozciągnął się w krześle i począł nucić jakąś piosenkę.<br>
<br>{{---}}<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0o9iei7bjy4k9xhpx87pbwj5ya5t808
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1364
100
1083800
3149106
2022-08-10T22:02:25Z
Wieralee
6253
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wieralee" /></noinclude>{{tab}}Nazajutrz kapitan stawił się u Pobrackiego z tym samym uśmiechem i przybraną minką pokorną, która gorzéj od najjawniejszego zuchwalstwa drażniła prawnika. P. Oktaw miał czas obmyśleć jak się znaleźć i stał wielce poważny, nie dając po sobie poznać, że go wczorajsze groźby dotknęły.<br>
{{tab}}— Cóż mi pan dobrodziéj rozkaże? — zapytał kapitan.<br>
{{tab}}— Przypadkiem widziałem się wczoraj z p. jenerałową, — rzekł Pobracki, — mówiłem jéj o panu.... odpowiedziała mi, że sama się z nim widzieć pragnie. Oto wszystko co mu mam do oznajmienia.<br>
{{tab}}Pluta się zamyślił.<br>
{{tab}}— Kiedy? — zapytał.<br>
{{tab}}— A, tego nie wiem.<br>
{{tab}}— Więc idę natychmiast, — odparł kapitan, — a tymczasem dziękuję panu i ręczę, że w każdym razie na dyskrecję moją rachować możesz.<br>
{{tab}}Oktaw ruszając ramionami, rzekł:<br>
{{tab}}— Tego nie rozumiem.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
84fz2d0oatr867o1d4shx538ewkvtp4
Indeks:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf
102
1083801
3149116
2022-08-10T23:53:20Z
Hoodxxc
17868
—
proofread-index
text/x-wiki
{{:MediaWiki:Proofreadpage_index_template
|Tytuł=[[O stanie cywilnym dawnych Słowian]]
|Autor=[[Autor:Ignacy Benedykt Rakowiecki|Ignacy Benedykt Rakowiecki]]
|Tłumacz=
|Redaktor=
|Ilustracje=
|Rok=1820
|Wydawca=
|Miejsce wydania=
|Druk=
|Źródło=[[commons:File:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf|Skany na Commons]]
|Ilustracja=[[File:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf|mały|page=1]]
|Strony=<pagelist />
|Spis treści=
|Uwagi=
|Postęp=do przepisania
|Status dodatkowy=nie zawiera dodatkowych
|Css=
|Width=
}}
deqnflngcqtvgwojm3jtnihsmhck8xr
Szablon:IndexPages/O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf
10
1083802
3149119
2022-08-11T00:01:46Z
AkBot
6868
robot tworzy informacje o statusie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>16</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>0</q1><q0>0</q0>
0krc7qrecvhqr9u4ux31xekgoh0l8eu
3149128
3149119
2022-08-11T01:01:45Z
AkBot
6868
robot aktualizuje informacje o stanie indeksu
wikitext
text/x-wiki
{{../n}}
<pc>16</pc><q4>0</q4><q3>0</q3><q2>0</q2><q1>8</q1><q0>0</q0>
6pyuzkdtezxxcvd02bssd63kucan220
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/1
100
1083803
3149120
2022-08-11T00:57:03Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude><section begin="nagłówek"/>{{c|O STANIE CYWILNYM|w=1.75em}}
{{c|DAWNYCH SŁOWIAN|w=2em}}
{{c|Rzecz czytana na publiczném posie-<br>dzeniu Towarzystwa Królewskiego<br>Warszawskiego Przyiacioł Nauk<br>dnia 3 Maia 1820 roku.|w=1.5em}}
{{c|przez}}
{{c|I. B. RAKOWIECKIEGO.|w=1.5em}}
{{Custom rule|Lozenge|140}}<section end="nagłówek"/>
<section begin="treść"/>{{Inicjał|W}} powszechném średnich wieków całéy Europy i Azyi zaburzeniu, różne starożytne narody, oyczyste swoie siedliska opuszczać, lub też obcemu ujarzmieniu uledz, i pamięć swego bytu utracić musiały. W tym nadzwyczaynym zamęcie, Rzym tylko i Konstantynopol uczone pisma Greków i Rzymian, podające do potomności pamięć stopnia ich oświaty, mógł zachować. Gdy na gruzach dawnych państw i kraiów zniszczonych, nowe powstały narody; gdy przemiiać zaczęły burze srogości i okrucieństwa; a duch spokoyny na łono Europy powracać zaczął, dała się uczuć<section end="treść"/><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
dwqqbiyzrordwje2rc6pkyt7i43yma2
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/2
100
1083804
3149121
2022-08-11T00:57:05Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>potrzeba światła i nauk; szukały więc onych nowe różnego pokolenia narody w księgach i ięzyku starożytnych Greków i Rzymian, szukał onych w témże źródle i naród pokolenia Słowian, i podobnie iak inni, mniéy zwracaiąc uwagi na zwyczaie, obyczaie, stopień oświaty i ięzyk swych przodków, mimowolnie stawać się musiał czcicielem czynów Greckich i Rzymskich, a to tém bardziéy, iż w pozostałych ich pismach, znaydował o sobie złe obok dobrych, iako przez obcych, poczynione wzmianki. Skromna iednak prawda, im późniéy daie się poznawać, tém w świetnieyszéy onę spostrzegamy postaci. Nie dozwolił los przodkom naszym zostawić nam w puściznie ksiąg i pism uczonych, lecz zostawili oni daleka trwalsze pomniki swoiéy wielkości i sławy; to iest: niezmieniony przeciągiem wieków charakter, zywyczaie, obyczaie, i nader obfity i udoskonalony ięzyk. Tych niewzruszonych pomników, ani czas ani srogie wrogów usiłowania, zniszczyć nie zdołały. Porównywaiąc one z wiadoniością, którą nam o naszych przodkach historya zachowała, łatwo poznaiemy ich stan cywilny, zwyczaje, obyczaje, prawa i zasady ''Paganizmu''<ref name="str2">Używa się tu wszędzie słowa ''Paganizm'', zamiast ''Poganizm'', albowiem to pochodzi od</ref>, który, acz niebędac świętą {{pp|obja|wioną}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
1ftq1ue1tui749awpv41331wb8hfpqt
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/3
100
1083805
3149122
2022-08-11T00:57:10Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>{{pk|obja|wioną}} Religią, był atoli duszą ich związku cywilnego, stawiał ich w wysokim stopniu oświaty, ukształcał ich obyczaie, był duchem ich rządu, praw i ięzyka.<br>
{{tab}}Tak starożytni, iako też wielu późnieyszych Pisarzy, z różnych uprzedzeń przypisywać zwykli dawnym Słowianom dzikość, ciemnotę i niewiadomość; a obok tego, niemogąc naruszyć istoty rzeczy, przyznaią iednozgodnie, iż Słowianie, niegdyś i dotąd pod różnemi nazwiskami znani, od czasów niepamiętnych prowadzili życie towarzyskie; nie byli, iak inne hordy, Narodem koczuiącym, lecz mieli swe wsie i miasta, w których się znaydowały ozdobne świątynie. Trudnili się rolnictwem, chowem bydła, górnictwem, rzemiosłami i handlem. Byli przemyślni, czynni i pracowici, ludzcy i nadzwyczaynie gościnni. Lubili spokoyność domową, zabawy przyiacielskie, śpiewy i muzykę. Oni zaymuiąc większą część Europy i Azyi, nieznali iedynowładztwa; rządzili się gminnie, będąc podzieleni na większe lub mnieysze Rzeczypospolite rządzone przez ''Starszych'', ''Starostów'', ''Panów'', ''Żupanów'', ''Hospodarów'', ''Hosudarów'', ''Woiewodów'', ''Bojarów'', ''Kniaziów'', ''Kralów'',
<ref follow="str2">''Pagus'' nie zaś od ''Nagany Pogany''. Patrz Du Cange Gloss.</ref><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
eihvfi3f93wi94uixxo4taz6ydn0xls
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/4
100
1083806
3149123
2022-08-11T00:57:14Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>lub ''Carów'', którzy powszechnie wolnym głosem na ten stopień wybierani byli.<br>
{{tab}}Naczelnicy główni czyli rządcy, czynności tyczące się dobra powszechnego ułatwiali w zgromadzeniach narodowych, które się odbywały niekiedy na ich dworze, nayczęściéy zaś w świątyniach umyślnie na to przeznaczonych. Jedne z takowych świątyń nazywano ''Kontynami'' od słowa ''Kon'', ''Zakon'': drugie nazywano ''Gradzinami'', ''Grodami'', ''Horodyszczami'', od słowa ''grodzić'', ''święta zagroda''. Takowych ''Zagród'' czas zniszczyć niezdołał; są to, lub na wyniosłych górach lub rozległych równinach, powszechnie przy gaiach i przy wodzie, ogromne i nader wysoko usypane z ziemi lub z kamieni ułożone wały, niejaki kształt okopów lub twierdzy maiące. Alexander Sapieha takowe Gradziny w podróżach swoich po kraiach Słowiańskich opisał. Zoryan Chodakowski dociekł, iż one co cztery mile zaludnionego mieysca, w całéy przestrzeni kraiów Słowiańskich, przy miastach były wystawiane. Tam, w czasie wszelkie religiynych i narodowych zgromadzeń, uroczyście pod powagą Starszych i Kapłanów, ułatwiano wszelkie czynności publiczne<ref name="str4">Patrz Wiestnik Europy na rok 1819 N. 20. — Oglądałem wiele takowych pomników naszéy starożytności znayduiących się w {{pp|Woiewódz|twie}}</ref>. Jedne z {{pp|tako|wych}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nhrfi7vkzz6boov2oxou334kywnfvzc
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/5
100
1083807
3149124
2022-08-11T00:57:17Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>{{pk|tako|wych}} zgromadzeń nazywano ''Sniemami'', ''Syemami'', ''Seymami'' od słowa ''z-iąć'', to iest, ''zebrać się'', ''zgromadzić się''. Drugie zaś nazywano ''Wetami'', ''Wieczami'', ''Wiecami'' od słowa ''Wet'', to iest ''Prawo'', ''Wiadomość''.<br>
{{tab}}Stosownie do odległości wspomnionych ''Kontyn'' i ''Grodów'', czyniony był statystyczny kraiów Słowiańskich podział, iako to ślady tego historya i ięzyk przodków naszych dochował. Nowogród i terrytorium do niego należące podzieloném było na pięć ''końców'' czyli ''konów'', w których {{pp|ustanowio|ne}}
<ref follow="str4">{{pk|Woiewódz|twie}} Płockiém, które powszechnie w téy okolicy okopami Szwedzkiemi są nazwane; co iednak nie iest istotną rzeczą. Kształt onych i położenie mieysca, oraz wzaiemna między sobą odległość, z opisem P. Chodakowskiego iest zgodna. Środkowe mieysce, czyli wewnętrze tych okopów, iest nadto szczupłém, ażeby potrzebną do obrony ilość woyska dogodnie mieścić w sobie mogło. Szwedzi nie mieli potrzeby, i nie byli nawet w stanie, usypać w krótkim czasie w bliskiéy od siebie odległości tak ogromnych wałów, bydź tylko może, iż przechodząc tamtędy, w stanowiskach swoich za głównieysze punkta swéy siły one obierali, i ztąd okopami Szwedzkiemi późniéy są nazwane. W okopach pomienionych, powszechnie od strony południowéy, znayduią się warstwami układana ziemia, kamienie i węgle, pomiędzy któremi często daią się znaydować urny, broń, i różne domowe naczynia, czego dostatecznieyszy opis późnieyszemu zostawiam czasowi.</ref><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
f00qd23vufynx4tqlhfl0e3s4d67gck
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/6
100
1083808
3149125
2022-08-11T00:57:21Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>{{pk|ustanowio|ne}} były sądy, ''Konami'' zwane. Nazwisko ''Grodu'', ''Grodztwa'', iako też ''Ziem'' i ''Powiatów'', z tegoż samego pochodzi źródła.<br>
{{tab}}W tym sposobie urządzone Rzeczypospolite i Gminowładztwa, utrzymywały ścisły między sobą polityczny związek, mocno przez niektóre celnieysze świątynie utwierdzany. Tam schodzili się Słowianie dla uproszenia pomocy bogów. Tam będąc uciśnieni od nieprzyiacioł, przynosili swe skargi iednoplemiennym, zaklinaiąc ich, aby byli mścicielami oyczyzny i wiary. Tam Kapłani zniewalali ich przez swoje wyrocznie da iednemyślnego dla własnéy i powszechnéy korzyści działania<ref>Historya Państwa Rossyyskiego przez P. Karamzyna T. I strona 73. Edycyi pierwszéy.</ref>.<br>
{{tab}}Takowy stan cywilny i polityczny narodów Słowiańskich, nieznaiących iednowładztwa kieruiącego czynnościami ogromnéy massy ludu, nie mógł bydź dziełem, ciemnoty i dzikości, rozprzęgaiącéy związek towarzyski i niszczącéy spokoyność wewnętrzną, którą nieinaczéy iak tylko na jedności umysłów światłem i cnotą kierowanych ugruntowaną bydź może. Słowem, takowy stan cywilny i polityczny musiał bydź dziełem ludu maiącego umysł wyższemi wyobrażeniami ukształcony.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5wsmd8c29mxrt79if1zef8htrdecisi
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/7
100
1083809
3149126
2022-08-11T00:57:26Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>Naypierwszém ukształceniem umysłu ludzkiego iest, poznawanie praw Naywyższego Twórcy i usiłowanie zachowywania onych. W czasie powszechnego Paganizmiu, z pomiędzy różnych narodów Pagańskich, Słowianie naywięcéy się zbliżyli do poznania tych praw odwiecznych, iako to przekonywać nas mogą zasady ich Paganizmu, i ich Mitologiia. Oni wierzyli w nieśmiertelność duszy, uznawali karę i nadgrodę w przyszłém życiu. Uznawali tylko iedno Naywyższe Bóstwo, któremu nie śmieli stawiać kościołów, sądząc iż śmiertelni, nie wprost do niego, lecz do innych niższych udawać się winni bogów; którzy każdemu, kto otwiera swóy dom dla gościa, kto nakarmia zgłodniałego, kto poczciwy w pokoiu, i mężny na woynie, niezawodnie dopomagaią. Takowe bogi znamionowały u Słowian niektóre przymioty Naywyższego Bóstwa, iakie sobie wyobrazić byli w stanie, oraz znamionowały przymioty związek towarzystwa utrzymuiące. Z pomiędzy znacznéy ich liczby, wypada wspomniéć celnieyszych.<br>
{{tab}}''Perun'', albo ''Perkun'', oznaczał władcę nieba i ziemi; ''{{Korekta|Bie yi|Biely}} Bóg'', dawcę szczęścia i pomyślności; ''Czerny Bóg'', sprawcę nieszczęść i przypadków; ''Swiatowid'', Bóg woyny i pokoiu, oraz domowéy swobody i wszelkiéy błogości. ''Radegast'', Bóg przemysłu, kunsztów, handlu i gościnności;<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jubp134u64b08k5knv381jt7fw7tuif
Strona:O stanie cywilnym dawnych Słowian.pdf/8
100
1083810
3149127
2022-08-11T00:57:30Z
Hoodxxc
17868
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Hoodxxc" /></noinclude>''Prowe''; albo ''Prawe'', Bóg sprawiedliwości, w sądownictwach przodkuiący. — Były to bóstwa rażące i prześladuiące występek; a zniewalające do zachowywania cnót domowych i towarzyskich; dla czego wyobrażano ich w postaci groźnéy i surowéy. Inne miały postać łagodną, iako to ''Łado'', bóstwo porządku, zgodności i harmonii. — ''Żywa'', bóstwo wyobrażające płodność natury. — ''Pogoda'', bóstwo maiące opiekę nad roślinami i zwierzętami. — Dwa przeciwne bóstwa, ''Wesna'' i ''Morana''.<br>
{{tab}}Tak wspomnione, iako też inne bóstwa, których znaczna liczba przez Pisarzy iest wymieniona, a nierównie ieszcze większa w pamięci ludu pospolitego iest zachowywaną, oznaczały zawsze pewne względne przymioty, które z samego nazwiska daią się poznawać, a które we względzie moralnym żadnego nie maią podobieństwa z zasadami Paganizmu i Mitologiią chlubnych wysokiém światłem Greków i Rzymian. Tam Saturn pożera swe dzieci. — Tam Jowisz, Neptun i Pluton wydzieraią swemu oycu panowanie. — Tam Wenus zdradza Wulkana. Słowem, tam niezgodne plemie bogów, iest tylko wzorem nieładu, okrucieństwa, występków i złości; nad czém zastanawiaiąc się Rzymianin, sam wyrzekł te słowa:<br>
{{tab}}Tantaene animis caelestibus irae?...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kz0x8u8ccpqt6a6qr7x3cqus4ikx2e4
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/868
100
1083811
3149134
2022-08-11T06:07:43Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|na|gle}}, i z największą zażartością wpadając na Anglików, otaczają i wyrzynają rozproszonych, a sam Harald ginie strzałą w głowę ugodzony. Krwawy ten dzień postanowił o losie Anglii, zaraz bowiem Londyn otworzył swoje bramy zwycięzcy i uznał go królem. Rzucając okiem na stan towarzyski Saxonów, dostrzegamy że u nich nazwisko króla nadawano wodzowi, który nie był wcale samowładnym panem. Prawo następstwa zwyczajne w familijach prywatnych, łatwo się rozciągnęło do korony, ale nie było na to oddzielnie ustanowionego porządku; wybierano króla między rodziną królewską. Powszechne zebranie narodu, znane pod imieniem Wittenagemot, zgromadzenie mędrców, do którego należeli biskupi, opaci, stanowiło prawa iroztrzygało najwalniejsze sprawy kraju. Trzy klassy ludzi uważano w społeczności Saxońskiej: Thanes czyli panów, Keorls, to jest dzierżawców, i niewolników. Alfred W., dla ułatwienia biegu sprawiedliwości, podzielił Angliję na hrabstwa (Counties), każde hrabstwo na setnice domów (hundreds), a setnice na dziesiątki (tenthings). Pan domu czyli ojciec familii, odpowiadał za postępowanie członków swojej rodziny; tenthiny za swoich podwładnych, a hundred za tenthingów. Taka organizacyja zobowiązywała wszystkich obywateli do wzajemnego dozoru. Dwunastu dzierżawców, ludzi wolnych, sądziło przestępstwa popełnione w setnicach, i to dało początek przysięgłym (jury). Za zbrodnie karano pewną opłatą, czyli zagładzano je wynagrodzeniem pieniężném, cena zaś każdej głowy była oznaczona. Dowody prawne były: pojedynek, sąd krzyża, próby ognia i wody. Obywatele każdego hrabstwa zgromadzali się dwa razy na rok, pod przewodnictwem biskupa i Aldermana albo hrabiego. — '''Okres II.''' Od r. 1066 do r. 1216. Królowie Normandzcy. — Wilhelm I. nazwany Zdobywca. 1066 r. Wojownik ten przez różne sprawiedliwe rozrządzenia starał się skłonić do siebie umysły, ale skrytym jego zamiarem było ujarzmienie pod władzę feudalną Anglików; ci, podczas oddalenia się Wilhelma do Normandyi, wsparci posiłkami króla Szkocyi, powstali, chcąc odzyskać swoją niepodległość. Wilhelm, wróciwszy z za morza, uśmierzył zbuntowanych, rozbroił ich i obarczywszy nowemi podatkami nie ukrywał już więcej, że dla umocnienia się w swojej zdobyczy, chciał wkorzenić w Anglii systemat feudalny. Cały więc kraj podzielony został na 700 baronii albo lennictw rycerskich, które bezpośrednio należały do korony i przeszły do wyłącznej własności Normandów; 60, 000 zaś mniejszych lenności poddano zwierzchnictwu feudalnemu pierwszych. Baronowie składali przysięgę wierności królowi i nawzajem wymagali jej dla siebie od swych wazalów. Zamknięci w groźnych twierdzach, i ciągle otoczeni zbrojnym ludem, trzymali cały kraj w posłuszeństwie i na każde wezwanie panującego silne mu wystawiali hufce. Wilhelm rozciągnął i do duchowieństwa prawa feudalne, obchodził się z niém z wielkiemi względami i poważaniem, ale nigdy nie pozwalał obiegać władzy doczesnej. Zdobywca ten spotykał się jednak z częstemi przeciwnościami; zmuszony bowiem stłumić drugie jeszcze powstanie Anglików i burze niektórych nawet baronów Normandzkich niechętnych, znalazł także nieprzyjaciela w osobie swego syna. Robert, podburzony od Filipa I. króla Francuzkiego, chciał posiąść Normandyję. Wyszedł na niego ojciec z wojskiem i w zapale bitwy tak się zdarzyło, że się spotkali z sobą: a gdy zbuntowany syn już miał ugodzić śmiertelnym ciosem własnego ojca, poznał go w tej chwili po głosie, ruszyło go sumienie, zaczął żałować zbrodni i przebaczenie otrzymał. Lecz Wilhelm umarł wkrótce, i właśnie wtenczas, kiedy dla pomszczenia swej krzywdy zamierzał wystąpić przeciw Filipowi. Przy końcu rządów Wilhelma Zdobywcy zaszedł z jego rozkazu podział ziem, ich wartości i liczby mieszkańców<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
lvsv9jr6ddmqps275aguff6vn459fqr
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/869
100
1083812
3149135
2022-08-11T06:14:42Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />w całym kraju angielskim. Drugiém rozporządzeniem, mniej chwalebném zapewne, znaczna przestrzeń ziemi obrócona została na las, w którym zabicie najmniejszej zwierzyny zakazaném było pod karą wykupienia oczu. Wilhelm II, Henryk I. Stefan, 1087. Chociaż między trzema synami królewskiemi, Robertem, Wilhelmem i Henrykiem, najstarszy był Robert; gdy jednak prawo starszeństwa w następstwie tronu, niebyło prawem zasadniczém u Anglików, Wilhelm II rudy otrzymał koronę po śmierci ojca za wpływem Lanfranka, arcybiskupa Kanterburskiego. Wielu jednak baronów, mających posiadłości w Normandyi, i nie chcących podlegać dwóm panom, powstało za stroną Roberta. Szczęściem dla Anglii wezwanie całej Europy do wojen Krzyżowych przez Piotra Pustelnika, odwróciło od niej wojnę domową; Robert bowiem, uniesiony powszechnym wówczas zapałem, poszedł z innemi do Palestyny, zastawiwszy bratu Wilhelmowi w pewnej summie pieniędzy, swoje księztwo Normandzkie. Wilhelm II był chciwym, i dla nasycenia żądzy złota, która go dręczyła, puścił się na gwałty i zdzierstwa. Najbardziej jednak przez opanowanie dochodów z biskupstw, które umyślnie w tym celu wakujące zostawił, ściągnął na siebie nienawiść duchowieństwa. Znaczny zatem przeciąg jego panowania zszedł na długiej kłótni z Anzelmem Anglikiem, następcą Lanfranka. Pasterz ten bronił dzielnie praw doczesnych kościoła angielskiego i nakoniec ustąpił do Rzymu; król zaś umarł w 44 roku, przeszyty strzała wypuszczoną trafem w pośród polowania, na któ-rćm brat jego Henryk towarzyszył mu r. 1100. Pomyślną była dla Henryka nieobecność brata jego Roberta, z której śpiesznie korzystając, nadał baronom nową kartę powiększającą ich przywileje, a potem przywołał arcybiskupa Anzelma, który mu zjednał pomoc Anglików. Robert za powrotem z Palestyny upomniał się drugi już raz o to: co nazywał swojem dziedzictwem. Zawarł z nim wprawdzie traktat Henryk, ale gwałcąc go zaraz wiarołomnie, opanował Normandyję i pojmał Roberta, który po 26 letniej niewoli umarł w więzieniu. Syn zaś jego, imieniem Wilhelm, wsparty od Ludwika Otyłego, króla francuzkiego, próbował odebrać księztwo, ale przegrał bitwę i życie w niej stracił, a Henryk używał spokojnie owoców swych gwałtów; niekiedy jednak monarcha ten okazywał biegłość w polityce i stałość w charakterze, opierając się wygórowanej władzy Papieżów, rozkazujących w owym wieku królom, r. 1135. Henryk I zaślubił córkę swą Matyldę z Gotfredem Plantagenet, hrabią Anjou, i umierając zrobił ją dziedziczką tronu, bez porady baronów. Ci nieukontentowani ztakiego postępku, prędko się przychylili na stronę Stefana, książęcia krwi królewskiej, który korzystając z pomyślnych dla siebie okoliczności, kazał się koronować królem angielskim. Zwyciężony wprawdzie i wzięty został w niewolę od Matyldy, lecz gdy się wzbraniała zatwierdzić karty nadanej przez ojca, niedopuścili jej do tronu baronowie, i Stefan znowu na nim osiadł. Wkrótce jednak potęga wielkich wazalów zatrwożyła go, tak dalece że widząc się uległym przemocy tych co mu pomagali do osiągnienia korony, postanowił ścieśnić władzę szlachty. Ale to wzbudziło tak powszechną niechęć między Angliklami, że kiedy Henryk Plantagenet, syn królowej Matyldy, z wielkiemi siłami wylądował dla odzyskania tronu, wszyscy odstąpili Stefana. Henryk wszakże zgodził się, żeby on do śmierci panował, co jednak trwało jeden rok tylko. Królowie z rodu Plantageneta. Henryk II r. 1154. — Wojna domowa wycieńczyła kraj do ostatka, zmordowani nią wszyscy pragnęli tylko spoczynku, a wtenczas Henryk potrafił z łatwością dokazać tego, czego próbował Stefan. Niesforni baronowie, którzy się już stali niepodległemi po swoich warownych zamkach, przywiedzeni byli do posłuszeństwa, za tém nastąpił pokój wewnętrzny, {{pp|rolnic|two}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
7dnpgw9s989zjelttcrltixc048fl5g
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/870
100
1083813
3149136
2022-08-11T06:17:40Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|rolnic|two}} i handel wnet się ożywiły, a porządek i pomnożenie w dochodach kraju, zwróciły mu osłabioną potęgę. Wtenczas postanowił Henryk poszukiwać praw swoich do niektórych prowincyj we Francyi, jakie mu służyły z powodu jego małżeństwa z Eleonorą, niegdyś żoną rozwiedzioną Ludwika Młodego, króla francuzkiego. Jakoż zwycięzko wyszedłszy z tych zatargów z Ludwikiem, ożenił jeszcze jednego z synów swoich z Małgorzatą, dziedziczką Bretanii. Nakoniec podbicie Irlandyi, kraju zupełnie jeszcze wówczas dzikiego, podniosło do wysokiego stopnia sławę wojskową Henryka. Ale ciężkie troski z powodu groźnych sporów z duchowieństwem, a nawet z własnemi dziećmi, zatruły resztę dni tego króla. Duchowieństwo coraz większe roszcząc prawa do stanowienia w interesach publicznych, do tego doszło, że każdy grzech podlegać miał rozpoznaniu juryzdykcyi kościelnej. Żeby się oprzeć takim przywłaszczeniom, wyniósł Henryk na arcybiskupstwo Kanterburskie kanclerza swego, Tomasza Becket, rozumiejąc że go będzie wspierał w tych nowych zapasach. Lecz zaledwo Becket objął dostojeństwo prymasa, natychmiast chwycił się strony duchowieństwa. Nastąpiły zawzięte spory, któremi udręczony król zdziałał to, że zgromadzeni baronowie i biskupi wydali postanowienie nakazujące, iżby odtąd wszyscy duchowni, oskarżeni o zbrodnie, sądzeni byli w sądach cywilnych, i żeby od wyroków zapadłych w kraju nie szła appellacyja do Rzymu. Uległ temu prawu Tomasz Becket, lecz potem wrócił znowu do pierwszego zdania i oddalił się do Francyi, gdzie dobrze został przyjęty od Ludwika VII. Ale powtórnie zasiadłszy na swojej stolicy metropolitalnej, okazał się uporczywszym jeszcze przeciwnikiem zamiarów królewskich; i wkrótce też zabity został w samej katedrze Kanterburskiej. Henryk usprawiedliwił siebie przed Papieżem, iż nie był winnym śmierci Becketa i przyłożył się do jego kanonizacyi. Prócz tych zmartwień inne dotkliwsze jeszcze spotkały Henryka II, w końcu jego zawodu. Czterech mając synów, Henryka, Ryszarda, Gotfreda i Jana, podzielił nieopatrznie państwa swoje między trzech pierwszych, co dało powód do gorszących niezgod; tak że te wyrodne dzieci, wspierane zabiegami królów szkockiego i francuzkiego, trzy razy na ojca powstając, przyprowadziły ga do tego, że umarł ze smutku. Król ten w ustawach wydanych od siebie, wprowadził kary cielesne w miejscu pieniężnych, w prawach Sasońskich używanych. 1189. — Ryszard I, Lwie Serce, drugi syn Henryka; był lepszym żołnierzem niż królem. Obciążywszy wielkiemi podatkami Anglików, związał się ścisłém przymierzem z Filipem Augustem, królem francuzkim, dla wspólnej wyprawy do Palestyny. Jego waleczności przypisać należy zdobycie miasta Saint-Jean d’Acre, które było najgłówniejszym wypadkiem tej wojny. Powracając z niej Ryszard, wpadł w ręce księżęcia Austryi, osobistego nieprzyjaciela, przez rozbicie okrętu na którym płynął i musiał się wykupić z niewoli. Poróżniwszy się potem ze swoim sprzymierzeńcem, królem francuzkim, wtargnął w jego kraje; ale ta kłótnia spełzła na niczém, bo w oblężeniu zamku Chalus w prowincyi Limoges, stracił życie przeszyty strzałą. Wojny krzyżowe podburzały w owym wieku powszechną nienawiść chrześcijan ku żydom, którzy sami jedni tylko trudnili się wtenczas przemysłem. Za Ryszarda 1, okropna ich rzeź w Anglii nastąpiła. 1199. — Jan Bez Ziemi, tak zwany, ponieważ mu ojciec nie wyznaczył żadnej dzielnicy, nie był dobrym monarchą. Godfred, książę Bretanii, brat jego starszy, zostawił po sobie syna Artura, który powinien by był wstąpić na tron, gdyby prawo pierworodności taką miało moc, jak we Francyi. Jan, rozpocząwszy wojnę ze swoim synowcem, zwyciężył go w jednej bitwie, przebił sam puginałem i potém zaczął się domagać rządów Bretanii. Ale mieszkańcy tego kraju, przejęci zgrozą na widok zbrodni, której się Jan {{pp|dopu|ścił}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6ymcv7kww8t0bwqofvbt2unnl2rxnr7
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/871
100
1083814
3149137
2022-08-11T06:19:35Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|dopu|ścił}}, poddali się dobrowolnie Filipowi Augustowi, i zabójcę zapozwali przed sąd Parów Francyi. Jan był tam potępiony zaocznie i skazany na utratę Normandyi, oraz krain Touraine i Poitou, które trzymał prawem lennćm, a które król francuzki najechał. Lecz inna kłótnia Jana z Papieżem ważniejsze pociągnęła skutki. Innocenty III chciał wynieść na arcybiskupstwo w Kanterbury wybranego od siebie Langtona. Sprzeciwił się temu król i został exkommunikowanym; rzuconym na czałą Angliję interdyktem, wzbroniono dlań posłuszeństwa, odmówiono sakramentów, a kościoły zostały zamknięte. Dla uspokojenia Rzymu trzeba było Janowi, klęcząc przed Legatem Pandolfem, uznać siebie za lennika dworu Rzymskiego i obowiązać się do rocznej daniny tysiąca mark. Tak smutne upokorzenie zupełnie poniżyło Jana w oczach narodu angielskiego (r. 1213), sama zaś exkommunikacyja tak dalece zachwiała władzę królewską, że baronowie i biskupi zaczęli się zaraz domagać przywilejów zaręczonych im prawami Henryka I. Wziąwszy się nakoniec do broni, zmusili Jana Bez Ziemi do nadania ustawy, zwanej Wielką Karlą (Magna Charta) i drugiego jeszcze urządzenia pod nazwiskiem Karty Leśnej (Charta de Foresta). Przez te dwie karty wstrzymane zostały wszelkie nadużycia skarbowe względem baronów, żaden podatek nie mógł być pobierany bez upoważnienia ogólnej rady krajowej, niepodległość wyborów duchownych zabezpieczono; nakoniec zapewnioną została ludziom wolnym i kupcom, ochrona od wszelkiego uciemiężenia, pod rękojmią sądu przysięgłych. Tak więc feudalność w samej sobie zawierała główny zaród własnego upadku. Musiała nakoniec wypaść walka między panującemi a baronami o władzę niewłaściwie oznaczoną. Wprawdzie Wielka Karta była tylko ustawą feudalną, na korzyść samego duchowieństwa i szlachty; z niej wszakże poszły potem wszystkie swobody Angielskie. Tymczasem Jan, podpisawszy taki przywilej, wyrzekł się później własnego dzieła. Baronowie oddalili go od tronu, powołując do rządów Ludwika, syna starszego Filipa Augusta. Ale Ludwik zaraz zniechęcił Anglików, przekładając nad nich Francuzów. Jan Bez Ziemi już miał do tronu powrócić, lecz go śmierć zaskoczyła: starszy więc syn jego Henryk, lat 8 tylko mający berło osiągnął, a hrabia Pembrocke został Regentem królestwa, pod tytułem Protektora. — '''Okres III.''' Od roku 1216, do r. 1509. — Dalsi panujący z Plantagenetów. — ''Henryk III''. r. 1216 słaby i niestały człowiek, panował wśród ciągłych zaburzeń. Po śmierci Pembroka wyniósł na ministra pewnego Francuza Desroches zwanego, i zataz ziomkowie jego z prowincyi Poitou opanowali wszystkie urzędy; potém, kiedy się król ożenił z córką hrabiego Prowancyi, tłum przybylców posiadł jego względy. Tym sposobem rozszerzyło się powszechne nieukontentowanie, a potém przyszło do otwartej wojny. Szymon Montfort, hrabia Leicester, stanąwszy na czele 30, 000 mieszkańców prowincyi Wallii, zwyciężył wojsko Henryka, poczem baronowie dla utrwalenia skutków zwycięztwa i pomnożenia sił swoich, starali się zjednać sobie przychylność innych klass narodu. Zezwolili więc na ważną bardzo odmianę w ustawie politycznej kraju swego, przypuszczając do rady powszechnej po czterech właścicieli, delegowanych z każdej prowincyi, jako reprezentantów narodu. To jest właśnie pierwszy początek Izby niższej, i odtąd takie zgromadzenia baronów i niższej szlachty przybrały nazwanie Parlamentu. Jednakże potém stronnicy królewscy przemogli i Simon de Montfort został zwyciężony; ale pomimo tego przypuszczenie gmin do rady ogólnej narodowej, pod następnćm panowaniem zostało potwierdzoném. — R. 1272. Edward I. syn Henryka III, był umysłu wojennego; pierwsza wyprawa jego była przeciw mieszkańcom Wallii. Ci potomkowie starożytnych Brytanów, w nienawiści ku cudzoziemcom,<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
lnkvjpx8wlc22zw0k5ody5d317egex5
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/872
100
1083815
3149138
2022-08-11T06:21:10Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />nieraz opuszczali swoje niedostępne skały, ażeby roznosić spustoszenie po kraju nieprzyjacielskim. Tą rażą jednak, zszedłszy na równiny, ponieśli straszliwą i ostateczną klęskę; znpełnie zwyciężeni stracili nawet swego naczelnika Lledlyna, który będąc pojmany, zginął na szubienicy. Wymordowano ich Bardów, a po takiem uśmierzeniu tego narodu, starsi synowie królów angielskich przybrali odtąd tytuł książąt Wallii. Pomyślnie ukończywszy podbicie owej krainy, Edward całą uwagę obrócił ku Szkocyi, gdzie go wzywały spory dwóch spółzawodników, ubiegających się o koronę: Bruce i Baliol. Ukazał się zrazu jako rozjemca, ale oszukany w nadziei przewodzenia nad Baliolcm, za którym się był oświadczył, chciał siłą narzucić swój wpływ i zwierzchnią władzę pożogi więc i mordy zaczęły niszczyć Szkocyję, lecz pomimo niejakich powodzeń, Edward umarł, nie mogąc osiągnąć tak chciwie pożądanej zdobyczy, a korona jego przeszła na głowę syna tegoż samego imienia (1307). Edward II. przez niedołężność i gnuśność spuścił się zupełnie w rządach państwa na ulubieńca swego Garestona, którego jednak oddalenie wymogli na nim baronowie zbuntowani. Wkrótce potem zajął miejsce wygnanego Spenser, wzniecając nowe zaburzenia swoją zuchwałością, lecz tą rażą baronowie zwyciężeni ulegli karom, jakie dla nich gniew królewski przygotował. Niedługo jednak trwał ten tryjumf; królowa Izabella, rodem Francuzka, zazdrosnćm okiem widząc potęgę Spensera, podburzyła mieszkańców Londynu, za powrotem swym z Francyi w r. 1327, odebrała koronę mężowi i skazała na śmierć ministrów. Małoletni książę Wallii ogłoszony został królem pod imieniem Edwarda III, a Mortimer, ulubieniec królowej, stanął na czele regencyi. Uchylił się jednak od tej opieki Mortimera Edward III doszedłszy lat ośmnastu, a potem zaraz usiłował wspierać potomka Baliola w Szkocyi, ale to mu się nie powiodło. Pomyślniejszy był zrazu wypadek wojny z Francyją, w którą się wdał chcąc poszukiwać praw swoich do korony francuzkiej, jako siostrzeniec Karola Pięknego, zeszłego bezpotomnie. Francuzi przenieśli nad niego Filipa Walezyusza, a wtenczas Edward najechał Francyję. Wspierany od przeniewiercy Roberta hrabi d’Artois, odniósł naprzód zwycięztwo na morzu pod Ecluse, a potem wylądowawszy w Normandyi r. 1346, wygrał walną bitwę pod Crćcy, gdzie 100, 000 Francuzów musiało uledz 30, 000 Anglikom. Oblężone przez zwycięzców miasto Calais musiało się poddać po jedenasto-miesięcznym oporze, aż wreszcie zawieszenie broni przerwało na niejaki czas rozlew krwi. Po śmierci Filipa (r. 1336), Jan objął tron francuzki, a nowe zdrady otworzyły Francyję królowi angielskiemu. Ten, gdy wysadzał swoje wojska na brzeg francuzki w Pikardyi, tymczasem książę Wallii wyszedłszy z Gujanny, pobił króla Jana pod Poitiers i wziął go w niewolę. Gdy zaś Stany nie chciały wykupić króla ofiarą prowincyj, jakich się od nich domagano: Edward postąpił pod Paryż i oblegał to miasto bezskutecznie. Widząc nakoniec niezwyciężony wstręt ku niemu Francuzów, skłonił się do zawarcia w Bretigny pokoju, którym oddano mu panowanie nad sąsiedzkiemi krainami Gujanny. Jan zaś, nie mogąc się wykupić, zakończył życie w więzach. Ale na schyłku panowania Edwarda, przestało mu sprzyjać szczęście; następca bowiem Jana, Karol V, wsparty skutecznie męztwem sławnego Dugueschn, wygnał Anglików ze wszystkich posiadłości, które mieli we Francyi. Tymczasem Edward, zwycięzca pod Grecy, dokonywał żywota swego w miękkości i zaniedbaniu spraw publicznych, a zawarłszy sromotne z nieprzyjaciółmi przymierze, umarł nakoniec zostawiając zachwiany nieładem tron Angli, wnukowi swemu Ryszardowi II, lecz i ten nie królował pomyślniej, bo dozwoliwszy rządzić na swojem miejscu Robertowi Vere, ulubieńcowi, ścigany zawiścią swoich stryjów, chcących mu wydrzeć koronę, po {{pp|wie|lu}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
codmqzgdzmnvom8byo1gc7qh0i91taf
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/873
100
1083816
3149139
2022-08-11T06:28:20Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|wie|lu}} zapasach zepchnięty nakoniec został z tronu, przez Henryka książęcia Lakaster i zabity, ostatnim będąc szczepem rodu Plantagenetów, a Henryk królem się ogłosił. Za Ryszarda II ukazała się sekta Wiklelistów czyli Lollardów. żądających wolności wyznania, których zapalone kaznodziejstwo wiele zamieszali w Londynie sprawiło. ''Linija Lankastrów. — Henryk IV'' zaraz po objęciu tronu, zmuszony był ciągle zajmować się tłumieniem powstających spisków (1399), jak to zwykle bywa przy zmianie dynastyi; przez wielką jednak roztropność i moc charakteru, zdołał utwierdzić zaprzeczaną sobie koronę. Srogim sie ten monarcha okazał względem zwolenników nauki Wiklefa. stanowiąc przeciw nim za wpływem duchowieństwa, karę ognia, r. 1413. — ''Henryk V'' ujrzał się być podobnie jak ojciec, wystawionym na ciągłe niepokoje i bunty, lecz zawsze potrafił wyjść z nich szęśliwie. Wikleliści, rozjątrzeni surowem z niemi postępowaniem, powstali powtórnie pod wodzą naczelnika swego, lorda Cobham, ale śmierć jego była hasłem zguby całej tej sekty. Tymczasem dwa potężne stronnictwa Burgundczyków i Armanijaków szarpały Francyją, pogrążoną w anarchii, z powodu choroby pomieszania umysłu, której uległ król Karol VI. Chcąc korzystać z tego zamieszania, Henryk zażadał w małżeństwo córki Karola, razem z prowincyjami odebranemi niegdyś Anglikom przez Filipa Augusta, w posagu. Francyja ofiarowała ich połowę: ale Henryk, nie przestając na tém. wszedł do Normandyi, opanował Hartleur i wygrał sławną bitwę pod Azincourt gdzie Francuzi mogliby wziąść jego i całe wojsko w niewole, gdyby sobie nie zaszkodzili lecąc na oślep w gwałtownym zapędzie do boju, co równie już dawniej stało się przyczyna klęsk, poniesionych pod Grecy i Poitiers. Głód jednakże Anglików zmusił do ustąpienia. We dwa lala potém znowu Henryk powrócił i za pomocą wojny domowej, niszczącej Francyję, wziął miasto Rouen i Ponloise, ogłosił się dziedzicem korony francuzkiej i wszedł do Paryża, gdzie zaślubił Katarzynę królewnę. Stany królestwa złożyły mu przysięgę wierności, jako Regentowi państwa; ale Henryk niedługo za powrotem do Anglii umarł, zostawując syna w dziecinnym wieku. R. 1422. — Parlament oddał Regencyje, z tytułem protektora, książęcia Bedford, bratu królewskiemu. Tymczasem Karol VII, następca Karola VI, utrzymywał jeszcze we Francyi stronę narodu. Zrazu, zwyciężył go wprawdzie Bedford w bitwie pod Verneuil, ale nakoniec szczęście opuściło Anglików; pobił ich kilkakrotnie waleczny Dunois, a Joanna d’Arc dzkonała wiekopomnego dzieła oswobodzenia. Młoda ta bohaterka wpadła później w ręce nieprzyjaciół, którzy się takiej nikczeinonści dopuścili, że ją na stosie spalili. Mimo tego, zwycięztwo ustaliło się w szeregach francuzkich, i Karol połączywszy się z książeciem Burgundyi, dokazał tego, że w przeciągu lat piętnastu wszyscy Anglicy wyparci zostali na drugą stronę cieśniny Kaletańskiej, Wkrótce też i Anglija długo zwyciężająca, zaczęła u siebie doświadczać wszystkich klęsk wojny domowej. Umarł książę Bedford, a Henryk VI, monarcha niedołężny i małych bardzo zdolności, obojętnym był świadkiem, zawziętych walk miedzy wujem swoim, książeciem Gloucester, a kardynałem Winchester o najwyższa władzę. Kardynał zaślubił Króla z Małgorzatą d’Anjou, niewiastą męzkiego charakteru i złączył sie z nią na zwalenie przeciwnika. Książe Gloucester wkrótce uwieziony i zamordowany został: lecz królowa i kardynał nowego znaleźli nieprzyjaciela w osobie książęcia Yorku. Przyszło wiec do krwawych zapasów; książę wspólnie działając z hrabią Warwick i wspierany od Izby niższej parlamentu, zebrał wojsko i zażądał oddalenia pierwszego ministra, lorda Sommerset: a gdy mu to odmówionem zostało, uderzył na wojsko królewskie, pobił je pod St. Albans i samego króla wziął w niewolę. Jednakże Małgorzata zdołała {{pp|zno|wu}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
29x9yhvtwpgat3720l53kngj5j0vj09
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/874
100
1083817
3149140
2022-08-11T06:32:41Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|zno|wu}} przywrócić na tron męża, zawarto pozorny pokój i wnet go zerwano, a wojna z większa się jeszcze zaciętością odnowiła. Nazwano ją: ''wojną dwóch róż'', dla tego że strona dworu czyli domu Lankasterskiego, wzięła za godło róże czerwoną, biała zaś róża była znakiem zjednoczenia się Yorkistów. Znowu w rozprawie pod Northampton król pojmany został przez nich, a wtenczas parlament postanowił, aby książę York panował, a Henryk VI żeby zachował koronę dożywotnie. Nie zgodziła się na to Małgorzata, i zgromadziwszy znaczne zastępy w Szkocyi, zwyciężyła Wakefielda i księcia Yorku, który zginął w bitwie, przekazując swoje prawa synowi Edwardowi. Królowa splamiła swój tryjumf okropnemi morderstwy: korzystając z wzrastającego ku niej nieukontentowania, i ze zwycięztw stanowczych hrabiego Warwick. młody książę York stanął u bram Londynu i zwoławszy lud, zapytał, kogo mieć chce za króla? Henryka Lankaster, czy Edwarda York? Odpowiedziano: Edwarda York! a parlament potwierdził żądanie ludu. Linija Yorku. 1461. — ''Edward IV'' osiągnąwszy koronę, mało co zaraz jej nie stracił, obraził bowiem hrabiego Warwick, któremu wszystko był winien. Ten pogodziwszy sie z Małgorzatą, której odwagi nie zgnębiły niepowodzenia, zgromadził 60, 000 zbrojnych, zwyciężył króla bez bitwy, i przywrócił na chwile do tronu Henryka VI. Lecz Edward za pomocą Karola Śmiałego, książęcia Burgundyi, potrafił także zebrać wojsko. Warwick z kolei był pokonany i zabity pod Karnet, a nieszczęśliwy Henryk VI zginął zamordowany. Ten sam los spotkał jego syna, Małgorzata zaś po tylu klęskach schroniła się do Francyi, pod opiekę Ludwika XI. Tak więc skończyła się wojna dwóch Róź, w której zginęło około milijona ludzi. Edward przez resztę panowania swego oddawał się rozpuście i okrucieństwu, i skazał na śmierć książecia Klarencyi, brata swego, kiedy len przeszedł na stronę Warwicka. Syn tego Monarchy, Edward V, bardzo krótko rządził krajem: zginął wkrótce, zabity z bratem swoim księciem York, z rozkazu książęcia Gloucester, wuja swego. Ten przywłaszczycieł, srogi i przewrotny człowiek, niedługo się cieszył owocem swych zbrodni. Panując pod imieniem Ryszarda III, stał się wkrótce przedmiotem powszechnej nienawiści: a tymczasem (r. 1486), Henryk Tudor, Hrabia Richemond. za pomocą Karola VIII króla francuzkiego, który mu przysłał 4, 000 ludzi, stoczył bitwę z Ryszardem pod Bosworth, zwyciężył go i zabił. — ''Panowanie rodziny Tudorów. Henryk'' (r. 1485), jako zwycięzca ogłosił się królem pod imieniem Henryka VII. Parlament uprawnił wstąpienie jego na tron, a papież potwierdził. Młody Warwick, syn zmarłego księcia Klarencyi, wtrącony został do wieży Londyńskiej, a coraz większa niechęć stronnictwa Yorkskiego, pobudziła go do buntu. Zamiary jego wsparte jeszcze były kuszeniem się dwóch oszustów. W roku bowiem 1486 niejaki Simmel, syn piekarza, koronował się na króla w Dublinie; rokoszanie usiłowali wtargnąć do Anglii, lecz ponieśli klęskę, Simnel był pojmany i musiał zostać kucharzem królewskim. Drugi samozwaniec, Perkins, zaczął udawać księcia Yorku, brata młodszego Edwarda V; ale równie jak Simnel wpadł w ręce Henryka. Wszakże surowiej z nim postąpiono, wsadzony bowiem do wieży, gdy chciał z niej uciekać z Warwickiem, oba ulegli karze śmierci. Umiał Henryk bogactwy i przebiegłością ugruntować swoją potęgę i samowładztwo; wszelkich sposobów używał dla otrzymania pieniędzy. W celu przeszkodzenia połączeniu się Bretanii z Francyją, które przez małżeństwo Karola VIII z Anną dziedziczką tego księztwa, miało przyjść do skutku, potrafił otrzymać od parlamentu na koszta wojny tak zwaną: „Pomoc życzliwości (''Subsidium Charitativum''). Ale tymczasem wszedł w umowę z Karolem VII, który mu się obowiązał płacić roczną daninę.<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
37q96e59c68dqevdyjvxztuince3vl8
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/875
100
1083818
3149141
2022-08-11T06:35:08Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />Zawarto pokój, nie dobywszy miecza, a Henryk zamknął w swoim skarbcu podatki angielskie i haracz Francuzki. Monarcha ten umarł w 52 roku życia, zostawując córkę Maryję zaślubioną Jakóbowi IV królowi Szkockiemu, oraz syna młodszego, który pojął w małżeństwo Katarzynę córkę Ferdynanda Arragońskiego, już wdowę po starszym synie zwanym Verther. — '''Okres IV.''' ''Anglija w XVI wieku''. Od r. 1509, do r. 1603. ''Henryk VIII'' zaledwo miał lat 18, kiedy wstąpił na tron. Zamiłowany w zbytkach i wystawie, był charakteru dumnego i oburzającego sie za najmniejszym sprzeciwieniem w jego rozrywkach. Wrodzoną dumę podnosiła niezwyczajna biegłość w naukach scholastycznych. Wszystkie te wady rosnąc z wiekiem Henryka, pod wpływem różnych wypadków za tego panowania, zrobiły zeń dziwacznego pedanta i srogiego człowieka. Zastał on Europę zatrudnioną wojnami włoskiemi. a złączywszy się z nieprzyjaciołami Francyi, wygrał bitwę pod Guinegate, lecz nie korzystał ze zwycięztwa; pobił potem Szkotów pod Flodden i poślubił siostrę swoją Maryję Ludwikowi XII. Wziął sobie na pierwszego ministra, syna rzeźnika nazwiskiem Wolsey, który się wkrótce wyniósł na Biskupa, Kardynała i Legata. Wolsey ujęty zabiegami Franciszka I i Karola V, oddany Francyi w r. 1518, a w następnym roku przeszedłszy na stronę Hiszpanii, złudzony nadzieją osiągnienia tyjary, odciągnął Henryka od związku z Francyja i zachęcił do wojny w r. 1520. Ale trzeba było pieniędzy na koszta wojenne; jednakże parlament odmówił pomocy i został ukarany siedmioletnią nieczynnością. Król swoją władzą osobistą nałożył ogromne podatki, a wkrótce w zawiści ku cesarzowi, podniecany od Wolseya, zawiedzionego w zamiarach swoich przyszłego wywyższenia (1520), odnowił pierwsze stosunki przyjaźni z Franciszkiem I, który naówczas po bitwie pod Pavią zostawał jeńcem w Madrycie Prędko wszakże, inne wypadki zwróciły uwagę Henryka na stan ówczesny Europy. Zakonnik reguły ś. Augustyna, Marcin Luter, przedsięwziął reformę, a śmiała jego nauka wnet się rozniosła po całych Niemczech. Kazał on z gwałtownym zapałem przeciw władzy Imperatorów Rzymskich i koncyliom Papiezkim. Henryk VIII mając siebie za teologa, wydał książkę przeciw Lutrowi i zaszczycony został od Leona X tytułem Obrońcy Wiary. Lecz wszystkie jego zarzuty i dowody do zbijania przeciwnika użyte, nie przeszkodziły żeby nasiona reformy rzucone przez Lollardów, nie zaczęły się rozkrzewiać w umysłach narodu Angielskiego; niedługo zaś osobiste namiętności króla, najskuteczniej pomogły do wywrócenia władzy duchownej rzymskiej w Anglii. Henryk nie kochając już więcej Katarzyny Arragońskiej, żony swojej, domagał się od Klemensa VII bulli upoważniającej do rozwodu, ażeby mógł poślubić Annę Boleyn. córkę szlachcica. Papież dawał odpowiedzi obojętne, królowa zaś, chociaż znosiła to mężnie, nie ustępowała jednak; lecz Wolsey podejrzany o wspieranie jej tajemne i oskarżony w parlamencie za rozkazem królewskim, umarł ze zgryzoty. Nakoniec gdy się już Henryk zniecierpliwił, radził mu Tomasz Cranmer, skrycie przywiązany do opinii Lutra, ażeby się w takiém zdarzeniu odniósł do zdania akademij europejskich. Przystał król na to, a gdy uniwersytety francuzkie, włoskie i angielskie zapytane oświadczyły, że związek małżeński brata z wdową po drugim bracie jest nieprawy, kazał zaraz parlamentowi ogłosić się protektorem i głową kościoła angielskiego. Zapozwany przez sąd papiezki odmówił stawienia się, podniósł Cranmera na Prymasa i koronował Annę Boleyn w r. 1533. Exkommunikowany od Papieża w następnym roku, przywłaszczył sobie władzę duchowną i zbogacił skarb królewski, nakazując doń wnosić pobierane dotąd przez apostolską stolicę opłaty. Tym sposobem król angielski, mimo swojej nienawiści ku protestantom, których uważał<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
53gadtu9ej25yxy52fn6jmea8lz1e06
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/876
100
1083819
3149144
2022-08-11T06:41:20Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />za niebezpiecznych nowatorów, znalazł się sam na czele odszczepieństwa Wstawienia się młodej królowej i nowego prymasa, nie zdołały ocalić od ognia tych, co walczy li bronią teologiczną. Henryk z tąż samą surowością prześladował kaznodziei katolickich i zakonników, zajmujących lud objawieniem cudów. Kardynał Fischer i kanclez Tomasz Moruse zginęli na rusztowaniu za to, że się sprzeciwili supremacyi duchownej króla. Nakazane przejrzenie klasztorów, wyświecenie odkrytych nadużyć, a nadewszystko ogłoszenie nowego tłómaczenia biblii podług textów, dokonały ostatecznego upadku kościoła rzymskiego w Anglii. 1539. — Henryk posuwając dalej panowanie nad sumieniem swoich poddanych, zajął się utworzeniem systematu religijnego dla Anglików. Milczał na to parlament, a duchowieństwo przyjęło i potwierdziło artykuły wiary ułożone od Króla. Zniesienie klasztorów i zabranie na skarb ich ogromnych posiadłości, posłużyło do uposażenia sześciu nowych katedr biskupskich. Wkrótce potem parlament stracił resztę swojej władzy, zatwierdzając sześć nowych artykułów wiary, które nazwano: „Statutem krwi“ i które nakazano wszystkim uznawać, pod najsroższemi karami. Od tej chwili wyroki Henryka miały moc prawa. Spory o religije przybierały postać smutniejszą i sroższą, a mnóstwo przykładów codzień tego dowodziło. Miedzy innemi niejaki Lambert, nauczyciel szkoły, zaprzeczył jednemu z przyjętych artykułów wiary; a gdy go zapozwano przed sąd biskupi, odwołał się do króla. Dysputa odbyła się w obecności panów i prałatów królestwa; lecz gdy Lambert upiera się przy swojem, król rozwiązując spór ostatecznie, oświadcza mu, że ma dwie rzeczy do wyboru: wyrzec się swojej opinii, albo spalonym być na stosie. Lambert z największą obojętnością przyjął drugie, i został żywcem spalony. Lecz i w domowem pożyciu Henryk VIII niemniej pokazał się okrutnym i niestałym. Sprzykrzywszy sobie związek małżeński z Anną Boleyn, gdy została obwinioną o niewierność, skazał ją na ścięcie, a pojął za żonę, Joannę Seymour; po jej zaś śmierci (1510) zaślubił Annę córkę książęcia Kliwii, i zaraz ją prawie oddalił, zwrócił potem uwagę na Katarzynę Howard ale i ta podejrzana o wątpliwe sprawowanie się, jeszcze przed małżeństwem z królem, podobnie jak i Anna Boleyn, poszła pod miecz katowski. We dwa lata potém Henryk zaślubił szóstą żonę, Katarzynę Parr: już i ją dosięgać zaczęły podejrzenia królewskie, gdy właśnie wtenczas śmierć położyła tamę dalszym jego okrucieństwom. — Edward VI. 1547 roku, sześć tylko lat przeżył ojca swego Henryka VIII: Edward VII, zrodzony z Joanny Seymour, nie doszedł nawet pełnoletności. Rządził zaś królestwem w tym przeciągu czasu książę Sommerset, wuj młodego króla, pod imieniem protektora. Sommersct gorliwym będąc protestantem, nadał wyraźniejszy charakter reformie; ale nowa nauka daleko trudniej rozszerzała się w Szkocyi, gdzie dwór ściśle złączony z duchowieństwem, stał jej na przeszkodzie. Poszedł tam więc z licznem wojskiem Protektor, mając nadzieję ożenienia Edwarda z Maryją Stuart, jedyną dziedziczką królestwa; lecz zamiary jego spełzły na niczem. Brat protektora Tomasz Seymour, który był się ożenił z wdową po Henryku VIII, starał się po jej zejściu, o rękę królewny Elżbiety, córki tegoż Henryka i Anny Boleyn, i zebrawszy znaczne siły, zagroził lordowi Sommerset. Starano ich sie pogodzić po kilka razy, aż nakoniec Tomasz Seymour, oskarżony przez parlament, został ścięty. Wkrótce inny przeciwnik, Dudley hrabia Warwick, podburzył przeciw protektorowi opiniję publiczną, rade i samego króla. Sommerset wtrącony do więzienia wyznał na klęczkach, że był winnym występku ambicyi; przebaczył mu więc Dudley z razu, lecz we dwa lata później, uwiadomiony, że myślał o zemście, żądał głowy jego i otrzymał. Książe Sommerset wstąpiwszy na {{pp|ruszto|wanie}}<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5p9erkj623bnbfm0cxljjuf5i8tsupj
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/877
100
1083820
3149146
2022-08-11T06:45:10Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />{{pk|ruszto|wanie}}. przełożył publicznie postępowanie swoje pod względem polityki i religii: i gdy już może był uwolniony, zaczął się modlić poddał głowę katowi. Można go uważać jako prawdziwego założyciela kościoła anglikańskiego, którego nowe ustawy wprowadzając w użycie, potężnie był wspierany przez Tomasza Cranmer. Dudley przewodnicząc w regencyi, szedł za jego przykładem, składał, z dostojeństwa biskupów, utrzymujących przeciwne opinije i wytępił księgi obrządku rzymskiego. Dumny ten możnowładca ożenił syna swego z Joanną Grey. wnuczką Henryka VIII i dziedziczką tronu po dwóch królewnych Maryi i Elżbiecie, otrzymawszy podpis królewski na wyłączenie ich od korony, r. 1553. Maryja Tudor miała słuszne prawa tronu, lecz Dudley chciał ogłosić królową, Joannę Grey, nawet mimo jej chęci. Wszakże spełzły zamiary te na niczem. i sam został stracony, zanim Joanna Grey. niewinna ofiara jego nierozmyślnej dumy, wraz z mężem tegoż samego losu doznali. Maryja będąc żarliwą katoliczką, zaledwo tron objęła, natychmiast postanowiła przywrócić wyznanie rzymsko-katolickie. Wszystkie statuta tyczące się wiary, za ostatniego panowania wydane, zostały zniesione, dawne obrządki przywrócono także. Nakoniec małżeństwo Maryi z Filipem synem Karola V, dokonało wówczas tryjumfu wyznania katolickiego. Ale. jak to się często w dawnych czasach zdarzało, nie znano granic, w gorliwości. Zaszły wielkie nadużycia. Kiedy bowiem wybrano już całkowicie izbę niższą katolików, zaczęło się prześladowanie protestantów, i tak gwałtowne oddziaływanie trwało aż do zgonu Maryi, która nie zostawiła po sobie żadnego potomstwa. 1558 — 1603. Gały przeciąg czasu, w którym Elżbieia rządziła Angliją, jest jedna z najświetniejszych epok w historyi tego narodu. Z prawdziwą radością ujrzeli ją na tronie Anglicy. Miała wtenczas 25 lat. a przytem wiele próżności i zbyteczną zalotność: ale obok tych wad, jaśniał w niej mocny charakter i bystry rozum. Rządy swoje zaczęła od tego, aby odzyskać supremacyje religijną, której nabył Henryk VIII i przywrócić znaczenie statutom Edwarda VI. Dwa jednak wielkie niebezpieczeństwa zagroziły zewnątrz Elżbiecie. Filip II król hiszpański, który napróżno starał się o jej rękę, pragnął zemsty za to. że odrzucony został. Z drugiej strony Maryja Stuart, królowa Szkocka i żona Franciszka Delfina francuzkiego. zaprzeczała Elżbiecie nawet prawości urodzenia, a podburzona od wujów swych Gwizyjuszów, przybierała tytuł królowej angielskiej. Była to niebezpieczna spółzawodniczka, nie tak dla własnych sił, jako raczej przez wzgląd na potęgę narodu, który tak był dla niej przyjaznym. Elżbieta zrazu użyła przeciw Filipowi zręcznej i przebiegłej polityki, potem obroniła się odnosząc zwycięztwa. Kiedy umarł Franciszek II. Maryja ukazała się w Szkocyi i chciała się pojednać z Elżbietą. Ale próżne były usiłowania: młodość i piękność jej wznieciły zazdrość w królowej angielskiej. Skłaniając się do życzeń panów szkockich, Maryja zaślubiła lorda Darnley, wnuka Henryka VII; lecz morderstwo Dawida Rizzio polu-bieńca jej, przypisane Henrykowi, oddaliło go ze dworu. Niedługo potém zginął ten król przez wysadzenie w powietrze domu, gdzie się znajdował. Hrabia Bothwell porwał królową, i Maryja lekce ważąc sławę swoją, poślubiła uwodziciela, który już był z inną żonatym. Powstali oburzeni takim postępkiem Szkotowie: Maryja zaś pokonana od zbuntowanych panów i uwięziona w Edinburgu, musiała złożyć koronę na rzecz syna swego Jakóba VI. Uszedłszy z więzienia zebrała nowe wojska, ale po odniesieniu powtórnej porażki szukała schronienia u Elżbiety, którą wezwała na rozjemcę między nią a swemi poddanemi. Hrabia Murray ogłosiwszy się regentem państwa, stanął w osobie oskarżyciela ze strony Szkocyi. Sprawa się odbywała, a tymczasem Elżbieta ze zręcznością trzymała rywalkę uwięzioną. Z początku stronnicy Maryi Stuart chcieli iść drogą ugody: później wystąpili zbrojnie.<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
dmfp5syg66phgzdk7l5c71e7ly0sggd
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/433
100
1083821
3149154
2022-08-11T07:06:19Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Lekarz taką dawał opinię.<br>
{{tab}}— Jeżeli się go uratuje, nie będzie to cudem, ale mnie się zdaje że nic z niego nie będzie.<br>
{{tab}}Trupa margrabiego włożono do powozu i odwiozły go do Paryża te same cztery rosłe konie, któremi tylko co sam powoził...<br>
{{tab}}Pan de Mornay podtrzymywał ciało Armanda bez życia, a kareta zwolna powiozła ich na bulwar Haussmana.<br>
{{tab}}Piękny August bawił po za domem, według zwyczaju. Sami więc wicehrabia i Jerzy de Bracy pomogli lekarzowi w pierwszych posługach, jakie były ze względu na stan rannego konieczne.<br>
{{tab}}Po spełnieniu tego obowiązku, p. de Mornay udał się do pałacu i spytał o hrabiego.<br>
{{tab}}Henryk bardzo zajęty chorobą Berty, nie poszedł dnia tego do izby i natychmiast przyjął gościa.<br>
{{tab}}— Panie hrabio — rzekł tenże — przychodzę jako zwiastun złej nowiny...<br>
{{tab}}Pan de Nathon drgnął i wyszeptał:<br>
{{tab}}— Więc to jakiś fatalny dla mnie dzień!<br>
{{tab}}— Znam pańskie żywe przywiązanie dla mego przyjaciela Armanda Fangela... — mówił dalej Maksym.<br>
{{tab}}— Czyżby mu się stało co złego? — przerwał żywo hrabia, a twarz jego przybrała wyraz wielkiego niepokoju.<br>
{{tab}}— Jest ranny...<br>
{{tab}}— Jakim sposobem?<br>
{{tab}}— W pojedynku...<br>
{{tab}}— Ciężko?<br>
{{tab}}— Boję się...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
q9ubcmy1ipbv5lesd21tsdi6iw08z27
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/878
100
1083822
3149156
2022-08-11T07:07:55Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />Książę Norfolk, w nadziei zaślubienia Maryi, podwakroć uknował spisek na jej uwolnienie; ale został pojmany i ukarany śmiercią. Nakoniec parlament, chcąc przeciąć zamachy katolików, ośmielanych przez Maryje, domagał sie oddania jej pod sąd. Elżbieta na ten raz. pokryła swoje zamiary pozorem łaskawości. Około tego czasu, po owej głośnej rzezi Ś-go Bartłomieja. na co obojętne milczenie zachowała Elżbieta, uczyniono jej oświadczenia względem zaślubienia z nią księcia d Anjou brata Henryka III, który po nim nastąpił na tron, ale związek ten nie przyszedł do skutku. Tymczasem Jakób rządził Szkocyją. ulegając ciągłym zamieszkom wszczynanym od Purytanów. Stronnicy Maryi Stuart nowe zaczęli knuć spiski. Młody jeden szlachcic nazwiskiem Bobington, przedsięwziął zabić Elżbietę. Odkryto zamiar i Bobington został ścięty; lecz imię Maryi było w tem zaplątane. Parlament nalegał koniecznie, ażeby ją sądzono. Stało się zadosyć żądaniom jego; zarzuty i dowody były liczne i mocne; królowa Szkocka skazaną została na śmierć. Elżbieta posuwając aż do ostatka swoją obłudę, radziła się parlamentu, odrzuciła interwencyję Szkocyi i Francyi. aż nakoniec, bolejąc zawsze nad losem swojej kochanej siostry, podpisała wyrok jej śmierci. Maryja Stuart była ścięta 1382 roku, a śmierć jej umocniła potęgę Elżbiety. Na wieść o śmierci matki, oburzył się zrazu Jakób i zaczął grozić; lecz ambicyja i polityka przytłumiły prędko inne uczucia. Filip II wyprawił flotę z 130 okrętów, nazwaną niezwyciężoną, dla opanowania Anglii. Elżbieta, wspierana biegłością w sprawach publicznych swoich ministrów Ceciia i Bakona. przygotowała się do dzielnej obrony, i zwyciężyła flotę hiszpańską. Zachęcona powodzeniem chciała nawet Portugaliję od korony Filipa oderwać, ale to się jej nie udało. W dziewięć lat potem znowu zagroziła Hiszpanii, i pomimo pokoju w Yerrins zawartego, pomagała ciągle Hollandyi. z którą się Anglija ścisłem przymierzem złączyła. Królowa nie była zamężna, ale miała polubieńców: a szczególniej hrabiego Essexa. Gdy mu się niepowiodła wyprawa do Irlandyi. stawiony był przed sądem i pod pozorem, że miał porozumienie z Jakóbem VI i z katolikami, skazany został na śmierć. Zgon hrabiego Essex skrócił życie Elżbiety. Panowała lat 15. Po zejściu Elżbiety, za wstąpieniem na tron angielski Jakóba, króla szkockiego, nastąpiło połączenie tych dwóch krajów pod nowem nazwiskiem królestwa Wielkiej Brytannii; łączyły się też odtąd i dzieje obu narodów, które będąc już wspólnemi dla Anglii i Szkocyi od panowania Jakóba I, wyłożone zostaną pod wyrazem: Brytannija Wielka. — '''Geografija polityczna:''' Anglija właściwa dzieli się na czterdzieści hrabstw (shires). Wallija liczy ich dwanaście. Do tego podziału administracyjnego dodać należy wyspę Man i wyspy Normandzkie na kanale La Manche, mające 23 mil Q powierzchni. Hrabstwa składające Angliję właściwą są następujące: Bedford, Berk, Buckingham, Cambridge, Chester, Cornwallis, Cumberland, Derby. Devon, Dorset, Durham, Essex. Gloucester, Hereford. Hertford, Huntingdon. Kent, Lancaster, Leicester. Lincoln. Middlesex, Monmouth. Norfolk, Northampton, Northumberland, Nottingham, Oxford. Rutland, Shrop, Somerset, Southampton, Staffbrd. Sulfolk. Surrey, Sussex. Warwick, Westmoreland, Witt, Worcester i York. Księstwo Wallii składa sic z hrabstw następujących: Anglesey, Breeknock, Caermarthen, Caernaruon. Car-digon, Denbigh, Flint, Glamongan. Merioneth. Montgomery, Pembroke, Radnor. Każde hrabstwo dzieli się na okręgi, które w większej części hrabstw angielskich nazywają się hundred, w hrabstwach Durham, Westmoreland, Cumberland i Northumberland noszą miano ward; w hrabstwach Lincoln, York i Nottingham zwane są wapentake; a w hrabstwach wallijskich cantreff. Oprócz tego w hrabstwach York, Lincoln, Sussex i Kent inne są jeszcze poddziały, zwane: ''riding, part,''<section end="Anglija" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
c8claw8e0uqky4syt94ow1kudifrrsf
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/434
100
1083823
3149157
2022-08-11T07:08:26Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— A! masz słuszność, panie wicehrabio, to bardzo smutna nowina! Gdzież jest Armand?<br>
{{tab}}— U siebie...<br>
{{tab}}— Sam?<br>
{{tab}}— Zostawiłeś go pan samego? wykrzyknął Henryk.<br>
{{tab}}— Nie, panie hrabio, uspokój się! Jerzy Bracy i pewien młody doktór, którzy nam towarzyszyli na miejsce spotkania, są przy jego łóżku...<br>
{{tab}}— A przeciwnik Armanda... czy także ranny?<br>
{{tab}}— Nie żyje.<br>
{{tab}}— Jak się nazywał?<br>
{{tab}}— Margrabia de Flammaroche.<br>
{{tab}}— Cóż było przyczyną pojedynku?<br>
{{tab}}— Rzecz jaknajbłahsza... Zamiana kilku słów gwałtownych, z powodu potrącenia przypadkowego na schodach w Operze, dokąd towarzyszyłem Armandowi...<br>
{{tab}}— Cóż doktór?<br>
{{tab}}— Nie rozpacza, ale za nic nie ręczy... Kula nadwerężyła kość czołową... Armand dotąd jest nieprzytomny.<br>
{{tab}}Na twarzy p. de Nathon odmalowała się niewysłowiona boleść.<br>
{{tab}}— Nieszczęśliwe dziecko! — wyszeptał — on, co miał przed sobą tak piękną przyszłość... bić się tak po szalonemu!.. O! ci młodzi!.. Ani się znali, ani się nie nawidzili... jeden umarł, drugi umierający i to za nic, za jedno słowo, za jeden ruch!.. I pan do tego dopuściłeś!.. Nie uprzedziłeś mnie pan!.. O! panie de Mornay, pan ciężko zawiniłeś!..<br>
{{tab}}Wicehrabia spuścił głowę i nic nie odpowiedział.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
5rty9pfriixo6eqkwyivq7se6i4l1rl
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/251
100
1083824
3149159
2022-08-11T07:09:45Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>zawarli przeciw nam sojusz — przyszły do nas bez strzału. Kupa kudłatych drabów, którzy nad swoimi ludźmi nie mieli większej władzy niż ja, no i te draby obiecały i przysięgły najrozmaitsze rzeczy. Na tej bardzo wątłej i kruchej podstawie, Kiciuniu słodka...<br>
{{tab}}— Ja byłem wtedy w Simli — rzekł Ebenezar pośpiesznie.<br>
{{tab}}— Nic nie szkodzi, wszyscy jesteście tego samego kalibru! Otóż na podstawie takich groszowych traktatów wy, osły z Departamentu Politycznego, ogłosiliście, że kraj jest do cna uspokojony, zaś rząd, zwariowany jak zwykle, zabrał się do bicia dróg — w zupełności zdając się na lokalne siły robocze. Przypominasz sobie to, Kiciu? Koledzy, którzy właściwie nic podczas tej kampanii nie widzieli, byli pewni, że tu już nie będzie nic do roboty, i chcieli wracać jak najprędzej do Indyj, ale ja, który już brałem udział w takich małych awanturach, miałem pewne wątpliwości. Wobec tego wepchałem się ''summo ingenio'' na stanowisko komendanta patrolu drogowego — żadne wywijanie łopatą, tylko, uważacie, przyjemny spacerek tam i sam ze strażą. Wycofano wszystko wojsko, jakie tylko można było wycofać, mnie jednak udało się zebrać koło siebie około czterdziestu Pathanów, zwerbowanych przeważnie z mego własnego pułku, i z nimi razem siedziałem mocno w głównym obozie, podczas gdy poszczególne grupy robotników stosownie do katastru politycznego przychodziły do pracy nad budową dróg.<br>
{{tab}}— Mieliśmy parę przykrych historyj w obozie! — wtrącił Tertius.<br>
{{tab}}— Mój szczeniak — Dick miał na myśli swego podkomendnego młodego oficera — był chłopak bardzo spokojny i cichy. Ponieważ mu te historyjki niezbyt przypadały do gustu, zachorował na zapalenie płuc. Ja włóczyłem się dokoła obozu i tak raz znalazłem Tertiusa, {{pp|wałęsają|cego}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2xsn72s00n6b6g8kqhf7do12jybfb26
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/435
100
1083825
3149160
2022-08-11T07:10:04Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Jakkolwiek oskarżenie spadło nań niesłusznie, czyż mógł się usprawiedliwiać?<br>
{{tab}}— Jeżeli umrze — podchwycił hrabia — nic mnie nigdy nie pocieszy!.. Kochałem go jak syna i dumny byłem z niego,. Chcę go natychmiast zobaczyć!.. Pójdź pan!..<br>
{{tab}}W parę minut Henryk i p. de Mornay wchodzili do pokoju Armanda.<br>
{{tab}}Stan rannego nie uległ żadnej zmianie, najsilniejszemi środkami orzeźwiającemi nie można go było ocucić.<br>
{{tab}}— Panie hrabio — rzekł młody doktór do pana de Nathon — usilnie pana proszę o wezwanie na konsylium najpierwszych powag lekarskich w Paryżu. Sam nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za leczenie w tym wypadku...<br>
{{tab}}Henryk uścisnął {{Korekta|rąkę|rękę}} młodzieńcowi, który łączył rzecz rzadka, skromność szczerą z prawdziwą wiedzą i prosił pana de Bracy, ażeby czemprędzej udał się do lekarzy.<br>
{{tab}}— Jak Bertę o tem uprzedzić? — namyślał się hrabia. — Cierpiąca i do tego bardzo wrażliwa, nie jest w stanie przenieść tej fatalnej wiadomości. A znów jak to przed nią ukryć? czyż podobna? Baronowa tylko może mi doradzić... Jest ona matką chrzestną Armanda, a prawdziwą matką z uczucia... Trzeba ją natychmiast powiadomić, natychmiast...<br>
{{tab}}Pan de Nathon nie wrócił już do pałacu, lecz udał się do pani de Vergy, którą straciliśmy z oczu od niejakiego czasu.<br>
{{tab}}Baronowa, dowiedziawszy się o pojedynku i o jego strasznym rezultacie, podwójnie była wzruszona<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
06dai17a57somrrmgdaa5mnq54620cf
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/436
100
1083826
3149161
2022-08-11T07:11:42Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>i przez wzgląd na Armanda i przez wzgląd na Bertę. Drżała na myśl, jaka rozpacz ogarnie nieszczęśliwą matkę, gdy usłyszy że jej syn jest może blizki śmierci. Rozpacz doprowadzić ją mogłaby do szaleństwa, a w tej rozpaczy gotowa była się zdradzić.<br>
{{tab}}— Trzeba go uratować! — szepnęła — trzeba... Wiedza musi nam cud uczynić, a jeżeli jest bezsilną, błagać będziemy Boga, a on nam nie odmówi!.. Prowadź mnie hrabio do ukochanego naszego szaleńca... Berta, powiadasz pan, cierpiącą jest od wczoraj wieczorem... Tem lepiej, Odosobnimy ją tem łatwiej i postaramy się, ażeby dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy sami upewnieni, będziemy mogli już podzielić się z nią nadzieją.<br>
{{tab}}W godzinę później, hrabia i baronowa obecnymi byli przy naradzie najsłynniejszych lekarzy paryzkich, zgromadzonych przy łóżku Armanda Fangela. Zgodzili się oni jednomyślnie, że obrażenie czaszki nie pociągnie za sobą śmierci i że jedyne niebezpieczeństwo pochodzić może z wstrząśnienia mózgu, z czego gotowe wywiązać się zapalenie, naturalnie postanowiono użyć wszelkich środków zapobiegawczych.<br>
{{tab}}Późnym wieczorem Armand otworzył oczy, odzyskał przytomność i podniósł się na łóżku. Dręczyło go nieustanne pragnienie i ostry ból głowy. Zaczynała się gorączka. Po chwili wzięła nad nim górę i znowu stracił przytomność.<br>
{{tab}}Gdy to się działo w pawilonie, Berta również zmorzona gorączką, jeżeli nie była ciężko chorą, to co najmniej opadła zupełnie z sił. Zawiele wycierpiała od dni kilku. Biedna kobieta zanadto wyszafowała siły ciała i duszy. Teraz płacić musiała dług. Po nad-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
02dxi5xn7foel4prl81bqtordga31bh
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/437
100
1083827
3149162
2022-08-11T07:13:24Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>miernem podnieceniu nastąpiło najzupełniejsze przygnębienie.<br>
{{tab}}W życiu jak w polityce, prawo reakcyi ma swoją moc zawsze.<br>
{{tab}}Krótka ta choroba w podobnej chwili była dla Pani de Nathon szczęściem. Rana Armanda byłaby Ją zabiła, a tak, można było wszystko przed nią ukryć. Henryk codzień silił się na odpowiednią minę, widząc go spokojnego i uśmiechniętego, nie podejrzewała nic.<br>
{{tab}}Kiedy po dziesięciu dniach gorączka ustąpiła, a siły zaczęły Bercie powracać i Armand już wyszedł z niebezpieczeństwa. Lekarze ręczyli za jego życie, zastrzegając, że wyzdrowienie potrwa długo i wymagać będzie niezmiernie troskliwego pielęgnowania.<br>
{{tab}}Berta już wstała z łóżka, wyjść miała z pokoju i powrócić do zwykłego trybu życia. Niepodobna było przed nią ukrywać powodów nieobecności Armanda, który przez dni kilka nie mógł jeszcze pokazywać się w pałacu.<br>
{{tab}}Baronowa podjęła się opowiedzieć wszystko kuzynce i uczyniła to z taką przezornością, z tak doskonałym taktem, że Berta miała pewność wyratowania równocześnie z dowiedzeniem się o niebezpieczeństwie, wzruszenie było przygnębiające, ale nie piorunujące.<br>
{{tab}}— A! — wyjąkała, opierając na ramieniu Blanki twarz zalaną łzami. — Bóg się zlitował nademną, ponieważ go zachował przy życiu... To za mnie się pojedynkował... za mnie o mało co nie umarł!..<br>
{{tab}}— Za ciebie? — powtórzyła baronowa zdumiona.<br>
{{tab}}Berta skinęła potwierdzająco.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
b0n9uazlufe5e86fvjgcues14qxeyah
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/252
100
1083828
3149163
2022-08-11T07:14:31Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{pk|wałęsają|cego}} się jako D. A. Q. M. G.<ref>Deputy-Assistent-Quartermaster-General.</ref>, na którego stanowczo nie jest stworzony. W głównym obozie było nas coś sześciu czy ośmiu byłych uczniów liceum (na froncie zawsze naszych jest dużo), a ponieważ słyszałem, że Tertius jest chłop morowy, powiedziałem mu, żeby plunął na swoje D. A. Q. M. G.
i pomógł raczej {{Rozstrzelony|mnie}}. Tertius przystał od razu i wobec tego, ułożywszy się z władzami, ja, Tertius i czterdziestu Pathanów, wyszliśmy z obozu na poszukiwanie oddziałów czuwających nad drogami. Oddział Macnamary — pamiętasz starego Maca, który tak haniebnie grał na skrzypcach w Umballi? — oddział Macnamary był przedostatni. Najdalej wysumięty był Stalky. Znajdował on się u samego początku drogi z garścią swych ukochanych Sikhów. Mac twierdził, że mu zupełnie nic nie grozi.<br>
{{tab}}— Stalky {{Rozstrzelony|jest naprawdę}} Sikhem — wtrącił Tertius. — Jak tylko może, wozi swych ludzi na nabożeństwo do Durbar Sahib w Amritsar z punktualnością zegarka.<br>
{{tab}}— Nie przerywaj, Tertius! Znalazłem go na stanowisku wysuniętym na czterdzieści mil przed posterunek Macnamary, a moi ludzie, delikatnie, lecz stanowczo, dawali mi do zrozumienia, iż kraj zaczyna się ruszać. Niby jaki kraj, Beetle? Ja, Bogu dzięki, nie umiem malować słowami, ale ty z pewnością nazwałbyś ten kraj piekielnym. Jeśli nie tkwiliśmy po szyję w śniegu, staczaliśmy się ze stromych zboczów gór. Życzliwie usposobiona ludność, mająca dostarczać robotników do bicia dróg (zapamiętaj to sobie, Kiciuniu), siedziała za głazami i strzelała do nas jak do celu. Stara, stara historia! Zaczęliśmy szukać Stalky’ego. Miałem wrażenie, że on się dobrze zadekował i, istotnie, o zmroku znaleźliśmy jego i jego oddział, bezpiecznych jak pluskwy w kołdrze, w starej malockiej fortecy z basztą na jednym rogu. Forteca po prostu wisiała na wysokości pięćdziesięciu<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
4b145db0acefhj5osg8avcm0r8y1exd
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/438
100
1083829
3149164
2022-08-11T07:15:09Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Ale zkądże ty o tem wiesz? — podchwyciła lanka — jakim sposobem nie wiedząc nic o pojedynku, znasz jego przyczynę?<br>
{{tab}}Teraz na Bertę przyszła kolej opowiadać.<br>
{{tab}}Co opowiedziała, czytelnicy to wiedzą i nie będziemy im powtarzali.<br>
{{tab}}Gdy ukończyła to długie opowiadanie, baronowa uściskała ją, ucałowała i rzekła do niej z wyraźnem współczuciem:<br>
{{tab}}— Ileś ty wycierpiała, ile mąk zniosłaś moja biedaczko!..<br>
{{tab}}— Mniejsza już o to! — odpowiedziała pani de Nathon — mniejsza, ponieważ syn mój jest i żyje!.. Ty go pielęgnowałaś, nieprawdaż? — dodała po chwili i milczenia.<br>
{{tab}}— Tak i dotąd jeszcze pielęgnuję — odrzekła Blanka. — Codzień spędzam przy nim dwie lub trzy godziny.<br>
{{tab}}— A! jakaś ty szczęśliwa!.. — zawołała hrabina. — Ty przynajmniej masz prawo!.. jesteś jego matką chrzestną!.. Ja jestem niczem, niczem! matką mu i tylko!.. Więc i ja dzielić będę z tobą to szczęście, którego ci zazdroszczę... Teraz jestem mocną... Kiedy pójdziesz, razem pójdziemy.<br>
{{tab}}— Czemu nie?.. — rzekła baronowa po chwili. Ja jestem twoją krewną, a on twoim gościem... Nikogo to nie może dziwić, że i ty go pielęgnujesz...<br>
{{tab}}— A! jakaś ty dobra!.. — szepnęła Berta po chwili, ściskając ręce kuzynki. — Twój chłodny rozsądek mnie przestraszał... Bałam się, czy mi się nie sprzeciwisz, ale nie byłabym cię usłuchała.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
0032u0p5zuiqt2dl7dai669r585anzy
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/439
100
1083830
3149165
2022-08-11T07:16:46Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Zaraz nazajutrz i prawie codzień w ciągu kilku tygodni, pani de Nathon towarzyszyła Blance do Armanda i wchodziła jawnie w biały dzień do tego mieszkania, dokąd jak wiemy, skradała się niedawno drżąca i chowała się przelękniona za drzwiami.<br>
{{tab}}Armand Fangel wydawał się być wielce ucieszonym i zarazem wielce zakłopotanym, tymi dowodami tak żywego i głębokiego przywiązania, jakie hrabina przed nim składała. Gdy przypadkiem kto z jego znajomych przyszedł go odwiedzić i zastał u niego obie kuzynki, czuł się wtedy bardzo zmieszanym i rumienił się mocno.<br>
{{tab}}Bo pamiętał te nikczemne słowa, wyrzeczone przez pana de Flammaroche na balu w Operze. Przecie margrabia powiedział mu publicznie; „Jesteś kochankiem hrabiny de Nathon!“<br>
{{tab}}Te słowa mogli byli i inni słyszeć i inni mogli też je pamiętać. A obecność przy jego łóżku Berty w całej krasie urody, czy nie mogła dać powodu do potwornego oszczerstwa?<br>
{{tab}}O to właśnie lękał się Armand.<br>
{{tab}}Pan de Nathon uważał to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Nietylko bynajmniej się nie dziwił, ale sam zachęcał.<br>
{{tab}}Obawy młodzieńca, ażeby dzienniki wiadomościami swemi nie wzbudziły w hrabi podejrzeń, na szczęście wcale się nie sprawdziły. Żaden ze świadków wyzwania w noc maskaradową, nie należał do „towarzystwa“ i nie zapamiętał nazwiska, wymówionego przez Flammarocha. Obelga więc ulotniła się niejako bez pozostawienia śladu.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
e2yncj5vp25pu2mty9n7rmr7id7r67v
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/440
100
1083831
3149166
2022-08-11T07:18:24Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Reporterzy, którzy bywają na balu w Operze jak i wszędzie, dokąd ich powołuje przyjęty obowiązek powiadamiania czytelników o wszelkich kwestyach i faktach chwili bieżącej, słyszeli tylko, że przyczyną pojedynku była tylko sprzeczka tych dwóch gorącego usposobienia, z których jeden drugiego potrącił.<br>
{{tab}}Dzienniki poprzestały na doniesieniu o pojedynku i o jego rezultacie tragicznym, nie wdając się ani w szczegóły ani w komentarze.<br>
{{tab}}Pana de Flammaroche nikt nie żałował, a jeden z jego sekundantów rozpoczął usilne starania, ażeby interesującą wdowę uwolnić z domu obłąkanych, gdzie ją nieboszczyk umieścił, pod pozorem obłędu.<br>
{{tab}}Przyjaciel spełniał ten miłosierny uczynek w nadziei zaślubienia biednej angielki po upływie przepisanego terminu, mając zacny zamiar wydawać dochody z jej milionów, jak to czynił nieboszczyk margrabia za życia.<br>
{{tab}}Nikt chyba tego sekundanta nie pomówi o „niepraktyczność“.<br>
{{tab}}Nareszcie Armand wyzdrowiał zupełnie.<br>
{{tab}}Młodzieniec najprzód opuścił łóżko, potem fotel i następnie swój pokój.<br>
{{tab}}Po mału wrócił do prac swych z hrabią, do dawnych zwyczajów domowych i spokój najzupełniejszy zdawał się znów zapanować w pałacu Nathonów.
{{---|60|przed=20px|po=20px}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2d95q1xfjfrjju9l4ik1aib2h0kho5b
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/441
100
1083832
3149167
2022-08-11T07:19:53Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{c|XVII.|w=120%|po=12px}}
{{tab}}Choroba i przychodzenie do zdrowia Armanda Fangela tak długo trwało, że nadszedł już miesiąc kwiecień.<br>
{{tab}}Co rok w maju hrabia i hrabina mieli zwyczaj wyjeżdżać z Paryża na lato, do majątku swego w Normandyi.<br>
{{tab}}W zwykłej porze Berta z Herminią pojechały na wieś. P. de Nathon, zatrzymany przeciągającemi się sesjami parlamentu, nie mógł im towarzyszyć.<br>
{{tab}}Hrabina chciałaby pozostać niejaki czas jeszcze w Paryżu, ale doktorzy uważali za niezbędne dla jej zdrowia powietrze wiejskie i hrabia nie pozwolił na opóźnienie wyjazdu.<br>
{{tab}}W lipcu, po zamknięciu posiedzeń, Henryk sam też wyjechał, prosząc Armanda żeby przybył do nich na dłużej,<br>
{{tab}}Młodzieniec odmówił jednak, pod pozorem, że musi pozostać dla poczynienia w bibliotece poszukiwań materyału do wielkiej pracy historycznej, którą rozpoczął. Obiecał wszakże, na usilne nalegania, że we wrześniu przyjedzie na kilka dni do Amberville (tak się wieś nazywała) — i dotrzymał słowa.<br>
{{tab}}Amberville uchodziło w okolicy za jednę z najpiękniejszych miejscowości w Normandyi, tak bogatej we wspaniałe siedziby książęce.<br>
{{tab}}Armand, który po raz pierwszy widział z blizka prawdziwie pańską posiadłość ziemską, podziwiał wszystko niezmiernie i sam pałac okazały i ładny<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9rnnsspek3eh8rihpr47p66bssqwn1j
Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVI
0
1083833
3149168
2022-08-11T07:20:30Z
Wydarty
17971
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=432 to=441 fromsection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
2tuihseohmfnuj3wk5q80b17zm9s1g2
3149169
3149168
2022-08-11T07:20:55Z
Wydarty
17971
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=432 to=440 fromsection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
7zgcboo0zb3898i1h481jm8qt74hrcd
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/879
100
1083834
3149170
2022-08-11T07:24:38Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglija" />''rape'' i ''lathe'', a z których każdy dzieli się jeszcze na znaczną ilość ''parish'' (gmin). Niektóre wielkie miasta na równi stoją z hrabstwami i wewnętrzną administracyję mają zupełnie niezależną; niektóre znów okręgi wraz z miastami i należącemi do nich wioskami tychże samych używają przywilejów, pięć miast zaś, a mianowicie: Dover, Sandwich, Romney, Hastings i Hythe, wraz z kilkoma innemi, tworzą odrębną prowincyję pięciu portów, która również posiada przywileje. Trzy hrabstwa: Durham, Chester i Lancaster, jeszcze do Jerzego III nazywały się palaty-natem i miały swój oddzielny parlament. Najgłówniejsze miasta w Anglii wymieniamy tu jedynie z nazwiska; inne bowiem o nich szczegóły zostawiamy do odrębnych o nich artykułów. Stolicą Anglii, a zarazem całej Wielkiej Brytanii jest Londyn, z innych znakomitsze są: Liverpool. Manchester, Birmingham, Leeds. Sheffield, Bristol, Oxford, Cambridge, Bath, Plymouth. Portsmouth. Hull. Newcastle, Dover, Norwich. Falmouth, Yarmouth, Halifax, Wakefield, Nottingham. Warwick i wielkie jeszcze mnóstwo, po części mniej ważnych. Pod artykułem Brytannija Wielka znajdzie czytelnik opis obyczajów, ducha i charakteru narodowego Anglików, jako też konstytucji, podług której się rządzą, i statystyczny obraz ich handlu i przemysłu. Tam też. oprócz już wyliczonych, wymienimy dzieła pomocnicze do gruntownego pod wszelkiemi względami poznania tego niesłychanie ważnego w historyi cywilizacyi kraju i ludu.{{EO autorinfo|''F. H. L.''}}<section end="Anglija" />
<section begin="Anglija Nowa" />{{tab}}'''Anglija Nowa''' (New England). pierwiastkowe nazwisko kraju nadbrzeżnego w Stanach Zjednoczonych Ameryki północnej, odkrytego roku 1614 przez kapitana Smith, pomiędzy zatokami Penobscot i Cod, na południo-wschód Bostonu. Jakób I król angielski odstąpił kraj ten kompanii handlowej w Plymouth, lecz Karol I wcielił go naprzód do korony. Pod rządami Jakóba II Anglija Nowa obejmowała prowincyję: New-Jersey, New-York, Rhode-Island, Connecticut. New-Hampshire i Massachusetts. Po rewolucyi angielskiej z r. 1688 rozpadła się na części, a w czasach późniejszych składały ją cztery tylko prowincyję: New-hampshire, Massachusetts. Rhode-Island i Connecticut, które od r. 1778 weszły w skład unii północno-amerykańskiej, jako stany niepodległe. Obecnie pod mianem New Enyland States rozumiemy sześć północno-wschodnich Stanów, to jest cztery powyżej wymienione. Vermont i Maine.<section end="Anglija Nowa" />
<section begin="Anglikański Kościół" />{{tab}}'''Anglikański Kościół.''' Wypadki zaszłe na stałym lądzie Europy w pierwszej połowie XV wieku; nauka ogłaszana przez Kalwina i Lutra, odezwały się echem potężnem i w sercach mieszkańców Albijonu; szczególniej też Szkoci, chciwie słuchali opowiadań o czynach reformatorów Genewskich. Mimo to jednak, wyznawcy reformacyi nie śmieli podnieść głosu swego w Anglii, bo panował tam uaówczas monarcha surowy, silną ręka dzierżący wodze rządu, Henryk VIII. Gorący zwolennik Kościoła, zapragnął zasłużyć sobie, na wzór królów Hiszpanii i Francyi, tytuł Najchrześcijańskiego, i napisał rozprawę wymierzoną przeciw Lutrowi. Reformator niemiecki, nie bacząc na godność autora, ostro zbił zdania zawarte w dziele Henryka; a gniew obrażonego króla nie znał granic. Wydano surowe rozporządzenia przeciw rozkrzewicielom reformacyi, zwolenników jej karano śmiercią; słowem, Henryk VIII czynił wszystko co mógł, aby pokazać o ile jest prawowiernym katolikiem. Lecz monarcha ten. surowy dla drugich, wielce był pobłażliwym dla siebie. Ożeniony z Katarzyną Arragońską, wdową po bracie swoim, straciwszy serce dla małżonki, pokochał jedne z dam jej dworu, piękną Annę Boleyn. Naraz odezwały sie w królu skrupuły co do ważności małżeństwa z Katarzyną, jako bratową, i zażądał od papieża rozwodu. Gdy jednak stolica apostolska, mimo próśb i gróźb króla, nie chciała zadość uczynić żądaniom jego, Henryk rozkazał jednemu z biskupów wyrzec rozwód i pojął w {{pp|małżeń|stwo}}<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
81v7kwaemuzyc6ryvgwp23b9tzum3bc
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/880
100
1083835
3149171
2022-08-11T07:35:32Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />{{pk|małżeńs|two}} Annę Boleyn. Niedość na tém, rozgniewany na papieża, zakazał poddanym swoim opłacać „grosz piotrowy“ (podatek roczny pobierany z domów na rzecz stolicy apostolskiej); a zniósłszy r. 1534 klasztory, zagrabiwszy dobra kościelne, nakazał Bibliję przełożyć na język angielski i oznajmił duchowieństwu, że odtąd w Anglii, nie papież, ale on, Henryk VIII, jest głową Kościoła (r. 1533); zresztą, dogmata wiary zostały nienaruszone. Lecz pod następcą Henryka, Edwardem, zaszły ważne zmiany. Opiekunem młodego króla był Cranmer, arcybiskup kanterburski, zwolennik reformacyi. Jako laki, powołał on z Niemiec, szczególniej z Szwajcaryi, wielu protestanckich teologów, a powierzywszy im katedry uniwersyteckie, przyczynił się do szybkiego rozkrzewienia reformacyi w Anglii. Z śmiercią szesnastoletniego Edwarda, młody Kościół anglikański wystawiony został na ciężką próbę. Maryja, córka Katarzyny arragońskiej, wstąpiwszy na tron roku r. 1553, wystąpiła przeciw zwolennikom reformacyi. Cranmera, oraz 5 biskupów i 21 duchownych, skazano na śmierć, jako odszczepieńców od Kościoła Rzymskiego. Arcybiskup kanterburski, starzec 67 letni, umarł na stosie; a wielu wyznawców protestantyzmu poniosło śmierć podczas pięcioletniego panowania Maryi, którą lud nazwał ''Krwawą''-Maryją. Że śmiercią jej, korona angielska przeszła na córkę Henryka i Anny Boleyn, Elżbietę. Wychowana w zasadach protestanckich, wstąpiwszy na tron, z całą siłą starała się o rozkrzewienie rełormacyi, czego też i dokonała, utworzywszy tak nazwany Episkopalny, czyli Anglikański Kościół (''The United Church of England and Irland'', albo ''the Protestant'', czyli ''Reformed Church as by Law etablished, the Establishment, the Angglican Church''). Organizm Kościoła tego jest następujący: Urządzenia Kościoła Anglikańskiego spoczywają na trojakiej podstawie: na prawie kościelném, prawie krajowém i prawie niepisaném. Prawo kościelne, oparte na prawie kanoniczném, w rozwoju swym uległo wpływom ustaw synodalnych. Jest ono prawomocném o tyle, o ile nie stają temu na zawadzie prawa krajowe lub zwyczajowe, i dla tego też postanowienia kościelne z czasów przed reformacyjnych, o tyle tylko zostały zmienione lub zniesione, o ile tego chcą ustawy późniejsze. Król, jako zwierzchnik Kościoła (supreme head), jest mocnym sądzić i usuwać wszelkie biedy, nadużycia i kacerstwa, oraz mianować biskupów i tworzyć nowe biskupstwa. Prawa te rozszerzyła jeszcze bardziej ustawa królowej Elżbiety z r. 1558 i 9; stosownie albowiem do tejże ustawy, cała zwierzchnia władza duchowna i kościelna, sądownictwo, prawo wizytacyi i rełormacyi kościelnej, karanie i śledzenie kacerstw i przestępstw duchownych, stało się wyłączną prerogatywą korony. Donośność rzeczonego prawa najlepiej maluje następna formuła przysięgi, tak dla urzędników jak i duchownych przepisana: „Ja N. N. oznajmiam i oświadczam, wedle przeświadczenia sumienia mego, że Jego Królewska Mość jedyny władzca (supreme Governour) tego państwa i wszystkich posiadłości i dzierżaw królewskich, jest nim także i we wszelkich sprawach kościelnych i świeckich; a tem samem, iż żaden książę lub mocarz, żaden prałat, żadna osoba, ani państwo zagraniczne, nie ma i mieć nie może władzy lub jurysdykcyi czy to kościelnej, czy duchownej w państwie tém: odrzucam więc i wyrzekam się wszelkich obcych jurysdykcyj, sądów i t. d. i przyrzekam wierność i posłuszeństwo (''allegiance'') J. K. M. i następcy tronu; przyrzekam oraz popierać i bronić, wedle możności swojej, wszelkich jurisdykcyj, prerogatyw i t. p. J. K. M. i korony tego państwa. Do czego mi Boże dopomóż.“ Akt jednolitości (Uniformitats act) królowej Elżbiety wprowadził, jako księgę obowiązującą wszystkich duchownych, Agendę Edwarda VI (''the Book of Common Prayer and Administration of the Sacraments''), którą w pierwszych zarysach ułożył już<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m6nw7or0z2qrc6mgtojv49u6tnyt0yu
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/881
100
1083836
3149172
2022-08-11T07:37:58Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />Cranmer r. 1548. Akt zaś artykułów religijnych, ułożony przez arcybiskupów i biskupów obudwóch królestw, r. 1562 na synodzie londyńskim, ustanowił w 39 artykułach normę wiary. Artykuł 1, mówi o Bogu w Trójcy ś. Artykuł 2, o Słowie, czyli Synu Boga, który stał się prawdziwym człowiekiem. Art. 3, o zstąpieniu Chrystusa do piekieł. Art. 4, o zmartwychwstaniu Chrystusa. Art. 5, o Duchu świętym. Art. 6, o dostateczności Pisma ś. jako źródła, z którego czerpać możemy to, co nam potrzebne jest do zbawienia. Art. 7, o Starym Testamencie. Art. 8, o trzech wyznaniach wiary, to jest: o niceńskiem, atanazyańskiem i apostolskim, jako obowiązujących w rzeczach wiary. Art. 9, o grzechu pierworodnym, z odrzuceniem pelagijanizmu. Art. 10, o wolnej woli, z wykazaniem, że człowiek skutkiem grzechu pierworodnego, nie może z mocy naturalnych sił swoich, lub przez dobre uczynki, podobać się Bogu i osiągnąć zbawienie. Art. 11, mówi o usprawiedliwieniu grzesznika, przez zasługę Pana i Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa, przez wiarę. Art. 12, o dobrych uczynkach, nie jako uczynkach zasługi, ale jako o skutkach i owocu wiary w Chrystusa. Art. 13, o uczynkach przed usprawiedliwieniem, jako uczynkach, które się nie podobają Bogu. Art. 14 mówi o uczynkach nadobowiązkowych (superrogatoriar), to jest uczynkach dopełnionych przez człowieka nad zakres 10 przykazań i odrzuca możność spełniania takowych. Art. 15, o Chrystusie, jako będącym jedynie bez grzechu. Art. 16, o grzechu po chrzcie spełnionym. Art. 17, o predestynacyi i łasce. Art. 18, o imieniu Chrystusa, jako dającém jedynie zbawienie. Art. 19, mówiąc o Kościele, powiada, że widzialny Kościół Chrystusa, jest zgromadzeniem wiernych, którym słowo Boże czysto bywa opowiadane, a Sakramenta, wedle postanowienia Chrystusowego udzielane. Art. 20, o władzy Kościoła, polegającej na mocy stanowienia obrządków i uroczystości, oraz rozstrzygania sporów dotyczących wiary, lecz zawsze z ścisłém poddaniem się słowu Bożemu, słowu Pisma świętego. Art. 21, o władzy synodów. Art. 22, mówiąc o czyścu, odrzuca go. Art. 23, o obowiązkach parafijalnych duchownego. Art. 24, o używaniu przy nabożeństwie języka narodowego. Art. 25 ucząc o Sakramentach, powiada, że jest ich dwa, to jest: Chrzest i Kommunija. Art. 26, powiada, że niegodność kapłana udzielającego Sakrament, nie osłabia bynajmniej skuteczności i działalności Sakramentu. Art. 27, o Chrzcie. Art. 28, mówi tak o Kommunii: Kommunija, nie jest tylko zewnętrznym znakiem miłości, którą chrześcijanie wzajemnie ożywieni być powinni, ale jest raczej Sakramentem naszego zbawienia przez śmierć Chrystusa, tak, że dla tych, którzy Sakrament ten godnie spożywają, chleb który łamiemy, jest wspólnością Ciała Chrystusowego, a kielich błogosławiony, wspólnością Krwi Chrystusa. Transsubstancyjacyja nie da się udowodnić Pismem św. Art. 29, o bezbożnych, którzy przystępując do Kommunii, nie spożywają jednak Ciała Chrystusowego. Art. 30, o przyjmowaniu Kommunii pod obudwoma postaciami. Art. 31, o jedynej ofierze Chrystusa spełnianej na Krzyżu. Art. 32, o małżeństwie duchownych, dozwala tymże duchownym wchodzić w związki małżeńskie. Art. 33, o unikaniu exkommunikowanych ludzi. Art. 34, o tradycyjach Kościoła. Art. 35, o homilijach. Art. 36, o wyświęceniu biskupów i księży. Art. 37, o świeckiej zwierzchności. Art. 38, potępia naukę o wspólności dóbr doczesnych. Art. 39, o przysiędze chrześcijan. Stosunek Kościoła do państwa zmienił się skutkiem wybuchłej w Anglii rewolucyi i ustaw wydanych przez Kromwela. Kościół episkopalny stracił wiele na swej mocy, nawet ustawy kościelne uległy licznym reformom. Zmiany te najwidoczniej występują w formułach składanych przysiąg. Statutem z r. 1689 w przysiędze wierności, król nie nazywa się już panem Kościoła. Artykuł XVIII stanowi, że dyssydenci uwalniają się<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
r6sg9ps7a5h2dp62asvwo3juzf36zx0
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/882
100
1083837
3149173
2022-08-11T07:40:00Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />od dotychczasowych kar, a po złożeniu przysięgi na wierność, mogą być przypuszczeni do urzędów publicznych. Następstwem podobnych ustaw było odjęcie prawomocności Test-aciu z r. 1673., który żądał od każdego urzędnika uznania zwierzchniej władzy kościelnej króla i nakazywał przyjmowanie Kommunii świętej podług obrządku Kościoła Anglikańskiego. Jakób II użyty za narzędzie przez Jezuitów, pokuszenie wprowadzenia do Anglii katolicyzmu, odpokutował utratą korony. Wezwany na tron r. 1689 Wilhelm książę Oranii, aktem tolerancyi zapewnił różnowiercom wolność wyznania, wyjąwszy katolików i socynijanów. Na tej drodze rozwijając się Kościół Anglikański, ulegając naciskowi wypadków robił coraz większe ustępstwa. Jerzy IV uchwalą parlamentu z r. 1828 usunął włożony w akcie jednolitości i Test-akcie, równie jak i w ustawach Jerzego II warunek, że aby piastować urząd publiczny, trzeba przystępować do Kommunii w Kościele Anglikańskim. Za panowania tegoż samego króla, uchwałą z r. 1829 d. 13 Kwietnia, zmieniono formułę przysięgi na wierność w ten sposób, ie i katolicy mogli ją wykonywać. Przysięga ta brzmi jak następuje: „Ja N. N przysięgam i przyrzekani, iż będę wiernym poddanym Jego Królewskiej Mości, i bronić będę Jego osobę, koronę i godność, przeciw wszelkim sprzysiężeniom i napaściom, a dając znać o wszelkich pokuszeniach przeciwnych jemu i starając się usilnie o utrzymanie następstwa tronu w protestanckiej linii domu hanowerskiego, odmawiam posłuszeństwa wszelkim pretendentom. Oświadczam nadto, że nie jest artykułem mej wiary przekonanie, jakoby panujący, exkommunikowani przez papieża lub kogokolwiek innego, mogli być pozbawieni swej godności, a ich poddani uwolnieni od obowiązków wierności, mogli się targnąć na ich życie. Oświadczam, że nie wierzę, jakoby papież miał w krajach angielskich pośrednią lub bezpośrednią moc jurysdykcyi. Przysięgam, że ze wszystkich sił moich przyczyniać się będę do utrzymania praw własności, wedle brzmienia praw krajowych, i wyrzekam się wszelkich zamiarów dążących do obalenia Kościoła panującego. Przysięgam także, iż posiadanej obecnie lub w przyszłości władzy, nie użyję nigdy ani przeciw religii protestanckiej, ani przeciw rządowi połączonych królestw, ani celem ich osłabienia. W końcu wyznaję i oświadczam przed Bogiem, że tę przysięgę moję w całej jej rozciągłości, składam wedle najprostszego i zwyczajnego znaczenia zawartych w niej wyrazów i nie będę się nigdy uciekać do żadnych wybiegów, dwójznaczników, ani ukrytych myśli. Tak mi Panie Boże dopomóż,“ Każden katolik, po wykonaniu powyższej przysięgi, przypuszczony być może do urzędów publicznych, wyjąwszy: regencyi państwa, wielkorządztwa irlandzkiego, godności lorda kanclerza, lorda wielkiego pieczętarza, tudzież sędziego najwyższego i najwyższego kommissarza generalnego zebrania Kościoła szkockiego. Nadto, wyłączeni są katolicy od posiadania wszelkich miejsc kościelno-cywilnych przy kościołach, uniwersytetach i szkołach, równie i z praw patronatu, lub zarządu cywilno-kościelnych zakładów. Kto przyjmuje lub używa niepozwolonych tytułów duchownych, ulega karze 100 f. st. Zakonnicy obowiązani są podać swe nazwisko i miejsce zamieszkania w przeciągu sześciu miesięcy; nowo przybyli zaś, jeżeli nie są urodzonemi Anglikami, muszą się z kraju wydalić. Według praw Kościoła Anglikańskiego, obowiązujących wszystkich poddanych angielskich, urodzenia, małżeństwa i zejścia muszą być zaregestrowane. W tym celu wszystkie miasta i wsie podzielone są na okręgi. Urodzenie dziecka musi być zaregestrowane najwięcej w przeciągu 6 tygodni. Akt zejścia trzeba zapisywać w przeciągu dni ośmiu. Ustawa o małżeństwie dozwala dopełnienia obrządku ślubnego, nietylko w kościele episkopalnym, ale i w innych miejscach, jako to: w kancellaryi nadregistratora i w kaplicach poselstw angielskich. Przepisy {{pp|wy|magane}}<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cfuxkj9xdeamr279eb65a5q8ouyqggp
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/883
100
1083838
3149174
2022-08-11T07:45:11Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />{{pk|wy|magane}} przy zawarciu małżeństwa, odpowiadają mniej więcej przepisom kodexu Napoleona. Po dopełnieniu przepisów cywilnych i udzieleniu świadectwa przez registratora, akt małżeństwa, ślub kościelny odbywa się w przytomności świadków po ogłoszeniu zapowiedzi właściwej parafii, a po przeczytaniu przez duchownego z Agendy upomnień biblijnych, narzeczony, wziąwszy prawą rękę narzeczonej, mówi: „Ja N. biorę ciebie N., jako małżonkę ślubną: od dziś dnia chcę być z tobą połączony i zatrzymać cię, czy się staniesz lepszą, czy gorszą: czy się zbogacisz, czy zubożejesz: czy będziesz zdrową, czy podlegniesz chorobie: chcę cię miłować i pielęgnować wedle świętej woli Boga, dopóki nas śmierć nie rozłączy. Przyrzekam ci to wiernie.“ Wedle brzmienia prawa o małżeństwie, związki małżeńskie zawierane w kościołach nie episkopalnych, mają takież same znaczenie. Rozpatrując się w rozwoju ustaw państwa i uchwał parlamentu, łatwo dostrzedz można, jak z wprowadzeniem w r. 1689 praw dotycząch dyssy-dentów i katolików, a ułatwiających tymże wstęp do Izb niższej i wyższej parlamentu, zmienia się stosunek Kościoła do państwa. Państwo i Kościół nie są już jedną całością, nie są korporacyjami wspierającemi i broniącemi się wzajemnie, słowem, Kościół Anglikański czy episkopalny, de facto, nie jest już Kościołem państwa. Najoczywistszym dowodem tego jest, że w radzie tajnej, jako władzy najwyższej appelacyjnej, tylko świeccy członkowie mają prawa głosowania. Nadto, o ile państwo oddzieliło się od Kościoła, dowodzi wypadek lat ostatnich, to jest przyjęcie do parlamentu Izraelitów. Mimo jednak tych wszystkich zmian politycznych, Kościół Anglikański, pod względem zarządu kościelnego, jest dziś taki sam jakim był przed 300 laty. Duchowieństwo anglikańskie (''the Clergy of the Church of England'') stanowi osobną kastę, osobny stan, wyróżniający go od innych nietylko wyświęceniem, ale tak przywilejami jak i ograniczeniami prawnemi. W Kościele Anglikańskim są trzy stopnie wyświęcenia: na dyjakona, kapłana i biskupa. Wyświęcający się na dyjakona, musi mieć najmniej lat 23, być nie poszlakowanej moralności, znać język łaciński i Pismo święte, a według 34 Kanonu, biskup nie może nikogo wyświecić, kto nie ukończył uniwersytetu. Dyjakon może najwcześniej po roku być wyświęconym na kapłana. Przy wyświęceniu na biskupa, tenże zostaje przez dwóch biskupów przedstawiony arcybiskupowi. Poczem musi być odczytany mandat królewski, a wyświęcony składa przysięgę supremacyi i przysięgę posłuszeństwa w ręce arcybiskupa; cały obrządek zaś kończy się odśpiewaniem ''Veni creator'', udzieleniem Biblii, i błogosławieństwa przez wkładanie rąk i przystąpieniem do Kommunii. Wyświęcenie arcybiskupa odbywa sic tak samo, tylko opuszcza sie przysięga posłuszeństwa. Duchowieństwo dzieli sic na wyższe i niższe, Kościół Anglikański albowiem zachował hierarchiję. Dla tego też, stosownie do ducha hierarchii, biskup może być pozbawiony dyecezyi, nigdy zaś godności biskupiej, i biskupi tylko są istotnemi przedstawicielami Kościoła Anglikańskiego. Prawo wyboru na biskupa posiada wyłącznie korona; bo lubo kapituły obierają, kancellaryja królewska (''the King in Chancery'') pismem swém (''letter missive''), oznacza imiennie kandydata, który ma być wybranym. W parlamencie angielskim zasiada, na mocy godności biskupiej, jako lordowie czyli baronowie państwa, 31 duchownych, a mianowicie: 3 arcybiskupów, 24 angielskich biskupów, 3 irlandzkich, i biskup z Sador i Man, baron Aucklandzki: wszyscy ci duchowni jednak usuwają się z posiedzeń, jeżeli parlament roztrząsa sprawy kryminalne. Pierwsze miejsce między arcybiskupami anglikańskiemi zajmuje arcybiskup kanterburski; między biskupami, londyński. Arcybiskupowi Yorku służy wyłączne prawo koronowania królowej i jest zarazem jej kapelanem. Dwaj wyżej wzmiankowani arcybiskupi, równie jak i biskup<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3sli4482wy0v4grg4dkicv694no2wuy
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/884
100
1083839
3149175
2022-08-11T07:48:13Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />Londynu, są członkami rady tajnej. Niższe duchowieństwo dzieli się na: duchowieństwo kapitularne i parafijalne. Pierwsze (Dean and Chapter), jest przy kościołach katedralnych, zajmuje się odbywaniem nabożeństwa i słnży mu prawo wyboru biskupa. Głową duchowieństwa katedralnego jest dziekan. Drugą osobą po nim jest archidyjakon (''Arch deacon''); dalej idą kanonicy (''canons, prebendaries''). Duchowieństwo parafijalne (''clergy'') dzieli się na: proboszczów (''incumbent''), pomocników, czyli adjunktów (''curate'') i kapelanów (''chaplain''). Prawo prezentacyi na proboszcza, służy patronowi kościoła. Przedstawiani być mogą tak krajowcy jak i cudzoziemcy, jeżeli są wyświęceni: a posiadanie innego miejsca nie przeszkadza objęciu parafii. Każda parafija stanowi oddzielną i samoistną gminę. Wedle dawnych praw angielskich, duchowni wyjęci byli z pod jurysdykcyi sądów świeckich: lecz statut 7 i 8 Jerzego IV opiewa, że duchowni, w razie dopuszczenia się przestępstw cywilnych, podlegają sądom świeckim. Nie wolno ich jednak aresztować podczas odbywania nabożeństwa. Niewolno jest także duchownym należeć do izby gmin, ani posiadać więcej gruntów jak 80 akrów, a nadto maja wzbronione zajmowanie się handlem lub rzemiosłami. Kościół episkopalny połączonych królestw Anglii i Irlandyi, podzielony jest na cztery prowincyje, zostające pod zwierzchnictwem czterech arcybiskupów, z których dwie, a mianowicie kanterburska i Jork, przypadają na Angliję, a Dublińska i Armagh na Irlandyję. Nadto, do Kościoła Anglikańskiego należy 20 biskupstw w posiadłościach zamorskich i zostają one pod zarządem arcybiskupa kanterburskiego. Prawo kościelne angielskie, uświęcone odwiecznym zwyczajem, stanowi: że każdy parafiijanin, opłacający składkę kościelną, ma prawo głosowania przy wyborach i jest członkiem zebrania gminy (''vestry''). Z urzędów gminowych wspomnieć tu należy dwa: członków kollegium (''churchwarden'') i jałmużników (''overseer''). Pierwsi wybierani bywają w liczbie dwóch na rok jeden. Po złożeniu przysięgi w ręce archidyjakona, członkowie kollegijnm zajmują się zarządem majątku kościelnego; nie mogą jednak własności kościelnej sprzedawać bez zezwolenia zebrania gminy. Obowiązkiem ich nadto jest czuwać nad utrzymaniem zewnętrznego i wewnętrznego porządku w kościele i przestrzegać uczciwości w prowadzeniu się archidyjakona. Na zgromadzeniach zebrania gminy przewodniczy proboszcz. Rachunki parafijalne rewidują wybrani przez gminę na roczném zebraniu, tak zwani audytorowie. Celem ułatwienia budowy kościołów, dozwolone jest w Anglii budowanie przez subskrypcyje, a w takich razach prawo patronatu przez lat 40 pozostaje przy subskrybentach; po upływie zaś tego czasu przechodzi na duchownego parafii, w której kościół został wystawiony. Majątek kościelny stanowią już to grunta, już nieruchomości, już dziesięciny, zapisy, składki i opłaty z ławek. A ponieważ dochody kościołów są różne i istniały przy tychże rozmaite synekury, aby złemu zaradzić, ustanowiono w roku 1835 kommissyję, której zadaniem jest zbadanie stanu rzeczy, zniesienie synekur, a z powstałych ztąd oszczędności, uposażenie biedniejszych parafij. Nie od rzeczy będzie wspomnieć tu o rodzaju nabożeństwa w Kościele Anglikańskim. Nabożeństwo to, czyli sposób odprawiania jego, przepisany jest w agendzie Anglikańskiego Kościoła (''The Book of Common prayer'') ze wszystkiemi szczegółami, a głównym i najwybitniejszym jego charakterem jest, cytowanie miejsc Pisma świętego, równie jak i rozpisany na cały rok porządek odczytywania pojedynczych rozdziałów Biblii Starego i Nowego Testamentu. Oprócz nabożeństwa niedzielnego, odbywają się codziennie nabożeństwa poranne i wieczorne. Podczas pierwszego, duchowny, po odczytaniu z agendy różnych miejsc z Pisma ś., wzywa parafiijan do złożenia wyznania grzechów, a cała gmina klęcząc powtarza {{pp|tako|we}}<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
52k432ku4s5mc0868vz8mlxyfv0r490
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/885
100
1083840
3149176
2022-08-11T07:50:56Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />{{pk|tako|we}} głośno za duchownym. Poczém udziela zgromadzonym absolucyję i uklęknąwszy odmawia Ojcze nasz. Amen mówi gmina. Gdy odczytany zostanie psalm 95 i inne, i po lekcyi ze Starego Testamentu, bywa odśpiewanem lub mówioném: ''Te Deum laudamus'', albo też: ''Benedicite, omnia opera Domini''. Nakoniec następuje lekcyja z Nowego Testamentu, psalm 100, wyznanie Wiary Apostolskiej, krótkie kollekty, modlitwa za króla i jego rodzinę, za duchownych i gminę, modlitwa ś. Chryzostoma i wszystko zakończone zostaje Pozdrowieniem Apostolskiem: „Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa, miłość Boga i wspólność Ducha świętego, niech będzie po wszystkie czasy z nami wszystkiemi. Amen.“ Nabożeństwo wieczorne jest takie same, tylko krótsze. Kommunija udzielana bywa pod obudwoma postaciami, a przepisy kościelne wymagają, aby przystępować do niej przynajmniej trzy razy do roku. Chrzest może się odbywać w kościele lub w domu, w obec trzech chrzestnych. Konfirmować dzieci mocen tylko biskup. Przy pogrzebach, duchowny nie exporluje ciała, ale przyjmuje takowe na progu cmentarza i odczytuje z agendy przepisane w tym celu modlitwy. Podstawą prawa kościelnego anglikańskiego, jest rzymskie prawo kanoniczne, tudzież konstytucyje z r. 1237 i 1269 legatów Ottona i Ottobona, a nakoniec konstytucyje prowincyjonalne anglikańskich synodów. Rozumie się, że prawa te, skutkiem licznych uchwał parlamentu, od czasu reformacyi uległy niejednej zmianie i modyfikacyi. I tak zmieniono, naprzykład, ustawę prawa kanonicznego, które w rozdziale o Testamentach dla kobiet 12 lat skończonych, dla mężczyzn 14 skończonych pełnoletność oznacza, i uchwalono, że pełnoletnim jest ten tylko, kto skończył lat 21. W prawie o małżeństwie trzyma się Kościół Anglikański ściśle przepisów prawa kanonicznego. Rozwód jest możliwym tylko co do stołu i łoża rozwiązanie małżeństwa może nastąpić jedynie w razie przestąpienia 6 przykazania. Co się tyczy praw dyscyplinarnych, te są zawsze: pro salute animae. Synody istnieją z nazwiska tylko; w ostatnich czasach dopiero starano się wprowadzić je w użycie, czując, że Kościół potrzebuje wzajemnego naradzenia się, a duchowieństwo zbudowania i skupienia sił swoich. Głównym charakterem Kościoła Anglikańskiego, jest pewne chwianie się w artykułach wiary o Sakramentach: przez chrzest albowiem dziecię staje się cząstką Kościoła, w Kommunii chleb jest wspólnością Ciała Chrystusowego, i położenie całej i wyłącznej wagi na urząd biskupi, a nadto skłonność do zachowania ducha Starotestamentowego, co szczególniej objawia się w prawie święcenia niedzieli. Nadto, Kościół Anglikański przekazał władzy świeckiej taką moc w sprawach religii, że bez zezwolenia korony, Kościół nie może zwoływać synodów. Naturalnem następstwem ostatniego prawa, równie jak zbytecznego formalizmu, było i jest pewne odrętwienie, które opanowało Kościół Anglikański. Wprawdzie usiłowania Puseistów (ob.) i List Apostolski papieża Pijusa IX, z dnia 29 Września 1850 roku obudziły z letargu duchowieństwo angielskie, a kazania i nauki, które miewał w roku 1858 w kościele ś. Pawła biskup Londynu, dowodzą jasno, iż Kościół Anglikański zaczyna przychodzić do uznania, że nie same formy liturgiczne, chociażby najdoskonalsze, ale żywe, opowiadane słowo Ewangelii, jest i musi być pokarmem gminy Chrystusowej. Jeżeli budynki kościelne są wyrażeniem ducha Kościoła, to duch ten najpotężniej usymbolizował się w londyńskiej katedrze ś. Pawła, i we wnętrzu opactwa Westminsterskiego. Pierwsza, w swych prostych wzniosłych linijach, w owych gładkich potężnych ścianach, w śmiałej kopule wyraża niejako ów wewnętrzny organizm anglikanizmu, ową jego skłonność do formalizmu; druga, zewnątrz dzieło najczystszej gotyckiej architektury, wewnątrz ozdobiona nagrobkami i pomnikami wszystkich niemal {{pp|znako|mitości}}<section end="Anglikański Kościół" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gq8ssv1hbna9fxsp4og4ooh52t5aw10
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/253
100
1083841
3149177
2022-08-11T07:53:04Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>stóp nad drogą, którą w skałach wysadzano dynamitem. Od drogi zaś na dół szło dobrze strome zbocze górskie wysokości pięciuset do sześciuset stóp, prowadzące do wąwozu około pół mili szerokiego a dwie do trzech mil długiego. Po drugiej stronie wąwozu siedziały draby, metodycznie badające, w jakiej wysokości mogą nas trafić. Wobec tego zapukałem, oczywiście, do wrót, a wszedłszy potknąłem się od razu o Stalky’ego w brudnej, poplamionej krwią, starej burce, kucającego na ziemi i jedzącego wraz ze swymi ludźmi. Mówiłem z nim przez pół minuty trzy miesiące temu, ale przywitał mnie jak gdybyśmy się rozstali wczoraj.<br>
{{tab}}— Hallo, Alladyn! Hallo, Cesarzu! — zawołał. — Przyszliście w samą porę na przedstawienie.<br>
{{tab}}Zauważyłem, że jego Sikhowie byli trochę obdarci. Zapytałem go, co z jego oddziałem i gdzie jego młodszy oficer.<br>
{{tab}}— Oto wszystko, co zostało — odrzekł Stalky. — Młody Everett nie żyje, a jego ciało jest w baszcie. Napadli na nas zeszłego tygodnia i zabili jego i siedmiu ludzi. Oblegają nas już pięć dni. Zdaje mi się, że przepuścili was do mnie, żeby móc was złapać. Cały kraj już powstał Doprawdy dziwne, żeście się dali wciągnąć w tę choleryczną pułapkę.<br>
{{tab}}On się śmiał, ale ani Tertius ani ja nie widzieliśmy w tym nic komicznego. Nie mieliśmy zupełnie żywności dla swoich ludzi, a Stalky miał dla swoich żarcia zaledwo na cztery dni. A zawinili w tym wszystkim, Kiciuniu moja, tylko wasi matołkowaci politycy, którzy zapewniali nas, że ludność jest dla nas jak najżyczliwiej usposobiona.<br>
{{tab}}Żeby nam dodać ducha, Stalky zaprowadził nas do baszty i pokazał nam trupa biednego Everetta, leżącego w kupie nawianego śniegu. Everett wyglądał jak piętnastoletnia panna — ani jednego włoska na twarzyczce. Był trafiony w skroń, ale Maloci mimo to naznaczyli jego ciało swym piętnem, Stalky rozpiął mundur i pokazał nam je — ranę w kształcie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
h1ruauij1ttyfker14qge38orl5rwyw
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/254
100
1083842
3149178
2022-08-11T08:00:14Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>sierpa na piersiach. Przypominasz sobie, Tertius, śnieg na rzęsach i jak zdawało się, że żyje, kiedy Stalky ruszał lampą?<br>
{{tab}}— Pamiętam! — rzekł Tertius wzdrygnąwszy się. — A przypominasz sobie ten okrutny wyraz twarzy Stalky’ego z latającymi nozdrzami, taki sam, jaki miał, kiedy znęcał się nad mikrusem. Był to przyjemny wieczór!<br>
{{tab}}— Tam, nad ciałem Everetta, odbyliśmy naradę wojenną. Stalky poinformował nas, że przeciw nam wystąpili Maloci jak i Khye-Kheenowie, którzy w tym celu zawarli między sobą rozejm i zaprzestali krwawej zemsty. Draby, widziane przez nas po drugiej stronie wąwozu, to byli Khye-Kheenowie. Było od nich do nas pół mili prosto jak strzelił i oni porobili sobie tam, tuż poniżej grzbietu góry, okopy, w których spali i przy pomocy których spodziewali się wziąć nas głodem. Powiedział nam też, że Malotów mamy przed sobą mnóstwo, że nie ma za fortecą jednej kryjówki, w której by Maloci nie siedzieli. Ale Khye-Kheenów Stalky cenił dwa razy więcej niż Malotów. Twierdził, że Maloci, to haniebni zdrajcy. Czego zupełnie nie mogłem pojąć, to czemu, u diabła, obie bandy nie połączą się i nie uderzą na nas. Musiało ich być najmniej pięćset głów. Stalky twierdził, że oni sobie wzajemnie nie dowierzają, ponieważ w normalnych czasach z dziada pradziada są z sobą w wojnie i kiedy pewnego razu spróbowali wspólnego ataku, on wysadził między nimi dwie miny, co ich trochę ochłodziło.<br>
{{tab}}Kiedyśmy skończyli, było już ciemno, a wówczas Stalky, wciąż z zupełnie pogodną miną, rzekł:<br>
{{tab}}— Teraz ty dowodzisz. Myślę, że nie będziesz się sprzeciwiał żadnej mojej akcji mającej na celu zaprowiantowanie fortecy. — Odpowiedziałem: — Pewnie, że nie! — i lampa naraz zgasła. Wobec tego Tertius i ja powlekliśmy się na powrót schodami baszty (nie chcieliśmy zostać razem z Everettem) i wróciliśmy do naszych ludzi. Stalky zniknął — {{pp|są|dziłem,}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gatn2fxbq39nk601xxjjt3aulyt0mmy
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/442
100
1083843
3149179
2022-08-11T08:00:48Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>i park rozległy z stuletniemi drzewami, ze szemrzącemi strumykami i białemi posągami, wśród spowijającej je tajemniczo zieleni.<br>
{{tab}}Lubił z Herminią przechadzać się po długich alejach, pod gęstem sklepieniem liściastem lip i kasztanów, wśród uroczego i orzeźwiającego chłodu, jakiego tu było pod dostatkiem, nawet w najskwarniejsze południe.<br>
{{tab}}Lubił z dziewczęciem chodzić na łąki, gdzie klacze rasowe pasły się wraz ze swemi źrebiętami i przychodziły jeść cukier z ręki.<br>
{{tab}}To życie wygodne, zarazem wiejskie i pańskie, przypadało do jego gustu i instynktów. Czuł się tu jak u siebie; w otoczeniu jakoś swojskiem i przekładał wieś tysiąc razy po nad Paryż.<br>
{{tab}}Wtem, pewnego dnia, cały ten urok znikł.<br>
{{tab}}Armand stał się niespokojnym, ponurym, zadumanym, i jedną tylko miał myśl, wyjechać ztąd czemprędzej.<br>
{{tab}}Cóż spowodowało taką zmianę w młodzieńcu? Rzecz bardzo prosta, która przecie napełniła Armanda nieprzezwyciężalną trwogą.<br>
{{tab}}Wydało mu się naraz, że hrabina okazuje dlań zbyt żywą sympatyę, że szuka sposobności znaleźć się z nim samą, a kiedy taka sposobność nastręczała się, spojrzenia Berty stawały się słodszemi i czulszemi gdy spoczywały na nim, głos drżał jej, gdy do niego mówiła.<br>
{{tab}}Powiedzmy bez ogródek!.. Powiedzmy śmiało to, co Armand zaledwie śmiał wyznać przed sobą w myśli.<br>
{{tab}}Bał się, ażeby go nie pokochała!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
chmvmmj7fgs624puykacpqhmynfd79u
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/443
100
1083844
3149183
2022-08-11T08:02:36Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}A z tej obawy napozór dziwnej i zabawnej, nie należy wnioskować, co przecie wydałoby się logicznem, że młodzieniec był zarozumiałym.<br>
{{tab}}On w sobie miał tylko duszę prawą, serce czyste, a umysł godnej podziwu skromności.<br>
{{tab}}Kilka miesięcy temu, byłby odrzucił daleko od siebie, jako szaleństwo niedorzeczne i występne, taką myśl, że pani de Nathon, ta kobieta, którą uwielbiał jak anioła, którą szanował jak świętą, mogłaby go pokochać miłością występną. Ale wszakże margrabia de Flammaroche zawołał do niego: „Ty jesteś jej kochankiem!“ Zatem taka ohyda wkraczała w dziedzinę rzeczy możliwych, skoro znalazł się człowiek, który w to wierzył i rzucił mu to w twarz.<br>
{{tab}}Zabił tego człowieka, ale tem niemniej słowa, przez niego wyrzeczone, pozostały mu w pamięci, oświetlając mu wszystko fatalnem, ponurem światłem.<br>
{{tab}}Zresztą te wybuchy czułości, których czasami pani de Nathon nie mogła powściągnąć, wydawały mu się oczywiście trudnemi do wytłomaczenia i niepokoiły go wielce.<br>
{{tab}}Postanowił odjechać i pewnego pięknego wieczoru zapowiedział niezwłoczny wyjazd, ku wielkiemu zdziwieniu hrabiny, a ku wielkiemu zmartwieniu pana de Nathon i Herminii.<br>
{{tab}}W dwie godziny później, pociąg kurjerski unosił go do Paryża.<br>
{{tab}}Berta zbyt była spostrzegawczą, ażeby nie zauważyć w groźnej oziębłości, jaką jej okazywał Armand w ostatnich czasach, zwłaszcza gdy się znajdował z nią sam. Martwiła się tem nierozumiejąc, i daremnie szukała przyczyny.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
b5fzzh4qtmpqy3mf2madnil6hhv1mbl
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/444
100
1083845
3149184
2022-08-11T08:04:44Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}W przeddzień pojedynku, jak sobie przypominają czytelnicy, słyszała, jak młodzieniec mówił do wicehrabiego de Mornay o głębokiem przywiązaniu i szacunku bez granic, jakie miał dla niej.<br>
{{tab}}Zkądże ta niechęć i zakłopotanie teraz w jej obecności? Dlaczego wreszcie przed nią uciekał? Pani de Nathon prawie doszła do tego przekonania, że Armand nie mógł jej przebaczyć niebezpieczeństwa, na jakie się za nią naraził i cierpień, jakie za nią z tego powodu przeniósł.<br>
{{tab}}Wmawiała to w siebie, a przecie wiedziała, jak takie tłomaczenie nie licuje z szlachetną i rycerską naturą jej syna.
{{***}}
{{tab}}W końcu listopada hrabia, hrabina i Herminia opuścili d’Amberville, wrócili do pałacu na bulwarze Hausmana i znowu życie ich zaczęło się takie same, jakie było roku poprzedniego.<br>
{{tab}}Jednocześnie panna Fanny, zacna pokojówka i ładny August, wzorowy pokojowiec, uczepili się znów marzeń swych gorących, przerwanych chorobą Armanda i odjazdem na wieś.<br>
{{tab}}Ziszczenie tych rojeń polegało jak wiadomo, na zręcznem wyzyskaniu tajemnicy ich państwa.<br>
{{tab}}August i Fanny, każde z osobna, wyczekiwało tylko sposobności, obiecując sobie, że jeśli się ona prędko nie nadarzy, potrafią ją sami wytworzyć.<br>
{{tab}}Pani de Nathon, zapominając, że już raz o mało co nie dostrzeżona została jak przez męża tak i przez Armanda, w przeddzień pojedynku, albo może nie<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
l2svrohav7tag5ksye7klzk6llbvwk7
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/255
100
1083846
3149185
2022-08-11T08:05:10Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{pk|są|dziłem,}} że poszedł liczyć zapasy żywności. Na wszelki wypadek Tertius i ja czuwaliśmy na zmianę do rana, spodziewając się ataku. Nawiasem mówiąc, ostrzeliwano forteczkę przez cały czas.<br>
{{tab}}Nareszcie zrobił się dzień. Po Stalky’m ani śladu. Zrobiłem naradę z jego starszym oficerem-krajowcem — ogromnym chłopem z siwizną na skroniach — nazywał się Rutton Singh, a pochodził z Dżallander.
Uśmiechał się tylko, twierdząc, że wszystko będzie dobrze. Według tego, co on mówił, Stalky dwa razy już wychodził, nie wiadomo dokąd. Twierdził, że Stalky wróci z pewnością cało i dał mi do zrozumienia, że Stalky jest czymś w rodzaju nietykalnego Guru. Na wszelki wypadek wziąłem cały oddział na pół porcji i kazałem ludziom bić w murach strzelnice.<br>
{{tab}}Około południa zerwała się taka śnieżyca, że nieprzyjaciel zaprzestał strzelaniny. Odpowiadaliśmy z rzadka tylko, ponieważ mieliśmy strasznie mało amunicji. Dawaliśmy najwyżej pięć strzałów na godzinę, ale za to przeważnie celnych. Naraz, kiedy rozmawiałem z Rutton Singhiem, ujrzałem Stalky’ego, wychodzącego z wieży, z oczami obrzękłymi i w burce oblepionej lodem, czerwonym jak wino.<br>
{{tab}}— Nie można ufać tym śnieżycom! — wołał. — Skoczcie czym prędzej i porwijcie, co się da. Między Khye-Kheenami i Malotami jest w tej chwili strzelanina.<br>
{{tab}}Wysłałem Tertiusa z dwudziestu Pathanami. Brnęli przez jakiś czas w głębokim śniegu, aż wreszcie, w odległości jakich ośmiuset łokci natrafili na coś w rodzaju obozu bronionego zaledwie przez paru ludzi i z pół tuzinem owiec przy ogniu. Ludzi natychmiast dokończyli, zabrali owce i tyle zboża, ile mogli unieść, i wrócili szczęśliwie. Nikt do nich nie strzelał. Zdawało się, jak gdyby w pobliżu nie było psa z kulawą nogą, a śnieg padał wciąż dość gęsto.<br>
{{tab}}— To się udało! — mówił Stalky, kiedy zasiadłszy do obiadu pożeraliśmy barana upieczonego na stemplu od karabina. — Nie ma sensu narażać ludzi.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cu3g6o7t1ehk69sdophoeqgbvu83uei
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/445
100
1083847
3149186
2022-08-11T08:05:56Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.<br>
{{tab}}Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.<br>
{{tab}}— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.<br>
{{tab}}Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.<br>
{{tab}}— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?<br>
{{tab}}— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.<br>
{{tab}}— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — =a może pytanie moje jest niedelikatne?<br>
{{tab}}— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie...<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6ikhsgf12veb3yc90qja2f6ap4sxggg
3149195
3149186
2022-08-11T08:14:49Z
Wydarty
17971
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.<br>
{{tab}}Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.<br>
{{tab}}— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.<br>
{{tab}}Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.<br>
{{tab}}— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?<br>
{{tab}}— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.<br>
{{tab}}— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — =a może pytanie moje jest niedelikatne?<br>
{{tab}}— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie...<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
toeuh63x0vv7pyrcgll589992z7rhra
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/446
100
1083848
3149187
2022-08-11T08:07:14Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>Tłomaczę ci to, panie hrabio, jak mogę, może źle może dobrze, nie wiem, ale innego objaśnienia nie umiem znaleźć.<br>
{{tab}}— A może — odparł p. de Nathon — te kwiaty, które się tak zjawiły bez twej wiedzy, są upominkiem od jakiej pięknej damy, która ci je przesłała incognito, ażeby obudzić czułe wspomnienia.<br>
{{tab}}Armand wstrząsnął głową.<br>
{{tab}}— Na to — rzekł — odpowiedzieć mogę śmiało „nie“!.. Piękna dama, o jakiej czyni pan przypuszczenia, dla mnie nie istnieje wcale, a tem mniej jakiebądź czułe wspomnienia... Nie mam ich dla nikogo, nikt więc nie może ich mieć dla mnie.<br>
{{tab}}— Czy chciałbyś tem dać mi do zrozumienia, że w twym wieku serce twoje jest bezwzględnie wolne?.. To doprawdy byłoby nieprawdopodobieństwem...<br>
{{tab}}— Nieprawdopodobieństwem czy przeciwnie, dość, że oświadczam panu iż tak jest.<br>
{{tab}}— Jakto, nawet żadnego kaprysu bez następstw, jednego z tych, które tak są podobne do miłości, jak robaczek świętojański do gwiazdy?..<br>
{{tab}}— Ani nawet czegoś podobnego...<br>
{{tab}}— Tak!.. — podchwycił pan de Nathon, poczem dodał, po chwilowym namyśle:<br>
{{tab}}— No, to tem lepiej!..<br>
{{tab}}— Dlaczego tem lepiej? — spytał młodzieniec, z kolei się uśmiechając.<br>
{{tab}}— Powiem ci, moje dziecko, ale później...<br>
{{tab}}Ta odpowiedź wymijająca szczególnie zaintrygowała Armanda Fangel’a, ale nie wypadało mu nalegać i nie nalegał też wcale.<br>
{{tab}}Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hbhsox4llf9ze9wbzfatfsfmocc5opz
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/447
100
1083849
3149188
2022-08-11T08:08:16Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Nazajutrz zrana, korzystając z jednej z tych rzadkich chwil, które piękny August raczył obracać na jego usługi, Armand zagadnął go wskazując na bukiet w wazonie:<br>
{{tab}}— Zkąd te kwiaty?<br>
{{tab}}Lokaj podążył oczyma w kierunku wskazanym ręką swego pana, a twarz jego wyraziła ździwienie Jaknajzupełniejsze i jaknajkomiczniejsze.<br>
{{tab}}— Pan raczy mnie pytać... — wyjąkał.<br>
{{tab}}Armand powtórzył pytanie.<br>
{{tab}}Piękny August wykrzywił usta w idjotycznym uśmiechu, który uważał za dowcipny i odparł:<br>
{{tab}}— O! słyszałem odrazu, proszę pana...<br>
{{tab}}— Więc odpowiadaj!<br>
{{tab}}— Bo mnie się zdawało, że pan o tem lepiej powinien wiedzieć odemnie...<br>
{{tab}}— A zkądże mam wiedzieć, gdzieś kupował te kwiaty?..<br>
{{tab}}— Kiedy ja ich, proszę pana, nie kupowałem.<br>
{{tab}}— No, to któż ci je dał?<br>
{{tab}}— Kiedy mnie nikt ich nie dawał.<br>
{{tab}}Armand tupnął nogą.<br>
{{tab}}— Więc jakim sposobem znalazły się one u mnie — zawołał niecierpliwie. — Przecie musiałeś je zkądciś wziąść, kiedy są na kominku?<br>
{{tab}}— Są, proszę pana, to pewna, ale ja się do tego nie mieszałem.<br>
{{tab}}— Żartujesz, czy co?<br>
{{tab}}— O! proszę pana, czyżbym śmiał...<br>
{{tab}}— Ale wiesz że to niepodobna, aby kto inny prócz ciebie, mógł tu przynieść te kwiaty.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
94njk9zionhcb1ltzreuhfpfq55etb7
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/448
100
1083850
3149189
2022-08-11T08:09:43Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Dowiem się, jeżeli pan chce ażebym się dowiedział — odrzekł August tonem szyderczej pokory.<br>
{{tab}}— Więc się przyznajesz?<br>
{{tab}}— Przyznaję się do wszystkiego, do czego tylko pan każe...
<br>
{{tab}}— To od ciebie pochodzą te kwiaty?<br>
{{tab}}— Pan zdaje się być tak tego pewny, że chyba musi pan mieć racyę.<br>
{{tab}}— Dlaczego z początku wypierałeś się?<br>
{{tab}}— Bo nie pamiętałem... Mam pamięć trochę słabą, zapewne... ale skóro pan każe mi sobie przypomnieć, to przypominam sobie... Pan jest panem, a ją jestem sługą, a służącego rzeczą jest myśleć, zdaje mi się, że uchybiłbym uszanowaniu, gdybym przywiązywał jakąkolwiek wagę do powziętych wprzód niesłusznie podejrzeń...<br>
{{tab}}— Cóżeś przypuszczał?<br>
{{tab}}— Czy pan każe mi mówić?..<br>
{{tab}}— Tak... Sto razy już kazałem ci mówić.<br>
{{tab}}— Wyobrażałem sobie — rzekł August pretensjonalnym tonem, cedząc słówko po słówku — wyobrażałem sobie, że jaka dama zakochana w panu, chciała siebie przypomnieć tym pachnącym prezentem i że te kwiaty były dla pana słodkim i szacownym upominkiem miłości, tajemnicy i rozkoszy...<br>
{{tab}}Lokaj chciał dalej pleść, ale go Armand powstrzymał.<br>
{{tab}}— Dobrze... — rzekł — już cię nie potrzebuję.<br>
{{tab}}August odszedł, zacierając ręce.<br>
{{tab}}— Doskonale!.. — mruczał do siebie — nie żałowałem języka... Pan teraz rozumie, że wiem o wszystkiem!..<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
p0q0m5ohmwp0025e9b8twkkfjuhnsf4
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/256
100
1083851
3149190
2022-08-11T08:09:59Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>Khye-Kheenowie i Maloci tłuką się teraz u wejścia do wąwozu. Ja nie przywiązuję wielkiego znaczenia do tych tak zwanych sojuszów.<br>
{{tab}}Wiecie, co ten wariat zrobił? Ja i Tertius wyciągnęliśmy to z niego po kawałku. Pod basztą znajdował się podziemny spichlerz na zboże i Stalky, wysadziwszy w powietrze jeden głaz, uzyskał w ten sposób dostęp na drogę. Ponieważ to był Stalky, więc, oczywiście, nikomu o tym nic nie powiedział, lecz zachował sobie to wyjście dla swego własnego użytku, umieściwszy ciało biednego Everetta nad zejściem prowadzącym do piwnicy. Ile razy wychodził, musiał usuwać ciało, a potem znów kłaść je na dawnym miejscu. Za to Sikhowie za żadne skarby świata nie byliby się do tego miejsca zbliżyli. Otóż, wydostawszy się przez tę dziurę z fortecy, stanął na drodze. Następnie w nocy i zawierusze przedostał się na drugi brzeg khudu, spuścił się aż na dno wąwozu, przeszedł w bród przez na wpół zamarznięty strumień, wydostał się na drugi brzeg ścieżką, którą przypadkiem znalazł, i w ten sposób stanął na prawym skrzydle Kheye-Kheenów. Następnie — słuchajcie tylko! — poszedł dalej grzbietem, który się ciągnął równolegle do ich pozycji, zrobił jeszcze pół mili i stanął ną ich lewym flanku w miejscu, gdzie wąwóz nie jest tak głęboki i gdzie znajdowała się prawdziwa droga, wiodąca z obozu Malotów do obozu Khye-Kheenów. Wszystko to stało się około godziny drugiej w nocy i wówczas przypadkiem jeden człowiek go zobaczył — Khye-Kheen. Wobec tego Stalky sprzątnął go po cichu i rzucił na drodze — z piętnem Malotów na piersiach, takim samym, jakie miał Everett.<br>
{{tab}}— Zrobiłem tylko to, co było konieczne! — mówił Stalky. — Gdyby był krzyknął, rozsiekano by mnie. Nie używałem tego przedtem, tylko raz jeden, kiedy po raz pierwszy szukałem tej drogi. Piechota śmiało może przejść tą drogą, wiecie?<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
13wirpm700i93f6r8ck5jgo8py1s6lm
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/449
100
1083852
3149191
2022-08-11T08:11:37Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Jestem młody i bogaty — mówił tymczasem Armand do siebie. — Jakaś awanturnica, jedna z tych, co frymarczą swemi wdziękami, przekupiła mego służącego, aby tu przyniósł kwiaty i chce mnie przez zaciekawienie pociągnąć do miłości!.. Godna politowania intryga!.. Nie zręczna komedya intrygantki i lokaja!.. Jeżeli hultaj jeszcze raz się odważy, zaraz go przepędzę!.. Nie myślmy już o tem.<br>
{{tab}}I rzeczywiście nie myślał.
{{---|60|przed=20px|po=20px}}<section begin="X" /><section end="X" />
{{c|XVIII.|w=120%|po=12px}}
{{tab}}Dlaczego p. de Nathon powiedział: „No, to tem lepiej!“ Armandowi Fangel w chwili, gdy ten zapewniał że serce jego jest zupełnie wolne?<br>
{{tab}}Dlaczego hrabia, zapytany przez młodzieńca o znaczeniu tych słów, odrzekł: „Powiem ci, ale później!..“<br>
{{tab}}Zaraz to wytłomaczymy naszym czytelnikom.<br>
{{tab}}Armand, którego zaprezentowaliśmy czytelnikom jako „dystyngowanego“ pod każdym względem, stawał się teraz szybko człowiekiem „wybitnym“.<br>
{{tab}}Przeszedł już o wiele nadzieje, jakie w nim hrabia zaraz od początku pokładał.<br>
{{tab}}Wykształcił się bardzo poważnie, a prace zamieszczone przezeń z dziedziny historyi, filozofii, etyki i ekonomii społecznej oraz politycznej w takich pismach jak „Revue de Deux Mondes“, „Journal des Debats“, postawiły go pośród publicystów w pierw-<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
g2mr8k695jsqk52mejj76owhsjqfimc
Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVII
0
1083853
3149192
2022-08-11T08:12:28Z
Wydarty
17971
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=441 to=449 tosection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
hdxvgklchv6asn047vlik9a98bibn8r
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/257
100
1083854
3149193
2022-08-11T08:13:15Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— A jak to było z tym twoim pierwszym zabitym? — odezwałem się.<br>
{{tab}}— Ach, to było w nocy po zabiciu Everetta, kiedy wyszedłem szukać dla siebie i swoich ludzi linii odwrotu. Jeden człowiek mnie zauważył. Sprzątnąłem go — ''privatim'' — udusiłem. Ale jak zacząłem się nad tym zastanawiać, przyszło mi na myśl, że gdybym mógł znaleźć ciało — strąciłem je ze skał — i udekorować je na sposób Malotów, Khye-Kheenowie wyciągnęliby z pewnością z tego konsekwencje. Toteż następnej nocy zrobiłem tak. Khye-Kheenowie wściekają się na Malotów z powodu tych dwu podstępnych zamachów mimo zawarcia rozejmu. Wczesnym rankiem leżałem za ich okopami i obserwowałem ich. Wszyscy poszli na naradę do wejścia do wąwozu. Byli strasznie oburzeni. Nic dziwnego! — Wiecie, jak Stalky cedzi słówka powoli, jedno po drugim.<br>
{{tab}}— Mój Boże! — wybuchnął naraz Dzieciuch zaczynając rozumieć całą głębię tej strategii.<br>
{{tab}}— Byyczy mąż! — potwierdził z głębi płuc M’Turk.<br>
{{tab}}— Stalky polował z zasiadki<ref>To stalk — polować z zasiadki.</ref> — rzekł Tertius. — Oto wszystko.<br>
{{tab}}— Nieprawda! — zaprzeczył Dick IV. — Nie pamiętasz, jak tłumaczył nam stale, że skorzystał tylko ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Nie pamiętasz, jak Rutton Singh obejmował go za nogi i czołgał się po śniegu i jak nasi ludzi wrzeszczeli?<br>
{{tab}}— Ani jeden z naszych Pathanów nie wierzył, aby to mogło być tylko szczęście — mówił Tertius. — Przysięgali, że Stalky powinien się był urodzić Pathanem — a przypominasz sobie, omal że się nie pobili, jak Rutton Singh powiedział, że Stalky jest Sikh. Jakże się ten stary poczciwina rzucał na mego pathańskiego dżemadara! Ale wystarczyło, żeby Stalky palcem kiwnął, a wszystko siedziało cicho.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
syeqln4ibvlu6dtr6myb0e4hcerwgsn
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/450
100
1083855
3149194
2022-08-11T08:14:34Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>szym szeregu, tak pod względem poglądów, jak erudycyi i stylu i zjednały mu wkrótce zasłużony rozgłos.<br>
{{tab}}Nie było już wątpliwości, że gdy dojdzie wiekiem do lat, przepisanych przez prawo dla postawienia swej kandydatury w swoim departamencie, znaczną większością głosów wejdzie do Izby.<br>
{{tab}}A znalazłszy się w Izbie, przy świetnej wymowie i wykształceniu gruntownem a wielostronnem, może zostać jednym z tych wpływowych przywódców stronnictwa, których w przyszłości czeka może miejsce w ministeryum lub w ambasadzie.<br>
{{tab}}Owóż p. de Nathon, widząc taką przyszłość otwartą przed swym protegowanym, powiedział pewnego dnia:<br>
{{tab}}— Czemu nie mógłby on być moim zięciem?<br>
{{tab}}Ta myśl, stając się dla hrabiego pokusą, wywołała jednak w umyśle jego pewne zarzuty, z których dwa były najgłówniejsze:<br>
{{tab}}— Armand był bardzo młody...<br>
{{tab}}— Armand nie był szlachcicem...<br>
{{tab}}Ale przy głębszem zastanowieniu, cóż znaczył wiek? Armand prawie o sześć lat starszym był od Herminii. Jego zaś upodobania, zwyczaje, tryb życia, dawały większą i lepszą rękojmię, niż jakie mogło zapewnić postępowanie ludzi, nawet o dziesięć lat od niego starszych.<br>
{{tab}}Armand, choć mniej bogatszy od hrabiego, posiadał ładną fortunę, do której z czasem przyłączyć się miał i majątek baronowej Vergy. Pod tym względem stanowił więc niewątpliwie dobrą partję.<br>
{{tab}}Kwestya tylko była o „nazwisko“, a dla Henryka była to rzecz bardzo poważna.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nhffdp42jriojlf2qq2umumoq2oqrai
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/258
100
1083856
3149196
2022-08-11T08:17:11Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— Ale stary Rutton Singh już dobywał szabli i przysięgał, że spali każdego ubitego Khye-Kheena i Malota. To znów do wściekłości doprowadziło dżemadara, bo chociaż nie robił sobie nic z tego, że walczy z ludźmi tej samej wiary co on, nie chciał jednakże współwyznawców-mahometan pozbawiać możliwości dostania się do raju. Wtedy Stalky zaczął im prawić kazanie na przemian w Pusztu i w Pendżabi. Gdzie on się nauczył Pusztu, Beetle?<br>
{{tab}}— Mniejsza już o jego język, Dick! — odezwałem się. — Podaj nam treść jego przemówienia.<br>
{{tab}}— Pochlebiam sobie, że sam potrafię się dogadać z chytrym Pathanem, ale, do diabła, nie potrafię robić kalemburów w Pusztu ani też na zakończenie przemówienia używać, jako ostatecznego argumentu, sprośnych dykteryjek! Stalky grał na tych dwu starych psach bojowych, jak — jak na katarynce. Oświadczył — a obaj oficerowie-krajowcy potwierdzili jego znajomość duszy wschodniego człowieka — że Khye-Kheenowie i Malotowie umówili się na dowód dobrej wiary i woli poprowadzić na nas skombinowany atak, że jednak mimo wszystko, zbyt uparcie atakować nie będą, ponieważ, z powodu pewnych — jak je Rutton Singh nazwał — drobnych wypadków, wzajemnie sobie niedowierzają. Że zatem, zdaniem Stalky’ego, byłoby dobrze, gdyby on wyszedł o zmroku ze swymi Sikhami, przeprowadził ich przez tę wściekłą odkrytą przez siebie kozią perć na tyły Khye-Kheenów, a następnie, kiedy atak zupełnie się już rozwinie, wpakował spoza Khye-Kheenów z wielkiej odległości kilkanaście strzałów Malotom. To odwróci ich uwagę i z pewnością wywoła wśród nich zamieszanie! — mówił. — A wtedy znów wy wyjdziecie z twierdzy i wymieciecie resztki. Zejdziemy się u wejścia do wąwozu, a następnie proponowałbym, abyśmy poszli do obozu Macnamary i przekąsili cośkolwiek.<br>
{{tab}}— {{Rozstrzelony|Ty}} dowodziłeś? — wtrącił Dzieciuch.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
a4bylmqdvcirxf7b8bt2wkfakcrzi4x
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/886
100
1083857
3149197
2022-08-11T08:40:23Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglikański Kościół" />miłości Albijnu, przedstawia anglikanizm chwytający się reformy, nie mogący się jednak wyzwolić z otaczających go zewnątrz wspomnień i form średniowiecznych. W końcu udzielić nam wypada niektóre szczegóły statystyczne, dotyczące Kościoła Anglikańskiego. Ludność Anglii i Walii wynosi 17,750,000 mieszkańców, z tych należy do Kościoła Anglikańskiego. W Irlandyi, która liczy 8 mieszkańców jest 800,000 wyznania anglikańskiego. W Anglii i Walii ma Kościół Anglikański 13,000 proboszczów i 5,500 adjunktów; w Irlandyi liczba duchownych dochodzi do 1,400. Probostw liczą obecnie 11,077. Dochody Kościoła Anglikańskiego wynoszą około 3,000,000 funtów szterlingów. Arcybiskup Kanterburski pobiera rocznej płacy 33,400 funtów szterlingów, a biskup Landoff, który jest uważany za najuboższego między prałatami anglikańskiemu ma na rok 3,000 funtów szter. pensyi. (Źródła do historyi Kościoła Anglikańskiego Kurtz: ''Allgemeine Kirchengeschichte. Notizia Statistica etc''., coi Tipi della S. C. di propaganda Fide 1843. ''Burns, Ecclesiastical Law'' 1842. J. B. C. Carwithen, ''History of the Church of England'', Oxford 1850, 2 vol. K. T. ''Ständlin, Allgem. Kirchengeschichte von Grossbritannien'', Gottingen, 1819, 2 tomy. ''Das Allgemeine Gebetbuch oder die Agende der vereinigten Kirche von England und Irland'', London 1831.{{EO autorinfo|''X. L. O.''}}<section end="Anglikański Kościół" />
<section begin="Anglizowanie" />{{tab}}'''Anglizowanie''' jest to postępowanie, którego myśl naprzód w Anglii powstało, za pomocą którego koniom, szczególniej wierzchowym i powozowym ucinają ostatnie kręgi ogonowe, przez co ogon staje się krótszym; operacyję tę wykonywają weterynarze. Był czas kiedy anglizowanie koni było bardzo upowszechnione, obecnie prawie zupełnie zaprzestano konie tym sposobem oszpecać. Anglizowanie koni starano się tém usprawiedliwić, że koń, mający ogon krótki, mniej wala błotem jeźdźców i powozy, że ogon utrzymuje się w stanie większej czystości, i że częstokroć przez ucięcie usuwa się wada, wynikająca ze złego uformowania ogona. Przecież błahe są to powody, dla których poddawano konie tej bolesnej operacyi, jeżeli zważymy, że prócz cierpień, koń przez nią utraca najpiękniejszą swoją ozdobę i najdzielniejszą obronę przeciwko owadom nieustannie go niepokojącym w skwarne dni lata. Tutaj także odnieść należy podcinanie koniom mięśni ogonowych, działających na obniżanie ogona, co ułatwia działanie mięśni wznoszących ogon, i tym sposobnm nadaje się koniowi pozór siły i rączości, której nie posiada. Tego środka chwytają się niekiedy handlarze końmi, celem ciągnienia niesłusznych korzyści z łatwowiernych nabywców ich towaru.<section end="Anglizowanie" />
<section begin="Anglomanija" />{{tab}}'''Anglomanija,''' wyłączne i przesadzone zamiłowanie wszystkiego co jest an-gielskiem, zwyczajów, obyczajów, sposobu życia, ustaw i mód angielskich. W naszym kraju rzadko dawały się widziéć przykłady anglomanii i to chyba w życiu prywatnem osób możniejszych; ostatniemi jednak czasu niektórzy anglo-maniję usiłowali wprowadzić do naszego gospodarstwa rolnego, a nawet do wychowania dzieci.<section end="Anglomanija" />
<section begin="Anglosaxoni" />{{tab}}'''Anglosaxoni, Anglowie,''' stanowili małe plemię germańskie, które mieszkało przez 1400 lal na prawym brzegu Elby, w części Chersonezu Cymbryjskiego, w dzisiejszém księstwie Szlezwigskiem (ob. ''[[Encyklopedyja powszechna (1859)/Angeln|Angeln]]''). Po raz pierwszy wspomina o Anglach Tacyt i utrzymuje, że stanowili oni wraz z Turyngami i Herulami konfederacyję, posiadającą wspólną świątynię na wyspie Rugii. Saxonie. plemię germańskie, według Ptolemeusza zamieszkiwało południową część Chersonezu cymbryjskiego, w tem samem miejscu, w którém Tacyt upatruje naród Fossów. Pomimo tak różnych podań starożytnych historyków; nowsze badania wykazały, że Saxonowie i Fossowie stanowili jeden i ten sam naród. Germanowie nazywali ich Saxami dla tego, że nosili przy boku sztylet, który w dawném teutońskiém {{pp|na|rzeczu}}<section end="Anglosaxoni" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qeg2yu0dq7cbioh9qiqidhlr7eauk34
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/887
100
1083858
3149198
2022-08-11T08:47:18Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglosaxoni" />{{pk|na|rzeczu}} zwał się: „Sachsen,“ gdy tymczasem Cymbrowie i Belgowie nazywali ich Fossami, także od słowa: „sztylet,“ w narzeczu Cymbrów: „Foss.“ Na początku V wieku po Chryst., Bretonowie nie będąc w stanie odeprzeć Piktów i Kaledonów, opuszczeni przez Rzymian, udali się z prośbą o pomoc do Anglów, Saxów i Jutów, którzy zwyciężyli Piktów i za przyzwoleniem Wortigerna, króla bretońskiego, osiedlili się na wyspie Tanet przy ujściu Tamizy. Wkrótce, osady Anglo-Saxonów tak wzrosły w ludność i potęgę, że napadły zdradziecko na Bretonów i wypędziły ich z wyspy. Jutowie zajęli wyspę Wight, Kent i część Wesseiu; Saxonie wzięli Essex, Wessex i Sussex najbogatsze prowincyję wyspy; Anglom dostała się wschodnia część zachodniej strony kraju, Mercyja i Northumberland. Zwycięzcy założyli siedm królestw, znanych w dziejach pod nazwą: „Heptarchii.“ Południowa część wyspy przezwaną została od nazwiska Anglów: Angliją (England). Język Anglo-Saxoński, stanowiący tło dzisiejszego języka angielskiego, od którego znacznie jest dźwięczniejszym, uprawianym był przez wielu kronikarzy, poetów i teologów, i doszedł był już do znakomitego rozwoju, gdy najście Normandów na Angliją, nadało pierwszeństwo pierwiastkowi romańskiemu ze szkodą germaskiego. Najdawniejszym pomnikiem literatury Anglo-Saksońskiej, jest przekład księgi Rodzaju przez Caedmona; dzieło to, sięgające VII wieku, wydane zostało przez Thorpa w Londynie 1832 r. Godną jest także uwagi starożytna epopea narodowa: „Boewulf,“ wydana staraniem Kembla w Londynie 1833 roku (ob. następujący artykuł).<section end="Anglosaxoni" />
<section begin="Anglosaxoński język i literatura" />{{tab}}'''Anglosaxoński język i literatura,''' jest to rozwinięta odrębnie gałąź szczepu niższo-niemieckiego języków germańskich, powinowata zwłaszcza z narzeczami staro-saxońskiém, staro-niderlandzkiém i staro-fryzyjskiém. Język Anglosaxonów dzielił się na dwa główne dyjalekta: północno-angielski. używany w części Anglii osiadłej przez Anglów i południowo-angielski czyli saxoński, w krajach heptarchii, założonych przez Saxonów. Wraz z przewagą kościelną i polityczną królestwa Wessex (West-Sachsen) w ósmém stuleciu, dyjalekt zachodnio-saxoński łatwy znalazł przystęp we wszystkich klassach społeczeństwa. W dziewiątym wieku zaczęto spisywać prawa i pieśni, oraz przekładać na język anglo-saxoński dzieła łacińskie; z upadkiem jednak dynastyi anglosaxońskiej i wstąpieniem na tron normandzkiej. język krajowy również wypartym został przez północno-francuzki z sądownictwa, z nauki, a nawet z kościoła, choć trwał ciągle w narodzie, w którym też w wiekach XII, XIII i XIV pod wpływami romańskie-mi wykształcił się w dzisiejszy język angielski. Język anglosaxoński w okresie od r. 1070 — 1250, u angielskich zwłaszcza filologów nazywa się półsaxońskim (nemi-saxon). Od czasów reformacyi nauka tego języka znacznie znowu się wzmogła; a w ostatnich czasach ważne pod tym względem poczynili badania, w Anglii Thorpe i Kemble, w Niemczech Grimm i Leo. Najlepsze słowniki an-glosazońskie wydali Lye (2 tomy; Londyn. 1772) i Bosworth (Londyn, 1839); najlepszą grammalykę Rask (Kopenhaga, 1830) i Grimm (Deutsche Sprachlehre, Gettynga, 1840). Dokładne wypisy anglosaxońskie ułożyli: Conybeare: ''Illustration of anglosaxon poetry'' (Londyn. 1826) i Leo: ''Altsächsische und angelsächsische Sprachproben'' (Halle, 1838). Na czele licznych zabytków literatury angielskiej, które pomimo spustoszeń Duńczyków i Normandów przechowały się do obecnej chwili, choć w większej części nie są nawet drukowane, stoją bez wytpienia pomniki poezyi. Poezyja anglosaxońska. równie jak skandynawska i najdawniejsza niemiecka, najczęściej bywała alliterującą; daleko później dopiero ukazały się początki rymu. Epopeje, których styl jest nacechowany obfitością powtarzających się na wzór Homera epitetów, śmiałemi metaforami i {{pp|bu|gactwem}}<section end="Anglosaxoński język i literatura" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
654fadzv71sk5l3nxm75mvig92gt3i6
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/451
100
1083859
3149199
2022-08-11T08:50:51Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Myśl, że Herminia nazywać się będzie panią Fangel, niezmiernie niepodobała się hrabiemu.<br>
{{tab}}Ale i na to nasuwała się rada.<br>
{{tab}}Można było u władzy właściwej wyrobić dodanie do nazwiska Armanda nazwisko rodziny, do której wchodził. W ten sposób zostałby „Fangelem de Nathon“.<br>
{{tab}}Po niejakim czasie, po wyświadczeniu jakiej przysługi państwu, dekretem władzy pozwolonoby młodzieńcowi przybrać tytuł hrabiego i z iściłoby się marzenie dyplomaty, gdyż nadal byłby utrzymany jego ród, który teraz przy braku potomka płci męzkiej, mógł na nim wygasnąć.<br>
{{tab}}Henryk wiele nocy rozważał tą kwestyę i rozstrzygnął ją wreszcie w sposób twierdzący, ale pozostało mu jeszcze otrzymać na to zezwolenie trzech osób: Herminii, Armanda i pani de Nathon.<br>
{{tab}}Zgoda zupełna ze strony Berty, zdała się być hrabiemu niezawodną. Armand, ponieważ w nikim się nie kochał, będzie uszczęśliwiony, mogąc oddać serce swe zachwycającej i trochę naiwnej Herminii. Przedewszystkiem jednak należało zręcznie wypytać Herminię, bo gdyby przypadkiem Armand nie podobał się temu kochanemu dziecku, jeżeli nie jako przyjaciel, ale jako mąż przyszły, hrabia postanowił z góry wyrzec się projektów tego związku.<br>
{{tab}}Pan de Nathon miał z córką długą rozmowę, a dla dowiedzenia się, co rzeczywiście myśli, nie potrzeba mu było używać wielkiej dyplomacyi.<br>
{{tab}}Herminia, skłonna z natury do wynurzeń, była szczerą jaknajzupełniej.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pplmilxs8ji3fylac5ibs3kfk93y558
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/452
100
1083860
3149200
2022-08-11T08:52:28Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Z rozmowy tej, hrabia nabrał pewności, że Herminia miała dla Armanda bardzo żywą sympatję. Wydawał się jej bardzo miłym, ładnym i w ogóle podobał się jej o wiele lepiej od wszystkich młodych ludzi bywających w salonie rodziców. Lubiła z nim rozmawiać, pragnęła zawsze jego towarzystwa, ale nie doznawała wzruszenia gdy wchodził, nie rumieniła się słysząc jego nazwisko, nie wpadała w zadumę gdy pomyślała o nim, a jeżeli cieszy się z jego obecności, to przecie nie smuciła się z jego nieobecności.<br>
{{tab}}Wszystko to było raczej tylko przywiązaniem siostry i niczem więcej, ale p. de Nathon powiedział sobie, że to uczucie łagodne i spokojne, zmieni się bardzo prędko na inne żywsze, kiedy Armand Fangel z przyjaciela stanie się narzeczonym dziewczęcia.<br>
{{tab}}— Teraz — pomyślał hrabia — potrzeba tylko wypytać Armanda, tak, jak wypytałem Herminię. Z nim trzeba postąpić stanowczo, t. j. otwarcie ofiarować mu rękę naszej córki, bo choćby w niej był nawet szalenie zakochanym (co mi się nie wydaje), nigdyby sam nie śmiał mnie o to prosić. Nazwisko Herminii i jej posag milionowy krępują delikatnością i dumą tego uczciwego, szlachetnego młodzieńca, Moja zaś godność w niczem nie będzie zadraśnięta, a wyobrażam sobie zawczasu wesołą niespodziankę dla Berty, gdy jej powiem, że syn chrzestny jej kuzynki i jej najlepszej przyjaciółki, który jest już jakby naszem dzieckiem, zostanie naprawdę jej synem!..<br>
{{tab}}Armand żył jaknajspokojniej, pracując bardziej niż kiedykolwiek, gdyż praca była dlań szczęściem i nie podejrzewał zgoła projektów hrabiego, {{Korekta|ktore|które}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qra9wnysm1k23b2g3wmj260mxx2slm6
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/453
100
1083861
3149201
2022-08-11T08:53:50Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>przy wiadomym stanie rzeczy sprowadzić mogły fatalną katastrofę.<br>
{{tab}}Pewnego dnia w miesiącu lutym, prawie w rok po pojedynku, w którym margrabia de Flammaroche śmierć znalazł, młodzieniec, ulegając namowom wicehrabiego de Mornay, kazał się odfotografować u pewnego słynnego naówczas fotografa.<br>
{{tab}}W parę dni otrzymał z pracowni fotografię próbną z zapytaniem listownem czy dobra i czy można więcej takich robić.<br>
{{tab}}Armand odpisał że jest zadowolony, zostawił fotografię na biurku i wyszedł.<br>
{{tab}}W dwie godziny później pani de Nathon jak zwykle, zakradła się do mieszkania syna, a zobaczywszy jego fotografię, porwała ją chciwie i ponieważ podobieństwo było wielkie, przycisnęła ją do ust z uniesieniem, wyobrażając sobie, że całuje samego Armanda.<br>
{{tab}}Naraz usłyszała zgrzyt klucza obracanego w zamku. Któś otwierał drzwi od sieni.<br>
{{tab}}Przestraszona Berta uciekła, a w przelęknieniu tem zapomniała położyć fotografię na miejscu, zkąd ją wzięła.<br>
{{tab}}Przebiegła szybko sypialny pokój młodzieńca i inne następne. Zeskoczyła z trzech schodów prowadzących do bocznych drzwiczek, które potem otworzyła i upewniwszy się spojrzeniem, że nikt jej nie widzi, wbiegła do oszklonej galeryi. Jakież było jej przerażenie, gdy nagle uczuła, że nie może się poruszyć dalej, że przytrzymaną została na miejscu. Więc ją ktoś gonił... więc wszystko się wykryło!.. O mało<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6k7par26k0xop3dz883uwgml8awu8vw
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/888
100
1083862
3149202
2022-08-11T08:54:03Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anglosaxoński język" />{{pk|bo|gactwem}} kolorytu, czerpane są po większej części z podań ludowych, niekiedy jednak także z Historyi świętej. Właściwe atoli poemata bohaterskie Anglosaxonów zaginęły, a ślady ich tylko pozostały się np. w ''Pieśni podróżnika'' (Traveller’s Song) i w Beowulfie, sięgającym aż VIII stulecia. Od epoki wprowadzenia chrystyjanizmu poezyja przybrała kierunek religijny; obfity zbiór pieśni i legend i tym podobnych wierszy nabożnych, znajdujących się w Exeler i w Vercelli, wydał ''Thorpe'' (Londyn, 1827 i 1842). Typem tego rodzaju jest przypisywana żyjącemu w VII wieku Kaedmonowi Parafraza Genezy, wydana przez ''Bouterweka'' (Elberfeld. 1847); o niektórych innych ob. Angielska literatura. Z pomiędzy zabytków prozy anglosaxońskiej. najwaźniejszemi są przedewszystkiem prawa kościelne i świeckie od Etelbirta z Kentu (pod koniec VII wieku) aż do Kanuta; najlepszą edycyje uskutecznił Thorpe p. t.: Ancient laws and institutions of England (Londyn, 1840). Na czele dzieł historycznych, oprócz przekładu z Orozyjusza przez Alfreda (ob.), stoi Anglosaron Chronicie, doprowadzona do 1154 r.; najliczniej atoli uprawianą była teologija, z której obok legend Apolonijusza z Tyru, Furzeusza, Neota i innych, wymienimy mianowicie liczne homilije, których najobfitszy zbiór, rozpoczęty przez biskupa Elfryka, wydał Thorpe (2 tomy, Londyn, 1847). Tenże Elfryk przełożył także Stary Testament; w Durham-book znajduje się przekład całej Biblii z ósmego stulecia. O stanie nauk ścisłych i przyrodzonych z Anglosaxonów bliższe wiadomości znajdują się w dziele Wrighta; ''Treatises on sciences written during the middleages'' (Londyn, 1841), oraz w Michel: ''Bibliotheque anglosaxonne'' (Paryż, 1837).<section end="Anglosaxoński język" />
<section begin="Angola" />{{tab}}'''Angola,''' w najodleglejszém znaczeniu całe pobrzeże zachodnio-afrykańskie, między przylądkiem Lopez de Gonsalvo i Benguelą, w bliższém zaś podległe Portugalii królestwo w Niższej Gwinei, pomiędzy rzekami Koanza i Danda, liczące rozległości 14, 700 mil □ i około 360, 000 mieszkańców. Kraj ten, niezmiernie urodzajny, odkryty został r. 1488 przez Portugalczyków, którzy dotychczas w nim panują. Pod lepszą administracyją dochody z niego mogłyby być ogromne, gdyż obfituje we wszystkie płody południowe, jak: kawa rosnąca dziko, trzcina cukrowa, palmy, krzew bawełniany i t. p., a nadto góry, gęstemi pokryte lasami, wydają srebro, miedź i żelazo. Metale te, oraz wosk, kość słoniowa i niewolnicy Negrowie stanowią artykuły wywozowe.<section end="Angola" /> — <section begin="Angola (miasto)" />'''Angola''' albo Loanda, nazywa się także miasto stołeczne posiadłości portugalskich w Afryce zachodniej, siedziba generał-gubernatora, liczące przeszło 20, 000 mieszkańców, pomiędzy któremi missyjonarze portugalscy od r. 1491 rozszerzają wiarę chrześcijańską.<section end="Angola (miasto)" />
<section begin="Angor" />{{tab}}'''Angor,''' w mitologii celtyckiej Deiwr, syn Madjena lub Sejthenina, sprawca i szafarz wszego dobrego, wąż światłości, przewiercający najgrubszą ciemność, nieprzezwyciężony pan, znaczy tyle co Ormuzd, Biełboh czyli Biały-bóg. Inne imiona jego są: Maryn, Meryn.<section end="Angor" />
<section begin="Angora" />{{tab}}'''Angora,''' starożytna Ancyra, miasto na wschodnim krańcu tureckiego ejaletu Anatolii w Azyi Mniejszej. Według podania, zostało ono założone przez Midasa frygijskiego, pod rzymskiém zaś panowaniem było główném targowiskiem całego handlu wschodniego. Cesarz August przyozdobił Ancyrę, za co wdzięczni mieszkańcy wznieśli mu świątynię marmurową, z napisami opiewającemi jego czyny wojenne. Napisy te, znane pod nazwą Monumentum Ancyranum, ważne są bardzo dla nauki dziejów starożytnych. Dzisiejsza Angora liczy 40, 000 mieszkańców, pomiędzy któremi 8, 000 chrześcijan, i jest stolicą biskupów greckiego i armeńskiego. Słynne po świecie całym są hodowane tu kozy i sporządzane z ich włosa wyroby. Koza angorska, odmiana domowej, odznacza się długiém, jedwabistém włosiem, spadającém aż na nogi w kosmykach {{pp|ośmio-calo|wych}}<section end="Angora" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
pv0cqzao88qwj283qt8nh9kl0ec9ic0
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/454
100
1083863
3149203
2022-08-11T08:55:29Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>co nie upadła zemdlona, ale uratowała ją resztka energii... Dał się słyszeć trzask... przeszkoda ustąpiła.<br>
{{tab}}Pani de Nathon obróciła się i zrozumiała teraz przyczynę swego przerażenia, która była przecie bardzo prosta.<br>
{{tab}}Koniec jej bardzo powłóczystej sukni zaczepił się we drzwiach, gdy je zatrzasnęła raptownie. Gwałtownem szarpnięciem wyrwała suknię, Kawałek jedwabnej materyi udarł się jednak i pozostał między progiem a podłogą.<br>
{{tab}}Hrabina wróciła się odczepić ten kawałek materji, którego obecność w takiem miejscu mogła ją poważnie skompromitować. Już miała drzwi otworzyć, kiedy ozwały się jakieś kroki lekkie i prędkie w korytarzu oszklonym. Pośród zieleni, otaczającej ściany, zarysowała się ujmująca postać. To Herminia weszła do galerji.<br>
{{tab}}Berta ledwie zdążyła wsunąć za gorset fotografię, którą wciąż jeszcze trzymała w ręce i zaczęła obrywać kwiaty z najbliższego krzewu.<br>
{{tab}}— A to ty tu jesteś, mamo!.. — zawołało dziewczę. — A ja myślałam, że jesteś w swoim pokoju... Cóż tu mama porabia?..<br>
{{tab}}— Widzisz, moje dziecko — odpowiedziała hrabina, usiłując zapanować nad swem wzruszeniem — zrywam kwiaty...<br>
{{tab}}— To jest mama je obłamuje... A przecie sama mama mówiła mi, że to kwiatkom szkodzi... To też muszę kochaną mamę połajać po raz pierwszy w życiu... Jeżeli mamie potrzeba nożyczek, oto są moje, bo i ja właśnie przyszłam zerwać trochę kwiatów, ale nie obłamując ich.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
9vv78orbse2f6be4slno0m6ekqnw809
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/455
100
1083864
3149204
2022-08-11T08:57:06Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Pani de Nathon była jak na torturach. Ani można było myśleć o oddaleniu ztąd córki... Bo jakże ją oddalić z galerji, gdy matka sama tu zostanie!.. Namyśliła się, że poddać się musi temu, czemu nie może przeszkodzić. Obiecała sobie później tu wrócić, pocieszając się, że przecie mały kawałek materji pod drzwiami zatracony, nie zwróci tak prędko niczyjej uwagi.<br>
{{tab}}Pozostała więc przy Herminii z pół godziny, dopomagając jej do ułożenia ogromnego bukietu i była na pozór spokojną, jakby nic jej nie niepokoiło.<br>
{{tab}}Kiedy dziewczę ukończyło to wonne żniwo, hrabina wyszła z nią z ogrodu zimowego, wróciła do swego mieszkania, zdjęła z siebie suknię podartą i schowała, ażeby jej nie zobaczyła ciekawa Fanny i już zamierza znów iść do galerji oszklonej, kiedy lokaj oznajmił, że p. de Nathon prosi ją do salonu, gdzie mu jej kogoś przedstawi.<br>
{{tab}}— A, mój Boże! — szepnęła Berta — jakże są szczęśliwi ci, którzy w życiu nie mają żadnej tajemnicy, którzy nie potrzebują z niczem się kryć.<br>
{{tab}}I po tej cichej skardze żałosnej, udała się do oczekującego ją męża.<br>
{{tab}}Odgłosem {{Korekta|obróconege|obróconego}} klucza w zamku spłoszył panią de Nathon, Armand Fangel, który wracał do swego mieszkania dla dokończenia zaczętego w przeddzień artykułu ekonomicznego.<br>
{{tab}}Młodzieniec przebrał się w lekką bluzkę, zapalił jedno z cygar, których dobroć oceniał nieraz piękny August pokryjomu, usiadł przed biurkiem, rozłożył papier i umaczał pióro w kałamarzu.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
8klishploc5nrmhi1uvpw3full8pp3v
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/456
100
1083865
3149205
2022-08-11T08:58:13Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Odczytawszy jednak ostatnie zdanie swej pracy, i zanim rozpoczął nowe zdanie dalsze, machinalnie poszukał oczyma fotografii w miejscu, gdzie ją zrana zostawił.<br>
{{tab}}Nie zobaczył jej — wiemy dlaczego.<br>
{{tab}}Przypuszczając, że służący mógł fotografię porzucić pomiędzy papiery, dzienniki i książki, nagromadzone na stoliku, wstał i zaczął wszystko przewracać na biurku, lecz bez skutku.<br>
{{tab}}Fotografii nie było.<br>
{{tab}}— A! tego już za wiel! — zawołał głośno zniecierpliwiony Armand — muszę tą fotografię znaleźć!.. przecie nie znikła!..<br>
{{tab}}Zbliżył się do kominka i pociągnął za sznurek, połączony z dzwonkiem w pokoju służących.<br>
{{tab}}Lecz piękny August nie stawił się na to wezwanie.<br>
{{tab}}Armand zadzwonił znowu kilkakrotnie, a szarpnął sznurek tak gwałtownie, że pozostał mu on w ręce.<br>
{{tab}}Gniew nastąpił po zniecierpliwieniu. Ktoś z lekka zapukał do drzwi w przedpokoju. Młodzieniec pobiegł otworzyć i znalazł się wobec swego stangreta.<br>
{{tab}}— Słysząc że pan dzwoni — rzekł tenże — przyszedłem po rozkazy.<br>
{{tab}}— Nie ciebie potrzebuję. Gdzie jest August?<br>
{{tab}}— Wyszedł, proszę pana.<br>
{{tab}}— No, widzę... Ale gdzież jest?<br>
{{tab}}— Nie wiem, proszę pana... Ale może go gdzie znajdę, jeżeli pan każe, to poszukam go.<br>
{{tab}}— Każę — przerwał Armand — szukaj... znajdź mi<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
bo6mia86ronatw1rkg02p604g23spuv
Dyskusja strony:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/673
101
1083866
3149206
2022-08-11T08:58:18Z
Draco flavus
2058
—
wikitext
text/x-wiki
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A| |C|100%|.3|100%|.3}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A|B|C|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|A|B}}||{{Atop|C|D}}|100%|1|100%|1}}
Taka cząsteczka bez math N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}} zapisana.
Taka cząsteczka z math <math>\textrm{N}\left\{\begin{array}{l}\textrm{C}_2\textrm{H}_3\\\textrm{C}_4\textrm{H}_5\\\textrm{H}\end{array}\right.</math> zapisana.
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₁₂H₅|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|C₂H₃|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃ |C₄H₆ |C₁₀H₁₁|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|H|H}}||{{Atop|H|H}}|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}||{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃ |C₄H₅ }}||{{Atop|C₁₀H₁₁|C₁₂H₅}}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₄H₃O₂|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₈H₃O₄| |H |100%|.3|100%|.3}}
N₂{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₂|H₂|H₂|100%|1|100%|1}}
N₃{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₃|H₃|H₃|100%|1|100%|1}}
2hvarzwpdnal2oy9us6p8c4cs65gdm1
3149207
3149206
2022-08-11T08:59:22Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A| |C|100%|.3|100%|.3}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A|B|C|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|A|B}}||{{Atop|C|D}}|100%|1|100%|1}}
Taka cząsteczka bez math N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}} zapisana.
Taka cząsteczka z math <math>\textrm{N}\left\{\begin{array}{l}\textrm{C}_2\textrm{H}_3\\\textrm{C}_4\textrm{H}_5\\\textrm{H}\end{array}\right.</math> zapisana.
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₁₂H₅|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|C₂H₃|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃ |C₄H₆ |C₁₀H₁₁|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|H|H}}||{{Atop|H|H}}|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}||{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃ |C₄H₅ }}||{{Atop|C₁₀H₁₁|C₁₂H₅}}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₄H₃O₂|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₈H₄O₄| |H |100%|.3|100%|.3}}
N₂{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₂|H₂|H₂|100%|1|100%|1}}
N₃{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₃|H₃|H₃|100%|1|100%|1}}
si3f5y4t58ix0dxhwax5eki155iaukd
3149211
3149207
2022-08-11T09:01:53Z
Draco flavus
2058
wikitext
text/x-wiki
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A| |C|100%|.3|100%|.3}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|A|B|C|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|A|B}}||{{Atop|C|D}}|100%|1|100%|1}}
Taka cząsteczka bez math N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}} zapisana.
Taka cząsteczka z math <math>\textrm{N}\left\{\begin{array}{l}\textrm{C}_2\textrm{H}_3\\\textrm{C}_4\textrm{H}_5\\\textrm{H}\end{array}\right.</math> zapisana.
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₁₂H₅|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₄H₅|H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃|C₂H₃|C₂H₃|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₂H₃ |C₄H₆ |C₁₀H₁₁|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|H|H}}||{{Atop|H|H}}|100%|1|100%|1}}
{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}||{{Atop|C₂H₃|C₂H₃}}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=150%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|{{Atop|C₂H₃ |C₄H₅ }}||{{Atop|C₁₀H₁₁|C₁₂H₅ }}|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H|H|H|100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₄H₃O₂|H |H |100%|1|100%|1}}
N{{f*|w=100%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|C₈H₄O₄| |H |100%|.3|100%|.3}}
N₂{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₂|H₂|H₂|100%|1|100%|1}}
N₃{{f*|w=120%|{{Atop&below|⎧|⎨|⎩|100%|1|100%|1}}}}{{Atop&below|H₃|H₃|H₃|100%|1|100%|1}}
9mzx5hb063mm7aahm1ondvzoy9q2ff3
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/457
100
1083867
3149208
2022-08-11T09:00:00Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>go... niech przychodzi zaraz... potrzebuję go natychmiast...<br>
{{tab}}— Idę, proszę pana... ale pozwolę sobie zauważyć panu, że moim obowiązkiem jest doglądać pańskich koni i powozów, siedzieć na koźle i powozić, a nie szukać Augusta.<br>
{{tab}}Armand tupnął nogą gwałtownie. Stangret, tak dobrze obeznany ze swą specjalnością, spuścił głowę i skierował się ku ulicy Courcelle, gdzie w znanej knajpie, gdzieśmy już widzieli lokaja ze ślusarzem, spodziewał się zastać Augusta przy butelce anyżówki, albo z kijem przy bilardzie.<br>
{{tab}}Nie zawiódł się. Pierwszą osobą, która tam rzuciła mu się w oczy był August, który właśnie smarował kij swój kredą i mówił wesoło:<br>
{{tab}}— Dziewiętnaście w czterech razach!.. Mój Rossignolu, już po tobie!.. Zaraz z tobą skończę!..
{{---|60|przed=20px|po=20px}}<section begin="X" /><section end="X" />
{{c|XIX.|w=120%|po=12px}}
{{tab}}— Skończysz innym razem!.. — przerwał stangret, zjawiając się jak posąg komandora na uczcie Don Juana.<br>
{{tab}}— Co? — zawołał lokaj, obracając się. — A, to ty Józefie... siadajże a każ sobie co podać... Ja funduję... Naturalnie, na koszt Rossignola... Za pięć minut skończymy...<br>
{{tab}}— Nie pięć minut, ale ani chwili dłużej... potrzebny jesteś natychmiast.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
6c5vs3yzypr1vgyaivz34fhkz63nd1q
Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVIII
0
1083868
3149209
2022-08-11T09:01:02Z
Wydarty
17971
—
wikitext
text/x-wiki
{{Dane tekstu2
|referencja = {{ROOTPAGENAME}}
}}
<br>
{{JustowanieStart2}}
<pages index="X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu" from=449 to=457 fromsection="X" tosection="X" />
{{JustowanieKoniec2}}
{{MixPD|Xavier de Montépin|t1=Józefa Szebeko}}
[[Kategoria:{{ROOTPAGENAME}}|D{{BieżącyU|1|2}}{{BieżącyU|2|3}}]]
3f8hwk3uw95zjkezt43qwx258xfxxe7
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/458
100
1083869
3149213
2022-08-11T09:02:59Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Cóż tam takiego?..<br>
{{tab}}— Pan cię potrzebuje... kazał mi cię szukać...<br>
{{tab}}— To i cóż z tego, pan może poczekać... przecie się nie pali...<br>
{{tab}}— Zapewne że mógłby, ale zdaje się, że nie ma ochoty... Jakby się wściekł... Dzwonił na ciebie i dzwonił, aż urwał sznurek... kinie... tupie nogami...<br>
{{tab}}— A to musiano go chyba zamienić... — szepnął August zdumiony.<br>
{{tab}}— Zamieniono czy nie zamieniono, ale radzę ci się pośpieszyć, ażeby źle z tobą nie było... Dziś z nim żartować nie można... Mógłby odrazu się z tobą rozprawić...<br>
{{tab}}Lokaj wzruszył pogardliwie ramionami i uśmiechnął się, jako pewny siebie.<br>
{{tab}}— Ze mną nie tak łatwo się rozprawić! — odparł — mnie nikt nie ruszy z domu!.. Ale idę, kiedy panu tak pilno!.. Ale to pierwszy raz i ostatni, nie trzeba go przyzwyczajać... Zastąp mnie, Józefie, w partyi... Ja mam dziewiętnaście, a Rossignol cztery.. O! ci panowie, jak to oni są bez żadnego wyrozumienia... Kiedyż i ja nareszcie zostanę panem?..<br>
{{tab}}August opuścił knajpę bardzo niezadowolony, a nawet oburzony niedelikatnością Armanda Fangela<br>
{{tab}}Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, lokaj rzucił cygaro, wszedł na schody, otworzył drzwi od przedpokoju własnym kluczem i pokazał się w salonie.<br>
{{tab}}Armand, czekając nań, stał przy kominku, zobaczywszy go, zawołał:<br>
{{tab}}— Jesteś nareszcie! Przecie!<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
qqf4206ers6qn0fomqvs2mbk9mjuh19
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/459
100
1083870
3149214
2022-08-11T09:04:12Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}— Przybiegłem nie tracąc ani chwili, jak tylko się dowiedziałem, że pan mnie woła... — odpowiedział piękny August.<br>
{{tab}}— Gdzieżeś to był?<br>
{{tab}}— Prosił mnie jeden z kolegów w sąsiedztwie, ażebym mu trochę pomógł, bo on dopiero co jest w obowiązku, a pan jego ma dziś u siebie gości. Wiedząc, jak pan rzadko bywa u siebie w dzień, myślałem, że mogę się oddalić na godzinę...<br>
{{tab}}— Tona przyszłość pamiętaj, ażebym cię zawsze zastał, jak do domu przyjdę.<br>
{{tab}}— Nie omieszkam... — rzekł August głośno, a po cichu dodał do siebie: Każ się wypchać!<br>
{{tab}}— Kiedym z domu wychodził zrana — podchwycił Armand — leżała tutaj na biurku fotografia... widziałeś ją?..<br>
{{tab}}— Widziałem, proszę pana... Uprzątając salon, zauważyłem ją i wydała mi się podobną... ale w naturze, pan daleko lepiej...<br>
{{tab}}I piękny August spojrzał na swego pana ukradkiem, ażeby zobaczyć jaki skutek wywarło na nim to delikatne pochlebstwo.<br>
{{tab}}Ale Armand jakby go wcale nie słyszał i mówił dalej:<br>
{{tab}}— Gdzież jest ta fotografia?<br>
{{tab}}— Zapewne tam, gdzie ją pan położył...<br>
{{tab}}— Mówię ci, że zostawiłem ją na tem miejscu, przyszedłem przed chwilą i nie znajduję jej... Cóż się z nią stało?..<br>
{{tab}}— Pozwoli mi pan odpowiedzieć, że nic a nic nie wiem...<br>
{{tab}}— To być nie może!..<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ta97w6rfkcjdkt520r8lhlyl7yt0ena
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/460
100
1083871
3149215
2022-08-11T09:05:53Z
Wydarty
17971
/* Przepisana */ —
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Wydarty" /></noinclude>{{tab}}Piękny August przybrał minę urażonej godności.<br>
{{tab}}— Cóż to, podejrzewa mnie pan o kłamstwo?..<br>
{{tab}}Armand wzruszył ramionami.<br>
{{tab}}— Ja jestem uczciwym człowiekiem, proszę pana, chociażem tylko służący — mówił dalej lokaj — i moja uczciwość...<br>
{{tab}}— Tu nie chodzi o twoją uczciwość — przerwał Armand — bo to przecie jak wiesz, rzecz bez żadnej wartości. Podejrzewam cię tylko po prostu o niedbalstwo, albo o ciekawość!.. Mogłeś, dajmy na to, przyglądając się fotografii, upuścić ją przypadkowo w ogień na kominku... Mogłeś ją wziąść dla pokazania swoim kolegom, myśląc, że ją położysz na miejscu, zanim wrócę... nic w tem nie byłoby tak złego, i dlatego, proszę cię, przyznaj się szczerze.<br>
{{tab}}— Nie mogę się przyznać do tego, co nie było — rzekł piękny August.<br>
{{tab}}— Więc utrzymujesz, że nie wiesz, gdzie jest ta fotografia?<br>
{{tab}}— Tak, proszę pana, utrzymuję i mówię szczerą prawdę.<br>
{{tab}}Armand uczynił wielki wysiłek nad sobą, ażeby powściągnąć opanowujący go gniew.<br>
{{tab}}— Ależ — zawołał — zrozumże jakie to niedorzeczne co mówisz! Na twoje objaśnienie możnaby się tylko w takim razie zgodzić, gdyby można było przypuścić, że ktoś tu wchodził do mego mieszkania po twojem wyjściu i przed mojem przyjściem.<br>
{{tab}}— Ja nie jestem od tego, ażeby tak nie przypuszczać... — odpowiedział August.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
036t798wtqwpg8gc0igb8jbvhxfznh4
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/889
100
1083872
3149216
2022-08-11T09:21:44Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angora (miasto)" />{{pk|ośmio-calo|wych}}, które strzyże się dwa razy do roku. Zdaje się, że klimat Angory wpływa bardzo na wyborowe własności tego materyjału, kozy bowiem tameczne, przeniesione do Europy, prędko się wyradzają. Włos ten, przerobiony na nici lub materyje kamlotowe, stanowi artykuł rozległego handlu. Skóry kóz angorskich dają wyborny safijan i korduan wschodni. Roku 1402 zaszła pod Angorą wielka bitwa między Turkami i Tatarami, w której Timor pobił i ujął w niewolę sułtana Bajazeta I.<section end="Angora (miasto)" />
<section begin="Angorska koza" />{{tab}}'''Angorska koza''' (''Capra aegagrus anorensis''). Odmiana kozy pospolitej; ciało ma krótsze, nogi dłuższe jak zwyczajna, uszy długie zwieszone. Pokryta włosem delikatnym, długim na 8 do 9 cali, białym albo popielatym. Samiec opatrzony jest rogami prawie takiej długości jak u samca gatunku zwyczajnego, lecz te są bardziej spłaszczone i spiralnie zwinięte, rogi zaś samicy są krótsze. Żyje w okolicach Angory, gdzie podobnie jak u nas owce, stadami ten gatunek kóz jest utrzymywany, a to dla wełny, którą strzygą lub wyczesują. Skóry tych zwierząt wyprawiane bywają na najprzedniejsze safijany wschodnie, mleko zaś i mięso używane na pokarm. Kozy angorskie łatwo przyzwyczajają się do klimatu Europy środkowej i bywają hodowane w różnych miejscowościach Niemiec, Hollandyi, Anglii, Włoch i t. d., lecz wełna w tych krajach nie dosięga ani tej delikatności, ani długości, co na Wschodzie. We Francyi z połączenia samca kozy angorskiej z samicą kozy kaszemirskiej otrzymano odmianę, której włosy wyższej są wartości, niż wełna kozy angorskiej właściwej, w Europie hodowanej. Są także odmiany psów, kotów i królików odznaczające się włosami długiemi, jedwabistemi, pochodzą one z okolic miasta Angory, i dla tego angorskiemi są zwane; w Europie wkrótce się wyradzają.<section end="Angorska koza" />
<section begin="Angorska wełna" />{{tab}}'''Angorska wełna,''' tak nazywa się szerść kozy angorskiej; bywa ona koloru białego i innych barw pośrednich, aż do ciemno-szarej, rzadko czarnej, pojedyncze włosy długie na 8 — 9 cali i delikatne jak jedwab. Odróżniają prawdziwą i bajbezarską wełnę angorska; ostatnia nie jest lak delikatna jak pierwsza, lecz lepiej oczyszczona i dla tego bielsza. Wielka ilość przędzy z tej wełny jest przedmiotem handlu wywozowego i dawniej w takim tylko stanie znaną była w Europie, gdyż wywóz surowej był zakazany. Mole chciwie się wełny angorskiej chwytają i dla tego napuszczają ją kamforą, lub trzymają w skrzyniach szczelnie zamkniętych. Najdelikatniejszej wełny dostarcza Persyja, lecz ta prawie zupełnie na Wschodzie jest spotrzebowywaną. Używają wełny angorskiej na wyrób kamlotów, produkowanych w Angorze, które bywają fijoletowej lub czarnej barwy i są noszone przez znakomite kobiety tureckie; na sukno bardzo miękkie w dotknięciu, lecz nietrwałe, tudzież na kapelusze. Na wyrób sukien używają także szerści królika angorskiego.<section end="Angorska wełna" />
<section begin="Angostura" />{{tab}}'''Angostura,''' teraz Ciudad Bolivar, stolica prowincyi Gujany, w południowoamerykańskiej rzeczypospolitej Venezuela, położona amfiteatralnie nad rzeką Oreuoko, o mil 80 od jej ujścia. Ulice miasta szerokie, proste i równoległe i domy starannie zbudowane, piękny przedstawiają widok. Angostura założoną została jeszcze r. 1586 nieco poniżej, a r. 1764 odbudowaną w miejscu teraźniejszym. Liczba mieszkańców jej nie dochodzi dziś 10.000, wzrasta jednak ciągle i z czasem miasto to stanie się może jednym z najważniejszych punktów handlowych Ameryki Południowej. Artykułami wywozowemi są: bawełna, tytuń i kakao; towary europejskie wprowadzają okręty angielskie, francuzkie, północno-amerykańskie i hanzeatyckie. Żeglugę parową na rzece Orenoko prowadzi towarzystwo kupców północno-amerykańskich. Dnia 15 Lutego 1819 zgromadził się w {{pp|An|gosturze}}<section end="Angostura" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
93gtim5i99rvw9pa7x2xqv78ftb3gl7
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/259
100
1083873
3149217
2022-08-11T09:29:40Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— Byłem o trzy miesiące starszy rangą od Stalky’ego, a o dwa miesiące od Tertiusa — odpowiedział Dick IV — ale chodziliśmy przecie wszyscy do jednego i tego samego liceum. Mogę śmiało powiedzieć, że ta nasza mała przygoda była jedyną, w której nikt nikomu niczego nie zazdrościł.<br>
{{tab}}— To prawda — wtrącił Tertius — ale za to wybuchła nowa awantura między Gul Sher Khanem i Rutton Singhiem. Nasz dżemadar mówił — i miał zupełną rację — że ani jeden Sikh nie zna się na polowaniu w zasiadce i że Koran sahib zrobiłby znacznie lepiej, gdyby wziął ze sobą Pathanów, którzy, jako górale, doskonale się na tym rozumieją. Rutton sahib ze swej strony przypomniał, iż Koran sahib wie doskonale, że każdy Pathan jest urodzonym dezerterem, podczas gdy każdy Sikh jest gentlemanem, mimo iż nie umie czołgać się na brzuchu. Stalky, chcąc rozstrzygnąć ten spór, zacytował jakąś anegdotę o kobiecie, z której obie strony ryczały ze śmiechu. A potem oświadczył, że tak Sikhowie jak i Pathanowie mogą później odbić swe kłótnie na Khye-Kheenach i Malotach, że jednakże on weźmie ze sobą na tę górską wycieczkę Sikhów dlatego, że Sikhowie umieją strzelać. A to także prawda. Jeśli chcecie uszczęśliwić Sikha, dajcie mu tylko skrzynię amunicji, a on będzie jak w raju.<br>
{{tab}}— No i wyszedł! — mówił dalej Dick IV. — Jak tylko się ściemniło i trochę sobie pojedli, on i trzydziestu Sikhów zeszło po schodach w baszcie, salutując ciało małego Everetta, oparte w pionowej pozycji o ścianę. Ostatnie słowa Stalky’ego były: ''Kubbadar! Tumbleinga!''<ref>Uważajcie, żebyście nie zlecieli!</ref> po czym ''potumbleingorvali'' w czarną nicość! Tuż koło dziewiątej rozpoczął się skombinowany atak: Khye-Kheenowie zachodzili nam z boku przez dolinę, a Malotowie na wprost, strzelając z wielkiej odległości i wzywając się wzajemnie do poderżnięcia naszych niewiernych gardeł.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
2tyg5vjeb6rujvujpr09jkznh889xu2
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/260
100
1083874
3149221
2022-08-11T09:36:50Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>Następnie podsunęli się aż pod bramę i zaczęli starą komedię, przezywając naszych Pathanów renegatami i wzywając ich do połączenia się z nimi w świętej wojnie. Jeden z naszych ludzi, młody chłopak z Dera Ismail, chcąc im odpowiedzieć, wyskoczył na mur, ale w tej chwili zeskoczył znowu, becząc jak dziecko. Raniono go w sam środek dłoni. Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by mógł wytrzymać tę ranę nie płacząc gorzko. Szarpie wszystkimi nerwami. Wobec tego Tertius chwycił za karabin i bijąc po łbach zdołał przecie utrzymać tych drabów przy strzelnicach. Przyjemniaczki chciały otworzyć bramę i hurmem rzucić się na atakujących, ale to nie zgadzało się z naszymi planami.<br>
{{tab}}Nareszcie, około północy, usłyszałem ''uop uop uop'' karabinów Stalky’ego z drugiej strony doliny, a równocześnie ogólne wymyślanie wśród Malotów, których główne siły znajdowały się niedaleko, ukryte za wyniosłością w terenie na zboczu. Stalky grzał ich co się zowie, toteż, rozumie się, oni zwrócili się czym prędzej na prawo i zaczęli ostrzeliwać swych niewiernych sojuszników — Khye-Kheenów — regularnymi salwami. W dziesięć minut po rozpoczęciu przez Stalky’ego dywersji, po obu stronach doliny zabawa już była jak złoto. O ile można było widzieć, dolina przedstawiała widok bardzo urozmaicony. Khye-Kheenowie wysypali się ze swych okopów nad wąwozem i lecieli na Malotów, a Stalky — obserwowałem go przez lornetkę — skradał się za nimi. Doskonale. Khye-Kheenowie musieli przejść całą długość zbocza doliny aż do miejsca, gdzie można było przejść przez wąwóz i rzucić się na Malotów. Ci ostatni nie posiadali się z radości, widząc, że Khye-Kheenowie są atakowani od tyłu.
Wtedy mnie znowu przyszło na myśl dodać ducha Khye-Kheenom. Wobec tego, wyszedłszy z całą załogą posunąłem się ''à la pas de charge'', biorąc w ten sposób we dwa ognie to, co — aby być łatwiej zrozumianym — nazwę lewym skrzydłem Malotów.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
om90qk55sbmdb93bcg54owd4ccojlb9
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/890
100
1083875
3149223
2022-08-11T09:39:17Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angostura" />{{pk|An|gosturze}} kongres, na którym Nowa Granada i Venezuela ukonstytuowały się w oddzielną rzeczpospolitą, pod nazwą Kolumbii.<section end="Angostura" />
<section begin="Angot" />{{tab}}'''Angot''' (Jan), rodem z miasta Dieppe, był synem ubogich rodziców, lecz podróże, jakie odbył po Afryce na początku XVI wieku, tak dalece go wzbogaciły, iż po powrocie swoim do Francyi zakupił znaczne dobra i wziął w dzierżawę od rządu dochody monopolu solnego. W czasie podróży Franciszka I po Normandyi, Angot przyjął tego monarchę w swoim pałacu w Dieppe z taką okazałością i przepychem, że go uradowany Franciszek mianował gubernatorem miasta, Wkrótce potem Portugalczycy schwytali zdradziecko okręt, należący do Angola i nie chcieli go zwrócić. Angot uzbroił 17 statków o własnym koszcie, skorzystał z nieobecności flotty Portugalskiej, stojącej na kotwicy w Indyjach, blokował Lizbonę i począł niszczyć wszystko co mu tylko w ręce wpadło przy ujściu Tagu. Król Portugalski wysłał ambassadora do Franciszka I, prosząc o pokój; ale Franciszek odesłał go do Angota, któremu przy tej sposobności nadał tytuł wicehrabiego. Ku końcowi życia swego mniej był szczęśliwym; straciwszy bowiem wielki majątek z powodu pożyczek, udzielanych rządowi francuzkiemu, opuścić musiał wspaniały pałac w Dieppe i przesiedlić się do letniego domku, jedynego schronienia, jakie mu jeszcze pozostało. Umarł ze zmartwienia w 1551 r., wzbudzając do samej śmierci zawiść w swych współziomkach, którzy mu nigdy przebaczyć nie umieli, wyniesienia, przepychu i znaczenia.<section end="Angot" />
<section begin="Angoulême" />{{tab}}'''Angoulême, ''' stolica francuzka departamentu Charente, nad rzeką Charente, liczy 18, 000 mieszkańców i jest siedliskiem władz departamentowych, biskupa suffragana i trybunału handlowego; posiada znakomite fabryki papieru, biblijotekę publiczną (16, 000 tomów), ogród botaniczny i t. p. W okolicach miasta mieszkańcy uprawiają wiele szafranu i wina. Angouleme jest ogniskiem handlu dosyć ożywionego szczególniej wódką i winem, wyprowadzanemi do departamentów południowych.<section end="Angoulême" />
<section begin="Angoulême (Ludwik)" />{{tab}}'''Angoulême''' (Ludwik Antoni de Bourbon, książe d’), starszy syn Karola X, króla francuzkiego i Maryi Teressy Sabaudzkiej, następca tronu, urodził się w Wersalu 6 Sierpnia 1775 r. Młody książe pod wpływem wypadków z 1789 r. udał się wraz z ojcem swym do Turynu, kształcił się w tamecznej szkole artylleryi i w 1792 r., stanął na czele pułku wychodźców francuzkich, formującego się w Niemczech. Niepomyślny los wyprawy zmusił go do wydalenia się z ojcem do Szkocyi, następnie do Blankenburga w Brunświckiém, a ztąd do Mitawy W Kurlandyi, gdzie w 1799 r. dnia 10 Czerwca wstąpił w związki małżeńskie z córką Ludwika XVI, Maryją Teressą Karoliną. Z Mitawy Angoulême udał się do Warszawy, należącej wówczas do Prussaków, lecz na żądanie władzy opuścił tę część Polski i wyjechał w 1805 r. do Rossyi, ostatecznie zaś osiedlił się w Anglii. W r. 1814, w chwili kiedy wojska sprzymierzone wkraczały do Francyi, Angouleme nkazał się w obozie hiszpańskim pod Saint-Jean-de-Luz, wydał proklamacyję do armii francuzkiej, i w dniu 12 Marca, pod zasłoną wojsk angielskich wszedł tryumfalnie do Bordeaux, zapewniając mieszkańców, że Bourboni uwolnią naród od uciążliwych podatków i rekrutowania. Po wstąpieniu na tron francuzki Ludwika XVIII, mianowany został generałem: kirassyjerów, dragonów i admirałem Francyi; odbywał w tym charakterze właśnie podróż po południowej Francyi, kiedy nagle, w dniu 9 Marca 1815 r. otrzymał wiadomość że cesarz Napoleon powrócił z Elby, że Ludwik XVIII opuścił Paryż i pozostawia mu namiestnikostwo królestwa. Angoulême udał się natychmiast do Tulonu, Zawiązał tam rząd tymczasowy i wyruszył na czele nielicznego wojska linijowego i gwardyi narodowej przeciwko Napoleonowi. Jakkolwiek szczęśliwym był<section end="Angoulême (Ludwik)" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
fdvm0havdrsadht46dnfg49s5r2ze81
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/261
100
1083876
3149225
2022-08-11T09:41:04Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>Nawet wówczas gdyby byli zapomnieli o swych sporach, mogli nas byli rozbić w puch jak nic, ale pół nocy już zeszło im na wzajemnym ostrzeliwaniu się i teraz woleli już strzelać do siebie dalej. Nic dziwniejszego w życiu swym nie widziałem! Jak tylko nasi ludzie zaszli flank Malotom, co natychmiast zaczęli grzać Khye-Kheenów jeszcze gorliwiej niż przedtem, aby pokazać, że są po naszej stronie, następnie zrobili skok naprzód na kilkaset metrów i strzelali dalej. Stalky, zauważywszy naszą taktykę po tej stronie, naśladował ją po swojej stronie i jak Boga kocham, Khye-Kheenowie zrobili to samo.<br>
{{tab}}— Wszystko to prawda — wtrącił Tertius — ale zapomniałeś powiedzieć, że aby nas zachęcić do szybszego posuwania się naprzód, przez cały czas grał na trąbce „Arrah, Patsy“.<br>
{{tab}}— Doprawdy? — ryknął M'Turk.<br>
{{tab}}Natychmiast zaczęliśmy śpiewać chórem „Arrah, Patsy“, skutkiem czego w opowiadaniu powstała przerwa.<br>
{{tab}}— Wyobrażam sobie! — odpowiedział Tertius.<br>
{{tab}}— Ani jeden z byłych aktorów Aladyna nie zapomniał tego kupletu. — Tak jest, grał „Patsy“. Mów dalej, Dick.<br>
{{tab}}— Nareszcie — opowiadał Dick IV dalej — rzuciliśmy obie gromady na siebie na małej płaszczyźnie u wejścia do wąwozu i przyglądaliśmy się, jak ten tłum powoli oddalał się, bijąc się, mordując, kłując i klnąc. Były to zbóje bardzo mocne i niebezpieczne; nie ścigaliśmy ich.<br>
{{tab}}Stalky wziął jednego z nich do niewoli. Był to stary, pensjonowany sepoj, który miał dwadzieścia pięć lat służby — pokazał Stalky’emu swój certyfikat — niesłychanie komiczna figura. Wczesnym rankiem próbował rzucić swoich ludzi do ataku na nas, teraz wściekał się na nich za tchórzostwo. Rutton Singh chciał go przebić bagnetem — Sikhowie nie rozumieją, jak można walczyć przeciw rządowi, któremu się uczciwie służyło — ale Stalky<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
3vxo4pkw2egz5i5fd0ghunf5g2ld9pp
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/891
100
1083877
3149229
2022-08-11T09:44:23Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angoulême" />w dwóch potyczkach pod Montelimart i Loriol, lecz wkrótce potem niekorzystne dla niego zajście pod Saint-Jacques i zdrada własnego wojska, wydały go w ręce Bonapartego. Po sześciodniowém uwiezieniu go, wyprawionym został na okręcie szwedzkim „Scandinavia“ z Cette do Barcelony, gdzie połączył się z kilkoma wychodźcami i zamierzał już przekroczyć granicę hiszpańską, lecz wieść o porażce Napoleona pod Waterloo wstrzymała go i dozwoliła mu wrócić do Paryża. Później odznaczył się w wojnie hiszpańskiej 1823 r., w której dowodził armiją francuzką i pozyskał tytuł księcia „de Trocadero.“ Po śmierci zaś Ludwika XVIII i wstąpieniu na tron Karola X, ogłoszony był następcą tronu francuzkiego. Niedługo cieszył się Angoulême tém powodzeniem, albowiem w 1830 r. wybuchła rewolucyja Lipcowa, która go pozbawiła dostąpionych zaszczytów. Zrzekłszy się tronu wraz z ojcem na korzyść siostrzeńca swego, księcia de Bordeaux, udał się najprzód do Holyrood, potém do Pragi w 1832 roku, ostatecznie zaś do zamku Illyryjskiego Gorica i tu zakończył swe życie tułacze w dniu 3 Czerwca 1844 roku. Małżonka jego Maryja Teressa pozostała w Goricy i zgasła dnia 19 Października 1851 roku na rękach hrabiostwa Chambord (księstwa de Bordeaux).<section end="Angoulême" />
<section begin="Angoumois" />{{tab}}'''Angoumois,''' prowincyja francuzka w dzisiejszym departamencie Charente, tak nazwana od swojej stolicy Angoulême, za Cezara zamieszkałą była przez Agezynatów, a pod Horacyjuszem stanowiła część drugiej Akwitanii. Angoumois spustoszony przez Wandalów i Alanów, później przez Wissygotów, skutkiem bitwy pod Vouill’e, przeszedł następnie pod władzę Franków.section end="Angoumois" />
<section begin="Angoxa" />{{tab}}'''Angoxa,''' mała gromada wysp na wschodnich brzegach Afryki, między pobrzeżem Mozambik, a Sofalą, naprzeciw obwodu Angoxa, któremu te wyspy podlegają. Maurowie i murzyni krajowcy prowadzą z Portugalczykami handel złotem, kością słoniową, owocami i niewolnikami.<section end="Angoxa" />
<sectionb egin="Angra" />{{tab}}'''Angra,''' stolica gromady wysp azorskich, na południowym brzegu wyspy Terceira. Miasto to, mające 13, 000 mieszkańców, porządnie zabudowane i silnie obwarowane, posiada port dosyć niebezpieczny, akademiję wojskową i kilka zakładów naukowo-literackich. Tu zwykle zatrzymują się okręty portugalskie, płynące do Brazylii i Indyi. Wywóz wina, pszenicy, miodu i lnu bardzo jest znaczny. Aż do zdobycia Porto służyło ono za schronienie regencyi, ustanowionej przez Don Pedra, podczas walki jego z Don Miguelem, w celu osadzenia na tronie portugalskim córki swej Donny Maryi. W Angra przechowują słynną śmigownicę z Malaki, wyrzucającą 60 funtów kul, o której w dziejach indyjskich częstokroć zdarza się wzmianka.<section end="Angra" />
<section begin="Angrab" />{{tab}}'''Angrab,''' rzeka w Prussach wschodnich, pod Darkaniami (Darkehncn) płynąca, a między Gumbinem i Insterburgiem do Preglu wpadająca.<section end="Angrab" />
<section begin="Angriwaryjowie" />{{tab}}'''Angriwaryjowie,''' naród teutoński, między Wezerą i Emsą, niedaleko Swewów i Kattów, a których dzielnica obejmowała część księstwa Minden i biskupstwa Osnabruckiego, hrabstwa Tecklenburg i Ravensburg, oraz część hrabstwa Schaumburgskiego. Dzisiejsze miasteczko Tecklenburg jest podobno dawną stolicą Angriwaryjów, Tezeliją. Naród ten brał udział w ciągłych walkach innych Germanów z Rzymianami; należał również do wielkiej rodziny saskiej i wraz z Saxonami podbity został i nawrócony z Karolem Wielkim.<section end="Angriwaryjowie" />
<section begin="Anguier" />{{tab}}'''Anguier''' (Franciszek i Michał), dwaj bracia rzeźbiarze, ur. w Eu w 1604 i 1614 r., uczniowie Szymona Guillain w Paryżu, następnie wykształciwszy się w Rzymie, po powrocie do Francyi liczne wykonywali prace dla Ludwika XIII i Anny Austryjaczki. Najlepszym utworem Franciszka Anguier jest ''Pomnik Henryka I, księcia Longueville''. Michał, który mniej miał ciężkości i w ogóle<section end="Anguier" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
m2p27c7ksyi6w1qyfmm05aeu3oar3yj
3149230
3149229
2022-08-11T09:49:29Z
Draco flavus
2058
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angoulême" />w dwóch potyczkach pod Montelimart i Loriol, lecz wkrótce potem niekorzystne dla niego zajście pod Saint-Jacques i zdrada własnego wojska, wydały go w ręce Bonapartego. Po sześciodniowém uwiezieniu go, wyprawionym został na okręcie szwedzkim „Scandinavia“ z Cette do Barcelony, gdzie połączył się z kilkoma wychodźcami i zamierzał już przekroczyć granicę hiszpańską, lecz wieść o porażce Napoleona pod Waterloo wstrzymała go i dozwoliła mu wrócić do Paryża. Później odznaczył się w wojnie hiszpańskiej 1823 r., w której dowodził armiją francuzką i pozyskał tytuł księcia „de Trocadero.“ Po śmierci zaś Ludwika XVIII i wstąpieniu na tron Karola X, ogłoszony był następcą tronu francuzkiego. Niedługo cieszył się Angoulême tém powodzeniem, albowiem w 1830 r. wybuchła rewolucyja Lipcowa, która go pozbawiła dostąpionych zaszczytów. Zrzekłszy się tronu wraz z ojcem na korzyść siostrzeńca swego, księcia de Bordeaux, udał się najprzód do Holyrood, potém do Pragi w 1832 roku, ostatecznie zaś do zamku Illyryjskiego Gorica i tu zakończył swe życie tułacze w dniu 3 Czerwca 1844 roku. Małżonka jego Maryja Teressa pozostała w Goricy i zgasła dnia 19 Października 1851 roku na rękach hrabiostwa Chambord (księstwa de Bordeaux).<section end="Angoulême" />
<section begin="Angoumois" />{{tab}}'''Angoumois,''' prowincyja francuzka w dzisiejszym departamencie Charente, tak nazwana od swojej stolicy Angoulême, za Cezara zamieszkałą była przez Agezynatów, a pod Horacyjuszem stanowiła część drugiej Akwitanii. Angoumois spustoszony przez Wandalów i Alanów, później przez Wissygotów, skutkiem bitwy pod Vouill’e, przeszedł następnie pod władzę Franków.section end="Angoumois" />
<section begin="Angoxa" />{{tab}}'''Angoxa,''' mała gromada wysp na wschodnich brzegach Afryki, między pobrzeżem Mozambik, a Sofalą, naprzeciw obwodu Angoxa, któremu te wyspy podlegają. Maurowie i murzyni krajowcy prowadzą z Portugalczykami handel złotem, kością słoniową, owocami i niewolnikami.<section end="Angoxa" />
<section begin="Angra" />{{tab}}'''Angra,''' stolica gromady wysp azorskich, na południowym brzegu wyspy Terceira. Miasto to, mające 13, 000 mieszkańców, porządnie zabudowane i silnie obwarowane, posiada port dosyć niebezpieczny, akademiję wojskową i kilka zakładów naukowo-literackich. Tu zwykle zatrzymują się okręty portugalskie, płynące do Brazylii i Indyi. Wywóz wina, pszenicy, miodu i lnu bardzo jest znaczny. Aż do zdobycia Porto służyło ono za schronienie regencyi, ustanowionej przez Don Pedra, podczas walki jego z Don Miguelem, w celu osadzenia na tronie portugalskim córki swej Donny Maryi. W Angra przechowują słynną śmigownicę z Malaki, wyrzucającą 60 funtów kul, o której w dziejach indyjskich częstokroć zdarza się wzmianka.<section end="Angra" />
<section begin="Angrab" />{{tab}}'''Angrab,''' rzeka w Prussach wschodnich, pod Darkaniami (Darkehncn) płynąca, a między Gumbinem i Insterburgiem do Preglu wpadająca.<section end="Angrab" />
<section begin="Angriwaryjowie" />{{tab}}'''Angriwaryjowie,''' naród teutoński, między Wezerą i Emsą, niedaleko Swewów i Kattów, a których dzielnica obejmowała część księstwa Minden i biskupstwa Osnabruckiego, hrabstwa Tecklenburg i Ravensburg, oraz część hrabstwa Schaumburgskiego. Dzisiejsze miasteczko Tecklenburg jest podobno dawną stolicą Angriwaryjów, Tezeliją. Naród ten brał udział w ciągłych walkach innych Germanów z Rzymianami; należał również do wielkiej rodziny saskiej i wraz z Saxonami podbity został i nawrócony z Karolem Wielkim.<section end="Angriwaryjowie" />
<section begin="Anguier" />{{tab}}'''Anguier''' (Franciszek i Michał), dwaj bracia rzeźbiarze, ur. w Eu w 1604 i 1614 r., uczniowie Szymona Guillain w Paryżu, następnie wykształciwszy się w Rzymie, po powrocie do Francyi liczne wykonywali prace dla Ludwika XIII i Anny Austryjaczki. Najlepszym utworem Franciszka Anguier jest ''Pomnik Henryka I, księcia Longueville''. Michał, który mniej miał ciężkości i w ogóle<section end="Anguier" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
t7ld4ejznh7lfhk792w91ox45wrro16
3149231
3149230
2022-08-11T09:50:17Z
Draco flavus
2058
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angoulême" />w dwóch potyczkach pod Montelimart i Loriol, lecz wkrótce potem niekorzystne dla niego zajście pod Saint-Jacques i zdrada własnego wojska, wydały go w ręce Bonapartego. Po sześciodniowém uwiezieniu go, wyprawionym został na okręcie szwedzkim „Scandinavia“ z Cette do Barcelony, gdzie połączył się z kilkoma wychodźcami i zamierzał już przekroczyć granicę hiszpańską, lecz wieść o porażce Napoleona pod Waterloo wstrzymała go i dozwoliła mu wrócić do Paryża. Później odznaczył się w wojnie hiszpańskiej 1823 r., w której dowodził armiją francuzką i pozyskał tytuł księcia „de Trocadero.“ Po śmierci zaś Ludwika XVIII i wstąpieniu na tron Karola X, ogłoszony był następcą tronu francuzkiego. Niedługo cieszył się Angoulême tém powodzeniem, albowiem w 1830 r. wybuchła rewolucyja Lipcowa, która go pozbawiła dostąpionych zaszczytów. Zrzekłszy się tronu wraz z ojcem na korzyść siostrzeńca swego, księcia de Bordeaux, udał się najprzód do Holyrood, potém do Pragi w 1832 roku, ostatecznie zaś do zamku Illyryjskiego Gorica i tu zakończył swe życie tułacze w dniu 3 Czerwca 1844 roku. Małżonka jego Maryja Teressa pozostała w Goricy i zgasła dnia 19 Października 1851 roku na rękach hrabiostwa Chambord (księstwa de Bordeaux).<section end="Angoulême" />
<section begin="Angoumois" />{{tab}}'''Angoumois,''' prowincyja francuzka w dzisiejszym departamencie Charente, tak nazwana od swojej stolicy Angoulême, za Cezara zamieszkałą była przez Agezynatów, a pod Horacyjuszem stanowiła część drugiej Akwitanii. Angoumois spustoszony przez Wandalów i Alanów, później przez Wissygotów, skutkiem bitwy pod Vouill’e, przeszedł następnie pod władzę Franków.section end="Angoumois" />
<section begin="Angoxa" />{{tab}}'''Angoxa,''' mała gromada wysp na wschodnich brzegach Afryki, między pobrzeżem Mozambik, a Sofalą, naprzeciw obwodu Angoxa, któremu te wyspy podlegają. Maurowie i murzyni krajowcy prowadzą z Portugalczykami handel złotem, kością słoniową, owocami i niewolnikami.<section end="Angoxa" />
<section begin="Angra" />{{tab}}'''Angra,''' stolica gromady wysp azorskich, na południowym brzegu wyspy Terceira. Miasto to, mające 13,000 mieszkańców, porządnie zabudowane i silnie obwarowane, posiada port dosyć niebezpieczny, akademiję wojskową i kilka zakładów naukowo-literackich. Tu zwykle zatrzymują się okręty portugalskie, płynące do Brazylii i Indyi. Wywóz wina, pszenicy, miodu i lnu bardzo jest znaczny. Aż do zdobycia Porto służyło ono za schronienie regencyi, ustanowionej przez Don Pedra, podczas walki jego z Don Miguelem, w celu osadzenia na tronie portugalskim córki swej Donny Maryi. W Angra przechowują słynną śmigownicę z Malaki, wyrzucającą 60 funtów kul, o której w dziejach indyjskich częstokroć zdarza się wzmianka.<section end="Angra" />
<section begin="Angrab" />{{tab}}'''Angrab,''' rzeka w Prussach wschodnich, pod Darkaniami (Darkehncn) płynąca, a między Gumbinem i Insterburgiem do Preglu wpadająca.<section end="Angrab" />
<section begin="Angriwaryjowie" />{{tab}}'''Angriwaryjowie,''' naród teutoński, między Wezerą i Emsą, niedaleko Swewów i Kattów, a których dzielnica obejmowała część księstwa Minden i biskupstwa Osnabruckiego, hrabstwa Tecklenburg i Ravensburg, oraz część hrabstwa Schaumburgskiego. Dzisiejsze miasteczko Tecklenburg jest podobno dawną stolicą Angriwaryjów, Tezeliją. Naród ten brał udział w ciągłych walkach innych Germanów z Rzymianami; należał również do wielkiej rodziny saskiej i wraz z Saxonami podbity został i nawrócony z Karolem Wielkim.<section end="Angriwaryjowie" />
<section begin="Anguier" />{{tab}}'''Anguier''' (Franciszek i Michał), dwaj bracia rzeźbiarze, ur. w Eu w 1604 i 1614 r., uczniowie Szymona Guillain w Paryżu, następnie wykształciwszy się w Rzymie, po powrocie do Francyi liczne wykonywali prace dla Ludwika XIII i Anny Austryjaczki. Najlepszym utworem Franciszka Anguier jest ''Pomnik Henryka I, księcia Longueville''. Michał, który mniej miał ciężkości i w ogóle<section end="Anguier" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
l5tre4js05lsp2en86ws30dxl1s9tg1
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/262
100
1083878
3149232
2022-08-11T09:51:27Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>ocalił mu życie i bardzo się do niego przywiązał — przypuszczam, ze względu na przyszłość. Powróciwszy do fortecy, pochowaliśmy młodego Everetta — Stalky nie chciał ani słyszeć o wysadzeniu forteczki w powietrze i — zwialiśmy. Straciliśmy wszystkiego razem zaledwie dziesięciu ludzi.<br>
{{tab}}— Tylko dziesięciu na siedemdziesięciu! — wykrzyknąłem. — I w jakiż sposób straciliście ich?<br>
{{tab}}— Z zapadnięciem nocy przypuszczono do nas atak, podczas którego garść Malotów przedostała się przez mur. Zawzięty bój trwał przez parę minut, ale nasi chłopcy spisali się nadzwyczajnie. Całe szczęście, że nie mieliśmy ciężko rannych, bo musielibyśmy ich nieść czterdzieści mil do obozu Macnamary. Aleśmy też drałowali! W połowie drogi staremu Ruttonowi Singhowi zabrakło już sił; położyliśmy go na czterech karabinach i burce Stalky’ego, a niósł go Stalky, jego jeniec i dwóch Sikhów. A potem ja zasnąłem. Można spać idąc, jak nogi należycie zdrętwieją. Mac przysięga, że my wszyscy weszliśmy do jego obozu chrapiąc i żeśmy padali, gdzieśmy stanęli. Jego ludzie wciągali nas do namiotów jak tłumoki. Pamiętam, jak ocknąwszy się na chwilę, ujrzałem Stalky’ego śpiącego z głową na piersi Rutton Singha. {{Rozstrzelony|On}} spał całą dobę. Ja spałem tylko siedemnaście godzin, ale zaraz potem rozchorowałem się na dyzenterię.<br>
{{tab}}— Zaraz potem! Co za brednie! Miał dyzenterię, zanimeśmy się jeszcze połączyli ze Stalky’m w fortecy! — wykrzyknął Tertius.<br>
{{tab}}— No, ty byś się lepiej nie odzywał! Ty potrząsałeś wciąż szablą pod nosem Macnamary i domagałeś się bezustannie oddania go pod sąd wojenny. Trzeba cię było co pół godziny aresztować, żebyś mógł usiedzieć spokojnie. Przez trzy dni byłeś nieprzytomny.<br>
{{tab}}— Nic sobie zupełnie nie przypominam! — rzekł Tertius spokojnie. — Pamiętam tylko, jak ordynans poił mnie mlekiem.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
h6zydch0398aoqm7zt23p07ar0ki1u2
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/263
100
1083879
3149236
2022-08-11T10:06:49Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— A jakże się Stalky z tego wyłabudał? — spytał M’Turk puszczając gęste kłęby dymu.<br>
{{tab}}— Stalky? Po paru dniach był zdrów jak byk. Biedny Mac nie wiedział już co począć przy całej swej wiedzy oficera inżynerii. Widzicie, ja byłem chory na dyzenterię, Tertius szalał, połowa naszych ludzi cierpiała z powodu odmrożeń, a Macnamara miał rozkaz zwinąć swój obóz i wracać przed rozpoczęciem zimy. Wobec tego Stalky, który miał tylko swoje na myśli, zabrał mu połowę zapasów żywności, aby mu oszczędzić trudu włóczenia ich za sobą w równiach, skonfiskował wszelką amunicję, jaka mu tylko w ręce wpadła, i ''consilio'' i ''auxilio'' Rutton Singha pomaszerował z powrotem do swej fortecy z wszystkimi swymi Sikhami, ukochanymi jeńcami, z bandą ochotników i owym jeńcem, który wstąpił do jego służby. Razem miał sześćdziesięciu ludzi najrozmaitszego rodzaju — i swą niesłychaną bezczelność. Mac mało nie płakał z radości, patrząc na ich wymarsz z obozu. Widzicie, nie było wyraźnych rozkazów, aby Stalky wracał, zanim przełęcze staną się niemożliwe do przejścia, a Mac ma okropny szacunek dla wszelkiego rodzaju rozkazów, zaś Stalky też — o ile mu są na rękę.<br>
{{tab}}— Stalky mi mówił, że idzie na wycieczkę w Engadin — wtrącił Tertius. — Siedział na moim łóżku paląc papierosa i gadał głupstwa, że śmiałem się aż do łez. Na drugi dzień Macnamara sprowadził nas wszystkich na równinę. Był to jeden wielki wędrowny szpital.<br>
{{tab}}— Mnie Stalky mówił, że Macnamara był dla niego po prostu błogosławieństwem bożym — opowiadał dalej Dick IV. — Widywałem go często w namiocie Maca przysłuchującego się jego grze na skrzypcach; po każdym kawałku bujał Maca, tak że teń zasypywał go po prostu oskardami, łopatami i nabojami dynamitowymi. To było ostatni raz, kiedyśmy Stalky’ego widzieli. Mniej więcej w tydzień później śnieg przełęcze zasypał i — o ile mi się<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
nnhypb6jkiwdy1lintnqg5lsfknt09o
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/264
100
1083880
3149238
2022-08-11T10:13:11Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>zdaje — Stalky nie byłby bynajmniej zachwycony, gdyby go tam wówczas znaleziono.<br>
{{tab}}— Święta prawda! — potwierdził piękny i spasiony Ebenezar. — Bynajmniej nie byłby zachwycony! Ho, ho!<br>
{{tab}}Dick IV podniósł swą chudą, wyschłą rękę z błękitnymi żyłami na grzbiecie dłoni.<br>
{{tab}}— Zaraz, Kiciu, ja ci ustąpię, jak przyjdzie pora. Tak więc wróciłem do pułku, a z wiosną, pięć miesięcy później wysłano mnie znowu z detaszowanym oddziałem, złożonym z paru kompanij — niby to dla pilnowania kilku naszych przyjaciół po drugiej stronie granicy, faktycznie — na rekrutację. Miałem pecha, ponieważ pewien młody cymbał, Naick, aż do tych gór dotarł z odziedziczoną po ciotce głupią zemstą rodową, skutkiem czego szlachta okoliczna mie chciała do wojska wstępować. Prawda, Naick postarał się o krótki urlop, aby móc tę sprawę załatwić, wszystko było w porządku, na nieszczęście jednak tropił wuja mego najulubieńszego ordynansa. Skandal był zupełny, bo wiedziałem, że w trzy miesiące po mnie przyjdzie tu Harris od Ghuzneesów i zdmuchnie mi tych wszystkich chłopów, których ja na próżno kokietowałem. Wszyscy byli oburzeni na Naicka, bo rozumieli, iż powinien mieć na tyle taktu, aby poczekać ze swymi... swymi bezwstydnymi miłostkami, dopóki nasze kompanie nie będą uzupełnione.<br>
{{tab}}Ten bydlak miał jednak coś w rodzaju ''esprit du corps''. Pewnej nocy przysłał mi człowieka z klanu swej ciotki z zawiadomieniem, że jeśli przyjdę do niego z eskortą, pokaże mi kupę doskonałych rekrutów. Śmignąłem tam przez granicę jak kot i jakich dziesięć mil w głębi kraju, w jednej nullah mój zbójnik pokazał mi około siedemdziesięciu ludzi rozmaicie uzbrojonych, ale trzymających się jak żołnierze królowej. Jeden z nich wystąpił z szeregu i wyjął starą trąbkę, zupełnie jak... jak on się nazywa... Bancroft, nie?... jak w pantominie szuka swej lornetki.<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
066u5q46j4m3a7ucl9ggjkcqyivj85v
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/892
100
1083881
3149239
2022-08-11T10:28:54Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anguier (Ludwik)" />więcej talentu od swego starszego brata, zostawił między innemi wielce cenione Objawienie się Jezusa Chrystusa św. Dyjonizemu. Pierwszy z nich umarł w 1669, drugi w 1686 roku.<section end="Anguier (Ludwik)" />
<section begin="Angurek" />{{tab}}'''Angurek''' (Angraecum), rodzaj roślin należących do familii storczykowych, ustanowiony przez Du Petit-Touars’a. Lindley w swojem dziele: Genera and species of orchidaceous Plants opisał około 21 gatunków roślin należących do tego rodzaju. Z gatunków tych najważniejszym jest Angurek wonny (Angraecum fragrans) rosnący po drzewach na wyspie Bourbon; liście aromatyczne tej rośliny, zwane w handlu faham albo herbatą burbońską, bywają używane w postaci naparu; w cierpieniach piersiowych. Angurek ostrogrzbiecisty (Angraecum carinatum) rośnie w Indyjach wschodnich, gdzie się używa jako lekarstwo w wielu cierpieniach. Największa liczba gatunków tego rodzaju rośnie na wyspach afrykańskich.<section end="Angurek" />
<section begin="Anguola" />{{tab}}'''Anguola''' (Jan), urodzony w Pradze, umarł w Młodym Bolesławie 13 Stycznia 1572 r. mając lat 80. jeden z najgorliwszych braci czeskich swego czasu, uczeń i przyjaciel Lutra i Melanchtona, 1529 dyjakon, od 1531 ksiądz, od 1532 członek wyższej rady braterskiej, w końcu starszy i biskup jednoty braterskiej. Gdy 1547 strona niekatolicka wzbraniała się wojować przeciwko Fryderykowi saskiemu, pojmany przez Ferdynanda I i więziony w Krzywokłacie, wypuszczony był przez Maxymilijana. Pisma jego odznaczają się jędrnością i czystością języka. Treść większej części religijno-dydaktyczna i polemiczna. Pisał i pieśni nabożne dla swego kościoła w kancjonale ewangelickim z r. 1541, wydanym powtórnie fol. 1561 w Szamotułach na zamku Łukasza Górki wojewody Łęczyckiego, starosty buskiego, przez Alexandra Anjezdeckiego znajdują się 108 pieśni jego utworu. Inne pieśni, pisane w więzieniu, wydane 1562 (rękopism ich w nadn. bibliot. wied. pod Nr. 1273. — Tenże Aujezdecki napisał Kronikę turecką wydaną w Litomirzycach 1565.{{EO autorinfo|''Dr. C.''}}<section end="Anguola" />
<section begin="Angusticlave" />{{tab}}'''Angusticlave, Laticlave,''' rodzaj różnokolorowych kokard, któremi starożytni Rzymianie przytrzymywali swoją odzież, mianowicie tuniki na piersiach. Kolor purpurowy Angustiklawów oznaczał stan senatorski.<section end="Angusticlave" />
<section begin="Angustura" />{{tab}}'''Angustura''' (cortex angusturae), nazwisko kory rośliny południowo-amerykańskiej, ''Bonplandia trifoliata'', zwanej przez krajowców kuspa; nazwisko zaś kory pochodzi od pospolitej nazwy miasta ś. Tomasza, sąsiedniego z cieśniną Orenoko, w okolicy którego drzewo to znajduje się, a kora jego jest przedmiotem handlu. Sprowadzana bywa w kawałkach twardych, nieco zgiętych lecz nie zwiniętych, 4 — 6 cali długich, 1 cala szerokich i 1 — 3 linij grubych, których powierzchnia jest żółtawo-biało centkowana, wewnątrz są plamki jasno brunatne lub żółto brunatnawe. nie włóknista. Smak jej przenikający gorzki, lecz nie odrażający, korzenny, przez długi czas pozostawiający uczucie ciepła na języku; zapach przykry, sproszkowana przedstawia kolor proszku rabarbarowego, który ucierany z wapnem kaustycznem wydaje zapach amonijaku. Wyciąg wodny angustury z roztworem potażu daje osad cytrynowo-żółty, co może posłużyć do odróżnienia jej od angustury wschodnio-indyjskiej, trującej, w handlu zamiast tamtej napotykanej, której wyciąg wodny z roztworem potażu daje osad zielona-wo-czarny. Angustura używa się w medycynie jako środek pobudzający dzielnie organa trawienia; jest ona dobrem lekarstwem przeciwko dyjaryi pochodzącej z osłabienia kiszek, równie jak w dyssenteryi: w wielu razach podobnie działa jak china, lecz nie leczy zimnicy przepuszczającej. Angustura fałszywa, czyli wschodnio-indyjska, z pozoru mało się różni od prawdziwej, pochodzi z ''Brucea antidyssenterica''; odkryto w niej pierwiastek roślinny: brucynę, bardzo podobną<section end="Angustura" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
s6bloffg60x1vl43h8eshk8ufotl7od
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/893
100
1083882
3149240
2022-08-11T10:31:47Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Angustura" />do strychniny, która jest gwałtowną trucizną. W użyciu więc lekarskiém angustury zwracać należy szczególną uwagę, aby nie zadać ostatniej, która w skutkach swoich jest bardzo niebezpieczną. Pierwszy raz sprowadzono angusturę do Anglii w 1778 r., i zdawało się że pochodzi ona z Afryki, późniejsze dopiero jej dowozy równie jak podróże Humboldta i Bonpland’a przekonały, że ojczyzną jej jest Ameryka południowa. Humboldt podaje, że Kapucyni kalalońscy, którzy mieli missyję w Karoni, przygotowywali z wielką starannością wyciąg angustury, który rozsyłali po wszystkich klasztorach swoich w Katalonii.<section end="Angustura" />
<section begin="Anhalt" />{{tab}}'''Anhalt,''' jedno z udzielnych księstw niemieckich, składające się z trzech części: Anhalt-Dessau, Anhalt-Bernburg i Anhalt-Köthen, mających razem około 47 mil □ powierzchni, i 165, 000 mieszkańców. K|sięstwa Anhalt leżą w północnych Niemczech, w dolinie Elby i otoczone są prawie całkowicie prowincyja-mi pruskiemi, Brandeburgiją i Saxoniją, prócz małej cząstki zachodniej, graniczącej z księstwem brunświckiém. Elba, Mulda i Saala, przyjmujące w siebie Wip-perę, Bodę i Selkę, są główniejszemi ich rzekami. Grunt w ogólności jest płaski, z wyjątkiem części zachodniej Bernburga, mieszczącej w sobie rozgałęzienia gór Harcu. Żyzność ziemi sprzyja uprawie zboża, szczególniej pszenicy, konopi, rzepaku, ziemniaków, tytuniu, chmielu, drzew owocowych różnego rodzaju, a w niektórych miejscach nawet i wina. Hodowla bydła, a bardziej jeszcze owiec, na wielką prowadzi się skalę. W płody mineralne obfituje samo tylko księstwo-Bernburg; kopalnie jego wydają srebro, miedź, cłów, żelazo, antymon i nieco węgla kamiennego. Przemysł rękodzielniczy nietyle w całym kraju jest rozwinięty jak rolnictwo; niektóre jednak okręgi produkują w znacznej ilości wyroby i narzędzia z lanego żelaza, tkaniny wełniane, płótno, skóry, tytuń, cukier, wosk blichowany, mydło i świece, powozy i t. p. Handel płodami surowemi i przerobionemi bardzo jest znaczny, a kolej żelazna magdeburgsko-lipska, łącząca się pod Köthen z koleją berlińsko-anhaltską, niemało go ułatwia. Mieszkańcy należą po większej części do wyznania augsburgskiego, a ukszlałceniu ich umysłowemu sprzyjają liczne i wybornie urządzone zakłady naukowe. Forma rządu aż do r. 1848 była czysto monarchiczną, ograniczoną tylko w części przez zgromadzenia stanowe, które rzadko bardzo zwoływano. Każda z trzech wymienionych powyżej części, zostawała dawniej pod rządami osobnego księcia; najstarszy z nich piastował seniorat nad innemi. z prawem zwoływania stanów i kierunku sprawami politycznemu Administracyi przewodniczyła wspólna dla kraju całego rada, w stosunkach zaś dyplomatycznych wszystkie trzy domy reprezentowane były podobnież przez jednego pełnomocnika; wewnętrzny tylko zarząd i skarbowość pozostawały rozdzielonemi. Roku 1848 dnia 29 Października księstwa otrzymały ustawę w duchu liberalnym; ale już 4 Listopada 1851 r. ustawa ta. oraz odpowiedzialność ministrów i prawo wyborcze zostały zniesione, a w Marcu 1852 r. wyznaczona przez rząd komissyja ustawodawcza ukończyła prace około nowego projektu ustawy (polegającego głównie na dawnym systemie stanowym), którego atoli aż do najnowszych czasów nic ogłoszono. Ugodą nareszcie z 5 Lutego 1853 r. księstwa Anhalt-Dessau i Anhalt-Kóthen zostały połączone w jedne całość polityczną. Z przytoczonych powyżej cyfr ogólnych, przypada na dwa połączone księstwa 31 mil □ i 112, 500 mieszkańców, na księstwo Anhalt-Bernburg 16 mil □ i 52, 500 mieszkańców. Z główniejszych miejscowości wymieniamy w Anhalt-Dessau: Dessau (ob.), Zerbst i Oranienbaum; w Anhalt-Bernburg: Bernburg (ob.). Koswig, Gernrode i Ballenstedt: w Anhalt-Köthen: Köthen, Nienburg i Roslau.<section end="Anhalt" />
<section begin="Anhalt (Historyja)" />{{tab}}'''Anhalt''' (Historyja). Dom panujący książąt Anhalt pochodzi od jednej z {{pp|naj|starożytniejszych}}<section end="Anhalt (Historyja)" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
rigjf46q4bb4nl3wugzns56yfdhqxyn
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/894
100
1083883
3149241
2022-08-11T10:34:22Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anhalt (Historyja)" />{{pk|naj|starożytniejszych}} i najświetniejszych rodzin niemieckich, która w dawnych już czasach była wazalką książąt saskich i posiadała prawem lennem małą posiadłość Hantz, Aschersleben, Bernburg i Ballenstedt. Kolebką lej rodziny był zamek Anhalt, blisko Hartzgerode; sięga on r. 775, a w 200 lat później kilka jego posiadłości połączonych zostało w jedne gałąź, co przydało jej większej znakomitości. Wszakże historyją hrabiów, a później książąt Anhalt zaczyna się od 1076 roku, kiedy Otton Bogaty zamienił tytuł hrabiego Ballenstedt na tytuł hrabiego Aschersleben, a syn jego, Albert Niedźwiedź (ob.), krewnego swego, księcia Anhalt, wyzuł z jego własności i 1140 r. zniszczył zamek jego przodków. Zerbst czyli kraj Serbów (Słowian Sorabskich), już stanowił część posiadłości Alberta, który był pierwszym margrabią Brandeburgskim i został księciem saskim. To ostatnie księstwo zostawił synowi swemu Bernhardowi, a ten raz jeszcze część swoje podzielił między dwóch synów, z których starszy Henryk otrzymał Anhalt z tytułem tegoż księstwa i hrabstwa Askanii i Aschersleben: drugi, Albert, wziął księstwo saskie, gdzie potomkowie jego panowali do 1422 roku. Nowe księstwo Anhalt, acz małe, znów zostało podzielone; odtąd powstały trzy gałęzie tego domu: Aschersleben, Bernburg i Zerbst, która to ostatnia, oprócz Zerbst i Koswig, obejmowała jeszcze Dessau i większą część posiadłości Köthen. W 1356 roku jeden z książąt Zerbst, Albert, wraz z cesarzem podpisał bullę złotą; wkrótce i oni utworzyli dwie linije: Zerbst-Köthen i Zerbst-Dessau. Ta ostatnia przeżyła wszystkie inne, i Joachim Ernest, w 1570 r. połączył całe księstwo Anhalt i został założycielem wszystkich dziś kwitnących gałęzi, jako też gałęzi Zerbst, wygasłej w 1793 roku. Od końca XIII wieku książęta Anhalt nie zależeli już od Saionii, tylko wprost od cesarza niemieckiego. W r. 1572 wspólnie ze stanami uchwalono tak zwany Landesordnung, to jest porządek sądownictwa cywilnego, duchownego i policyi; w roku 1578 miasto Dessau ozdobione zostało zamkiem, a w 1582 r. miasto Zerbst otrzymało gimnazyjum. Lecz Askanija, przeszedłszy pod władzę biskupów Halberstadtu, nie należała już do domu askańskiego; nowy podział, którego skutki po większej części trwają dotąd, lecz od którego wyłączonemi były zamek Anhalt, gimnazyjum w Zerbst i prawa do posiadłości Askanii, archiwum, podatek gruntowy i dochód z kopalni, nastąpił w 1606 r. między czterma z siedmiu synów Joachima Ernesta, gdyż dwóch było bezdzietnych, a jeden, August, zrzekł się praw swoich. Z tego podziału powstały cztery księstwa: Dessau, Bernburg, Zerbst i Köthen. Po wygaśnięciu linii Zerbst ze śmiercią Fryderyka Augusta, księstwo jego w 1797 r. losem rozdzielono na trzy części; miasto Zerbst przypadłe księżętom Dessau, a posiadłość allodyjalna Jewer dostała się cesarzowej Rossyjskiej, Katarzynie II, z domu Zerbst, a potem przeszła w dom książąt Holstein-Gottorp-Oldenburg. Skutkiem aktu z r. 1635 najstarszy z domu przedstawiał całą rodzinę w ważnych okolicznościach i zasiadał w jego imieniu na sejmie państwa niemieckiego; postanowiono także, że po wygaśnieniu której linii, pozostałe, w sposób polubowny rozdzielą między siebie jej posiadłości. Napoleon I szanował niepodległość kraju Anhalt, a nawet oszczędzał go w czasie swoich wojen, przez wzgląd na księcia Dessau, najstarszego z rodziny, który wraz z księciem Köthen wszedłszy do ligi reńskiej, obowiązany do kontyngensu wojskowego, stracił nie mało ludzi, ponieważ jeden zaciąg anhaltski zniszczony został w Hiszpanii przez Anglików, a później oblężony w Gdańsku. Poniósłszy wiele ofiar i ucierpiawszy z powodu ustawicznych pochodów wojsk, Anhalt w 1813 r. odstąpił od ligi reńskiej i wszedł do związku niemieckiego, któremu dostarcza 1, 200 żołnierzy. Bardziej szczegółową historyją rodzin {{pp|panują|cych}}<section end="Anhalt (Historyja)" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
psbvc9w6jeo5ua6tlaonxv3nipd5r50
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/265
100
1083884
3149244
2022-08-11T11:12:17Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>A potem zagrał ''Arrah, Patsy, pilnuj dziecka, Patsy dziecka swego patrz, Arrah, Patsy, pilnuj.'' — Umiał tylko do tego miejsca, dalej ani rusz.
Ale i Dick IV także nie mógł iść dalej, bo my wszyscy odśpiewaliśmy tę starą piosenkę dwa razy i znowu dwa razy, i jeszcze, i jeszcze.<br>
{{tab}}{{kor|Ten|— Ten}} drab oświadczył mi, że jeżeli ja potrafię zagrać resztę, to on ma dla mnie list od człowieka, do którego należy ta piosenka. Wobec tego, dzieci, zagrałem aż do końca tę starą melodię i oto, co wówczas dostałem. Wiedziałem, że was to ubawi. Dajcie spokój, bo podrzecie! (Wszyscy chcieliśmy zobaczyć dobrze nam znane, niezdarne pismo.) Przeczytam wam głośno:
{{f|align=right|Fort Everett, 19. II.|prawy=40px|w=90%}}
{{f|{{tab}}Kochany Dicku lub Tertiusie: Oddawca tego listu ma sobie powierzonych siedemdziesięciu pięciu rekrutów, wszystko pukka diabłów, ale pragnących rozpocząć nowe życie. Z lekka ich już ostrugałem, a po wygotowaniu będą z nich chłopcy jak malowani. Chciałbym, żebyście ze trzydziestu dali memu adiutantowi, który, choć sam przez się koń Pana Jezusowy, będzie ich tej wiosny potrzebował. Resztę możecie zatrzymać. Z przyjemnością prawdopodobnie przyjmiecie do wiadomości, że drogi poprowadziłem aż do granic terytorium Malotów. Wszyscy naczelnicy i kapłani, którzy brali udział we wrześniowej awanturze, pracowali każdy po miesiącu, przy czym potrzebnego do budowy dróg materiału musieli dostarczać z murów własnych domów. Nad grobem Everetta usypany jest kurhan wysokości czterdziestu stóp, co może służyć doskonale jako baza do przyszłych pomiarów. Rutton Singh zasyła najuniżeńsze salaamy. Ja zawieram tu właśnie parę traktatów, zaś jeńcowi swemu — który również zasyła swe salaamy — nadałem miejscową godność Khan Bahadura.|w=90%}}
{{f|align=right|{{roz|A. L. Corkran}}|prawy=40px|w=90%}}
{{tab}}— Oto wszystko! — kończył Dick IV, kiedy ryk, wrzaski, śmiech i jak sądzę, łzy — ustały. — Przeprawiłem tę szajkę możliwie jak najprędzej przez granicę. Już zaczynali cierpieć na nostalgię, ale przecie przyszli do siebie, kiedy wśród moich ludzi znaleźli kilku, którzy brali udział w walkach z Khye-Kheenami. Doskonali z nich byli żołnierze. A {{pp|po|myślcie,}}<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
gqvmp8ggzl4fkbc1eqwczjzpc29acaw
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/266
100
1083885
3149245
2022-08-11T11:12:42Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{pk|po|myślcie,}} że ja tych ludzi zebrałem w odległości jakich trzystu mil od fortu Everett! A teraz, Kiciu, opowiedz, co wiesz o dalszym ciągu tej historii.<br>
{{tab}}Ebenezar zaśmiał się poniekąd nerwowo, nieszczerze, urzędowo.<br>
{{tab}}— O, to drobnostka! Ja byłem w Simli na wiosnę, właśnie kiedy Stalky, zagrzebany w śniegach, zaczął bezpośrednio korespondować z rządem.<br>
{{tab}}— Zaznaczmy przy tym — jak książę udzielny — wtrącił Dick IV.<br>
{{tab}}— Teraz ja mam głos, Dick! Zrobił mnóstwo rzeczy, których nie miał prawa robić, i skutkiem tego angażował rząd w coraz to nowych jakichś przedsięwzięciach.<br>
{{tab}}— Zastawił zegarek rządu, co? — odezwał się M’Turk dając mi znak głową.<br>
{{tab}}— Mniej więcej coś w tym rodzaju; co jednak najbardziej drażniło, że to wszystko było tak słuszne i rozumne, pojmujecie! Przychodziło tak w porę, jak gdyby miał wszelkiego rodzaju informacje, których, rozumie się, mieć nie mógł.<br>
{{tab}}— Ba! — wtrącił Tertius. — Gdyby o to szło, zawsze stawiałbym na Stalky’ego przeciw ministerstwu spraw zagranicznych!<br>
{{tab}}— Robił, co tylko przychodziło mu na myśl, brakowało tylko, aby zaczął bić własną monetę — a wszystko pod pretekstem bicia tej drogi i zablokowania przez śniegi. Jego raport był po prostu zdumiewający. Von Lennaert, czytając go, zaczął sobie w pierwszej chwili wyrywać włosy z głowy, a potem zaczął krzyczeć: — Do diabła, co to za jakiś nieznany Warren Hastings? Trzeba go pochować. Trzeba go pochować oficjalnie. Wicekról tego nie zniesie. To niesłychane. Jego Ekscelencja musi go wziąć za łeb osobiście. Niech go pan zawezwie tu i niech mu pan da urzędowo nosa. Sypnąłem mu nosa kolosalnego, ale równocześnie posłałem mu też i nieurzędową depeszę.<br>
{{tab}}— Ty?! — zawołał Dzieciuch zdziwiony.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
i7q076i9hpv0el017aq5sw426n906za
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/267
100
1083886
3149247
2022-08-11T11:24:04Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}Ebenezar istotnie przypominał przede wszystkim kota perskiego ze starannie utrzymaną sierścią.<br>
{{tab}}— Tak jest — ja! — rzekł Ebenezar. — Nie było tego dużo, ale według tego, co ty, Dick, opowiadałeś, był to też zbieg okoliczności, bo ja depeszowałem:
<poem>Aladyn odzyskał swą żonę,
Wasz cesarz się udobruchał,
Lepiej, żebyś już ożył,
Wszyscy będą zadowoleni.</poem>
{{tab}}Nie wiem nawet, jak się to stało, że ten stary kuplet przyszedł mi na myśl. Depesza nie była bynajmniej kompromitująca, a ja byłem pewny, że mu doda odwagi. Jedno się tylko nie zgadzało, mianowicie: Cesarzowi daleko było do udobruchania się. Stalky wyrwał się wreszcie jakoś ze swych gór i w jak najlepszym humorze przyjechał do Simli, gdzie miał być oddany na ofiarę.<br>
{{tab}}— Przepraszam! — wtrąciłem. — Chyba Wódz Naczelny...<br>
{{tab}}— Naczelny Wódz wyobrażał sobie, że besztając młodego, ledwo mianowanego kapitana — jak swego czasu King zwykł był besztać nas — trzymał w swych rękach ster rządów całego cesarstwa, równocześnie zaś Von Lennaert podjudzał go. Kto wie nawet, czy nie Von Lennaert podsunął mu tę myśl.<br>
{{tab}}— W takim razie — rzekłem — od czasu kiedy ja tam byłem, stosunki zmieniły się na gorsze.<br>
{{tab}}— Być może, Dość na tym, że Stalky’emu wsypano burę jak jakiemu sztubakowi. Mam powód do przypuszczeń, że Jego Ekscelencji aż włosy dębem stały na głowie — huczał nad nim godzinę — a Stalky stał na baczność w środku pokoju, zaś Von Lennaert stojąc za nim usiłował Jego Ekscelencję na migi mitygować, Stalky nie śmiał oczu podnieść; bał się, że wybuchnie śmiechem.<br>
{{tab}}— Ale dlaczego nie udzielono mu nagany publicznie? — rzekł Dzieciuch z jasnym, dowcipnym uśmiechem.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
cr3zkhlwhkr3gr2uv0urmivhms1avx6
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/895
100
1083887
3149248
2022-08-11T11:26:06Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anhalt (Historyja)" />{{pk|panują|cych}} i krajów anhaltskich aż do obecnej chwili, ob. pod artykułami ''Bernburg, Dessau, Köthen'' i ''Zerbst'' w naszej Encyklopedyi).<section end="Anhalt (Historyja)" />
<section begin="Anbinga" />{{tab}}'''Anbinga''' ob. ''Wężówka''.<section end="Anbinga" />
<section begin="Anhydryt" />{{tab}}'''Anhydryt.''' Pod tém nazwiskiem znany jest siarczan wapna bezwodny, nazywany jeszcze gipsem bezwodnym, muriacytem lub karstenitem. Minerał ten znajduje się w przyrodzie pod trzema postaciami, jako anhydryt krystaliczny, włóknisty i ziarnisty. Twardość ma 3, 5, większą nawet, niż marmur posągowy; c. g. 2, 899; jest zwykle biały, często z fioletowym lub błękitnawym odcieniem. W ogniu nie bieleje, pod dmuchawką trudno się topi w emaliję białą; w kwasach nie rozpuszcza. Rzadko się bardzo znajduje w kryształach wykończonych, zwykle bywa w massach łupkowych, których łupliwość i podwójne łamanie światła dowodzą, że pierwotną formą jego jest słup prostokątny prosty, co i stwierdziły wykończone jego kryształy znalezione w Hall w Tyrolu, w Bex w Szwajcaryi i w Ischl w Austryi. Połysk ma słabszy niż gips blaszkowy, zwykle jest bardzo przeświecający, a przezroczysty tylko w cienkich blaszkach. Odmiana włóknista jest bardzo rzadką, znajdują się w wyżej wspomnianych miejscowościach, w postaci mass włóknistych ceglastego lub mięsnego koloru, podobnych do gipsu, lecz bez połysku jedwabistego; a nadto i w Wieliczce, jasno-szarej barwy, gdzie tworzy małe massy pozaginane nakszlałt kiszek, co spowodowało nazwę kamienia kiszkowego (Gekrösstein, pierre de tripes). Najważniejszą odmianą Anhydrytu jest odmiana ziarnista, podobna utkaniem swojem do marmuru pąsągowego, mocniej przeświecająca, ziemista, z ziarnami szerokiemi, łuszczkowatemi, podobnemi do ziarn w marmurach greckich. Zwykle odmiana ta bywa szaro-białą z odcieniem fioletowym, niebieskim lub różowym. W Vulpino blisko Bergamo, odmiana ta zawiera w sobie nieco krzemionki, jest wiec bardzo twardą i nosi tam nazwisko Vulpinitu. Używa się tam na wyroby, mianowicie w Medyjolanie, jako marmur, i zowie się tam Bardiglio de Bergame.{{EO autorinfo|''K. J.''}}<section end="Anhydryt" />
<section begin="Ani" />{{tab}}'''Ani,''' ''Ana, Anijon'', starożytna stolica Bagratydów, w Armenii, niegdyś słynęła bogactwy i ludnością. Zwaliska Ani leżą blisko granicy rossyjsko-tureckiej, nad rzeką Arpaczaj, o mil sześć od Alexandropola. Według podań, to miasto liczyło w XI wieku 100, 000 domów i 1, 000 kościołów, i opasane było podwójnym wałem. Zdobywane przez Byzantynów (1010 r.), Seldżuków i Georgijan, wiele ucierpiało; zaś trzęsienie ziemi w r. 1313, do szczętu je zburzyło. Jeszcze w r. 1750, pomiędzy zwaliskami był tu klasztor ormiański; lecz i ten zniszczyli Lezgowie. Zostało tylko kilka dotąd kościołów i innych gmachów, zdumiewających trwałością budowy. W ostatnich czasach, zwaliska Ani zwiedzał Abich, professor uniwersytetu dorpackiego.<section end="Ani" />
<section begin="Anicet (święty)" />{{tab}}'''Anicet''' (święty), papież, nastąpił nie po świętym Hyginie bezpośrednio, ale po świętym Pijusie I, i miał za następcę świętego Sotera. Rządził Kościołem przy końcu panowania cesarza Antonijusza, i w pierwszych latach panowania Marka Aurelijusza. Odwiedzał go święty Polikarp, któremu on pozwolił trzymać się zwyczaju Kościoła Azyjatyckiego pod względem obchodu świąt Wielkanocnych; i na znak przychylności prosił go aby, w miejscu jego odprawił ofiarę świętą w kościele rzymskim. Troskliwym był o zachowanie wiary w czystości przeciw heretykom, a zwłaszcza Walentynowi i Marcyjanowi, naczelnikom Gnostyków, których główne siedlisko było naówczas w Rzymie. Anicet zasiadał na stolicy apostolskiej lat jedenaście. Martyrologium rzymskie, Raban Maur, Florus nazywają go męczennikiem; ale starzy Ojcowie Kościoła: ś. Ireneusz, ś. Hieronim i Euzebijusz, nie mówią jaką umarł śmiercią; która przypadła w r. 171, a podług innych r. 168. Kościół obchodzi jego pamiątkę dnia 17 Kwietnia. Miał być {{pp|po|chowany}}<section end="Anicet (święty)" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
tedgsdvc0yf7b1s4112lk64xjr71k9y
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/268
100
1083888
3149249
2022-08-11T11:28:56Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— Dlaczego? — zapytał Ebenezar. — Aby mu dać możność poprawienia zwichniętej kariery i z litości nad jego ojcem. Wprawdzie Stalky ojca już nie miał, ale to nic nie szkodzi. Zachowywał się jak — jak sanawarski sierociniec, wobec czego Jego Ekscelencja uznała za stosowne łaskawie oszczędzać go. Wtedy-to Stalky wstąpił do mnie, do biura. Usiadł naprzeciw mnie i siedział tak z dziesięć minut z latającymi nozdrzami. A potem rzekł: — Kiciu, gdybym wiedział, że taki wywieszacz koszów...<br>
{{tab}}— To i to pamiętał! — zawołał M’Turk.<br>
{{tab}}— Że taki groszowy wywieszacz koszów rządzi Indiami, jutro dałbym się naturalizować jako Moskal. Jestem ''une femme incomprise.'' Ta historia mnie zdruzgotała. Żeby przyjść do siebie, potrzebuję jakie pół roku urlopu i polowania w Indiach. Mogę dostać ten urlop, Kiciu?<br>
{{tab}}Dostał go w przeciągu trzech i pół minut, a w siedemnaście dni później znajdował się już znowu w objęciach swego Rutton Singha — z okropnie zachlastaną opinią — i z rozkazem oddania komendy itd. Cathcartowi Mac Monnie.<br>
{{tab}}— Uważajcie! — odezwał się Dick IV. — Pułkownik Departamentu Politycznego na czele trzydziestu Sikhów na wierzchołku góry. Uważajcie, dzieci!<br>
{{tab}}— Naturalnie Cathcart, nie w ciemię bity, mimo że istotnie służy w Departamencie Politycznym, pozwolił Stalky’emu przez następnych sześć miesięcy polować w promieniu piętnastu mil dokoła fortu Everett. Wiedziałem dobrze, że oni, Rutton Singh, {{Rozstrzelony|{{Korekta|atakże|a także}}}} jeniec Stalky’ego — to była jedna ręka. Potem, zdaje mi się, Stalky po prostu wrócił do swego pułku. Od tego czasu już go nie widziałem.<br>
{{tab}}— Ale za to ja go widziałem! — rzekł M’Turk prostując się z dumą.<br>
{{tab}}Jak jeden człowiek zwróciliśmy się wszyscy ku niemu.<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
hi5sn2qj5bgj6nesxmago2jvdsw83ps
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/269
100
1083889
3149250
2022-08-11T11:32:11Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>{{tab}}— Było to z nastaniem tegorocznych upałów. Byłem w obozie niedaleko Dżallandra i pewnego dnia natknąłem się na Stalky’ego w jakiejś wsi sikhańskiej. Siedział na jedynym krześle urzędowym, z tuzinem dzieci na kolanach i z girlandą kwiatów na szyi; jakiś stary, bezzębny babsztyl klepał go po ramieniu, a co najmniej połowa ludności składała mu hołd. Powiedział mi, że wyjechał na rekrutację. Zjedliśmy razem obiad, ale ani słowem nie wspommiał o całej awanturze z fortem. Powiedział mi także, że gdybym potrzebował żywności, najlepiej zrobię, jeśli powiem, że jestem ''bhai'' Koran-sahiba. Tak też robiłem, a wtedy Sikhowie nie chcieli przyjmować ode mnie pieniędzy.<br>
{{tab}}— Aha! To musiała być któraś ze wsi Rutton Singha! — rzekł Dick IV.<br>
{{tab}}Przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu.<br>
{{tab}}— Słuchajcie! — odezwał się M’Turk cofnąwszy się w wspomnieniach aż do liceum. — Czy Stalky mówił wam kiedy, jak to się stało, że Króliczy Bobek zdemolował wówczas pracownię Kinga?<br>
{{tab}}— Nie! — odpowiedział Dick IV.<br>
{{tab}}M’Turk opowiedział.<br>
{{tab}}— Aha! — pokiwał głową Dick IV. — To znaczy, że jeszcze raz powtórzył ten sam kawał. Stalky jest niezrównany.<br>
{{tab}}— Co do tego, to jesteście w błędzie! — odezwałem się. — Indie są pełne rozmaitych Stalky’ch — z Cheltenham, Haileyburg i Marborough<ref>Wielkie angielskie szkoły publiczne.</ref>, o których nic a nic nie wiemy. Zaczną się niespodzianki, kiedy przyjdzie naprawdę do wielkiej wojny.<br>
{{tab}}— Dla kogo to będą niespodzianki? — spytał Dick IV.<br>
{{tab}}— Dla tych drugich. Dla panów, którzy jeżdżą ma front wagonami pierwszej klasy. Wyobraźcie sobie tylko Stalky’ego gdzieś na południu Europy<noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n3ld9600gkdjsyfhbx9cwaqhd2pnzdn
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/896
100
1083890
3149251
2022-08-11T11:32:56Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anicet" />{{pk|po|chowany}} na cmentarzu Kalixta, zkąd r. 1604 wydobyte jego szczątki, papież Klemens VIII darował księciu Janowi Aniołowi Hohenemps, który napisał życie świętego po łacinie. Pseudo-Izydor zamieścił list przypisywany ś. Anicetowi, i adressowany: ''Universis Ecclesiis per Galliae provincias constitutis''. w którym jest mowa o poświęcaniu biskupów, o godności prymasów i metropolitów, o tonsurze. List ten prawie cały składają wyjątki z pism Leona I papieża.{{EO autorinfo|''L. R.''}}<section end="Anicet" />
<section begin="Anich" />{{tab}}'''Anich''' (Piotr). Urodził się 1723 r. w Oberpersus pod Insbruckiem: w 28 dopiero roku życia uczył się u Jezuitów matematyki. Odznaczał się szczególną zręcznością w wykonywaniu narzędzi matematycznych i globusów, co nastręczyło powód do zalecenia go cesarzowej Maryi Teressie, która rozkazała Anichowi sporządzić szczegółową kartę Tyrolu. Zaledwie zdążył spełnić ten rozkaz, kiedy go zaskoczyła śmierć 1766 r. Karta wyszła na widok publiczny w 1774 w 20 arkuszach (sekcyjach) i zyskała powszechne uznanie.<section end="Anich" />
<section begin="Aniela (błogosławiona)" />{{tab}}'''Aniela''' (błogosławiona), rodem z Foligny, w Umbryi. Owdowiawszy, przyjęła trzecią regułę świętego Franciszka. Rzadkiej świątobliwości; doskonały wzór pokory, cierpliwości, pobożności, umartwień i miłości Boga. Umarła 1309 roku. Żywot błogosławionej opisany przez spowiednika jej, a zawierający wiele rzeczy nadzwyczajnych, znajduje się w zbiorze Bollandystów; drukowany był także oddzielnie w Paryżu i innych miejscach.<section end="Aniela (błogosławiona)" />
<section begin="Aniela Merici" />{{tab}}'''Aniela Merici,''' zwana powszechniej „Anielą z Brescia,“ ponieważ długo mieszkała i umarła w tém mieście lombardzkiem, założycielka zakonu Urszulinek. była rodem z Desenzano. nad jeziorem Garda. Po wielu objawieniach, zawiązała w mieście Brescia. około r. 1536, towarzystwo 76-ciu świątobliwych panien, pod imieniem ś. Urszuli. Żyły one śród świata, każda w domu rodziców swoich, ale pod przewodnictwem Anieli. Dopiero po jej śmierci, zaszłej dnia 21 Marca 1540 r., w 34 roku życia, Urszulinki te zaczęły prowadzić razem życie klasztorne. Papież Paweł III zatwierdził ich zakon r. 1544 a gdy ś. Karol Borromeusz; sprowadził do Medyjolanu rzeczone Urszulinki, których liczba tu urosła do czterechset, wyjednał nowe ich zatwierdzenie przez papieża Grzegorza XIII w 1572 r. Ottavio Florentini napisał żywot Anieli.{{EO autorinfo|''L. R.''}}<section end="Aniela Merici" />
<section begin="Anielska Dolina" />{{tab}}'''Anielska Dolina''' (Vallis Angelica), w dawném województwie Mińskiem w powiecie Mozyrskim, wpośród dwóch gór, urocza dolina (Kimbarówka), gdzie wznosi się kościół ś. Michała z klasztorem Cystersek, otoczony murem. Benedykt Różański opat Cystersów, 1744 r. fundował zgromadzenie tych zakonnic, jedyne w całej Litwie. Górę opodal klasztoru wznosząca się do 60 stóp wysoką, lud miejscowy nazywa Górą czarowniczą.<section end="Anielska Dolina" />
<section begin="Anielski doktór" />{{tab}}'''Anielski doktór,''' ob. ''Tomasz z Akwinu'', święty.<section end="Anielski doktór" />
<section begin="Anielski proszek" />{{tab}}'''Anielski proszek''' czyli ''Algarota proszek'' (ob.).<section end="Anielski proszek" />
<section begin="Anielskie pozdrowienie" />{{tab}}'''Anielskie pozdrowienie''' ob. ''Zdrowaś Maryja''.<section end="Anielskie pozdrowienie" />
<section begin="Anik" />{{tab}}'''Anik,''' w mitologii fińskiej, służebnik Tappja, boga łowców, pierwszy który obdarza łowców zwierzyna, wtedy nawet, gdy Tappjo sam im nie sprzyja.<section end="Anik" />
<section begin="Anika" />{{tab}}'''Anika,''' w mitologii fińskiej, służebnica Metoli, bogini polowania, pierwsza żona Anika, pomaga łowcom jeszcze i naówczas, gdy Anik ich opuścił. Mieszka w ciemnem liściu drzew, i znaczy to liście. Ztąd drugie imię jej Tapjola.<section end="Anika" />
<section begin="Anilina" />{{tab}}'''Anilina.''' Z pomiędzy zasad organicznych, anilina została najlepiej zbadaną, zajmowało się nią bowiem bardzo wielu chemików, i ci otrzymali takie mnóstwo najrozmaitszych jej przetworów, że opisanie ich własności i sposobów otrzymywania może stanowić przedmiot osobnego dzieła. Pierwszy ''Unverdorben'' odkrył ją między produktami suchej destylacyi indyga i nazwał ''krystalliną'' z {{pp|po|wodu}}<section end="Anilina" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
odrpkwphk6uih7bbzt4la5ciyz3xw17
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/270
100
1083891
3149252
2022-08-11T11:39:33Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude>z odpowiednią ilością Sikhów i perspektywą łupu. Zastanówcie się tylko nad tym.<br>
{{tab}}— Coś by w tym może było, ale ty jesteś zbyt wielkim optymistą, Beetle! — rzekł Dzieciuch.<br>
{{tab}}— I mam prawo! Czyż nie mnie zawdzięczacie całą historię? Nie ma się co śmiać! Któż, jeśli nie ja, napisał, jak to „Aladyn odzyskał swą żonę“ — co?<br>
{{tab}}— A cóż to ma z tym wspólnego? — spytał Tertius.<br>
{{tab}}— Bardzo dużo! — odpowiedziałem.<br>
{{tab}}— Dowiedź tego! — rzekł Dzieciuch.<br>
{{tab}}Dowiodłem.
{{c|{{Rozstrzelony|KONIEC}}|w=110%|po=15px}}<br>
<br>
<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
78khxmztknev2zzeekz7islyx8dhf9q
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/271
100
1083892
3149253
2022-08-11T11:39:51Z
Svejk13
22069
/* Bez treści */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="0" user="Svejk13" /></noinclude><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
ph07karqf2y3ziocrxx3ki9e5hkw9qf
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/7
100
1083893
3149254
2022-08-11T11:41:44Z
Svejk13
22069
nowa strona
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Svejk13" /></noinclude><br>
[[Plik:Bibljoteka Laureatów Nobla.png|80px|right]]
<br><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
kv5k1anel7cyht0ewlulpqd0027j33t
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/897
100
1083894
3149255
2022-08-11T11:42:13Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anilina" />{{pk|po|wodu}} łatwości krystalizowania, solom jej właściwej: później Runge w oleju smoły węgli kamiennych znalazł zasadę, której dał nazwę kyanol, z powodu, że z podchloranami i ciałami otleniającemi zabarwia się na błękitno; aniliną zaś nazwał ją ''Fritzsche'', otrzymawszy z indyga działaniem wodanu potażu olej lotny, posiadający własności zasad. Nakoniec Zinin działaniem siarku ammonu na nitrobenzid otrzymał zasadę tegoż samego składu, którą nazwał benzidarn.
Hofmann dopiero porównał wszystkie te ciała i dowiódł ich tożsamości; a otrzymawszy anilinę z alkoholu fenylowego, okazał, że jest to amonijak organiczny, w którym za 1 jedn. wodoru został podstawiony fenyl, rodnik alkoholu fenylowego. Ztąd systematyczno-naukowa naukowa nazwa tego ciała jest '''feniylijak (fenylamina, Hofmann''), a formuła jego racyjonalna jest: C12’H, II H N. Anilina jest cieczą bezbarwną, nieco oleistą, silnie załamującą pro mienie światła, C. g. 1, 028. Zapach ma słaby, dosyć przyjemny, podobny do wina; smak korzenny, palący. W — 20° jeszcze nie krzepnie; ulatnia się w każdej temperaturze, wre w +182°; para jej pali się świetnym, kopcącym płomieniem. W wodzie anilina jest prawie nierozpuszczalna; z alkoholem, eterem i innemi płynami miesza się we wszelkich stosunkach. Wodny jej roztwór działa nadzwyczaj słabo alkalicznie. Sole jej krystalizują z łatwością; są bezbarwne, w powietrzu jednak barwią się różowo. Anilina okazuje wiele znamionujących ją oddziaływań; z pomiędzy których najcharakterystyczniejszą i najczulszą jest reakcyja z podchloronami; za ich bowiem pomocą można wykryć najmniejsze ślady aniliny, przez, silne zabarwienie purpurowo-fijoletowe. Jak wyżej wspomniano otrzymać ją można rozmaitemi sposobami. W produktach suchej destylacyi węgli kamiennych, mianowicie w olejku smoły węgli kamiennych, znajduje się wraz z amonijakiem, pirydiną, pikoliną, leukoliną i innemi zasadami, tudzież ciałami niezasadowemi, jednakże w ilości bardzo małej. Dla tego, z tych produktów otrzymywać ja można z korzyścią, robiąc tylko w wielkich ilościach (1, 000 lub 2, 000 funtów). Produktów substytucyi i w ogóle wszelkich przetworów aniliny, jest tak wielka liczba, że samo ich wyliczenie wieleby miejsca zajęło.{{EO autorinfo|''T. C.''}}<section end="Anilina" />
<section begin="Anilleros" />{{tab}}'''Anilleros,''' nazwa stronnictwa modreatystów w Hiszpanii podczas rewolucyi 1820 roku, które przywróciło systemat reprezentacyjny i konstytucyję kortezów. Największe oni mieli wpływy, zajmowali najgłówniejsze miejsca i kierowali zgromadzeniem narodowem; naczelnikami ich byli Arguelles, Martinez de la Rosa, Morillo i San Martin.<section end="Anilleros" />
<section begin="Animalizacyja" />{{tab}}'''Animalizacyja.''' Tak się zowie w fizyjologii zawikłany process przyswajania spożytych pokarmów, i zamieniania ich w części składowe ciała zwierzęcego. W technice zaś animalizacyją (niekiedy uzwierzęceniem) zowiemy napojenie materyj dziurkowatych, ciałami pochodzenia zwierzęcego: np. napojenie węgla, odchodami ludzkiemi (noir animalise, gatunek nawozu); włókien bawełnianych, roztworem sernika w amonii gryzącej i t. d.{{EO autorinfo|''T. C.''}}<section end="Animalizacyja" />
<section begin="Animalkuliści" />{{tab}}'''Animalkuliści.''' Odkrycie przez Leuwenhoeck’a w siedmnastym wieku dokonane w nasieniu męzkiem zwierzątek mikroskopicznych (spermatozoa), zwróciło uwagę wielu uczonych ówczesnych na ten płyn, w którym spodziewali się znaleść niektórzy zarodniki człowieka. Takich badaczy nazwano ''Animalkulistami''.<section end="Animalkuliści" />
<section begin="Anime" />{{tab}}'''Anime.''' Jest to gatunek żywicy, używanej do kadzideł i lakierów, podobnej z pozoru do kopalu, różniącej się wszakże od niego rozpuszczalnością w spirytusie; we wrzącym bowiem zupełnie się rozpuszcza, w zimnym w części. To zachowanie okazuje, że żywica ta nie jest pojedynczą, lecz przynajmniej z dwóch<section end="Anime" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
54vtfx9xnu2row6qcyzm9whi73mh3o7
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/898
100
1083895
3149256
2022-08-11T11:47:28Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Anime" />odmiennych się składa. W handlu pod tém nazwiskiem znano trzy gatunki żywic, różniących się własnościami, jako to: anime wschodnio i zachodnio-indyjskie, tudzież brunatne amerykańskie. Żywica, która teraz pod nazwiskiem anime znajduje się w handlu, pochodzi z drzewa Ameryki południowej ''Hymenaea Courbaril'', należącego do rodziny Caesalpineae, z którego przez nacięcie pnia i gałęzi wypływa. O pochodzeniu innych gatunków nic pewnego nie wiemy. Zwykle otrzymujemy ją w postaci kawałków blado-żółtych, szklistych w odłamie, z powierzchnią otartą i jakby pyłem pokrytych. Zapach ma dosyć przyjemny, szczególniej za ogrzaniem, dla tego używa się do kadzideł.{{EO autorinfo|''T. C.''}}<section end="Anime" />
<section begin="Animeile" />{{tab}}'''Animeile,''' czyli mleczko cielęce, móżdżek, nerki używane w kuchni polskiej do ubrania mięsnych lub jarzynnych potraw.<section end="Animeile" />
<section begin="Animizm" />{{tab}}'''Animizm,''' nauka fizyjologiczno-medyczna, co wszystkie zjawiska życia i choroby stara się wytłomaczyć przez działanie wyłączne duszy (anima), jako pierwiastku i pierwszej przyczyny życia. Twórcą tej nauki był znakomity professor w Halli, ''Stahl''. W jej duchu wszystkie czynności fizyjologiczne ciała organicznego, niezależnie od budowy anatomicznej i wpływów fizycznych i chemicznych materyj, wywodzi z objawów czysto-żywotnych, jako wynikłości działania istoty niemateryjalnej, nazwanej duszą. Ona to jako pierwsza i ostateczna przyczyna życia, czuwa w ciele organicznem nad utrzymaniem jego bytu i odnową; przewodniczy wszystkim czynnościom odżywienia, wydzielenia i czucia, a opierając się wszelkim wpływom zgubnym, utrzymuje harmoniję czynności organicznych, co nazywamy zdrowiem. Choroba więc, według pojęcia Stahla, jest walką wywiązaną między działaniem wpływów szkodliwych na ciało, a oporem i siłą przeciwdziałającą duszy, głównie ruchami tonicznemi objawiającą się. Głównym powodem powstania nauki Stahla było: panowanie wszechwładne ówcześnie nauki lekarskiej chemicznej, która pozbawiając organizm żywotny praw jemu przynależnych, dawała powód do grubych nadużyć i zastosowań fizyki i chemii, źle do tego, jak w tym wieku, pojmowanych. Stahl jednakże za daleko posunąwszy się w swoich wyobrażeniach, stał się jednostronnym, i przez to samo rozminął się z prawdą; późniejsi dopiero badacze, nie zaprzeczając ciałom organicznym im właściwych przymiotów, dowodnie jednakże okazali, że też ciała jako cząstki nierozdzielne wszechstworzenia, tém samém muszą podlegać wspólnym, wszystkim prawom fizycznym i chemicznym. Stronnicy Stahl’a zowią się witalistami, albo animistami, gdyż według nich siła życia i dusza jest jedno i toż samo.{{EO autorinfo|''X. R.''}}<section end="Animizm" />
<section begin="Animować" />{{tab}}'''Animować,''' zachęcać, zagrzewać, pobudzać, poduszczać; np. pisze Bardziński w przekładzie Lukana:
<poem>„Brat gniewy podpala, na bój animuje
Domowy, do którego już chęć w sobie czuje.“</poem><section end="Animować" />
<section begin="Animozyja" />{{tab}}'''Animozyja,''' sierdzistość, gniewliwa, zapalczywa gorliwość np.: „Przeciwko duchownym dziś tak silna powstaje animozyja!“ Kołłątaj (w listach). Wyraz ten nie jest dziś w użyciu.<section end="Animozyja" />
<section begin="Animusz" />{{tab}}'''Animusz,''' wyraz w dawnej polszczyznie powszechnie używany, miał wielorakie znaczenie. 1) Umysł, sposób myślenia np.: Był to pan serca wielkiego i animuszu wspaniałego. 2) Szlachetność, wspaniałość duszy: tak A. M. Fredro, tłumaczy w przysłowiach ten wyraz gdy pisze: „Wspaniałość albo animusz przystojny.“ 3) Odwagę, męztwo, energiję np.: „Córka Katonowa nie była animuszu niewieściego“ (Wargocki). „Mały wzrostem animuszu nadstawia.“ (W. Potocki. Jovialitates). „Bolesław od wysokiego animuszu Śmiałym nazwany.“
<poem>„Bodaj to panegiryk nadęty w arkuszach,
Co o wieczno pamiętnych pisze animuszach.“ Krasicki (Listy).</poem><section end="Animusz" /><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
n6bvbqfy5x4k5jb5n872yuo19vftja6
Strona:PL Encyklopedyja powszechna 1860 T1.djvu/899
100
1083896
3149257
2022-08-11T11:52:03Z
Dzakuza21
10310
/* Przepisana */
proofread-page
text/x-wiki
<noinclude><pagequality level="1" user="Dzakuza21" /></noinclude><section begin="Animusz" />4) Gniew, zawziętość chrap na kogo: np. „Mieć animusz na kogo.“ Ztąd wyraz ''animuszny'', śmiały, wyniosły np. „Despota swe posłuszne a ubogie poddane, niźli animuszne widzieć wołał.“ Twardowski (Wojna domowa) „Złożyli z serca dumy animuszne.“ Ztąd wyraz ''animuszowaty'', nadęty, dumny np.: „Animuszowata starożytności, szczyć sie ty starożytną, przodków twych przysługa. W. Kochowski (Fraszki).<section end="Animusz" />
<section begin="Anio" />{{tab}}'''Anio,''' dzisiejszy ''Teverone'' (wielki Tyber), mała rzeczka wypływająca blizko Tolentino, w Państwie Kościelném, na granicy królestwa Neapolitańskiego. dzieli kraj Sabinów od Lacyjum, pod Tivoli tworzy piękną kaskadę i wpada do Tybru niedaleko Rzymu. Nad tą rzeką w 367 r. przed nar. Chryst. Kamillus pobił Gallów; Horacy opiewa ją często w swoich odach, w Tivoli bowiem (Tibur), w najcudniejszem położeniu, z daru Mecenasa posiadał prześliczną willę.<section end="Anio" />
<section begin="Anioł" />{{tab}}'''Anioł, Aniołowie,''' z greckiego ''aggelos'', co znaczy poseł, posłaniec. Są to istoty nadprzyrodzone, bezcielesne, obdarzone wiedzą i wolą, przewyższającemi miarę sił ludzkich. Kiedy wierne zasadom swoim materyjalizm. panteizm i acyjonalizm teologiczny zaprzeczają bytności aniołów: głębsza filozofija uznaje za rzecz nader prawdopodobną istnienie stworzeń wyższego rzędu, których natura i życie zupełnie są duchowne; uznaje za rzecz najrozumniejszą i zupełnie zgodną z wyobrażeniami porządku, mądrości, dobroci i świętości bóstwa, iżby stopnie stworzenia nie zatrzymywały się na rodzaju ludzkim, jako ostatecznej granicy swojej, uznaje, że są istoty doskonalsze od człowieka, uzupełniające cykl wszechświata, słowem że są Aniołowie. To co rozum przypuszcza i na co się zgadza. Pismo święte o tém twierdzi i zapewnia. Stary i Nowy Testament w lak licznych miejscach mówią o aniołach, że ich bytność nie ma najmniejszej wątpliwości dla wiernego chrześcijanina. We wszystkich także czasach Kościół, opierając się na powadze Pisma świętego i tradycyi czyli podaniu, nakazywał wierzyć w aniołów, jako w istoty rzeczywiste i osobiste; i tylko exegetyka powierzchowna i samowolna, mogła widzieć w aniołach istoty urojone, same tylko uosobienia przymiotów boskich. Opierała się na tém, że Mojżesz w pierwszych księgach (Genesis), wyliczając najdokładniej porządek stworzenia na niebie i na ziemi wszechrzeczy widzialnych i cielesnych, żadnej nie czyni wzmianki o istotach duchownych i niewidzialnych, i dla tego utrzymywała, że Mojżesz nie wiedział o istnieniu aniołów, i że daleko później mówić o nich zaczęto. Ale ten dowód przeczący (''argumentum a silentio''), tém mniejszą ma wartość, gdyż Mojżesz często mówi o aniołach w pięciu swoich księgach, a tém samém przekonywa, że bytność aniołów jest dla niego prawdą niczem niezachwianą. I tak opowiada on, naprzykład, że anioł pocieszał i opiekował się Agarą; że aniołowie zniszczyli sromotną Sodomę, i ocalili Lota wraz z jego rodziną: że anioł zatrzymał rękę Abrahama, gdy ją podnosił na zabicie syna; że Jakób widział we śnie aniołów zstępujących i wstępujących po drabinie do nieba i t. d. W Nowym Testamencie objawianie się aniołów równie jest częstém. Anioł zwiastuje Maryi Pannie wcielenie Syna Bożego; anioł ostrzega Józefa o wiarołomnych zamysłach Heroda; anioł pokrzepia Zbawiciela w ogrójcu; anioł odwala kamień zamykający grób Chrystusa; anioł wyzwala świętego Piotra z więzienia i t. d. Jak stworzenie świata widzialnego jest dziełem Trójcy przenajświętszej, chociaż pod pewnemi względami, szczególniej przyznają je Bogu Ojcu: podobnież Syn Boży i Duch Święty biorą udział wraz z Ojcem, w stworzeniu świata duchów (''Koloss''. 1, 16). Kiedy jedni mniemają, że to się stało wówczas, gdy Bóg rzekł: „Niech się stanie światłość!“ sobór Lateraneński (IV, 1), kładzie stworzenie świata duchów przed stworzeniem świata materyjalnego. Ważniejsze zachodzi pytanie jak<section end="Anioł"/><noinclude><references/>
__NOEDITSECTION__</noinclude>
jrx7cd82lp1mhd1o9ovu0xo1lwmfkeh